Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

skiemu dostała się panna Konstancya z jednej, jenerałowa z drugiej strony.
Irena szepnęła mu na ucho.
— Nie będzie teraz sposobu gościa poprosić na obiad, tak Zeller z wysokiego tonu począł? Ale to dzień wyjątkowy... i domu na tej stopie trzymać nie myśli.
— Przepraszam — rzekł Wilski — mówił mi, iż postanowił, po prywacyach jakie doznał w życiu — nie żałować sobie — a środki po temu są — nie zrujnuje się!!
Westchnął... i zwrócił się do panny Konstancyi, dla której był w atencyach, Emila do rozpaczy ciągle przyprowadzających. Ten siedział przy St. Flour, nie jadł i wzdychał.
— Co to panu Emilowi jest?? — spytała — czegoś nie swój?
Hrabia spojrzał na nią, westchnął głęboko, wychylił kieliszek madery, i założył ręce na piersiach. Oczy jego padły na pannę Konstancyę, i już się od niej oderwać nie mogły.
— Widzi pani! — szepnął do St. Flour.
— Co takiego?
— A! już ja nie powiem — jeśli pani nie widzi!!
Francuzka przebiegła oczyma stół.
— Widzę, że kanonik — łakomie je paszteciki.
Emil ramionami ruszył.
— Że Okoszko zawiązał serwetę tak, iż nie widać z pod niej nic, oprócz jego pomarańczowej twarzy.
— No!! westchnął Emil.
— Że pan Abdank kazał sobie nalać drugi kieliszek madery.
— E!! czy pani żartuje?
— No — a Wilski zjada oczyma pannę Konstancyę.
Emil pokiwał głową smutnie.
— Widzi pani! Taki człowiek! — szepnął po cichu... taki to człowiek.