Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gospodarz stał czekając co mu powie przybyły — zdumiony i zmięszany prawie tem wtargnięciem do jego schronienia, do którego rzadko kto obcy zaglądał. Na spokojnej twarzy starego widać było, iż to uważał za omyłkę.
W milczeniu gość podszedł ku niemu, nie przemówił słowa, wpatrzył się mocno... i czekał.
Stary zmięszał się bardzo, wlepił w przybyłego wzrok — drgnął... ręce podniósł, a w ostatku krótko wykrzyknął...
— Alfred!!!
Pod oknem imię to wymówione usłyszała matka, z rąk jej wypadła pończocha, i powtórzyła prawie z krzykiem...
— Alfred!!
Zawahał się jakoś stary, czy ma otworzyć ręce i uściskać.
— Ojcze! — odezwał się wzruszonym głosem przybyły, czyż jeszcze gniewać się będziesz na mnie, czyż się nie dasz przebłagać — ojcze... ale nim tych słów domówił, zaczął go ściskać stary i rozpłakał się. Wyrywając się od niego Alfred, pobiegł paść do nóg matce, której wzruszenie mówić nie dawało. Drżała i trzęsła się cała... W głębokiem milczeniu odbyła się ta scena przebaczenia i powitania.
Wreszcie Alfred wstał.
Przy świetle okna, oboje starzy ciekawie mu się przypatrywali... nie mówili nic, a twarze ich wyrażały smutne zdumienie. Ten Alfred, który z ich domu wyszedł młodym i świeżym chłopakiem, wracał doń zwiędłym, zestarzałym przed czasem. Nie takim się go widzieć spodziewali.
— Biedne dziecko! — szepnęła matka.
— Gdzież reszta rodzeństwa? — spytał siadając obok matki i ojca Alfred.
— A, po świecie, za chlebem — odezwał się ojciec. Natalia za mężem... Kostusia na służbie... guwernantką, Paweł profesorem w Lublinie... a ty? cóż się działo z tobą?