Przejdź do zawartości

Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I ożenić? — dodał Oleś, patrząc mu w oczy.
— A, między nami mówiąc — kończył kuzyn — mam dzieci, obowiązki... i nie chciałbym, ratując ją zgubić siebie. Jej interesa są wstanie opłakanym, — wiele już dla utrzymania ich od ruiny zrobiłem, tak wiele, że więcej mi nie podobna. Rozumiesz mnie?
— Chciałbyś się wycofać — mruknął Oleś.
— Jeżeli nie wycofać — to przynajmniej nie iść dalej.
— Więc cóż zamierzasz? — pytał Aleksander...
— Przynajmniej trochę unikać zbytecznego zbliżania.
Tu westchnął.
— Widzisz, mój Olesiu, mój drogi Olesiu, dawniej bywałem często, nadto może, nie zwracałem uwagi na to, byłem żonaty, dziś, rzeczy się zmieniły — muszę baczyć na każdy krok mój.
Oleś, który jeszcze siedział u stołu, nalał sobie kieliszek wina, wypił go, dobył cygaro, począł około niego gospodarzyć, dłubać, obcinać — głową kręcić, i zwlekał z odpowiedzią. Wilski czekał na nią milczący.
— Cóż ty na to?
Nie było jeszcze odpowiedzi.
— Cóż ja mogę powiedzieć — wyrwało się nareszcie spytanemu — na to co jest ze wszech miar rozsądnie i politycznie obmyślane? Czyń jak uważasz lepiej...
— Znajdujesz że moje uwagi...
— Zupełnie są — correctes — dodał Oleś, — mówi przez ciebie zdrowy rozum i bardzo piękna kalkulacya — której ci zazdroszczę. A że serce jest osądzone jako najniedołężniejszy z rachmistrzów, i że ludzie poważni do czynienia z tym dudkiem mieć nie powinni — pochwalam, że się go w tym wypadku wyrzekasz i zarzucić...
— Serce — mój drogi, ustąpić musi, gdzie są obowiązki — sentencyonalnie — rzekł Wilski.