Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To prawda — ciągnął Paździerski — bo my, co tu mieszkamy niemal przez ulicę od nich — a żeby powiedzieć że ich znaliśmy, albo że nam się kiedy zamarzyło, iż to tak wyrośnie! — jak Boga kocham, szelma jestem... nigdy!...
— Słowo honoru, nigdy — dodała pani z czarnemi oczyma — nigdy.
— Jednakże państwu oni trochę bliżej być musieli znajomi — rzekł gość.
— Toć, zapewne — mówił poczthalter, czuprynę rozgartując.
Nie można powiedzieć, żeby nie byli ludzie uczciwi, owszem, długów żadnych, zawsze kupowali za gotowy grosz, ale ubogo... Mięso tam rzadko widywało się na stole. W sklepie jak cukru funt wzięli to starczył bodaj miesiąc...
Nikogo nie przyjmowali, nikogo...
— Nikogo! — powtórzyła cicho z czarnemi oczyma — nikogo.
— Ale — choć to tu nikt ich lepiej nie znał z przeszłości — ciągnął Paździerski — ale nikt, nie wyjmując ks. kanonika i jego siostry... to ja, naturalnie z mojego położenia i stosunków — wiedziałem wszystko.
— Wszyściuteńko! — potwierdziła żona. O już to Karolek... to taki sprytny...
— Nie chwaląc się, proszę pana dobrodzieja, bo cóż to? głupstwo, szelma jestem, chwalić się tam nie byłoby znowu czem — mówił poczthalter — ale tu nikt i nie domyślał się ich historyi.
— Więc — jest historya? — zapytał Oleś.
— A jakże... jakże — i ciekawa — uśmiechając się mówił poczthalter... O tem już ludzie zapomnieli dziś, że Zeller służył u hrabiów Z... Miał doskonałe miejsce... Tymczasem, że to był, słyszę, człek do rzeczy i przystojny mężczyzna — tak się zakochał w kuzynce hrabiny, a ona w nim...
W tem miejscu pani Paździerska, ponieważ o kochaniu była mowa, uznała stosownem się uśmiechnąć ku Olesiowi... oczów z niego nie spuszczając. Poczthal-