Złoto z Porto Bello/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Howden Smith
Tytuł Złoto z Porto Bello
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia S. A. „Ostoja”
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Porto Bello Gold
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ARTHUR HOWDEN SMITH
ZŁOTO
Z PORTO BELLO
PRZEŁOŻYŁ Z ANGIELSKIEGO
JÓZEF BIRKENMAJER
LWÓW — POZNAŃ
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO
1926




DRUKARNIA S. A. „OSTOJA” POZNAŃ, UL. POCZTOWA 15







OD TŁUMACZA.

Arcymistrz romansu awanturniczego, Robert Ludwik Stevenson, wydając swą znakomitą „Wyspę Skarbów“, zapytywał sam siebie, czy ta powieść o burzach morskich, ukrytych skarbach i złowrogich korsarzach zdobędzie sobie uznanie wśród dzisiejszej młodzieży, czy też spocznie cicho w grobie zapomnienia. Odpowiedzią na to był ogromny entuzjazm, z jakim książkę wspomnianą przyjęła młodzież wszystkich narodów, boć na wszystkie języki tłumaczono tę najcudniejszą z powieści. Ale skarby korsarskie, tajemniczo ukryte przez kapitana Flinta, intrygowały nietylko młodzież, zaś skarby poezji, zawarte w powieści Stevensona, miały zawsze urok i dla ludzi starszych. Temu to przypisać należy, że kuszono się, by snuć dalej wątek owej legendy korsarskiej, tak pełnej zagadek i tajemnic; temu też przypisać należy ogromną wziętość, jaką świeżo zyskała sobie powieść amerykańskiego pisarza Howdena Smitha „Porto Bello Gold“: dość wspomnieć, że od chwili pierwszego pojawienia się jej na półkach księgarskich (w sierpniu 1924) już niespełna w pół roku (do grudnia 1924) ukazały się aż cztery wydania, rozchwytane przez młodszych i starszych. Spodziewać się należy, że podobna wziętość spotka ją i u nas, gdzie losy Johna Silvera, Billy Bones’a i innych kamratów zaciekawiały zawsze wielu, począwszy od nieletnich czytelników „Przyjaciela Dzieci“, od śmiałych żeglarzy z ogrodowej altany, a kończąc na wielkim rodaku naszym, a głośnym pisarzu angielskim — uczniu Stevensona — Conradzie Korzeniowskim.

J. B.




Do R. L. S.

Tusitalo, co z piersią zimną i nieczułą
Leżysz „Pod niebios wielką, gwiaździstą kopułą“
Hen tam, na wzgórzu Samoi…

Nie myśl, że me bajędy, niezdarne, najlichsze,
Mogą dotrzymać placu przy gromowym wichrze
Genjuszu i sztuki twojej!

Ja żegluję kupiecką, niepozorną barką —
Ty lecisz nad obłoki, jak skowronek, szparko!
O, wybacz śmiałości mojej:

Gdy spotkamy się kędyś na marzeń wyżynie,
Powiem, czemu nam w myślach i dawniej i ninie
Jan Silver, jak żywy, stoi,

A cała ta hałastra, plugawa i gruba,
Którą niegdyś ty znałeś oraz Hawkins Kuba,
Znów w świecie hula i broi…

A. D. Howden Smith.



ROZDZIAŁ I.
Tajemnica mego ojca.

