Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Teraz już cofnąć się nie było podobna. Emil, zwykle bardzo sztywny, zobaczywszy sąsiada, a nie widząc matki, posunął się ku niemu z niesłychaną żywością, uśmiechnął się, ale z prawdziwej radości że go widział.
— Jak się masz, kochany Emilu, rzekł Oleś — wysiałem że wyjechałeś do Ameryki, do uniwersytetu w Filadelfii, dla pozyskania stopnia doktora... bo przecie, tyle razy zapraszany, powinieneś raz był mnie odwiedzić.
Emil oczyma wskazał księdza i dał do zrozumienia, iż mówić nie może.
Oleś rozśmiał się i zwrócił do ks. Maryana.
— I waćpana dobrodzieja oczekiwałem u mnie — nie łaskawi jesteście... a słowo daję, obu bym potrafił zabawić.
Figlarz pochylił się księdzu do ucha i coś mu szeptać zaczął; zarumienił się guwerner i zlekka go odtrącił, ruszając ramionami, a oczyma wskazując Emila.
— Kochany przyszły kanoniku — szepnął Oleś, słowo ci daję, że młodzieniec jest daleko wyżej wykształcony w rzeczach życia... i tajemnicach natury... niż sądzisz. Ma ochotę do pracy... a przejażdżki konne wieczorami...
Emil jakby się domyślał że o nim mówiono, i że mu sławę naprawiano, uśmiechał się ciągle i widocznie był rozradowany — ksiądz z przerażeniem wodził do koła oczyma.
— Pan jesteś — nielitościwym szydercą...
— Nie — ale prawdę lubię bez łupinek... a wy wolicie ją w łupinkach, albo nawet same łupinki bez niej. To — jak kto lubi — kartofle jedni jedzą tak — drudzy...
Weszła hrabina blada, zmięszana jakby cierpiąca.
— Pani coś jest? zapytała St. Flour troskliwie.
— Mnie — głowa tylko trochę boli od gorąca, to przejdzie.