Przejdź do zawartości

Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dzwoniono już we wszystkie dzwony z sygnaturką; cmentarz przed kościołem napełniać się zaczynał... Z jednej strony nadciągnął już był Wilski, z całym dworem w grubej żałobie, z drugiej kareta hrabiny, którą ks. Maryan poprzedził, bo miał udział w celebrze. Odpust zgromadził pobożnych z daleka.
Pan Aleksander, często zapominający o dniach uroczystych na ten raz przybył także, i we drzwiach czekał na hrabinę.
Z dworku Zellerów wyszedł właśnie stary ojciec, Alfred z nim, i przybyła, po uwolnieniu się z obowiązków panna Konstancya Zellerówna.
Cała ta rodzina teraz, szczególną na siebie zwracała uwagę. Dawniej stary przechodził niepostrzeżony, nikt mu się ani nie ukłonił; wdzięki panny Konstancyi, nie zbyt ochodziły młodzież, — teraz i staruszka znajdowano bardzo poważnym, i córkę jego nadzwyczaj piękną.
Była nią w istocie. Czarne oczy wielkie i śmiałe, piękny owal twarzy, rysy regularne, usta małe i wielce wdzięczne, ale surowego trochę wyrazu, mimo że się uśmiechać zdawały; — postać choć niewielka, ale zręczna i kształtna — na pierwszy rzut oka może nie odróżniały ją od innych panienek jej wieku, ale na przypatrzeniu się zyskiwała. W oczach połyskiwało pojęcie bystre, w ustach słodycz z energią się łączyły. Na licu jej doświadczenie, praca, doznane zawody, oznaczały, że młodość spędziła o swych siłach i w walce. Nie było to dziewczę nieśmiałe i trwożliwe, ale niewiasta pewna siebie, i śmiało już idąca drogą życia.
Miała lat dwadzieścia kilka, a od osiemnastu była na swojem chlebie wśród obcych ludzi.
Napróżno by kto był szukał w niej lub w starym ojcu, najmniejszego zewnętrznego śladu zmiany szczęśliwej, która rodzinę ubogą, obdarzyła takim opiekunem jak Alfred.
Sam on ubrany skromnie, zdawał się smutny i zawstydzony raczej, niż dumny ze swego szczęścia.