Bawiłem właśnie w kantorze, rozmawiając z Piotrem Corlaerem, głównym naszym dostawcą futer (przybył on właśnie tego dnia rzeką z krainy Irokezów) — gdy z ulicy wpadł nasz pacholik, Darby.
— Przyjechał statek pocztowy z Bristolu, panie Robercie! — zawołał. — A przytem, paniczu, przewoźnicy powiadali, że nadjechał jakiś okręt korsarski.
Pamiętam, że roześmiałem się z tej trwogi widniejącej pospołu z radością na jego licach. Było to chłopaczysko niezdarne, prawdziwy błotołaz[1], a kupiliśmy go z ostatniego czambułu kajdaniarzy, jaki zawitał w nasze brzegi. Mówił gwarą „kierpcową“[2], która stawała się rubaszniejszą, gdy był podniecony.
— Co się tyczy statku, to ci wierzę, Darby, — odrzekłem. — Ale musisz mi pokazać korsarzy.
Piotr Corlaer, jak to miał w zwyczaju, zarechotał pogodnym, a hucznym śmiechem, a baniasty brzuch począł mu się trząść pod łowieckim kaftanem z koźlej skóry, całkiem niby jakaś potworna bryła galarety.
Ja, ja, pokaż nam te pirati — zaszydził.
Na to Darby uniósł się iście irlandzką zapalczywością, która doskonale zgadzała się z ognisto-rudą barwą jego skołtunionych włosów.
— Chciałbym być piratą i dostać cię w swe ręce, ty fasko masła! — rozjuszył się. — Ręczę, że stanąłbyś na belce[3].
Piotr ociężale wydobył z pochwy nóż myśliwski, złapał Darby‘ego za płomienne kudły i mimo, że ów się wyrywał, zaczął wykonywać takie ruchy, jakby go chciał oskalpować.
— Jeszeli mam stanąć na deska, to ci najpierw zedrę czupryna, ja — oznajmił.
— Nie potrafiłbyś, gdybym był dorosły — fuknął Darby.
— Musiałbyś mieć trzi razy większy wzrost, żeby mnie pokonać, Darby, — odrzekł Piotr spokojnie. — Lepiej poproś pana Ormeroda, szeby ci pozwolił iść ze mną do kraju Irokezów. Zrobilibyśmy z ciebie myśliwca — ja! To lepiej, niż być korsaszem.
Darby zamyślił się nad tem, rysując końcem buta koło na podłodze.
— Nie! — oświadczył nakoniec. — Wolę być korsarzem. Nie znam się wcale na waszym lesie, ale morze... o, to — ci życie dla mnie! To pewna, że korsarz zakosztuje więcej podróży i przygód, aniżeli łowca, który nie walczy z nikim, jak tylko z czerwonoskórymi i dziką zwierzyną. Nie, nie, panie Piotrze, ja się wybieram do piratów, mniejsza o to, jak rychło to nastąpi.
— Długo to jeszcze potrwa, nie rychło, Darby! — odezwałem się. — Czy wykonałeś zlecenia, jakie ci dał mój ojciec?
— Wszystkie, co do jednego, — brzmiała odpowiedź.
— Doskonale. Wobec tego udaj się do komory, masz tam rozgatunkować skóry, przyniesione przez Piotra. Nawet korsarz winien pracować.
Chłopak, patrząc z podełba, wymknął się z izby, ja zaś zwróciłem się do Piotra.
— Ojciec zechce pewno dowiedzieć się o poczcie, którą przywieziono — powiedziałem. — Czy chcesz iść ze mną do gubernatora? Rada przyboczna pewnie niebawem się rozejdzie, bo posiedzenie trwało od południa.
Piotr dźwignął i wyprostował swe ogromne cielsko. Zdumiałem się, jak zawsze po dłuższej niebytności tego człowieka, patrząc na jego rozmiary. Temu, kto go nie znał, wydawał się istną faską masła, jak przezwał go Darby, — ten widział w nim tylko kupę łojowatych, mięsistych kłębów, kadłub podobny do baryły z wieprzowiną, oraz tłustą opasłą, gładką gębę, na której drobne, ledwo znaczne rysy sprzeczały się pociesznie z całą jego tuszą. Małe oczki dobrodusznie przebłyskiwały wśród zwałów tłuszczu, które omal że ich nie zasłaniały. Nos, nito maluchny przyszczepek, ledwo widniał nad ustami, jakie i mała dziecina mogłaby uznać za swoje.
Ale pod warstwami tej otyłości kryły się mięśnie z kowanej stali, on zaś sam umiał się zdobyć na lamparcią zwinność. Na pograniczu nie było człowieka, któryby wszedłszy mu w drogę, nawet gdy ów był bezbronny, zdołał mu się wymknąć.
Ja, — rzekł poprostu, — iciemy.
Postawił muszkiet w kącie i wyjął rożek z prochem tudzież worek z kulami, ja tymczasem wdziałem kapelusz i płaszcz, gdyż powietrze było jeszcze mroźne, a ziemia przyprószona śniegiem. Wyszliśmy na ulicę Perłową i podążyliśmy na zachód, ku placowi Hanowerskiemu; na samym końcu tego placu zdybałem ojca wraz z gubernatorem Clintonem i wice-gubernatorem Coldenem.
Ciepło mi się w sercu zrobiło, gdym obaczył, jak ci panowie, oraz jeszcze kilku innych, wsłuchiwali się z uwagą w jego słowa. Dawniej, w czasie zamieszek roku 1745-go nie brakło takich, którzy rzucali nań oszczerstwa, ponieważ wiedziano, iż w młodości był Jakobitą; ale jego przyjaciele okazali się możniejsi od wrogów, przeto z radością myślę, że miał niemały mir u naszych zwierzchników, którzy utrzymali Nowy Jork w wierności względem króla Jerzego, choć wielu parło do tego, byśmy los swój narażali dla pretendenta[4].
Spostrzegł mnie nadchodzącego z Piotrem i jął ruchem ręki przyzywać nas ku sobie. W tejże jednak chwili na wschodniej połaci bulwaru powstał jakiś niezwykły rwetes i ukazała się gromadka ludzi, otaczających szpakowatego, rumianego wiarusa, którego błękitny kubrak, solą poplamiony, jakoteż chwiejny chód, świadczyły wyraźnie o zawodzie żeglarskim. Posłyszałem wyraźnie jego chrapliwy głos, huczący głośno po całym bulwarze:
— ... Przemknąłem się, zwinąwszy topżagle[5] ... na własne oczy, a jakże! ...a kiedy przybywam do portu, nie zastaję tam ani jednego okrętu królewskiego...
Mój ojciec przerwał mu:
— Co się stało, kapitanie Farraday‘u? Czy mówisz, że cię ścigano? Myślałem, że jesteśmy w pokoju z całym światem.
Kapitan Farraday rozepchnął słuchaczy, którzy towarzyszyli mu dotychczas, i powlókł się naprzełaj przez plac, rycząc w odpowiedzi takim głosem, iż przekupnie postawali w drzwiach swych sklepików, a niewiasty wytknęły głowy z okien na piętrach:
— Ścigano? Tak byłem ścigany, panie Ormerod, przez ... takiego rakarza... najnikczemniejszego z rozbójników morskich, jacy tylko urągają władzy króla jegomości na...
Tu spostrzegł, kto stoi koło mego ojca. Zdjął kapelusz i ukłonił się nisko z szacunkiem.
— Sługa waszej wysokości! Cześć wam, panie Colden! Ale nie cofnę ani słowa z tego com powiedział, mimo, że nie zauważyłem, kto stoi koło mnie i słyszy to wszystko. Ba, więcejby jeszcze należało powiedzieć, o wiele więcej! Ładna rzecz, kiedy te łotry pojawiają się tu na północy, w naszych portach!
Piotr Corlaer i ja przyłączyliśmy się do gromadki kupców, co stali koło gubernatora, zaś inni ciekawscy podkradali się jak najbliżej, ile im tylko pozwalała własna śmiałość.
— Ale, mojem zdaniem, trudno temu dać wiarę, kapitanie, — ozwał się gubernator Clinton dość łaskawie. — Piraci? W tej szerokości geograficznej? Nie byliśmy napastowani od dłuższego czasu przez takich ptaszków!
Kapitan Farraday pokiwał głową z uporem.
— Wszystko to aż nadto prawdziwe, ręczę waszej wysokości, a odkąd mamy pokój, nie byliśmy też napastowani przez francuskich flibustjerów[6]. Ale nadejdzie czas, że wybuchnie znów wojna z Francuzami, a wtedy statki kaperskie będą plondrowały cały ocean Atlantycki zarówno na północy jak i na południu. A jednocześnie proszę was, mościwy panie, byście pamiętali, że piratów nigdy u was nie braknie; a do tego są to zmyślne bestyje, bo jeżeli się przekonają, że ich rzemiosłu nie wiedzie się w jednej okolicy, natychmiast przenoszą się gdzieindziej. Pierwszą zaś wieścią o nich będzie utrata kilkunastu okrętów, oraz jakiś dość szczęśliwy marynarz, który, jak ja, zdołał się im wymknąć.
— Może masz słuszność — przystał gubernator. — Opowiedz nam coś więcej o swych przygodach. Czy widziałeś, który cię ścigał?
— Czy widziałem? Juści żem widział i to djabelnie blisko, jaśnie wielmożny panie! Nadjechał dwa dni temu z wiatrem południowo-wschodnim; odrazu po górnych żaglach poznałem w nim fregatę.
— Fregatę? — zdziwił się pan Colden. — Był aż tak wielki?
— Tak, panie mój i łaskawco! A jeżeli znam się cokolwiek na linach i żaglach, był to nie inny statek lecz ten sam Royal James, który w roku 1743 ścigał mnie przez trzy dni bez przerwy, gdym wracał do domu z Indyj zachodnich.
— To będzie chyba statek tego draba, co to go zową kapitanem Rip-Rap, — przemówił mój ojciec, a głos miał taki jakiś dziwny, że coś mnie tknęło, by przyjrzeć mu się dokładnie.
Było rzeczą widoczną, że starał się zapanować nad jakiemś silnem wzruszeniem, ale jedyną tego oznaką na jego twarzy była lekka surowość rysów, tak iż nikt inny nie zwrócił na to uwagi. Natomiast ja byłem tem wielce zdumiony, zwłaszcza że ojciec był człowiekiem o stalowych nerwach, a zresztą choć tam podobno w latach młodszych zakosztował niemało osobliwych przygód, to jednak obecnie, ile mi było wiadomo, nic go nie łączyło z morzem.
— Masz pan rację, panie Ormerod, — odrzekł kapitan Farraday; — zaś od czasu, gdy umarł Henryk Morgan, nie było jeszcze gorszego zbója na świecie. Jeden z mych marynarzy, który był przezeń schwytany na Jamajce przed dziesięciu laty, opisuje go jako człowieka o tak wytwornej odzieży i manierach, iż nie powstydziłby się ich nawet fircyk londyński... Niech nas Bóg ma w swej opiece! A przytem jest, jak zawsze, człowiekiem wyjętym z pod prawa i Jakobitą, o czem świadczy miano jego okrętu.
— Słyszałem, że zazwyczaj żegluje w towarzystwie — nadmienił mój ojciec.
— On działa na spółkę z Janem Flintem, który jest nie mniejszym łotrem, choć bardziej szorstkim w obejściu; tak powiadają ci nieszczęśliwcy, którzy weszli mu w drogę. Flint pływa na Koniu morskim, wielkim okręcie plymouth‘ckim, który jechał do Smyrny, zanim wpadł w jego ręce. Obaj tworzą z sobą doskonałą parę.
— Czyście słyszeli, mości panowie, jak to oni zatopili okręt portugalski, płynący z Madery, choć nie mieli innego powodu, jak samą tylko żądzę niszczenia? Tak, oni to uczynili. Mają też dość kul armatnich, by posiepać parę okrętów królewskich, ale zazwyczaj przed takiemi mają się na baczności. Korsarzy portugalskich, francuskich, hiszpańskich i berberyjskich to oni napadają, ale nigdy nie podejmą się strzelać do ludzi jego królewskiej mości. Czemu to tak? Nie umiem tego objaśnić, powiem tylko, że nie płynie to bynajmniej z braku odwagi. Pewno wiedzą, że gdyby to uczynili, tedy lordowie admiralicji, których mało obchodzi niedola nas biednych kupców (wyłączam zawsze osobę waszej ekscelencji) możeby się dali nakłonić do wysłania przeciwko nim floty zbrojnych fregat.
Kapitan Farraday zatrzymał się, by nabrać tchu; gubernator Clinton podchwycił tę sposobność, by zagadnąć go z uśmiechem:
— Kapitanem Rip-Rap nazwali swego prześladowcę? Cóż to za nazwisko?
Kupiec wzruszył ramionami.
— Nikt nie wie, panie łaskawy. Jest to w każdym razie jedyne nazwisko, jakie nosi. Słyszałem, że lat temu... będzie ze dwadzieścia lub więcej ... zatrzymał statek pocztowy wracający do domu, a gdy wywołał kapitana na pokład, pierwszem pytaniem, jakie mu zadał, było: „czy ów wśród swych towarów nie ma rip-rap? — bo zdaje się, że ma szczególne zamiłowanie do tego gatunki tabaki[7]. Teraz zaś, jak mi opowiadano, właśnie jego podwładni dają mu to przezwisko, bo nawet oni nie wiedzą napewno, jakie imię nadano mu przy urodzeniu. Mówiono, że jest to szlachcic, prześladowany za swe przekonania polityczne, ale to może być zarówno prawdą, jak i łgarstwem. Ja wiem tylko tyle, że zapędził mnie już niemal w kozi róg, jednakowoż Anna popędziła, co sił w piętach, i opuściwszy topżagle, dziś o świcie zwiała mu z przed nosa. Kiedym zaś zawinął do przystani, dowiedziałem się, że nie było w mej ani jednego królewskiego okrętu, by mógł ruszyć w pościg.
— Tak — skinął głową gubernator; — fregata Tetys odjechała przed tygodniem z ważnemi listami do kraju. Jednakże wyprawię gońca do Bostonu, gdzie kwateruje komandor Burrage i nakażę mu, by nie tracąc czasu ruszył na morze. Pochwalam twoje uczucia, kapitanie Farradayu, boć niemasz wątpliwości, że znosić się tego nie godzi, by takim hultajom, jak Rip-Rap i Flint, pozwalano tak bezczelnie drwić z rządów jego królewskiej mości. Nie powątpiewaj, że nasz zacny komandor da im za to tęgą nauczkę.
— Muszę-ć jednak powątpiewać, jaśnie wielmożny panie! — odparł kapitan Farraday z krnąbrną uporczywością. — Gońca do Bostonu, tak pan mówi? Hm! To zajmie dwa lub trzy dni czasu. Jeden dzień na przygotowania do żeglugi. Dwa dni, a może i trzy, by odpłynąć na południe. Oho, łaskawi panowie, za tydzień to Rip-Rap i Flint zdążą wykonać wszystkie swe zbrodnicze zamiary — i szukaj wiatra w polu!
— Być może, być może! — rzekł gubernator lekko zniecierpliwiony. — Ale nic lepszego uczynić nie mogę.
To rzekłszy, oddalił się wraz z wicegubernatorem Coldenem i resztą obecnych; jedynie mój ojciec jeszcze się ociągał.
— Czy masz dla mnie listy, kapitanie Farradayu? — zagadnął.
— Tak, a jakże, panie łaskawy... od pana Allena, waszego pełnomocnika w Londynie. Właśnie wybierałem się, by je wam doręczyć. Przywiozłem też spory zapas toporów, nożów, paciorków, naczyń, krzesiwek i innych towarów na wasz rachunek.
— Odbiorę listy z twoich rąk i oszczędzę ci tem samem spaceru na ulicę Perłową, kapitanie, — odparł mój ojciec. — Mój syn Robert, który oto tu stoi, odwiedzi cię jutro na pokładzie i wyda zarządzenia co do przewózki waszej ładugi.
— Nie będę się sprzeciwiał takim słowom, — odparł skwapliwie kapitan Farraday, wyławiając z kieszeni pod połą surduta paczkę owiniętą jedwabiem. — To dla was, panie Ormerod. Teraz pójdę sobie do szynkowni „pod Jerzym“, by przekąsić nieco lądowej strawy i wychylić kufel grzanego piwa.
Ojciec przez chwilę obracał w rękach pakiecik.
— Czy jesteś przekonany, że ścigał cię kapitan Rip-Rap? — zagadnął nagle.
