Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zostawiać ją na pokuszenie Bursztynowi, nie było bezpiecznie, zwłaszcza że się kilkakroć dopuścił nadużyć, a raz nawet tłustą gęś w niwecz obrócił — poszła opieszale sługa spytać rzadkiego gościa czegoby sobie życzył.
Spytał o Zellerów.
— A są — odpowiedziała przypatrując się — albo co?
— Chciałbym się widzieć z nimi.
— To może jegomości wywołać? spytała gospodyni.
— A gdzie są?
— No — pewnie w izbie na prawo... ale...
Słudze się zdawało, że nieznajomego tak wpuścić może nie wypadało.
— Jeżeli w domu są — rzekł spokojnie przybyły, to ja już sobie dam radę...
I postąpił krokiem dalej. Gospodyni z kurą niespokojnem okiem powiodła za nim ciekawie — nie mogła go już wstrzymać.
Na podwórzu było jeszcze jasno, ale w sionce dworku, już mrok padał. Przyczyniały się do tego i stojące przed nim kasztany, których gałęzie na dachu się opierały i osłaniały okna.
Gdy się drzwi otwarły na prawo, ukazała się izba dosyć duża i czysta, z sufitem z belek, ze sprzętem prostym, w której także już mrok panował. Mężczyzna słusznego wzrostu, w kapocie, z chustką kolorową w ręku, przechadzał się po izbie, a postrzegłszy kogoś wchodzącego — wstrzymał się widocznie zadziwiony.
W drugim końcu, u okna, którem od ogrodu więcej światła wpadało, siedziała staruszka przygnębiona, okryta chustką szeroką, z nogami na stołeczku spartemi, robiąc pończochę. Stary zegar klekotał powoli w kątku.
Izba miała prostą podłogę, piec kaflowy zielony, u okien firaneczki skromne... mało zresztą sprzętu, a nic coby jakiś dostatek lub byt lepszy okazywało.