Przejdź do zawartości

Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wę z ks. Maryanem. Emil skorzystał z gości i wyrwał się, gdzieś ku folwarkowi... Oleś więc, niespodziewanie wcale, doczekał się chwili, gdy rozmowę z Julią mógł począć... Nikt ich o nic nie posądzał i nie myślał podsłuchiwać...
— Jakże idzie owa... robota kanwowa — odezwał się, nie wiedząc czem zagaić.
Julia odpowiedziała mu wzrokiem tak śmiałym i inteligentnym, że Oleś osłupiał i zawstydził się.
— Przepraszam panią — rzekł poprawiając się. — Nieprawdaż że to barbarzyństwo z mojej strony, dręczyć panią wspomnieniem tego narzuconego jej utrapienia? Uczyniłem to, Bóg widzi, przez współczucie... Ubolewam nad losem istot, które pewien system wychowania skazuje na takie egzercycye, dla wypróbowania ich cierpliwości...
— A my — odezwała się Julia — cierpliwości, jako kobiety, potrzebujemy bardzo wiele... więc to nie idzie marnie...
Po chwili znów główkę podnosząc, dodała.
— Tylko to wątpliwa: czy kanwa uczy cierpliwości, czy ją wyczerpuje...
— Masz pani słuszność?...
Wejrzenia dopełniały rozmowy, a raczej stanowiły do niej jako akompaniament, który ją nieskończenie czynił wyrazistszą.
— Wie pani — odezwał się pochylając ku niej Oleś — że przez długi czas, patrząc na nią... i słuchając jej milczenia... nigdym nie sądził...
— Żebym mówić umiała? — dodała uśmiechając się smutnie Julia. Ja sama się sobie dziwuję, żem nie zapomniała mówić i myśleć... ale...
I nie dokończyła...
Pani mnie intrygujesz ogromnie.
— Doprawdy? — a zatem przyznam się że i pan mnie — także...
Oleś się skłonił.
— Czem szczególniej?