— Przysiągłbym na jego fok-żagle! — odpowiedział Farraday poufale. — Zważcie sami, panie łaskawy: zrazu gdy ujrzałem, byłem pewny, że jest to okręt floty królewskiej, więc podjeżdżałem ku niemu, aż zwrócił się do mnie całą długością. Wtedy obaczyłem, że nie miał wywieszonej bandery... a ponadto w jego zachowaniu było coś takiego, czego nawet nazwać nie potrafię, dość że wzbudził we mnie podejrzenie. Podciągnąłem więc banderę — on jednak nie wywieszał swojej. Wypaliłem z działa — on na to zaczął pędzić na mnie, ja zaś czmychnąłem, rozwinąwszy wszystkie żagle... tak, aż drewna trzeszczały. Poznałem bowiem, że on nie ma dobrych zamiarów i nabrałem pewności, że był to Rip-Rap. Jak wspomniałem poprzednio, gonił-ci on mnie raz w r. 43-im, a Jenkinsa pojmał wraz z załogą Cyntji z Southamptonu, gdy jadąc z Jamajki zaskoczeni byli śnieżycą; Flint chciał wtedy utopić ich całą drużynę, ale Rip-Rap, chłodny jak zawsze, wyraził się, że nie powinno się zabijać bez potrzeby, więc wsadził ich do łodzi i wypuścił na wolność. Zresztą „na rejestrze“, oprócz Rip-Rapa, nie pozostał już nikt, ktoby żeglował na wielkim okręcie, wyglądającym na królewską fregatę; Koń morski, należący do Flinta, jest wielkim okrętem i ciężko uzbrojonym, ale nie ma żagli tak szerokich, jak Royal James. Jenknis powiada, że on jest Francuzem i trzeba przyznać, że okręt jest tak piękny, jak to budować umieją Francuzi.
Mój ojciec czynił daremne wysiłki, by przerwać ten potop gadulstwa, ale nareszcie udało mu się wtrącić:
— Sądziłem, że kapitan Rip-Rap znikł z Indyj Zachodnich w czasie ubiegłej wojny.
Kapitan Farraday wzruszył ramionami.
— Podobno. Wszędy na owych morzach było za wiele krążowników[8] obu stron walczących, by mogło mu się to podobać. Ale teraz on wie, że mamy znów pieskie czasy pokoju — a gdy narody zawrą pokój, żniwo zbierają piraci. Możecie mi wierzyć, panie Ormerod.
— Nie ma czemu przeczyć, — zgodził się ojciec. — Dziękuję ci kapitanie. Bądź łaskaw odwiedzić mnie wolnym czasem a jeżeli mogę ci być w czemś użyteczny, to jestem do usług!
Kapitan Farraday powlókł się chwiejnym krokiem w stronę gospody, a za nim, na pięty mu następując, ruszyła cała hałastra gapiów ulicznych; uśmiechałem się w duchu, myśląc o mocnym napitku, jakim go częstować będą wzamian za jego opowieść. Nie zanosiło się na to, by miał być trzeźwy przez całą dobę.
Ojciec z roztargnieniem skinął głową Piotrowi, który przez całą rozmowę stał nieporuszony i tłustą, zaspaną twarzą nie wydawał najmniejszego wzruszenia.
— To mi się nie podoba! — rzekł, jakby sam do siebie.
Piotr rzucił nań bystre spojrzenie, ale nie powiedział ani słowa.
— Czy stało się coś złego, ojcze? — zapytałem.
Spojrzał na mnie kwaśno, a potem wpatrzył się kędyś w dachy domów, jak to miał we zwyczaju, — niby chcąc przeniknąć wzrokiem w przyszłość.
— Nie... tak.. nie wiem... — i urwał nagle. — Piotrze, cieszę się, że jesteś tutaj, — dodał po chwili.
Ja, — rzekł Piotr bezmyślnie.
— Jeszcześ, ojcze, nie zajrzał do listów — przypomniałem.
— Nie miałem sposobności — odparł. — Jest tu coś takiego... ale ulica nie jest miejscem właściwem na takie rozmowy. Chodź do domu, mój chłopcze, chodź do domu.
Szliśmy raźnie po ziemi zasypanej śniegiem; ludzie, których mijaliśmy, kłaniali się mojemu ojcu lub sięgali do czapek, gdyż był on wielką osobistością w Nowym Jorku, ustępującą znaczeniem tylko gubernatorowi; on jednak szedł tym razem zatopiony w myślach, wbiwszy oczy w ziemię. Kiedyśmy skręcali w ulicę Perłową, mruknął znowu:
— Nie, to mi się nie podoba.
W drzwiach czekał na nas Darby Mc Graw, a z jego dzikiego spojrzenia wymiarkowałem, że spodziewał się ujrzeć piratów tuż w tropy za nami.
— Czy wypełniłeś zlecenia, Darby? — zagadnął mój ojciec, gdy chłopak cofnął się do kantoru po prawej ręce od sieni.
— Tak, jaśnie panie.
— Więc zabieraj się stąd. Nie chcę, by mi przeszkadzano.
— Postaraj się uzyskać dla nas ostatnie wieści o piratach, Darby! — dodałem, gdy ów przemykał się koło mnie.
Odpowiedział mi na to spodełba radosnem spojrzeniem, ale ojciec szurnął nogą.
— Co chcesz przez to powiedzieć, Robercie? — ozwał się.
Zmieszałem się i nie wiedziałem, co powiedzieć.
— O nie, ojcze dobrodzieju. Darby szaleje za piratami. On...
Piotr Corlaer zamknął drzwi za Irlandczykiem i podszedł ku nam, poruszając się ową złodziejską zwinnością, która była jednym z najbardziej zadziwiających jego przymiotów.
Ja, on nic nie wie — przemówił.
— O czem? — zapytał ostro mój ojciec.
— O tem, co pan chce, szebym ja wieciał — odparł spokojnie Holender.
— Więc i ty wiesz, Piotrze?
Ja.
Nie mogłem dłużej powściągnąć niecierpliwości.
— Cóż to za tajemnica? — zapytałem tonem stanowczym. — Myślałem, że znam wszystkie tajemnice naszego przedsiębiorstwa; ale napewno nie myślałem, ojcze, że jako spółka handlowa mamy się wdawać z piratami!
— Nie wdajemy się — odrzekł ojciec krótko. — Jest to sprawa, na której wcale się nie rozumiesz, Robercie, ponieważ dotychczas nie było sposobności, byś mógł ją poznać.
Tu się zawahał.
— Piotrze, — podjął po chwili, — czy mamy zwierzyć się chłopakowi?
— To nie chłopak, to mężczyzna — odrzekł Piotr.
Zapałałem wdzięcznością dla Holendra, wyrażając ją uśmiechem; on jednakże na to nie zważał. Ojciec też, zda się, o mnie zapomniał, tylko przechadzał się tam i z powrotem po kantorze, włożywszy ręce w rękawy surduta i zwiesiwszy głowę w zadumaniu, a z warg wyrywały mu się urywki zdań:
— Myślałem, że umarł... Byłaby rzecz dziwna, gdyby miał znów się wychynąć... To zagadnienie, z którem nigdy nie sądziłem mieć do czynienia... Może przesadzam... nie powinniśmy do tego przywiązywać wielkiej wagi... Z pewnością to rzecz przypadkowa...
Neen, on przibywa w pewnym celu — przerwał Piotr.
Ojciec przestał się przechadzać, zatrzymując się przed Piotrem, tuż koło kominka, w którym gorzał stos polan grabowych.
— Jak przypuszczasz, Piotrze, kto jest ów kapitan Rip-Rap? Powiedz otwarcie! Miałeś rację, mówiąc że Robert nie jest już chłopcem. Jeżeli grozi nam niebezpieczeństwo, on winien o tem wiedzieć.
— To Murray! — odparł Corlaer piskliwym głosem, który pozostawał w rażącej sprzeczności z jego niezmierną tuszą.
— Andrzej Murray! — zadumał się mój ojciec. — Tak, to chyba on. Domyślałem się tego przez szereg lat... uważałem to za pewne. Ale skoro po ostatniej wojnie przestał się pokazywać, byłem przekonany, że Opatrzność nad nim czuwa. Zdaje mi się, żem się pomylił.
— Ktokolwiek jest ów korsarz, toć chyba w Nowym Jorku nie potrafi uczynić nam nic złego, — odważyłem się wtrącić swoje trzy grosze.
— Nie bądź zanadto dufny, Robercie — skarcił mnie ojciec. — Otóż właśnie on jest twoim zimnym dziadkiem[9].
Sięgnął do stojaka nad kominkiem, wybrał stamtąd długą faję glinianą i zaczął ją nabijać tytoniem, ja tymczasem zwolna ochłonąłem ze zdumienia.
— Twój stryj, ojcze? — wykrztusiłem.
Corlaer przysunął parę stołków i usiedliśmy dokoła kominka, tak iż miałem ojca po jednej stronie, a po drugiej Corlaera. Zmierzch szybko zapadał, więc pokój zaroił się od cieni, na kilka stóp od ogniska. Ojciec długo spoglądał w środek skaczących płomieni, zanim zdobył się na odpowiedź:
— Nie... wuj twojej matki — rzekł nakoniec.
— Ależ to był wielki kupiec, uprawiał handel przemytniczy z Kanadą! — zawołałem. — Słyszałem o nim. On to ustanowił Szlak Karny, by mógł francuskich handlarzy futer zaopatrywać w towar, nie dopuszczając do nas nikogo z dalej zamieszkałych dzikusów! Sam mi o tem opowiadałeś, a również i pan Colden. Wszak to z nim walczyłeś ty i Corlaer i Irokezi, kiedyście przełamali granicę Karnego Szlaku, zdobywając handel skórami znów dla naszego narodu. Więc, to ty... ty...
Wiedziałem, jak tkliwe uczucia żywił zawsze ojciec dla mojej matki nieboszczki, więc nie śmiałem naruszać jego wspomnień. On jednak sam z ust mi wyjął słowa, mówiąc:
— Tak, było to wtedy, gdy pokochałem twoją matkę. Ona... ona nie była, jakbyś mógł się spodziewać, związana żadnemi węzłami z tak wielkim szubrawcem. Bądź co bądź była jego siostrzenicą... to rzecz pewna, Robercie. Była z domu Kerr z Ferrieside; jej matka była siostrą Murraya. Kerr i Murray wyruszyli razem w roku 1715-ym; Kerr poległ pod Sheriffmuir. Wdowa umarła niedługo po nim, a Murray zabrał do siebie biedną, bezdomną Marjory. Opiekował się nią dobrze — niema co przeczyć; ale swoją drogą zamierzał uczynić ją narzędziem swych późniejszych zamysłów. Patrzył zawsze chłodno w przyszłość, nie myśląc o niczem jak tylko o własnem powodzeniu, a jeżelibym ja... ale niema co się nad tem rozwodzić. Wiadomo ci, Robercie, jak Corlaer i Seneka, wódz Tawannearów — ten, który dziś jest dozorcą zachodniej bramy Długiego Domu — i ja potrafiliśmy skruszyć tę ogromną siłę, jaką Murray obwarował granicę. Rozbiliśmy go tak srodze, podkopując jednocześnie jego znaczenie, iż był zmuszony uciekać z prowincji, a nawet jego przyjaciele, Francuzi, nie chcieli mieć z nim nic wspólnego — przynajmniej otwarcie. Zawsze skłaniała się do mniemania, że on i nadal służył z całą swobodą ich sprawie, gdyż jest do głębi duszy zagorzałym. Jakobitą — i to szczerze... mimo tak dziwnych, zagmatwanych sposobów. Tak, jest w nim coś, Robercie, czego nie można łatwo zrozumieć. On sam wierzy bez wahania, że wszystko, co czyni, zmierza do wzniosłych celów politycznych.
— Ależ to korsarz! — wykrzyknąłem.
— O, to niema wagi w jego oczach!
— Nic mu to — potwierdził Piotr. — On był już korsaszem na lacie.
— Tylko szaleniec może sobie uroić, iż służy państwu, będąc korsarzem! — sarknąłem.
— Mówisz nazbyt ostro — skarcił mnie ojciec. — Żyją dziś jeszcze ludzie, którzy pamiętają, jak to Morgan, Davis, Dampier i wielu jeszcze innych zuchów, im podobnych, żyli z korsarstwa, a jednocześnie służyli królowi. Niektórzy z nich skończyli na haku, ale Morgan umarł szlachcicem. Jest to możliwe.
— Jakoż to?
— Pomyśl, mój chłopcze! Murray — twój zimny dziadek, miej to w pamięci! — jest Jakobitą, przeto dla obecnego rządu ma jeno nienawiść i pogardę. Każde przedsięwzięcie, które może przynosić szkodę obecnemu rządowi, wydaje mu się usprawiedliwione, jako przyczyniające się do upadku tych, których on nienawidzi. Patrz, jaką szaloną fanaberję miał ten człowiek, nazywając swój okręt — Royal James![10]
— Czy aby to tylko naprawdę ów człowiek, za jakiego go uważasz? — odparłem, bynajmniej nie uradowany myślą, że za ciotecznego dziadka mam korsarza. Ojciec roześmiał się życzliwie i ręką, którą miał swobodną, poklepał mnie po kolanie.
— Wiem, jak musisz to odczuwać, drogi chłopcze — odezwał się. — Zupełnie tak samo mówiła ś. p. twoja matka... zacności kobieta! Byliśmy niedawno po ślubie, gdy wytworny łotrzyk przysyła nam przez jednego ze swych smoluchów[11] ów naszyjnik, który teraz spoczywa u mnie w okutej skrzyni... zapewne złupiony jakiejś indyjskiej królowej. Później... już po jej śmierci... gdy ty dopiero zaczynałeś chodzić w porciętach... przysłał nam znowu — owe srebrne talerze, co stoją na kredensie w jadalni. Nabyte nieuczciwie, to pewna; ale cóż miałem czynić? Nie mogłem rzucić ich w morze, ani też nie wiedziałem, jak mu je zwrócić. Potem przybył trzeci posłaniec, tym razem jedynie z listem, w którym wyrażał mi współczucie z powodu skonu tej, którą obaj ubóstwialiśmy nadewszystko! Wtedy, przyznam się, miałem chęć by go zadusić, gdyż gdyby mu się były powiodły jego zamysły, byłby ją wyswatał za pewnego Francuza, który był sługą niecnego czarta. Atoli z drugiej strony dbał o nią i obchodziło go wielce wszystko, co się z nią działo. Choćby zajechał nie wiem jak daleko, zawsze jakoś krętu-wentu zasięgał o nas wieści. Dowiedział się o twojem przyjściu na świat; dowiedział się o jej zgonie. Teraz zaś, kiedy doszedłeś do pełnoletności, jego żagle ukazują się za Piaskową Mierzeją. Nie wiem, co to znaczy, Robercie, ale mi się to nie podoba! Nie podoba mi się!
— Przecież nie znajdujemy się na morzu! — wyraziłem swoje zdanie. — Mieszkamy w Nowym Jorku. W fortecy króla Jerzego stoi załoga wojskowa. Komandor Burrage lada dzień nadciągnie z Bostonu. Czegóż dokaże przeciwko nam jeden statek korsarski, a choćby i dwa? Ba! a miejskie straże...
— Nie obawiam się przemocy, — przerwał mi ojciec, — ale piekielnej przebiegłości wypaczonego umysłu.
Ja, — potwierdził Piotr.
Ojciec wytknął cybuch fajki w jego stronę.
— I ty przeczuwasz, stary przyjacielu? — zawołał.
— Jeszeli Murray tu się znajduje, to nie znaczi nic dobrego — odpowiedział poważnie Holender. — Szaden pirat nie wyruszi na północ w posze zimowej tylko dla zabawy. Neen! Za wiele tu niebiezpieczeństwa; niema gcie biegać ani gcie się ukryć.
— Tak, masz rację, — przystał mój ojciec. — Zresztą bywali tu tacy, co zarzucali Nowemu Jorkowi, że to miasto nie jest tak wolne od konszachtów z piratami, jakby się mogło wydawać napozór. Murray i jemu podobni muszą sprzedawać nakradzione towary, a do tego potrzeba im wszędy stosuneczków z kupcami. Za czasów wielkorządcy Burneta zwykliśmy byli zwracać baczną uwagę na szynkownię „pod Głową Wieloryba“ i inne szyldy podlejszego gatunku, ale winieniem przyznać, że nie upolowaliśmy nigdy grubszej zdobyczy, jak przybłąkanego buntownika lub zbiega. Jednak wiem, że w naszej mieścinie nie brak kupców prowadzących nieosobliwe interesa, a nie każdy okręt, co tu zawija, jest tak Bogu ducha winien, jakby naogół sądzić można było.
— W każdym razie, ojcze dobrodzieju, mamy się na ostrożności! — nadmieniłem.
Ojciec roześmiał się, a pocieszny, głupkowaty chichot Corlaera wtórował jego wesołości.
— Roztropny wróg uprzedza nawet wieść o swem przedsięwzięciu — odrzekł mój ojciec. — Ufajmy, że mamy odrobinę szczęścia, by dać sobie radę. Jakiekolwiek zamysły knowa Murray, wykona je niespodziewanie i zręcznie. Ale sza! Słychać dzwonek na obiad. Dajmy na razie spokój przewidywaniom!






ROZDZIAŁ II.
Człowiek o jednej nodze i dziewczyna irlandzka.

Nazajutrz rano zająłem się z pomocą Piotra Corlaera sprawdzaniem wszystkich naszych potrzeb handlowych, iż zbiegło mi pół przedpołudnia, zanim mogłem wyjść z kantoru i udać się na pokład okrętu kapitana Farradaya, by tam umówić się z załogą co do przeniesienia tej części ładugi, jaka przypadała na naszą składnicę.
Gdym chwytał za kapelusz, Darby Mc Graw wpatrzył się we mnie tak przenikliwie, iż wyprawiłem go do kuchni, by nabrał pełną torbę świeżo zabitych kurcząt oraz jarzyn inspektowych — wiedziałem bowiem, że takie jadło miłe będzie żeglarzom po długiej podróży — i kazałem mu zanieść to do stoczni. Uradował się, zupełnie jak gdyby go obdarzono wolnością, i podskakiwał przez całą drogę, pogwizdując jak skowronek.
Przebywszy ulicę Perłową, doszliśmy do ulicy Szerokiej, gdzie odnoga morska wrzyna się w ląd; mijałem ją, zamierzając u wylotu Whitehall Street wystarać się o czółno, któreby mnie przywiozło do pocztowego statku brystolskiego, gdy naraz Darby zwrócił moją uwagę na strzeliste maszty i zagmatwany takelunek[12] wielkiego okrętu, stojącego na kotwicy w ujściu Rzeki Wschodniej.
— To fregata,, panie Robercie! — zakrzyknął.
Nie można było się mylić, widząc malowane strzelnice armatnie i warowne parapety; to też przez chwilę przypuszczałem, że komandor Burrage uprzedził nasze żądanie. Wtem na szczycie bezanmasztu[13] rozwinęła się flaga i obaczyłem czerwono-złote barwy Hiszpanji.
— Czy pan przypuszcza, że on tu przybył w pościgu za korsarzem? — szepnął Darby, któremu oczy aż się skrzyły pożądliwością.
— O nie, Darby, — odpowiedziałem, śmiejąc się. — To Hiszpan, a on i jemu podobni nie pragną krwi korsarzy.
— Phi! gdybyż to choć raz lub ze dwa razy puknął z armaty! — westchnął Darby. — Albo, gdybyż powieszono jakiego nieboraka na rei, byśmy mogli to oglądać. Ach, panie Robercie, czyż nie byłby to widok wspaniały?
— Idźże sobie! — rzekłem, śmiejąc się znowu z dziwacznych wymysłów chłopaka. — Jesteś krwi chciwy, niczem korsarz, co żegluje po morzach hiszpańskich.
— Ręczę panu, żem jest taki — odparł Darby z uporem. — Chciałbym być wielkim korsarzem, tak jest... i nie robiłbym nic sobie z fregat, czy byłyby to okręty hiszpańskie czy króla angielskiego... dalibóg, choćby i francuskie. Zdobyłbym je co do jednego!
— Tak, z pewnością-byś zdobył — potwierdziłem. — Ale spojrzyjno, Darby. Za tą fregatą jest jeszcze jakiś dziwny statek.
Wskazałem mu mały pogruchotany bryg o łatanych i brudnych żaglach, na którego czarno malowanym kadłubie widać było biały rozbryzg, w miejscu gdzie kula armatnia wyrwała mu drzazgi z desek.
— On też widział piratów, głowę za to daję — nadmieniłem. — Pewnie ledwo się wymknął.
Darby‘emu oczy się rozszerzyły, jak kotu w ciemności.
— Hejże hej! przypatrzcie-no się ino, jak go kulą charatnęli w bok! Będzie miał tęgie paternoster! A teraz, panie Robercie, będziesz-li jeszcze ze mnie szydził, gdy mówię, że korsarze są tuż na granicy?
— Nie, Darby. Ów zuch z pewnością bliższy był śmierci, niż mógłbym sobie wyobrazić — odpowiedziałem.
— Najprawdziwsze słowa, jakie zdarzyło mi się słyszeć! — oznajmił jakiś miły głos poza mną; — świadczą one o wielkiej wrażliwości umysłu i litościwem sercu, zważywszy, że doprawdy niewielu jest takich lądowców, którzyby pomyśleli o tarapatach, na jakie narażony bywa biedny żeglarz, nie otrzymując wzamian ani Bóg-zapłać od swych panów, a od szypra tylko wymyślania... prawie że nikt o tem nie pomyśli. Co prawda, to prawda, młody paniczu. Jestem sługą waszmości i spodziewam się, że pan pozwoli mi, bym złożył mu najpokorniejsze dzięki, boć należę do tych, którym udało się ocalić cudownym sposobem.
Odwróciłem się, by przekonać się, kto tak przemawia. Obaczyłem przystojnego, pogodnego mężczyznę w kwiecie wieku; był rosły i krzepki, ale miał tylko jedną nogę. Druga noga (mianowicie lewa) była ucięta w górze pod samem prawie biodrem, przeto podpierał się na długiem szczudle z pięknie rzeźbionego, twardego drzewa był to mahoń, jakem się później dowiedział. Szczudłem tem się posługiwał z całą zręcznością, zupełnie niby ową utraconą nogą. Rzemień, przeciągnięty przez dziurkę w podpaszku, obwiązał sobie dokoła szyi, tak iż nawet gdy chciał usiąść, nie rozstawał się ze swą podporą; na końcu zaś szczudła umieszczony był ostry kolec żelazny, służący do pewnego utrzymania się na nierównym gruncie lub śliskich pokładach.
Gdym mu się przypatrywał po jego pierwszych słowach, on jął kusztykać dokoła mnie z miną poufałą, która dla młodzika mogła być bardzo pochlebna, bądź co bądź wywarł na Darbym większe wrażenie niż na mnie.
— Czy waćpan jesteś z owego brygu? — zagadnąłem z ciekawością.
— Tak, tak, młody paniczu, jestem stamtąd... i jestem jednym z tych nieszczęsnych grzeszników, których ocaliła niedocieczona Opatrzność, nie zważająca na ludzkie uchybienia... na sprawiedliwe i niesprawiedliwe, jako powiadają kaznodzieje. Przybywam z Barbados, na brygu Constant. Nazwisko moje Silver, panie łaskawy... na imię mi Jan, jak mówią moi chrześni rodzice. Jednakowoż majtkowie nazywają mnie przeważnie „Brytwanną“, ponieważ uważają mnie za wyśmienitego kucharza.
A zresztą łączy się z tem cała powieść, młody panie. Ach tak! Nie po raz pierwszy mi się to zdarzyło, żem ucierpiał z rąk tych piratów, co to srożą się i rozbijają po morzach na pohybel biednym, uczciwym marynarzom!
Tu zniżył głos.
— Czy widzisz, jak mi to szpetnie ucięli kawał cielska? Widzisz, sameś to powiedział. Tak, tak! nietrudno to poznać kuternogę. Co sądzisz, jak utraciłem ten lewy kulas — hę? Nie umiesz objaśnić, powiadasz — i nic w tem dziwnego, boć nigdy przedtem nie widziałeś mnie na oczy. Dobrze, więc ci opowiem, mospanie. Waćpan masz liczko młode i uprzejme i widzę, że współczujesz dolegliwościom biednego, marynarza... a jakże... i tak samo ten poczciwy chłopak, co jest z tobą... z Irlandji rodem, czy nie tak, mój drogi? Poznałem... poznałem!... Ale o czem zacząłem mówić? Ach tak, pewnie opowiadałem ci o utraconej nodze... cieszę się, żem wtedy i łapska nie utracił. Czemu to tak, powiadasz? Ponieważ człowiek może przeboleć utratę nogi, która do niczego nie jest przydatna, jak tylko do chodzenia. A le utracić rękę? Pomyśl, mój panie! Nie mając ręki, nie można pracować, nie można walczyć, prawie nie można jeść. Dlatego to powiadam, że jestem szczęśliwy.
Człowiek ten ujmował mnie swą niezwykłością więc otwarcie wyznaję, że byłbym nań nalegał o dalsze wyjaśnienia, nawet gdyby przy mnie nie było Darby‘ego; w każdym razie nie kto inny, ale Darby, skierował go z powrotem do głównego zagadnienia naszej rozmowy.
— Czy widziałeś piratów? — wykrztusił chłopak w podnieceniu.
Jan Silver obrócił się wyniośle na swem szczudle i rzucił chmurne spojrzenie na bryg, naznaczony kulą armatnią.
— Czym widział? — powtórzył. — No, mój chłopcze, to jeszcze zależy. Tak, tak, to wszystko zależy. Czy w ostatnich latach to było, chciałeś zapewne powiedzieć? Nie, nie mogę powiedzieć z ręką na sercu, bym widział ich temi czasy. Inaczej było, gdym utracił nogę... i wówczas, gdy Flint mnie zesłał na odludną wyspę.
— Więc waćpan znasz Flinta? — natarłem na niego.
Potrząsnął głową.
— Czy go znam? O nie, młody paniczu, nie znam żadnego z tych krwawych opryszków. Widziałem ich, to prawda... widziałem zawielu naraz, możnaby powiedzieć. Wycierpiałem swoją pokutę, gdyż ostatnim razem Bóg wyzwolił mnie cało i zdrowo z rąk owych szubrawców.
— Czy napadli cię od strony Piaszczystej Mierzei? — badałem go.
— Piaszczystej Mierzei? — powtórzył. — Może i tak było, młody paniczu. Małośmy na to baczyli, gdzie się znajdujemy. Jedyną naszą myślą było dobić do portu cało i zdrowo.
— Ale widzę, że was postrzelili! — pytałem wciąż natrętnie.
— Ten okręt? — odpowiedział. — Ach, tak, ale... Będę na tyle śmiały, panie łaskawy, że zapytam, nie wiesz-li przypadkiem,, czy jakie inne okręty z Nowego Jorku były również ścigane?
Wskazałem mu statek kapitana Farradaya, kołyszący się na kotwicy, o jakie ćwierć mili od brzegu.
— Jest to statek pocztowy z Brystolu, a ledwie wczoraj rano zemknął przed pościgiem osławionego kapitana Rip-Rapa.
Marynarz zmarszczył brwi jakby w zamyśleniu.
— Powiadasz, że był to kapitan Rip-Rap! Niechże mnie kule biją, młody paniczu, ależ to straszna nowina! No! no! no! Kto ma szczęście, ten uciecze — zawsze tak było. Miło to posłyszeć, że innym też trafiło się szczęście. Ale przypuszczam, że okręty królewskiej floty puszczą się teraz za nim w pogoń?
— Nie, niemasz ich bliżej, jak w Bostonie — odpowiedziałem. — Conajmniej tydzień czasu się zmitręży, zanim zdołamy odpędzić stąd tych drapichrustów.
Pokiwał z ubolewaniem głową.
— Niech mnie kule biją, ale to zła nowina! Byłem doprawdy szczęśliwy, iż mi to uszło na sucho. Gonił za mną aż do samej nocy, a że mnie wypuścił z rąk, to (gotówbym poprzysiąc) raczej z obawy przed mieliznami, niż z innego powodu.
— A zatem on wczoraj ścigał waćpana? — zapytałem.
— Ma się rozumieć, młody paniczu. Alboż ci tego nie opowiadałem? Wczoraj, około południa, wypadł jak piorun, a o zmierzchu zdołał już wycelować na nas do strzału przednie armaty i zamierzał strzaskać jeden z wręgów[14], by nas ubezwładnić. Jednakowoż kula ugodziła, jak widzisz, w bok okrętu i przebiła go nieszkodliwie, choć mogła wyrządzić wiele złego.
Jeden z przewoźników wiosłował wzdłuż wybrzeża w naszą stronę. Skinąłem nań, by przybił do pomostu, na którym staliśmy.
— Muszę odejść — odezwałem się. — Winszuję panu, panie Silver, że udało ci się wymknąć. Choć tam dawniej zakosztowałeś wielu złych przygód, to wczoraj sprzyjało ci szczęście.
Pokiwał głową i potarł sobie czuprynę.
— Dziękuję uprzejmie, młody paniczu. Pozwól waszmość że pochwycę cumę[15]. Doskonale! Czy postawić koszyk na poprzek? A czy ten oto miły chłopak nie pójdzie razem? Nie? Tedy może pan okaże mi jeszcze jedną łaskę i wypożyczy mi go na jakie pół godziny, aby mi pokazał w tem mieście parę miejsc, przez które wypadła mi droga. Nie śmiałbym o to prosić łaskawego pana, ale jak sam waszmość widzisz, jestem, że tak powiem, napoły kaleką, a ten port jest mi zgoła nieznany, jako że zazwyczaj krążyłem dokoła Inji Zachodnich.
— Korzystajże z jego usług, jak ci się żywnie podoba. — odpowiedziałem. — Darby, zaprowadź pana Silvera, gdziekolwiekby iść sobie życzył.
Piegowata twarz Darby‘ego rozpromieniała na samą mysi o dłuższem obcowaniu z tym chromym żeglarzem, który opowiadał z taką swobodą o walkach i włóczęgach pirackich.
— O tak, panie Robercie, — odrzekł. — Będę mu pomagał ile tylko w mej mocy.
— Wierzę jego słowom — natrącił Silver. — Nigdy nie widziałem chłopca z tak dobrotliwą buzią. Dobrotliwa twarz oznacza dobrotliwe serce, zawsze to mówię, młody paniczu.
Mój przewoźnik już miał ruszyć wiosłami, gdy naraz przyszła mi nagła myśl, która sprawiła, iżem go powstrzymał.
— Za pozwoleniem, — zawołałem, — przyszło mi na myśl, że może Darby nie potrafi waćpanu usłużyć we wszystkiem, czegobyś sobie życzył. Czy asan szukasz kogoś szczególnie?
Zawahał się na jakie ćwierć minuty.
— No, nikogo tak znowu w szczególności, panie łaskawy — odrzekł nakoniec. — Wybieram się do gospody pod głową Wielorybią ... może waszmości zdarzyło się słyszeć o takim zakątku?
Skinąłem głową potakująco.
— Znajdziesz ją we wschodniej połaci miasta. Darby może ci wskazać.
Krzyknął mi znów parę podziękowań i pokusztykał żwawo o kuli; Darby kroczył koło niego, odęty śmieszną zarozumiałością.
Na pokładzie Anny zastałem zupełny rozgardjasz. Kapitan Farraday, jak przewidywałem, od chwili jak na wczorajszym przedwieczerzu udał się na ląd, jeszcze dotychczas nie powrócił; niewątpliwie wysypiał się kędyś w gospodzie pod królem Jerzym, wychyliwszy nadmierną ilość wszelakich trunków. Sztorman wybrał się dziś rano na wybrzeże, by go odnaleźć i zapewne skorzystał ze sposobności, by pójść w ślady swego szypra. Pan Jenkins, który uniknął był śmierci z krwawych rąk okrutnego Rip-Rapa i Flinta, miał okręt na swej pieczy. Był to człek markotny i skwaszony, rodem ze wschodniej prowincji, który czynił wszystko po długim namyśle, wyrażającym się tak jak u Corlaera, więc żmudna to była robota sprawdzać wraz z nim rejestr przywiezionego towaru. Przyjąłem zaproszenie na obiad z nim, a cały czas poobiedni zbiegł nam na ostatecznych przeliczaniach; umówiliśmy się, kiedy nazajutrz mają przyjść tragarze, poczem wyszliśmy z powrotem na pokład.
Mój przewoźnik oddawna gdzieś się zapodział, więc Jenkins wydał bosmanowi rozporządzenie, by przysposobił wioślarzy, którzy mieli mnie odwieźć na brzeg. Stojąc na schodkach burtowych, napomknąłem mimochodem o dwóch okrętach, które tu rankiem przybyły.
— Ten bryg miał bliższą styczność z naszym przyjacielem Rip-Rapem, — nadmieniłem.
— A jakże — odpowiedział Jenkins posępnie. — Jakoś mi się to dziwne wydaje, by Barbadyjczyk miał przywozić rum i cukier do Nowego Jorku. Zwykle zdają to na Yankee‘sów.
— Prawda, — potwierdziłem, — ale w każdem prawidle może się zdarzyć wyjątek.
Na pokładzie hiszpańskiej fregaty rozległ się donośny, srebrzysty głos świstawki.
— Źle to, że niema tu obecnie żadnego z naszych okrętów — zauważyłem. — Rip-Rap zakosztowałby własnej pigułki.
Pan Jenkins, nie marszcząc nawet twarzy, okazał po sobie ogromne niezadowolenie.
— To mają być Hiszpanie! — parsknął. — Cóż oni tu mają do roboty, chciałbym to wiedzieć!
— Może wichura zagnała ich na północ w czasie żeglugi? — postawiłem przypuszczenie.
Pan Jenkins parsknął po raz drugi.
— On wcale nie zboczył z drogi. Ich przybycie grozi jakimś nieszczęściem, niewiadomo zupełnie, jak go uniknąć.
— Jakiem nieszczęściem? — dopytywałem się.
Wzruszył ramionami.
— Niewiadomo, powtarzam. Ale od Hiszpanów nigdy nam nie przyszło nic dobrego, panie Ormerod, możesz mi wierzyć.
Zanim zdołałem mu odpowiedzieć, bosman oznajmił, że łódka już czeka w pogotowiu koło schodków, więc rzuciłem panu Jenkinsowi przelotem kilka słów pożegnania, gdyż jego tępa zgorzkniałość odstręczała mnie od bliższej z nim zażyłości.
Gdy moja łódka, odbiwszy od pocztowego statku brystolskiego, pomykała chyżo przed siebie, naraz z za kadłuba hiszpańskiej fregaty wyłoniła się spora szalupa i zaczęła nas gonić, popędzana przez dwunastu zgorzałych chłopa, wiosłujących co sił. Na rufie, za komendantem, siedziała na uboczu jakaś postać opatulona płaszczem. Obie łodzie prawie jednocześnie dojechały do Broad Street; wyskoczyłem na brzeg, rzuciłem parę groszy marynarzom, którzy mię przewieźli i ruszyłem w drogę, by zanieść sprawozdanie ojcu, który — jak wiedziałem — mógł się gniewać, iż tyle czasu straciłem na załatwienie poruczonych mi zleceń. Nie uszedłem jednak nazbyt daleko, gdy od przystani zawołał ktoś za mną.
Senjor! Sirr-rr-ach![16]
Odwróciwszy się, ujrzałem bosmana z szalupy hiszpańskiej fregaty i posłyszałem wielki galimatjas hiszpańskiego szwargotu, z którego nie zrozumiałem ani słowa. Kiedy to oznajmiłem przybyszowi, w raz też jakaś inna osobistość wysunęła się naprzód, stając w żółtej poświetli olejnego kaganka, co wisiał w portalu najbliższego sklepu. Była to owa opatulona postać z szalupy; jednakowoż, zamiast miczmana lub podoficera, rozpoznałem w niej przy skąpem oświetleniu młodą kobietę, której zgrabna uroda uwydatniała się skroś ciężkich zwojów przyodziewku. Dość było jednego wykrzyknika, wyrzeczonego sykliwą hiszpańszczyzną, a bosman przycichł jak trusia.
— Panie łaskawy, — odezwała się zaraz potem angielszczyzną niegorszą od mojej, — czy możesz wskazać nam drogę do szynku pod „Głową Wielorybią“?
Nie zdobyłem się na lepszą odpowiedź jak zająkanie się. Była ona drugą cudzoziemską osobą, która mnie w dniu dzisiejszym zapytywała o szynk pod „Głową Wielorybią“, który jak zeszłego wieczoru napomknął mój ojciec, uchodził za miejsce schadzki różnych podejrzanych indywidów; i to pewna, że ta kobieta zgoła nie wyglądała na to, by mogła mieć coś wspólnego ze zgrają hałaśliwej hołoty, jaka tam bywała. Ponadto nie mogłem wyjść z zadziwienia, skąd tak powabna dziewczyna wzięła się na pokładzie hiszpańskiej fregaty...
W nikłem świetle kaganka widziana, nie wyglądała wcale na Hiszpankę. Wprawdzie miała włosy ciemne, lśniące czarniawo, ale oczy jej były tak błękitne, jak u Darby‘ego Mc Graw, a nos ani trochę nie można było podejrzywać o zarys kabłąkowaty. Usta miała szerokie, z lekkiem jakby zagięciem w kącikach, które zacinały się dziwnie, gdy się śmiała, a gdy płakała, obwisały smutno, aż serce się krajało. Wiekiem niewiele starsza była od dziecka, a niewinność, malująca się w jej postawie, dziwnie kłóciła się z zadanem mi pytaniem. Gdym tak stał, wytrzeszczywszy w nią oczy, jej drobna nóżka dreptała niecierpliwie po wyboistym bruku.
— No, panie łaskawy, — odezwała się chłodno — czy waćpan przypadkiem nie umiesz tyle po angielsku, co po hiszpańsku?
— N...nie — udało mi się wyjąkać. — Ale... ale prawdę powiedziawszy, gospoda pod Głową Wielorybią nie jest miejscem odpowiedniem dla osób takich, jak pani.
Przymrużyła oczy.
— Zdaje się, że nie rozumiem, o co panu chodzi — odpowiedziała. — Idę tam, by spotkać się z moim ojcem.
— Ależ ojciec żadną miarą nie pochwali pani za przybycie tam o tej porze — zauważyłem.
Nieznajoma wybuchnęła gromkim śmiechem.
— Pan mówi, jakby był dokładnie powiadomiony o jego sposobach postępowania — uznała. — Ale mniszki od św. Brygidy nieraz mi to kładły w uszy, jak mam się wybierać na ten grzeszny świat, a niestety jużem się napatrzyła nieco grzeszków. Przeto postanowiłam sobie, że zakosztuję dzisiaj wieczorem nieco przygód za to, że przez tyle tygodni byłam, jak w kozie, zamknięta w tym przebrzydłym, brudnym okręcie; kazałam więc Don Pablowi, który był oficerem dyżurnym, aby przygotował łódź dla mnie... mimo, że ów załamywał ręce i perswadował mi, że chcę go tem przywieść do zguby.
Roześmiałem się w duchu z tej dziwnej samowoli jej kaprysu. Prawdę powiedziawszy, mogłem sobie wyobrazić, jak młodzi don‘owie z fregaty kochali się w niej na zabój.
— Ale to nie upoważnia pani, by wybierać się nocą do szynku pod Głową Wielorybią — upomniałem ją. — Doprawdy, pani nawet myśleć o tem nie powinna.
— Ja sama będę sędzią swych postępków! — odcięła się wyniośle, jak wprzódy. — A jeżeli jest tam mój ojciec, tedy nie może mi się stać nic złego.
— O ile on tam się znajduje — rzekłem. — Ale mam wątpliwości, czy pani nie pomyliła się co do jego zamiarów.
— Nie, nie — odparła stanowczo. — Słyszałam, jak on z nimi o tem rozmawiał. Ale być może waćpan masz słuszność, a ja nie będę na tyle niewdzięczna, bym miała drwić z życzliwej rady uprzejmego cudzoziemca. Gdy dojdziemy do gospody, Juan wejdzie do środka, a ja pozostanę na dworze. Jednak muszę się przejść gdziekolwiek, bo nogi mi się roztrzęsły od ciągłego kołysania się okrętu, a jutro wraz ze zmianą odpływu wyjedziemy znów na pełne morze. Odtąd już przez wiele tygodni nie będę miała sposobności, by stąpić nogą na suchy ląd.
— Jeżeli pani pozwoli, to poprowadzę was ku gospodzie pod Głową Wielorybią — zaofiarowałem się. — Właśnie sam idę w tym kierunku.
— Wielka to uprzejmość z pańskiej strony; oczywiście że z niej skorzystam — odpowiedziała nieznajoma. — Mogę być jedynie panu za to wdzięczna.
I wydała po hiszpańsku jakiś rozkaz, na który wystąpił z ciemności podoficer, zwany przez nią Juanem, oraz jeden z jego podkomendnych. Ci przyłączyli się do nas i ruszyliśmy wzdłuż jednolitego szeregu sklepów.
— Czy pani ma przed sobą daleką podróż? — odważyłem się zapytać.
— Najlepiej, niech pan sam sobie na to odpowie — zawołała. — Stąd na Florydę, a stamtąd dalej do Havany i do innych miast Morza Hiszpańskiego.
— To też pani niezadługo nie będzie potrzebowała uskarżać się na brak przygód — powiedziałem. — Niewielu jest mężczyzn, a cóż dopiero dziewcząt, wybierających się w podróż tak odległą.
— O panie łaskawy, właśnie o tem lubię myśleć! Omal nie oszalałam z radości, gdy ojciec przybył do klasztoru i odebrał mnie zakonnicom. Dopóki nie poczułam pokładu okrętowego pod moją stopą, nie chciało mi się wierzyć, że naprawdę jestem wolna!
— Ale Pani nie jest chyba Hiszpanką! — odezwałem się. — Nie pytam z prostej ciekawości, choć...
Jej śmiech zabrzmiał jak brzęk dzwonków.
— Ma się rozumieć; powiadają że jestem Irlandką, jak te prosiaki na wzgórzach Wicklow, gdzie się urodziłam.
Naraz spoważniała znowu.
— Nie znam pańskich przekonań politycznych, ale może nie zawadzi wspomnieć, że mój ojciec był jednym z tych, co stawiali czoło Hanowerczykom, walcząc za sprawę króla Jakóba i Karola Dobrotliwego; ponieważ zaś jego własny król nie może korzystać z jego usług, przeto ojciec wszedł w służbę króla hiszpańskiego.
— Niemiło to pomyśleć Anglikowi, że tylu dzielnych szlachty musi służyć cudzym władcom! — przyznałem — Atoli sądzę, że w Indjach będzie się pani dobrze powodziło.
— O, nie zatrzymamy się tam długo — odpowiedziała wesoło. — Ojciec mój jest oficerem inżynierji i ma pod nadzorem fortyfikacje na oceanie i gdzieindziej. Za rok powrócimy znów do Hiszpanji. Ale niechno pan spojrzy! Czy to godło ma wyobrażać głowę wieloryba?
— Tak — odpowiedziałem. — To jest owa szynkownia.
Jedno spojrzenie na jaskrawo oświetlone szyby gospody oraz na zbójeckie oblicza gawiedzi, to wchodzącej to wychodzącej poprzez niskie drzwi, przekonało mą towarzyszkę ze nie przedstawiłem jej onego miejsca w fałszywem świetle. Stanęła jak wryta, a kąciki jej ust obwisły smutno.
— Na miłość Boską, jakaż to straszna jama! — mruknęła. — Pocóżby tu miał padre przychodzić? W ważnej sprawie, powiadał, ale...
I potrząsnęła głową powątpiewająco i dobitnie.
— Nie chciałbym pani wydać się natrętem — przemówiłem — atoli boję się, że wasi Hiszpanie nie potrafią się tam z nikim dogadać. Czy pani nic nie ma przeciwko temu, bym zeszedł do środka i zapytał się o ojca pani?
Zamyśliła się, przygryzłszy kącik wargi białemi ząbkami.
— Doprawdy, panie łaskawy, — odpowiedziała nakoniec, — nie wiem jak mam panu być wdzięczna za tyle uprzejmości.
Nastała chwila milczenia.
— A jak mam...
Ay de mi! — zawołała, wybuchając hucznym śmiechem. — Jakże to niemądrze z mej strony, by nie pamiętać o tem, że jestem dla pana cudzoziemką z za morza. Niech pan pyta o pułkownika O‘Donnella i powie mu, że jego córka czeka przed domem.
A skoro ruszyłem ku drzwiom, dodała wesoło:
— Nie każdej dziewczynie to się zdarzy, by wyszła na brzeg cudzego lądu i znalazła kawalera, który tylko czeka, żeby być na jej usługi. Ale co powiedziałaby matka Serafina na takie wybryki? Ach, jakbym ją teraz widziała! „Niechże nas święci mają w swej opiece, Moiro! Czyż nie masz w sobie już ni odrobiny skromności i obyczajności? Odprawisz sto zdrowasiek i drogę krzyżową przed obiadem!“
Jej głos jeszcze dźwięczał mi w uszach, gdy usunąwszy z drogi jakiegoś pijanego marynarza, schyliłem głowę, by przejść przez niskie nadproże drzwi gospody, i w ten sposób dostałem się w mglistą, niebieskawą atmosferę izby szynkownej, zatłoczonej stołami, przesiąkniętej dymem i stęchłemi drożdżami piwnemi, huczącej chrapliwemi głosami, wrzeszczącemi w niebogłosy przekleństwa i piosenki marynarskie.
Jedna z tych pieśni, chórem śpiewana, pierwsza zdołała oderwać me myśli od młodej Irlandki, czekającej na dworze; była to okropna nuta, a raczej ryk, nabrzmiały krwią i szubrawstwem:

Piętnastu ludzi na umrzyka skrzyni —
Hej — ho! i butelka rumu!
Piją za zdrowie — resztę czart uczyni!....
Hej — ho! i butelka rumu!

Spojrzałem w róg izby, skąd ów śpiew dobiegał i spostrzegłem kulawego żeglarza, Jana Silvera, co wybijając po stole takt cynowym kuflem, rej wodził w otaczającej go gromadzie; na samym jej przedzie, tuż za Silverem, stał Darby Mc Graw, którego płomienna ruda czupryna sterczała wzwyż, niby chorągiew łupieżców, a piskliwy głos jego wybijał się ponad grzmiące basy jego towarzyszy. Ci z samej powierzchowności stanowili zgraję tak szelmowską, jakiej nie zdarzyło mi się jeszcze w życiu oglądać. Zauważyłem zwłaszcza człowieka o twarzy bladej i wydłużonej, którego przebiegłe oczy osłaniało pasmo gęstych, czarnych włosów, oraz rosłego i krzepkiego draba o zasmolonym harcapie i twarzy ogorzałej, jak mahoń; ów, jak widać było, znajdował tyle upodobania w śpiewie, co biedny, ogłupiały Darby.
Silver dostrzegł mnie prawie w tej samej chwili, gdym go wytropił; natychmiast, szepnąwszy coś przelotem do swych towarzyszy, powstał i pokusztykał przez całą izbę, ciągnąc Darbego pod ramię za sobą. Jego szerokie, jowjalne oblicze przybrane było uśmiechem, choć nieco zaprawionym żałością.
— A więc pan przyszedł po niego, panie Ormerod? — zawołał donośnie, by go słyszano w tym rozgardjaszu. — Powinienem się wstydzić, pan powie, i ma pan rację. Ale ja nie myślę prowadzić porządnego chłopaka na manowce... to też poczęstowałem Darbego tylko dobrem, tęgiem piwkiem oraz garstką dykteryjek marynarskich, żeby miał o czem śnić w ciągu nocy następnych. Nie powinienem był mu pozwolić, by tu przychodził powtórnie, panie łaskawy, ale skoro on tu godzinę temu wetknął znów swą rudą czuprynę, nie miałem wprost serca, by go stąd wyrzucać. Nie stało mu się tu nic złego, więc pan chyba nie będzie się gniewał na niego, że sobie chłopak wypił o kilka kufli piwa zawiele; nieprawdaż, panie?
— Nie przyszedłem tu po niego, — odpowiedziałem, — lecz ponieważ już tu jestem, najlepiej będzie, gdy on wróci ze mną do domu. Skądeście dowiedzieli się o mojem nazwisku, Silverze?
Rozgarnął znacząco czuprynę.
— Skądżeby, jak nie od Darbego, panie łaskawy... zresztą mógłby mi opowiedzieć o was, panie łaskawy, każdy kto mieszka nad zatoką, zważywszy jaki z was uprzejmy i dobrotliwy kawaler. Ale — proszę mi wybaczyć tę śmiałość — czy mogę waszmości być w czem użyteczny?
— Nie zdaje mi się, — odpowiedziałem. — Szukam pułkownika imieniem O‘Donnell.
Zdawało mi się, że błysk zdziwienia zmącił nieco przesadną uprzejmość, malującą się w jego twarzy. Wytrzeszczywszy oczy, rozejrzał się wokoło po izbie.
— Nigdym jako żywo nie słyszał o tym szlachcicu, łaskawy panie, i nic w tem dziwnego, boć przed dzisiejszym rankiem nigdy jeszcze nie bawiłem w tej gospodzie; ale zetknąłem się tu z kilkoma dawnymi kamratami, którzy zapoznali mnie z tą miejscowością, to też być może, iż uda mi się od którego z nich zasięgnąć wieści. Racz waszmość poczekać tu chwilkę, panie Ormerod, a zobaczę, czy mi się powiedzie.
Wydało mi się to najwłaściwszem rozwiązaniem sprawy, jako iż w izbie szynkowej nie widać było nikogo, ktoby wyglądał na pułkownika O‘Donnella, przeto skinąłem głową przyzwalająco; skoro Silver odszedł od nas utykającym krokiem, przeciskając się zwinnie tu to tam pomiędzy ciżbą siedzącą za stołami, zagadnąłem Darbego, co tu porabia. Ku niemałemu zdziwieniu mojemu chłopak stał się markotny i odpowiadał mi półsłówkami. Raz tylko ujawnił iskierkę zainteresowania, gdy napomknąłem:
— Iście djabelska była ta pieśń, którą śpiewałeś, Darby.
— A jakże! — zawołał. — Hej, kiedy się ją śpiewa, czuje się krew spływającą po kordelasie.
— A któż to byli ci inni, co z tobą śpiewali?
Posępny wyraz zakrył mu oblicze, niby zasłona.
— Ach, marynarze — kamraci.
— Twoi?
— Gdzietam! pana Silvera.
— Jakież są ich nazwiska?
— Nie wiem.
— Oho! nie wymigaj się, Darby!
— No... na jednego on wołał Billy Bones, a na drugiego Czarny Pies... ale ten drugi nie ma nic szczególnego w charakterze.
Silver, który był zniknął za drzwiami, postępując w ślad za jednym z pijaków, ukazał się na szczudle, prowadząc za sobą jakiegoś wysokiego mężczyznę o pociągłej twarzy, przybranego w bogaty strój srebrnoczarny; szabla o złotej rękojeści świadczyła o szlacheckiem pochodzeniu przybysza. Tego to człowieka Silver przyprowadził do mnie, okazując ogromnie serdeczną uprzejmość.
— Udało mi się szczęśliwie, panie Ormerod! — zawołał, gdy mogłem go już dosłyszeć. — Mój przyjaciel dowiedział się przypadkiem, że pułkownik jest na górze. Oto ten młody pan, o którym mówiłem waszmości. Czołem wam obu, cni panowie, jestem zawsze do usług.
I kołysząc się na szczudle, odszedł w stronę kąta, gdzie kmotrzy powitali go okrzykami.
Człowiek o chudawej twarzy rzucił na mnie bystre spojrzenie — rzekłbym, wprost podejrzliwe. Był on z natury gorączka, a w oczach migotał mu jakby nieustanny płomień.
— Cóż powiecie, panie miły? — zagadnął. — O ile zrozumiałem, chciałeś asan ze mną rozmowy?
— Jeżeli waćpan jesteś pułkownikiem O‘Donnellem...
Kiwnął głową niecierpliwie.
— ...tedy powiem waszmości, że pańska córka oczekuje was na dworze — dokończyłem myśl podjętą.
Był szczerze zdumiony.
— Moja córka? Któżeś to asan, że występujesz jako jej opiekun?
Byłem zakłopotany i nie zawahałem się pokazać tego po sobie.
— Ona sama, wyszedłszy na brzeg, pytała mnie o drogę tutaj — a ponieważ uważałem to za rzecz mało prawdopodobną, byś waćpan był rad jej wychodzeniu do izby szynkowej, przeto sam ofiarowałem się, by was do niej przyprowadzić.
Mogłem się teraz przekonać, jak był on do niej podobny, gdyż kąciki ust zwiesiły mu się w dół zupełnie w ten sam sposób, co u niej. Jednocześnie burknął po hiszpańsku coś jakby przekleństwo.
— Jestem ponoś waćpanu mocno zobowiązany — odrzekł chłodno. — Jest to jeszcze dziecina, zupełnie nieznająca świata, a ja muszę być dla niej zarazem ojcem i matką.
Ukłoniłem się i usunąłem się w bok, by dać mu przejście.
— Panie Ormerod... wszak tak nazwał cię ów marynarz? — mówił dalej O‘Donnell. — Może waszmość pozwolisz starszemu człowiekowi, że wyrazi ci uznanie za postępek tak zacny.
Mowa jego zatrącała tonem zlekka pompatycznym.
— Nie są mi obce najznamienitsze gniazda naszej społeczności w Starym Świecie i mam zaszczyt piastować urząd szambelana na dworze monarchy, który, choćby na ziemi angielskiej nie wolno było wymieniać jego nazwiska, przecież kiedyś odzyska władzę, wydartą mu przez przywłaszczyciela. Nie potrzebuję chyba nic więcej dodawać do tych słów.
— Rozumiem, panie szanowny, — odrzekłem. — Ale czy mogę przypomnieć, że panna O‘Donnell czeka na waszmości?
Prześliznął się po mnie zniecierpliwionem spojrzeniem i wyszedł na ulicę, a za nim ja i Darby, który był na nowo upojony widokiem jego kosztownej odzieży, giętych mankiecików koronkowych, otaczających mu przeguby, oraz ozdobnej rękojeści jego pałasza. Skoro we trójkę wynurzyliśmy się z sieni, panna O‘Donnell przyskoczyła do ojca i uchwyciła go za poły surduta.
— Ach, padre! — krzyczała w narzeczu irlandzkiem, w którem zacierały się jej słowa, przybierając szorstkie brzmienie, — nie powinieneś mieć mi tego za złe, bo już mi się sprzykrzył pobyt na okręcie i chciałam poczuć ziemię kruszącą się pod stopami, a gdy ciebie nie było, czułam się tak samotna, że omal nie płakałam, wysiadując w kajucie i nie mając nic innego do roboty, jak czytanie godzinek!
Pułkownik zmiękł, jakby to się stało na jego miejscu z każdym mężczyzną, i wziął ją w objęcia, gestem zakrawającym nieco na teatralność.
— Cyt! cyt, Moiro! — upomniał ją łagodnie; — był to z twej strony postępek niewłaściwy, a w krajach hiszpańskich nabawiłoby cię to niemałych przykrości. Pamiętaj, żeby się to nie powtórzyło po raz drugi. Oddam cię pod opiekę Juana, a ponieważ już zakosztowałaś swobody, musisz wracać na okręt, albowiem mam jeszcze wiele spraw, wymagających mej obecności. Ach prawda, musisz jeszcze należycie podziękować temu kawalerowi za jego uprzejmość. Jest to pan Ormerod, moja droga! Jego ojciec jest znacznym kupcem w tem mieście.
Panna O‘Donnell obdarzyła mnie zgrabnym dygiem, a ja, odwzajemniając się jej ukłonem, zachodziłem w głowę, skąd pułkownik zdobył o mnie tak dokładne wiadomości. Gdyśmy się spotkali po raz pierwszy, wydawało mi się, że nie wie zgoła, kim jestem.
— Oczywiście nawet nie będę starała się panu dziękować, — rzecze do mnie moja dama, mrugnąwszy okiem, — boć niepodobna mi dobrać słów, któreby zdołały wdzięczność mą wyrazić. Ale w pańskich oczach, jaki kwadrans temu, musiałam wydawać się straszną gąską.
Pułkownik O‘Donnell przerwał jej tonem karcącym.
— Niech ci to będzie nauczką, moja dzieweczko. Jeszcze raz ci dziękuję, panie Ormerod. Wyraź ode mnie, jeśli łaska, uszanowanie swemu ojcu. Dobranoc waćpanu.
Zrozumiałem, że chciał się mnie pozbyć i podjąłem słowa podpowiedzianej mi roli.
— Dobranoc waszmości! — rzekłem. — Szczęśliwej podróży, szanowna panienko! Jeżeli mogę być nadal czemś użyteczny, proszę mną rozporządzać.
— Nie, panie Ormerod, tu nasze drogi się rozchodzą — odpowiedziała łagodnie i oparła rękę na ramieniu ojca.
W chwilę później szedłem z pośpiechem w północno-zachodnią połać miasta; Darby Mc Graw, idący koło mnie, paplał bez ustanku, jakgdyby świetna uroda panienki wygnała strapienie z jego duszy.
— Ach, toć była piękna i miła dziewczyna, w sam raz dla was, panie Robercie! — pokrzykiwał. — Czy pan słyszał, jak śpiewny był jej głos? I czy pan widział błękit jej oczu, co były niby woda jeziora, otoczona wokoło zielonemi niwami i oświecona bładem słońcem? Bije od niej dech torfiastej ziemi irlandzkiej... ale tej, niestety już nigdy nie obaczę, bo powiedziano mi, że mam być korsarzem.
— Pleciesz duby smalone! — odpowiedziałem szorstko.
— Duby? — powtórzył. — Ciężkie to słowo, panie Robercie. Ale... teraz... pan wstawi się za mną u pana starszego? czy tak?
Powiedziałem, że uczynię zadość jego prośbie, głównie dlatego, by nareszcie powstrzymać jego roztrajkotany ozór; on zaś podskoczył wgórę jak źrebak, który dopiero pierwszy raz zakosztował owsa.
— Ej, zastawia na was sidła ta wytworna panienka! — mówił dalej. — Ona miała jakieś plany, jeszczeby nie! No, dla niej nawet zgodziłbym się nie być korsarzem.
— Już jej nigdy nie obaczymy, Darby! — odrzekłem. — Za parę tygodni ona będzie za wyspami Karajbów, a my tu w Nowym Jorku będziemy nadal zajmować się swoją pracą.
Rzucił mi chytre spojrzenie i rzekł:
— Doprawdy, mądrzejszy od papieża jest taki człowiek, co potrafi przewidzieć, co będzie za parę tygodni, panie Robercie...






ROZDZIAŁ III.
Nocny gość.

Siedzieliśmy przy wieczerzy do późna w noc, gdyż ojciec chciał koniecznie, bym mu powtórzył od początku do końca całą opowieść o moich przygodach za dnia; okazywał przytem niezwykłe wprost zaniepokojenie, natomiast Piotr Corlaer zajadał wciąż z uroczystym spokojem, a w jego małych oczkach, prawie schowanych za przedmurzem mięsa, ledwo czasami błysnęła iskierka ciekawości.
— Słyszałem-ci niegdyś o tym pułkowniku O‘Donnellu — ozwał się mój ojciec, gdy zakończyłem opowiadanie. — Bawił on w Szkocji z królewiczem Karolem... był to jeden z tej szajki irlandzkiej, która znęcona nadzieją zysku, wmieszała się w tę burdę... o ile prawda, co mówią ludzie. Dziwię się jego lekkomyślności, iż tu wylądował, bo w Anglji chyba naznaczono cenę na jego głowę. Niewątpliwie w gospodzie pod Głową Wielorybią urządził sobie schadzkę z jakimś tutejszym sprzymierzeńcem Jakobitów... wszak to doskonałe miejsce na takie spiskowania!... Kapitan fregaty, jak opowiadał mi pan Colden, dziś rano odwiedził gubernatora, opowiadając koszałki-opałki o pomyłce w obliczeniach, która zaniosła go na północ od właściwego celu żeglugi. Czuję w tem jakieś knowania jakobickie! Twój posępny przyjaciel Jenkins miał rację. Nie wierz nigdy Hiszpanowi, gdy przybywa udając przyjaźni.
— Panna O‘Donnell powiedziała, że mają jechać do Florydy, — sprzeciwiałem się. — W takim razie chyba nie bardzo zbili się z drogi.
Ojciec po raz pierwszy się uśmiechnął.
— Młode dziewczątko nie może wiedzieć o zamiarach swego ojca. A jeżeli ona... Nie, nie, chłopcze, ja sam w młodości też brałem udział w spiskach. Nasi Jakobici to zatracona zgraja!
— Ależ ty sam, ojcze, byłeś jednym z nich — wytknąłem mu nieco złośliwie.
Ojcu twarz spoważniała.
— Prawda, ale doświadczenie nauczyło mnie rozumu, wierz mi, Bob. Anglja to rzecz ważniejsza, niźli jakiś tam król czy rodzina. Trzeba mieć na względzie kraj, a nie człowieka. Anglji powodzi się lepiej pod panowaniem Jerzego Hanowerskiego, niż powodziło się jej kiedykolwiek za rządów Karola czy Jakóba Stuarta.
Nie dałem się jeszcze przekonać.
— Ależ, panie ojcze, nie jest to chyba wcale rzeczą osobliwą, że Hiszpanie wysyłają inżyniera celem obejrzenia swych obwarowań z tej strony morza Atlantyckiego?
— Irlandzkiego oficera inżynierji?
Tu ojciec uśmiechnął się znowu.
— Temu właśnie należy się dziwić. Ale co tam! W tak zagmatwanej sprawie nie możemy spodziewać się odkrycia prawdy, ja też nie zaprzątam sobie nazbyt tem głowy. Spiski Jakobitów są to przeważnie źle obmyślane porywy ludzi zrozpaczonych i pomylonych. Nie, chłopcze, jeżeli chodzi o to, co mnie najwięcej dręczy, to owe wiadomości, jakich udzielił ci żeglarz o jednej nodze — zdaje się, nazwałeś go Silverem? Tak, niemiło mi słyszeć, że piraci są tuż za naszą przystanią. Wygląda to na jakieś nadzwyczajne zuchwalstwo. Jeżeli Murray...
W tej chwili za mną drzwi się otwarły — ujrzałem, że ojciec otworzył szeroko usta. Piotr, siedząc na prawo ode mnie, łypnął powiekami, a potem zaczął w dalszym ciągu olbrzymiemi palcami rozgniatać orzechy.
— Słyszałem, żeś mnie wspomniał, Ormerodzie?
Głos, wychodzący z za drzwi, brzmiał zimno i jednostajnie, odbijając się echem, jak dźwięk dzwonu.
— „Jeżeli Murray“... Zdawało mi się, że słyszałem swoje nazwisko?
Wykręciłem się wstecz na krześle. W drzwiach stała postać najgodniejsza uwagi ze wszystkich, jakie w życiu widziałem. Był to mężczyzna rosły, prosty jak trzcina, mimo swych lat, które usadowiły gęstą sieć zmarszczek dokoła jego oczu; jego barczyste plecy zdawały się uwydatniać lepiej przepyszny krój czarnego surduta aksamitnego, jaki miał na sobie. Pluderki miał żółte z pięknego adamaszku, a pończochy jedwabne tejże barwy. Diamenty skrzyły się na sprzączkach jego trzewików, na kieszonce kamizelki, na palcach i na rękojeści szpady. Wielki rubin gorzał w brabanckim żabocie, spływającym mu z pod szyi. Z ramienia zwieszał mu się płaszcz, a pod pachą miał wetknięty kapelusz, powyginany według ostatniej mody.
Wszelakoż w pamięci każdego wyryć się musiało przedewszystkiem jego oblicze. Rysy miał wydatne i silnie wyrzeźbione; nos sterczał mu, jak dziób, nad wąsko wyciętemi wargami, a jedna ze szczęk była kanciasta, co nadawało mu srogi wyraz; w oczach, czarnych i żywych, igrały bure światełka. Włosy, co srebrzyły się niepokalaną siwizną, były zaczesane wtył, splecione i związane czarną wstążką. Policzki i skronie poorane były mnóstwem brózd, jednakowoż ciało wyglądało tak jędrnie, jak moje. W każdym calu znać w nim było ogładę, zacność rodu i bogactwo, ale łączyło się z tem wrażenie niecnej przemocy i łupieskiej samowoli, oraz jakby przejaw bezwzględnego samolubstwa, które nie liczy się z niczem, jak tylko z własną korzyścią.
Na moje uporczywe spojrzenie odpowiedział lekkim, z lekka drwiącym ukłonem.
— To twój syn, Ormerodzie? — mówił dalej. — Mój cioteczny wnuk? Nazwałeś go Robertem, jak mi się zdaje, ze względu na straszliwego jmć pana Jugginsa z Londynu, który pomógł ci rozpocząć nowe życie, skoro postanowiłeś rozbić się na rafach sprzysiężenia jakobickiego...
Ojciec powstał zwolna.
— Tak, to mój syn, Murrayu. Nie jest to winą ani jego ani moją, że jest on również twoim ciotecznym wnukiem. Co się zaś tyczy jego imienia, to Robert Juggins był lepszym człowiekiem od ciebie i ode mnie, więc nie możesz usposobić mego syna przeciwko mnie, przebąkując o zatajonych kartach mego dawniejszego żywota. On wie, że dałem się zwieść, wstępując w służbę Stuartów, a z biegiem lat doszedłem do przekonania, że kraj należy bardziej cenić, niż króla; o tem właśnie rozmawialiśmy przed twojem przybyciem.
Człowiek stojący w drzwiach kiwnął głową.
— Zdaje mi się, że przypominam sobie, iż cię to nieco obchodziło... gdy Jakobici wyszczuli cię z Francji, a Hanowerczycy wygnali cię z Anglji. Tak, tak! mogę-ci mieć do rozporządzenia wybiegi filozoficzne w razie jakiejś przeciwności. Jest to cecha, którą umiałem rozwijać wśród najrozmaitszych okoliczności.
Zatrzasnął drzwi za sobą i przeszedł poza memi plecami ku lewej stronie stołu, gdzie znajdowało się puste krzesło.
— Nie chciałbym wydawać się niegrzecznym — nadmienił łaskawie. — Spostrzegam tu innego jeszcze starego przyjaciela, Ormerodzie... a raczej winienem powiedzieć, starego nieprzyjaciela. Niechże mi będzie wolno zauważyć, Corlaerze, że wyglądasz dobrze na swe lata... zaiste tak, jak i ja sam.
Piotr strzaskał twardy orzech w palcach i spojrzał w roztargnieniu na twarz Murraya.
Ja! — odpowiedział.
— Abyś się nie dał uwieść jakim złym zamiarom, — mówił dalej Murray — oznajmiam ci, że z całą słusznością mogę mniemać, iż wszystko, cokolwiekbyś knuł przeciwko mnie, spełznie na niczem. Wiem doskonale, jak niebezpieczną przebiegłość ukrywa Piotr pod tą gładką gębą, przeto nie chciałbym widzieć go urażonym...
Ja, moszesz aspan być pewny! — zachichotał Holender.
— Zapewniam pana, że tak jest wistocie, — odpowiedział Murray. — Spodziewam się, że to, po co przybyłem w noc dzisiejszą, odbędzie się bez niczyjej obrazy, a jeżeli waćpanowie zechcą posłuchać mnie spokojnie przez chwil parę, dufam, że wynik naszej rozmowy nikomu z nas nie przyniesie szwanku.
Odrzucił płaszcz i kapelusz na krzesło koło komina i oparł rękę na pustem krześle pomiędzy ojcem a mną.
— Czy można?
Ojciec, wciąż jeszcze stojąc, nie rzekł ani słowa, Murray zaś, ruszywszy ramionami i biorąc milczenie za znak zgody, rozsiadł się wdzięcznie w krześle i wyciągnął z kieszeni złotą tabakierkę, wysadzaną brylantami.
— Za pozwoleniem... — odezwał się, podnosząc wieczko.
Przenikliwa woń tabaki połaskotała mój węch, gdy przybysz jął częstować nas kolejno.
— To przedni gatunek! — zauważył. — Prawdziwa Rip-Rap. Co, żaden z was nie raczy?... a zatem...
Wziął szczyptę proszku, wciągnął w nozdrza, a potem z gracją wytarł nos chusteczką, małą i obszywaną koronkami, jaką noszą niewiasty.
— A więc to prawda!
— Prawda? mój drogi panie, zapewniam cię, że to była Rip-Rap.
Ojciec zwrócił się do Piotra i do mnie.
— Gdy opowiedziałem ci... Robercie... o tym człowieku... mniemałem, iż się mylę... że wyrządziłem mu krzywdę. Ale teraz on sam własnemi usty wydał na siebie wyrok potępiający.
Murray spokojnie położył tabakierkę na stole przed sobą.
— Aha! — mruknął. — Wiem o co chodzi! Waćpan czynisz przytyk do mego przezwiska, a raczej powiedzmy: nom de guerre.
Ojciec gorzko się roześmiał.
Nom de guerre! Miano korsarza! Ale mówmy z sobą jasno i otwarcie, Andrzeju Murray‘u. Czy to waszmość jesteś kapitanem Rip-Rap?
— Mniemam, że wielu ludzi przyznałoby słuszność pańskiemu określeniu, — odparł Murray, — chociaż ja osobiście wolę słowo: flibustjer[17]. Temu słowu można bowiem nadawać o wiele rozleglejsze znaczenie, i łączy się z tem wrażenie pewnej... Mniejsza z tem, nie będziemy tu dziś nocą zagłębiali się w zawiłości etymologji. Dość, że ja to jestem ową osobą, znaną powszechnie na oceanach, jako kapitan Rip-Rap, i mógłbym, jak mi się zdaje, tego dowieść, że, jeżeli z tego powodu cięży na mnie jakaś sromota, to właśnie ty, Ormerodzie, przywiodłeś mnie do rzemiosła, które nazywasz korsarstwem.
— Tylko ty umiesz zdobyć się na taki ton, — rzekł mój ojciec. — Ja-ć odwodziłem cię od tego rzemiosła, ile szło o rozboje na lądzie. Nie zmieniłeś po dziś dzień sposobu nabywania majętności, Murrayu. Byłeś wyrzutkiem społeczeństwa i dziś nim jesteś.
— Zdaje mi się, że nie potrafisz być względem mnie sprawiedliwy! — westchnął Murray. — Powinieneś był wiedzieć, że służyłem zawsze celom wznioślejszym, niż samo tylko brudne zdobywanie grosza, jak zdobywasz go ty i tobie podobni.
Pokiwał smutnie głową.
— Miałem o tobie lepsze mniemanie, Ormerodzie. W tobie, człowiecze, płynie krew zacnego rodu. Czyż, u licha, nigdy nie pomyślisz o tem, ile tracisz, odgrywając tu rolę drobnego kupca kolonjalnego?
— Wolę myśleć o majątku, który zdobyłem bez niczyjej pomocy, gołemi rękoma i głową na karku, aniżeli o dworku w Anglji, który utraciłem wskutek młodzieńczego szaleństwa, — odciął się mój ojciec. — Atoli nigdy nie spodziewałem się, że korsarz będzie mi tu bajał o zaletach szlachectwa. P-hii!
Murray sponsowiał na twarzy, a do jego mowy zakradło się szkockie szeplenienie.
— Nikt nie ma prawa nic zarzucać memu urodzeniu! — wykrzyknął. — Pochodzę z krwi zacniejszej niż waćpan; węzłami pokrewieństwa złączony jestem z Jakóbem V-ym. Jestem spowinowacony z Douglasami, Home‘ami, Moray‘ami, Keithami, Hepburnami i najstarszemi rodami za kresami Pogórza (Szkocji)!
— Słyszałem o tem i dawniej — rzekł ojciec oschle.
Murray odetchnął głęboko, dobywając wysiłku, by zapanować nad sobą.
— Dajmy temu spokój! — zawołał, czyniąc gest wspaniałomyślny. — Do czegóż to zamierza? Jestem, panie łaskawy, tem czem jestem... a nadejdzie dzień, gdy stanę narówni z najwyższymi.
I z wielką dumą wyprostował się w krześle, ale ojciec mój odrzekł z tą samą oschłą zgryźliwością:
— I to słyszałem dawniej. Raz, pamiętam, spodziewałeś się, że zostaniesz księciem, ciągnąc niecne zyski z knowań Jakobitów. Tak, za godność para[18] chciałeś zrujnować kraj rodzony, sprzedać go Francuzom. Teraz, jak przypuszczam, uczyniłbyś to znowu chętnie.
— A tybyś co uczynił?
Murray zażył znów szczyptę tabaki.
— Szczęście mi nie dopisało, choć ty sam i ten oto niemrawy Piotr wiecie dobrze, jak niewiele mi brakło do powodzenia.
Ja! — pisnął Piotr, wciąż zajęty łupaniem orzechów i powolnem żuciem ich jądra.
— Miałem szczęście iście djabelne! — mówił dalej Murray, nie zwracając uwagi na Holendra. — W roku 1745 byłem o pół świata oddalony od placu boju, bo na Karaibach było ku mojej rozrywce zawiele krążowników. Zanim zdołałem powrócić, królewicz przegrał wojnę i zginął. Hańba! Według mnie...
— Według waszmości, powinno się było wydać go rządowi za nagrodą trzydziestu tysięcy funtów, którą ofiarował Cumberland, — rzekł mój ojciec.
Murray przybrał minę obrażoną.
— Oskarżano mnie o wiele rzeczy, — odpowiedział, — ale nigdy o niewierność względem króla Jakóba lub jego synów!
— Prawda! — potwierdził mój ojciec, — nicbyś waszmość na tem nie zyskał. Wszystkie twoje korzyści płynęły z innej strony.
— Słowa aścine są niesłuszne — ozwał się Murray, z wyniosłością, jakiej nie okazywał poprzednio. — Zaiste, jeżeli zdarzenia pójdą takim tokiem, jaki przewiduję, dam niebawem dowód, i to niebylejaki, mojego przywiązania do cnej sprawy. Obmyślam pewien fortel, który...
Nagle obrócił się w moją stronę.
— Ależ zapominam o głównym celu mego przybycia! — zawołał. — Wstańno, mój wnuczku, niechże ci się przypatrzę!
Chciałem nie zwracać nań uwagi, ale ojciec rzekł dobitnie:
— Spełnij jego życzenie, Robercie. Nie chciałbym, by on sobie myślał, że masz nogi wykoszlawione.
Cóż było robić? — powstałem.
— Pięknie zbudowany! — zauważył tonem serdecznym. — Jak widzę, wdałeś się w ojca... może tylko z wyjątkiem twarzy: tu przypominasz zupełnie swą matkę, moją wychowanicę Marjory. Ach, gdybyż ta droga dziecina żyła jeszcze pośród nas! Bolesna strata... bolesna strata, mój chłopcze!
Twarz ojca przybrała wyraz strasznego uniesienia. Pochylił się w stronę Murraya, zbladł aż po oczodoły i nozdrza mu się ściągnęły.
— Murrayu! — odezwał się, — zaprzestań już takiej gawędy! Jeżeli cenisz swe życie, nie wspominaj jej po raz wtóry! Nie wiem, co cię tu przywiodło, ale chociażbyśmy nawet mieli wszyscy zginąć za chwilę, utłukę cie na miejscu, jeżeli będziesz kalał jej pamięć swym niecnym językiem!
Murray wpatrzył się w niego chłodno i zażył niuch tabaki.
— Ach prawda, waćpan zawsze byłeś przesądny — odpowiedział. — Ja... Ale rozjątrzanie zabliźnionych ran do niczego nie prowadzi; w tem zgadzam się z waćpanem. Wszelako odpowiedz mi na jedno: czy zaprawiałeś duszę chłopca jadem nienawiści przeciwko mnie?
Ojciec opadł z powrotem w krzesło i kwaśno się skrzywił.
— Czy zatruwałem jego duszę? — powtórzył. — Wczoraj dopiero po raz pierwszy opowiedziałem mu, kim waszmość jesteś i czem się parasz. Sam ściągnąłeś to na siebie, uprawiając na tutejszych morzach swe zbójeckie rzemiosło. Aż do tego czasu chłopak nawet nie wiedział, że aść istniejesz... i że jesteś jego krewnym.
Mój dziadek — zacząłem zwolna uważać go w myślach za takiego — jął ważyć te słowa, przechyliwszy wbok głowę i wodząc bystremi oczyma to po ojcu, to po mnie.
— Widzę to, widzę! — mruknął. — Hm! boję się, że umysł jego został już skażony. Ale mnie to nie dziwi. Nie, nie! byłem na to przygotowany.
— Na co? — zapytał mój ojciec.
Murray nagłym ruchem przechylił się przez stół.
— Będę szczery z tobą, Ormerodzie... i z moim wnukiem Robertem. Mam pewne kłopoty...
— Jeżeli chodzi o pieniądze... — rozpoczął ojciec.
Jeden gest mojego dziadka wystarczył, by przerwać to zdanie.
— Nie mam kłopotów pieniężnych, choć może się wydawać, że jestem w sytuacji, wymagającej sum niemałych. Mówiąc dokładniej, panie łaskawy, zamierzam uczynić ważne posunięcie, które pociągnie za sobą doniosłe skutki, a w końcu, jak przewiduję, odbije się echem w salach tronowych i kancelarjach. Tak! królestwa będą...
Przerwał na chwilę, poczem znów rzecz podjął:
— Jest rzeczą zbyteczną nad tem się rozwodzić. Narazie wystarczy, gdy powiem, że jestem w położeniu człowieka, który częściowo ugłaskał srogą czeredę dzikich zwierząt. Na moim okręcie mogę w pewnej mierze polegać, ale do sojuszu z sobą wciągnąłem...
— Pewno Flinta? — wykrzyknął mój ojciec.
— Pochlebia mi znajomość spraw moich jaką aść okazujesz — odparł mój dziadek z właściwym sobie dworskim ukłonem. — Tak, gdy po raz pierwszy wybierałem się na morze, potrzeba mi było wytrawnego kierownika okrętu; Flint służył mi w tym charakterze, póki nie nabrałem samodzielności, wtedy zaś sprawiłem mu własny okręt. Odtąd krążyliśmy razem po morzach. Nie zdradzę tajemnicy zawodowej, gdy nadmienię, że niewątpliwie wybitne zalety osobiste tego człowieka przyćmiewa pewna burzliwość i szorstkość jego charakteru, które sprawiają, iż trudno nim kierować... bodaj że coraz trudniej kierować. Przewiduję, że niebawem będę miał z nim kłopot w związku z przedsięwzięciem, o którem wspomniałem przed chwilą.
— A waszmość pewno sądzisz, — nagabywał go zgryźliwie mój ojciec — że my powinniśmy, gwoli waszmości, wziąć na siebie uprzątnięcie tego człowieka... ot tak sobie z dobrego serca ażeby poprzeć rzemiosło korsarskie?
Murray, zgoła niestropiony, potrząsnął głową.
— Nigdy nie pozbywam się człowieka, który może mi się przydać, — odpowiedział. — Flint jest mi jeszcze potrzebny. Nie, potrzeba mi młodego człowieka, któryby stał przy mym boku i pomagał mi poskramiać niesforne duchy. Obiecuję mu za to wielką przyszłość.
— Zapewne dowództwo nad własnym statkiem korsarskim? — przypierał go do muru mój ojciec.
— Byłaby to propozycja, któraby pociągnęła najwynioślejszych młodzianów! — odciął się dziadek. — Ba, czemże jest korsarstwo, Ormerodzie, że ty i tobie podobni strzępicie sobie na nas języki? W czemże jest ono gorsze od większości zajęć, uprawianych na tym świecie? Czemże jesteś ty i tobie podobni, jak nie ludźmi starającymi się odebrać innym ich prawowite zyski, byleście mogli powiększyć swe mienie kosztem tego, co inni posiadali? Ja zabieram bogaczom, którzy mogą przeboleć stratę tego, co przeważnie zdobyli nieuczciwym sposobem, a większość z tego, co zdobędę, składam w dani sprawie, której niegdyś asan byłeś wierny.
— Dziwny kodeks moralności! — zauważył ojciec.
— Tyle wart, co każdy inny, — uznał Murray łagodnie. — Przed chwilą nazwałeś mnie wyrzutkiem społeczeństwa. Nie mogę temu zaprzeczyć. Jestem banitą, ponieważ na swój sposób pracowałem, by przywrócić prawowitego monarchę. Waćpan, który niegdyś służyłeś temu wygnanemu królowi, zwróciłeś się przeciw niemu i podkopałeś mnie, uczyniłeś mnie banitą. No, czynię, co potrafję, a od czasów Morgana nikt nie prowadził gry tak szczęśliwie — powie ci to każdy żeglarz.
— Dałbym za to głowę! — rzecze mój ojciec. — Ale wracajmy do rzeczy. Czego sobie życzysz? Czy abym powierzył tobie Roberta celem wykierowania go na tęgiego, uczciwego, wiernego i zręcznego korsarza?
— Otóż właśnie tak.
Ojciec usiadł głębiej w krześle.
— Ja tego nie uczynię! — rzekł krótko.
Murray zażył tabaki.
— A cóż powiada sam wasz młody kawaler? — zapytał.
— Mówię, że nie nęci mnie to, co mi waszmość ofiarujesz! — odpowiedziałem, jakem umiał, najdobitniej.
— Do licha! — zaklął ów. — Nie nęci? Mój kochany wnuku, ofiaruję ci życie hartowne i swobodne, udział w śmiałem przedsięwzięciu, sposobność do rehabilitacji swej rodziny i pozyskania stanowiska, tytułów i zaszczytów.
— Na okręcie korsarskim? — zadrwiłem.
— Z okrętu korsarskiego — poprawił mnie dziadek z powagą. — Jadę na ostatnią wyprawę. Royal James ma stwierdzić słuszność swego miana. Tak, w najbliższej przyszłości będzie uważany za arkę wierności i poświęcenia, a kto na nim żeglował z Andrzejem Murrayem... O tak, mościpanie, Któż dziś pamięta o Robinie Hoodzie cokolwiek ponad to, że był to człek wierny w przeciwnościach królowi Ryszardowi?
Pewność tego człowieka była wprost zdumiewająca.
— To przechodzi wszelkie pojęcie — ozwał się ojciec znudzony. — Waszmość musisz być szalony.
— Niezupełnie! — odciął się Murray. — Jestem najlepszym praktykiem w mym zawodzie. Winter, Davis, Roberts, Bellamy, wszyscy... och... znani korsarze lat dawniejszych były to tylko małe płotki w porównaniu ze mną. Niełatwobyś mi aść uwierzył, gdybym ci zaczął opowiadać o mych zasobach...
— Krwią skalane pieniądze! — huknął mój ojciec. — Złodziejskie pieniądze!
— Ach, znowuż te aścine nieszczęsne poglądy! — sarknął Murray. — Powiadam ci, jmć Ormerodzie, że mieszasz chłopcu szyki.
— Nie jest-ci on chłopcem, lecz już dorosłym mężczyzną, — ofuknął go mój ojciec; — więc też potrafi sam stanowić o sobie.
— I owszem.
Dziadek zwrócił się znów do mnie.
— Zdaje mi się, że rozstrzygnięcie tej sprawy pozostawiono nam obu, wnuku Robercie, — przemówił. — Przeto muszę ci oznajmić, że postanowiłem tak czy owak zdobyć twe poparcie: jeżeli nie dasz się namówić do pójścia ze mną, użyję siły.
W tej chwili rozległ się trzask — jakgdyby orzecha brazylijskiego pękającego na kawałki w garści Piotra. Murray machnął dłonią w tę stronę.
— Prawda-ć to, Corlaerze, że jesteś najsilniejszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem — napomknął; — wszelakoż nalegam, byś nie próbował przemocy. Mam w tym domu dość ludzi, by cię ubezwładnić, a w razie potrzeby nie zawaham się zabić Ormeroda lub ciebie. Z pośród was trzech jedynie życie chłopaka ma dla mnie wartość.
— On mówi, co myśli, Piotrze, — rzekł ojciec. — Trzymaj ręce przy sobie.
Ja, — pisnął Piotr.
— Zawsze był z ciebie człek mądry, Ormerodzie, — podjął znów dziadek. — Winszuję ci zdrowego rozsądku. A teraz z tobą sprawa, Robercie. Pójść ze mną musisz, ale wolałbym, byś poszedł chętnie. Przeto wyłożę ci następujące okoliczności: po pierwsze, puszczamy się w niebezpieczną wyprawę pod banderą sprawy państwowej, choć surowy legalista uznałby tę wyprawę raczej za korsarską — widzisz, staram się postępować z tobą, na mój sposób, uczciwie; powtóre, nikt nie zamierza uczynić ci krzywdy; potrzecie, nasze zamysły będą nagrodzone sowitą zapłatą; po czwarte, wszystkie zyski, jakie mi stąd urosną, postanawiam obracać wyłącznie na twoją korzyść — ty, Robercie, jesteś moim spadkobiercą, a jeżeli jesteś mi potrzebny w wykonaniu mego przedsięwzięcia, to niemniej zdołam stokrotnie ci się odpłacić, czy to materjalnie czy w inny sposób, za wszystko, co dla mnie uczynisz. Bądź co bądź, jestem ci po ojcu najbliższym krewniakiem, a powiem ci skromnie, że moja pomoc nie zasługuje na wzgardę.
Ze sposobu jego przemawiania możnaby wnosić, że ofiarował mi przynajmniej wielkorządztwo jakiejś prowincji, a niezaprzeczony wdzięk powierzchowności tego człowieka nadawał słowom jego jakąś moc czarodziejską, którą potęgowała jeszcze dziarskość jego wyglądu — i to pomimo rosnącej we mnie zawziętej przeciwko niemu nienawiści.
— Nie pojadę dobrowolnie, — odpowiedziałem. — Nawet choćby mnie nęciły waszmościne warunki, to jednak i wtedy odczuwałbym w nich groźbę przymusu.
— Przepysznie to powiedziałeś! — przyklasnął mi. — Dalibóg, widzę, że z ciebie chłopak dzielny, co się zowie. Takiego właśnie mi potrzeba.
Zerwałem się, oburzony do żywego jego bezczelnością.
— Takiego właśnie chłopaka waćpan nie zdołasz pojmać! — wrzasnąłem. — Przywołaj swoich drabów, a ja w pańskich oczach rozpłatam im gardziele!
— Powoli, powoli! — zaczął mnie ów strofować. — Moje draby, jak ich nazwałeś, mój wnuczku Robercie, nie są barankami, a muszę cię przestrzec, że trupy padłyby nie tylko z jednej strony. Jeżeli cenisz życie, swego ojca, nie próbuj nawet ruszać się z miejsca.
I wydobywszy z kieszeni kamizelki srebrną świstawkę, przyłożył ją do ust. Przenikliwy gwizd rozległ się w całym pokoju; w tejże chwili z sieni i kuchni wpadło kilkunastu włochatych wilków morskich — stukanie do dwóch okien świadczyło, że inni pełnili wartę na dworze.
Małe, prosięce oczki Piotra Corlaera obrzuciły napastników jednem tylko przelotnem spojrzeniem, jednakowoż on sam ani na chwilę nie zaprzestawał ustawicznego rozgniatania i zajadania orzechów. Na twarzy mojego ojca malował się jednocześnie wściekły gniew i lęk — nie o siebie, lecz o mnie. Wpatrzył się osłupiałym wzrokiem w dzikie postacie, w obnażone kordelasy, w pistolety gotowe do strzału, prawie niedowierzając, że widzi to wszystko na jawie. Zaiste było to widowisko wprost niesamowite w tym zacisznym domu, w mieście uważanem przez nas za najbardziej cywilizowane w kolonjach angielskich — a jeszcze większa zdjęła mnie groza, gdy tuż za drzwiami sieni spostrzegłem złowrogą twarz mahoniowej barwy oraz wisielczy wzrok, przysłonięty pasmem czarnych włosów, za niemi zaś znaną mi rudą czuprynę.
— Hej tam, Darby! — zawołałem. — Cóż ty tu robisz w takiem towarzystwie? Czy wiedziałeś, że ci ludzie są piratami, — gdy piłeś z nimi pod Głową Wielorybią?
— Pewnie! przecież przyjęli mnie do swej szajki! — odparł ów głupowato.
— Więc stałeś się korsarzem, Darby? — przemówił ojciec, dopiero teraz go obaczywszy.
— A juści! — odparł Darby z przechwałką. — Umiem być tak srogi, jak i drudzy.
— A więc to ty wprowadziłeś ich w mój dom i zdradziłeś swego pana! — rzekł na to mój ojciec markotnie. — Nie spodziewałem się tego po tobie, Darby. Czyż nie byłem dobry dla ciebie?
Darby stropił się.
— O tak, bardzo dobry pan był, panie Ormerod! — potwierdził. — Ale oni dostaliby się do was, czy tak czy inaczej. Juści, to chłopy tęgie a cwane. Zresztą, sam pan widzisz, ja urodziłem się na to, by zostać korsarzem. Dalibóg, że tak!
Murray zaśmiał się z zadowoleniem.
— Dzielny to młokos i zajdzie daleko — zauważył. — Ponadto nie mija-ci się on z prawdą, mówiąc że trafilibyśmy do ciebie i bez jego pomocy. Zbieg okoliczności był nam na rękę, ale bynajmniej nie był czemś nieodzownem. A gdzie Silver, panie Bones?
Człowiek o mahoniowej twarzy podniósł rękę do kapelusza.
— Jan zajął się tem, by zabezpieczyć się od strony służby — odpowiedział — A otóż i on.
W zastępie stojącym koło drzwi kuchennych utworzyła się luka i do pokoju wkroczył, postukując kulą, ów jednonogi marynarz, którego spotkałem był rankiem owego dnia nad zatoką, — wesoły i pogodny, niby jakiś uczciwy gospodarz.
— Czy pan mnie wzywał, kapitanie? — ozwał się. — Właśnie uporaliśmy się z robotą... wszystko pokneblowane i powiązane, po brystolsku; na cały dzień jesteśmy bezpieczni, mosterdzieju! — poczem zwrócił się do mnie: — czołem, mości Ormerod; spodziewam się, że niebawem lepiej się poznamy.
Mój ojciec zbladł niepomiernie.
— Ty... ty... na miłość Boską, Murrayu, nie zdołasz i tak porwać mego chłopca! Zważ! W twierdzy stoi załoga wojskowa. Gdy powstanie alarm, puszczą się w pościg za tobą, to cię...
— No, no, nikt nie podniesie alarmu! — odrzekł Murray spokojnie. — Bardzo mi przykro, ale jesteśmy zmuszeni związać ciebie i Piotra, iż będziecie bezwładni aż do czasu, gdy wam się uda rankiem przywołać jakąś życzliwą duszę — ale wówczas będziemy już na morzu!
— Oszalałeś! — krzyknął mój ojciec. — Wszystkie fregaty, stojące w naszych portach, ruszą w pościg za tobą.
Dziadek zlekka zachichotał.
— Nie nowina mi takie straszki. Znam się na nich od dwudziestu lat zgórą.
Pochwyciłem krzesło, na którem siedziałem poprzednio, i wywinąłem niem nad jego głową.
— Każ waszmość tym hultajom wynieść się za drzwi, bo w przeciwnym razie łby wam porozbijam! — warknąłem.
— Janie, — odezwał się Murray, nie zwracając na mnie uwagi, — bądź łaskaw strzelić prosto w starszego pana Ormeroda, jeżeli syn jego choć raz mnie uderzy.
— Według rozkazu, panie! — odpowiedział Silver i wymierzył broń w mego ojca. Nawet nie oglądając się za siebie, poznałem, że reszta zgrai dybała na mnie i na Piotra. Piotr pierwszy przemówił, rozkazując spokojnie:
— Połóż krzesło, Bob.
Człowiek, przezwany Czarnym Psem, zarzucił mu pętlicę przez głowę i szarpnął jego ramiona w swoją stronę.
Neen, neen — sprzeciwił się Piotr i nie okazując najmniejszego wysiłku, rozerwał konopne powrozy.
Szmer podziwu przeszedł przez pokój i zbójcy poczęli się cofać pospiesznie.
— Zastrzelcie tego człowieka, jeżeli to konieczne, — zawołał Murray; — ale, o ile można, posługujcie się raczej kordelasami.
Neen, — rzekł Piotr znowu; — nie będziemy walczyć.
— Wypada nam teraz albo umrzeć albo pozwolić im na porwanie Boba! — rzekł ojciec z żałością w głosie.
Neen! — rzekł Piotr po raz trzeci. — Kto umsze, ten już nie oszyje. Mosze Bob kiedyś od nich się wydostanie. Lepiej, szeby był u Murraya, niż szeby zginął.
— Wcale rozsądnie gada — zauważył Murray. — I tobie to zalecam, Robercie.
Małe oczki Piotra łysnęły w jego stronę.
— Ja idę z Bobem — ozwał się.
— Nie, nie, — sprzeciwił się Murray skwapliwie. — Ciebie nie zapraszano, kumie Piotrze.
— Jeszli ja nie pójdę, to i Robert nie pójcie — odparł Piotr. — I pan nie pójciesz. Mosze ja cię nie zabiję, ale skoro powstanie strzelanina, nie ujciesz stąd aść cało. Ja!
Murray ważył jego słowa, poczem rzekł:
— Zatem aść uparłeś się dzielić los mego wnuka, a w przeciwnym razie zamierzasz ściągnąć niechybną śmierć na wszystkich nas tu obecnych, nie wyłączając jego i siebie?
Ja! — odpowiedział Piotr.
— Możesz iść z nami — oświadczył dziadek. — Twoje muskuły mogą się nam przydać. Janie, zdaje mi się, że będzie potrzeba potrójnych więzów na tego brańca.
— A jakże, a jakże, panie łaskawy! — przytakiwał Silver. — Mamy sporo tęgich obrączek. Chłopcy, chybajcie-no który i przynieście te liny, które zostawiłem koło pieca. Ale to zuch ten Darby! Zawsze chętny. Dobijesz się stanowiska nielada, a jakże! A jakże mam związać tego pana, który tu pozostaje, kapitanie?
Murray spojrzał na ojca, a potem na mnie.
— Czy jużeście się pogodzili z tem, co muszę nazwać nieodpartą koniecznością? — zagadnął uprzejmie.
Ojciec z jękiem osunął się w krzesło.
— Bylebyś waćpan nie pozwolił na wyrządzenie chłopcu jakiej krzywdy! — zawołał.
— Daję na to słowo honoru — odparł dziadek z wielką powagą. — O jego wygody i bezpieczeństwo chodzi mi bardziej niż o własną moją osobę, Ormerodzie, gdyż przewiduję, że jemu to przypadną w udziale wszystkie triumfy, jakich los mi odmówił. Wprawdzie tuszę, iż sam też nieco ich zakosztuję, ale... — tu poraz pierwszy cień schmurzył mu oblicze — ... jak waćpanu wiadomo, mam już lat sześdziesiąt cztery, a niestała Opatrzność (co do boskości której skłonny jestem podzielać niedowiarstwo filozofów francuskich) nie obdaruje mnie pono nazbyt długiem życiem. Zresztą nawet nie życzyłbym sobie, by miało być inaczej. Nie pociąga mnie bynajmniej zgrzybiałość wieku sędziwego.
Ojciec wpatrywał się weń z nieudawanem zakłopotaniem.
— Dziwny człek z aści, panie Murray. Obym też mógł cię zrozumieć!
— Nie potrafisz, więc na cóż się kłopotać? No, czas ucieka. Musimy odejść. Czy się poddajesz?
Ojciec pochylił głowę.
— Tak... przez wzgląd na niego... bodaj cię!... Robercie, nie stawiaj oporu. Jesteśmy w matni, z której narazie nie możemy się wyplątać, ale bądź pewny, iż uczynię wszystko, co w mej mocy, by cię wyzwolić.
Murray pchnął Silvera naprzód, dając mu rozkaz:
— Janie, dogodzisz, ile tylko można, panu Ormerodowi. Tak, przywiąż go do krzesła. Przy sposobności, w związku z ostatniem twem powiedzeniem, Ormerodzie, chcę waćpanu przypomnieć, że każdy strzał do naszego okrętu może ugodzić zarówno Roberta, jak i kogokolwiek z nas. Przyjmij ode mnie tę radę i nie mieszaj się do niczego. Za rok — a najdalej za dwa — chłopak będzie zapewne zdrów, i wyniesiony na wysokie godności, o jakich ci się nigdy nie śniło.
— Niech go odzyskam tylko takim, jakim był dotychczas... niczego więcej nie pragnę! — jęczał mój ojciec.
Murray zażył tabaki.
— Zgoła do rzeczy mówisz, mościpanie! — zauważył. — Czy masz jeszcze co do powiedzenia? Doskonale! Janie, możesz założyć knebel. Nie, nie taką szmatę. Ta jedwabna chusteczka będzie w sam raz. A teraz przejdziemy do ciebie, przyjacielu Piotrze... i do ciebie, wnuczku Robercie. Wolałbym, żeby te środki ostrożności były zbyteczne. Niech mi wolno wierzyć, że po bliższej znajomości nasze uczucia wzajemne staną się bardziej przyjazne.






ROZDZIAŁ IV.
Na tropie spisku.

Twarz biednego ojczulka, zalana łzami, była ostatnią rzeczą, jaką jeszcze widziałem w bladem świetle dopalających się świec. W chwilę później napastnicy wynieśli mnie w zmrok ogrodu i złożyli na wózku ręcznym, jakiego używa się do przewożenia bardziej kruchych towarów z przystani. Ogromne cielsko Piotra zajmowało już większą część powierzchni wózka, a mnie wtłoczono, jak z łaski, pomiędzy niego i boczną ścianę, co widząc Silver dźgnął Piotra, zmuszając go do większego ściśnięcia się w sobie, poczem zarzucił na nas obu wielką płachtę żaglowego płótna.
— No, mam was, mości panowie! — ozwał się wesoło. — Istna żywa waga wołu i schabek wieprzowiny — mógłby ktoś powiedzieć... i miałby rację. Kapitanie, hola, jesteśmy już gotowi na każdy rozkaz waszmości.
— A więc dalej w drogę, — Janie — odpowiedział głos mego dziadka. — Czy pamiętasz drogę? Nazwano ją Zielonym zaułkiem. Czterech ludzi wystarczy ci do eskorty. Ja z resztą drużyny pójdę inną ulicą.
— Nie troszcz się o nas, kapitanie — odparł Silver.
Zachrzęściły na żwirze kroki odchodzących i wóz potoczył się naprzód; słyszałem skrzypienie kuli jednonogiego żeglarza, który stąpał przed nami. Widocznie wydostali się chyłkiem na małą drożynkę, gdzie najmniej było prawdopodobieństwa, że ich zauważą; naraz zatrzymaliśmy się, a Silver jął odszukiwać Zielony zaułek. Wtem ozwał się:
— Nie widać nic przed nami. Do kroćset, ale-ci to noc! Ciemno jak w bani!... cieszę się, żeśmy z sobą nie wzięli zołzowatego ślepca Pew, bobyśmy musieli przez niego zmitrężyć sporo czasu. Chodź za mną, Czarny Psie. Żwawo, moi drodzy! Jeżeli taki wiatr będzie nadal...
Wydostaliśmy się na Zielony zaułek, zmierzając w stronę Rzeki Wschodniej; przeszedł mnie dreszcz radości, gdy usłyszałem śpiewny głos starego Diggorego Leigh‘a, naszego stróża okręgowego.
— Dziesiąta godzina, głucha ciemna noc, a wiatr od północno-zachodu. Wszystko w porządku!
— Juści, wszystko! — szepnął Silver, — Ciągnijcie, ciągnijcie, gamonie! Ale nie rozwierajcie gęby! Ja już z nim pogadam! — To rzekłszy, ruszył naprzód, zostawiając wóz za sobą, a żelazne okucie jego szczudła pobrzękiwało o kocie łebki bruku.
— Hejże, kamracie! — zawołał nań tonem serdecznym. — Czy tę powinność odbywasz przez całą noc?
Diggory brzęknął o ziemię drążkiem swej latarni.
— A jakże, odbywam — odrzekł tonem napuszonym. — Czemu się wałęsacie tak późno? Jesteście marynarzami, jak wnoszę.
— Oto co znaczy mądra głowa! — żachnął się Silver z nietajonym podziwem. — Ledwo dojrzałeś nas w ciemności, a już powiadasz, że marynarze. Widzę, że jesteś czujnym stróżem, kamracie. Rzezimieszki muszą się mieć z pyszna w waszem mieście — nie chciałbym być w ich skórze. Niech mnie kule biją!
W głosie Diggorego odbiła się wdzięczność za te hołdy.
— To najważniejsza, by nasi obywatele mieli pewną obronę — odpowiedział. — A jednak nie brak takich, którzy mnie oczerniają, jakobym sypiał w czasie nocnej służby.
— To szubrawcy... lizusy... nędzni donosiciele — zapewniał go Silver. — Wiem, jak asana musi to boleć! Myśmy tu pracowali od świtu, przewożąc towary i ładując je na pokład, a założę się z tobą o talara, że kapitan nawet nas za to nie poczęstuje kusztyczkiem rumu.
Latarnia znów zachrzęściła — widocznie Diggory założył z powrotem drążek na ramię.
— Nie zawsze ci najmądrzejsi, co mają władzę, przyjacielu! — ozwał się. — Pomyślcie sobie, że według tego, co mówią niektórzy z korporacji, należałoby z ulic miasta usuwać wszystkich nocnych włóczęgów i nicponiów! Ba!
I jego przeciągłe nawoływanie zaczęło się oddalać w stronę ulicy Perłowej.
— Z czegóż tak śmiejecie się, wy nicponie i nocni włóczęgowie? — zapytał Silver swą drużynę. — Jerzy Merry, bo zacznę cię okładać mojem szczudłem! Przyłóżcie się trochę do tego zatraconego wozu! Czy nie wstydzicie się wyśmiewać dzielnego, ciężko pracującego stróża nocnego, który nie dopuszcza, by okrutni korsarze zabrali wam wasze mienie?
O kilkaset kroków dalej wóz nasz z wyboistego bruku wyjechał na deskami wybijany pomost przystani.
— To ty, Janie? — burknął czyjś głos.
— Tak, tak, Billu. Gdzie kapitan?
— Odjechał szalupą. Ten hiszpański Irlandczyk wzywa go na pokład.
Usłyszałem, jak Silver zaklął pod nosem.
— Co powiadasz, Janie? — zapytał go tamten.
— Mniejsza o to co powiedziałem, ale pomyślałem sobie, że w tej sprawce kryje się jakaś tajemnica — odpowiedział Silver półgłosem. — Ale co tam mi do tego! pocóż miałbym sobie tem głowę zaprzątać, będąc jedynie kwatermistrzem na starym Koniu morskim? Ty, Billu, jesteś zastępcą Flinta i jeżeli to nie uchybia twej godności, że narażasz kark niewiedzieć o co, to czemuż ja mam się skarżyć?
Drugi mężczyzna, — w którym obecnie domyślać się począłem tego draba z ogorzałą gębą, co siedział wraz z Darbym w gospodzie pod Głową Wieloryba — odpowiedział stekiem przekleństw.
— .....! — zakończył. — Sam Flint nie wie więcej, niż i ja.
— On zgodziłby się być nawet połykaczem ognia, choćby mu miano pruć bebechy — przytakiwał Silver. — Jestem... jeżelibym się zgodził na takie upokorzenia, jakie są jego chlebem powszechnim! Patrzaj, do czegośmy już doszli! Najpierw opuściliśmy bezpieczne siedlisko i pole sutego obłowu koło Madagaskaru. Następnie wytarabaniliśmy się z równie bezpiecznego legowiska na oceanie. A jego jaśniepaństwo, nie dowierzając własnym ludziom, zwołuje naradę załogi Konia morskiego i wzywa ochotników, by z nim jechali do Nowego Jorku!
— Nie, nie — wtrącił Bones (mogłem go rozpoznać po głosie, który miał brzmienie dziwnie zawadjackie i szorstkie). — To Flint nakłonił go do zabrania z sobą załogi Konia morskiego, niedowierzając jego zamierzeniom. Słyszałem, co mówiono, Janie, bo Flint zawezwał mnie pod koniec do kajuty. „Jeżeli nie chcesz powiedzieć więcej, Murrayu, to nie powiesz“ — mówił Flint; „aż nadto dobrze znam cię w tym względzie. A co się tyczy twoich ... kombinacyj, to one mnie nie obchodzą, o ile z nich nie wpłyną pieniądze do mojej kieszeni. Ale powiem ci otwarcie, że w Nowym Jorku, mojem zdaniem, nie potrafisz nic zdziałać sam, ani też ludźmi, których sobie dobrałeś. Skądże to wiedzieć mogę, czy mnie nie zaprzedasz, by siebie ocalić?
Silver ściągnął płótno żaglowe z nad naszych głów i rzekł:
— Jeżeli Flint tak mówił, to były to chyba najlepsze słowa, jakie w życiu wypowiedział. Ja wiem tylko tyle, że Murray stanął na pokładzie przed nami wszystkimi i powiada, iż mu wiadomo, że niema większych śmiałków jak stare wiarusy z Konia morskiego, więc pyta, czy mógłby liczyć na kilkunastu ochotników? — „Do czego mamy stawać na ochotnika, jeżeli wolno zapytać, kapitanie?“ — pytam go. — „Piękne zapytanie zasługuje na piękną odpowiedź, Janie“ — on na to. — „Przeto powiem wam wszystkim, chłopcy, że zamierzam wyprawę, która każdego z was uczyni szczęśliwym i postawi nas w takim położeniu, iż ci, którzy pragną powrócić na ląd i w spokoju zażywać swych dostatków, mogą spodziewać się ułaskawienia“. — „Ach, tak, panie łaskawy — mówię mu na to; — „ale jakaż to będzie wyprawa i po co wybieramy się do Nowego Jorku, gdzie są żołnierze a zapewno i okręty królewskie?“ — „Żołnierze nic ci nie zrobią, Janie — on mi odpowiada — a jeśli są tam okręty królewskie, to spróbujemy raz jeszcze. Wybieramy się tam w mojej sprawie, bo chciałbym tam spotkać się i porozmawiać niepostrzeżenie z jednym człowiekiem, a gdy się z nim spotkam, porwiemy pewnego dorodnego młodzika, którego dawno mam na oku“. Było to, Billu, wszystko, czego się dowiedziałem od niego. Zgłosiłem się ze ślepej ciekawości, spodziewając się, że wykryję, co on tam knowa, i rzec mogę, że za me trudy miałem jeszcze zmartwienie.
— Nie gorzej na tem wyszedłeś, niż my pozostali! — burknął Bones. — Ale dość tej mitręgi — wytoczcie na pokład te ścierwa. Jeżeli przegapimy odpływ, to zapłacimy za to własną skórą. Murray nie jest mi przyjacielem, ale odkąd do niego przystałem, nigdy mi nie zbrakło rumu, tytoniu i grosza.
— Zapisz nieco na karb Flinta, Billu, — nadmienił Silver.
— Wiele mu przyznaję — warknął Bones. — Wojownik to z niego — z Flinta, wyborny. Ale głowy do pomyślunku nie ma takiej, jak Murray — i on wie o tem, tak jak ja. Juści, słyszałem przecie jak mówił: „A bodajże mnie piorun trząsł, Billu, jeżeli mam ochotę skakać i brykać dla tego starego piekielnika; ale on ma djabelną przebiegłość. Przetrwał-ci on dwa razy tyle, co ja lub ktokolwiek inny“.
— Że ma głowę na karku, to ma! — zgodził się Silver. — Czy pamiętasz, jakeśmy doganiali bryg, a on wtedy przejechał koło Konia morskiego i krzyczał przez tubę: „Hola, Koń morski! Nie ruszajcie sztab ani lin tego okrętu! Dajcie mu ze dwa strzały po pokładzie! Musimy się pozbyć tych ludzi jakimkolwiek sposobem!“
Zaśmiał się złośliwie.
— Ale to wszystko nie zaprowadzi nas z powrotem na pokład Konia morskiego, Billu! — dodał. — Hej, Jerzy Merry, czybyś nie mógł z pomocą swych zuchów przeturgać tego ogromnego draba? Dwaj za głowę, a dwaj za nogi i kładźcie go powoli, bo inaczej zatopi nam łódkę. No, mopanku, zwrócił się do mnie — ciebie też tu zaniesiemy. Asan musisz być wielce potrzebny kapitanowi, iż tak się troszczy, by cię dostać cało i zdrowo. Zdobędziesz sobie, kamracie, stanowisko i uznanie, albo też sposobność popływania w towarzystwie rekinów! Ale gdzie się zawieruszył ten rudowłosy Irlandczyk, Billu?
— Wyprawiłem go z kapitanem — odparł Bones. — Pakuj się, Janie. Zaraz odbijamy.
Z miejsca, gdzie leżałem obecnie, zgięty w kabłąk i oparłszy głowę na ogromnem brzuszysku Piotra, widziałem pomost przystani, wznoszący się o parę stóp nade mną, a na nim tu i owdzie widniejące postaci korsarzy, dalej zaś mgliste zarysy składnic towarowych i jakieś przypadkowe, niewyraźne światełka. Silver (poznałem go po wzroście i pewnem zgarbieniu ramienia, pod którem trzymał szczudło) odwrócił się na słowa Bonesa.
— A co z wozem? — zapytał.
— To fraszka — odparł Bones i kopnął wóz tak silnie, iż ten potoczył się do krawędzi pomostu i plusnął w wodę.
— Nie będzie ani śladu naszej sprawki, czyli tego, co te ludojady sądowe nazywają corpus delicti — zauważył Silver. — Jeżelibyś mnie pytał, powiem ci, Billu, żeś się sprawił doskonale.
Zesunął się po linie, zwieszającej się z pomostu, oparł koniec szczudła na przedniej ławie, wymacał swą jedyną nogą grunt pod sobą i usiadł przede mną i Piotrem. Szczudło opuścił na dno łodzi, a zamiast niego wziął w rękę wiosło; Bill Bones znalazł sobie siedzenie na tylnej ławie.
— Wszystko załatwione. — mruknął Bill. — W drogę!
Odbito wiosłami od pomostu i łódź wypłynęła na prąd, gdzie spotkała się z potężną nawałą odpływu, który właśnie się rozpoczął. Dziób łodzi, ledwo ugodziła weń pierwsza fala, podskoczył w górę, a Piotr, leżąc poza mną wydał, pomimo knebla, jęk zgrozy. Silver, pochylając się pilnie nad wiosłem, obejrzał się przez ramię i rzekł:
— Sam chciałeś jechać, kamracie. Niczyja to wina, tylko twoja własna.
Piotr rzucił się konwulsyjnie tak, iż omal nie wypchnął mnie z łodzi.
— Hej, hej! — wspomniał go Silver. — Tak robić nie trzeba. Czy chcesz nas wszystkich zatopić?
Piotr jęknął powtórnie i znów legł spokojnie.
— Patrz uważnie! — zawołał Bones. — Bryg jest już przed nami.
Skroś aksamitnej ciemności zamigotało kędyś wysoko nad nami światełko, wskazujące nam. drogę. Posłyszałem ciche chlupotanie w ody dokoła kadłuba okrętu, stojącego na kotwicy. Ukazały się i inne światła — czworoboczne desenie okien na rufie; na środkowym pokładzie wisiała duża latarnia. Przywitało nas szorstkie wołanie.
— Hola — łódka!
— Bones w raca na okręt!...
— Aha, aha, Bill!
Gdyśmy skręcali w stronę okrętu, spadło na nas z chrzęstem kilka lin; posłyszałem skrzyp windy i rej na maszcie. Przybyliśmy do czarnego, bryzgającego pianą, kadłuba okrętu, a jeden z wioślarzy pochwycił szczeble drabinki, która chybotała się na falach.
— Najpierw przywiąż tego młodzika! — ozwał się chrapliwym głosem Bones, wspinając się, jak małpa, po drewnianych szczeblach.
— A jakże, a jakże, Billu! — odpowiedział Silver i wraz też poczułem, że kuternoga wraz z drugim żeglarzem przywiązywali mi pod pachami koniec luźnej liny.
— Już gotowe, hej wy w górze! — zawołał nagle Silver, a gdy zaczęto kręcić bloki, ozwał się do mnie; — Uważaj na głowę, mopanku. Pojedziesz w górę. Zupełnie takie wrażenie ma biedny, porządny, korsarz, którego wieszają w kajdanach na Placu Stracenia.
Lina wyprężyła się; niewidzialny blok zawarczał głośniej, a ja chcąc — niechcąc podniosłem się z mego legowiska na brzuchu Piotra. Stopy mi się oderwały od ławy i jąłem kopać nogami powietrze. Z pokładu brygu dochodziły sapania łudzi, miarowo ciągnących linę, a ponieważ podnosiłem się coraz szybciej, zacząłem bujać się w przestworzu, jak wahadło zegaru.
Teraz zrozumiałem, czemu Silver przestrzegał mnie, bym uważał na głowę, gdyż zacząłem gwałtownie obijać się o kadłub brygu i całe szczęście, że wyszedłem tylko z potłuczonem ramieniem, choć mogłem zgruchotać sobie czaszkę. Byłbym pewno krzyknął, gdyby nie to, że przeszkadzał mi knebel. W chwili później zadyndałem nad burtą, szukając nogą zapamiętale jakiegoś stałego oparcia. Jakiś człowiek chwycił mnie za ramię i wciągnął na pokład, krzycząc jednocześnie: „Zluźnić!“ — poczem opadłem znowu wdół z takim łomotem, iż mogło mi to doprawdy pogruchotać stawy w kolanach, — i złożono mnie, niby jakiś ładunek, na zasmolonym pokładzie.
Ogłuszony takim sposobem obchodzenia się ze mną, jakiego nigdy nie zaznałem był pierwej, nie zwracałem nawet uwagi na to, że pod pachami rozluźniono mi powrozy, zdjęto ze mnie więzy i wyjęto mi knebel ze zbolałych szczęk. Zacząłem już rozeznawać się w otoczeniu, gdy ogromne, jak beczka, cielsko Corlaera trąciło o burtę, zadyndało z pocieszną niefrasobliwością w powietrzu, jak to zapewne dopiero co było ze mną, potem zaś osunęło się i grzmotnęło o pokład. Holender był czerwony na twarzy, białe plamy widniały na wypukłej powierzchni jego policzków; rozdziawiał usta, chcąc zachwycić tchu. Gdy wyjęto mu knebel, brzuch jął mu się podnosić niespokojnie.
— Co ci dolega, Piotrze? — zapytałem.
— Woda — jęknął. — Jestem od niej chory.
I chory był — porządnie. Odprowadziłem go na stronę, gdy rozlegał się gwizd.
— Do windy! — wrzasnął czyjś głos.
— Co powiadasz? — zawołał Bill Bones. — Kto kazał podnosić kotwicę? Szalupa jeszcze została.
— Rozkaz kapitana — huknął głos z ciemności. — Kazano podnieść kotwicę, Billu, i rozwinąć żagle. Ruszymy zaraz, gdy Hiszpan odjedzie — jego łódź stoi pod prawem zejściem.
Bones zionął ulewą najplugawszych złorzeczeń.
— Możnaby mi było o tem powiedzieć — sarknął. — Chybajcie po szalupę, jeden z drugim! Czy małą łódkę już wyciągnięto? Nuże, masztownicy! rozwinąć brasy![19] Janie, ty najlepiej weź się do steru. Przypuszczam, że jaśnie pan, znalazłszy wszystko w porządku, raczy nam służyć za pilota, zważywszy iż jest on jedynym wśród nas człowiekiem, który zna drogę w tej przeklętej przystani!
— A jakże, a jakże, Billu! — ozwał się Silver i wysunąwszy się z cienia, stanął w świetle wielkiej latarni, zwieszającej się z dolnej rei głównego masztu nad pokładem środkowym. — Ale co będzie z jeńcami?
Bones rzucił na nas wzrok niechętny.
— Nie chciałbym, by ten pulchny olbrzym, co zanieczyszcza nam pokład, miał przebywać w kabinie lub na forkasztelu[20]. Zostaw ich, Janie, w spokoju. Oni nie mogą uczynić nic złego, a ktoby dziś nocą chciał rzucać się w wodę, taki zczeźnie, zanim dotrze do brzegu.
— Arcytrafne powiedzenie! — potwierdził Silver wesoło.
Łotr miał ten zwyczaj, że wiodąc z kimś byle jaką rozmowę, zawsze musiał nieznacznie napomknąć, jakoby ów rozmówca był najświatlejszą osobą, jaką mu się spotkać zdarzyło, i jakoby chlubą dlań było służyć i być posłusznym człekowi tak dostojnemu.
Zaraz potem znikł, a Bones wraz z nim. Słyszałem, że drugi z nich w dalszym ciągu wykrzykiwał rozkazy; na pokładach zaś tętniła ustawiczna krzątanina ludzi biegających tam i z powrotem, furczenie lin oraz skrzypienie klubków i wielokrążków. Naraz rozległo się jednomierne przytupywanie nogami, a chór chrapliwych głosów ryknął dziką pieśń marynarską, którą słyszałem był w gospodzie pod Głową Wielorybią:

Piętnastu chłopa na umrzyka skrzyni
Heej — ho! — i butelka rumu!
Piją za zdrowie — resztę czart uczyni...
Heej — ho! — i butelka rumu!

Corlaer, bezwładny jak flejtuch, runął na stos skór niewyprawnych, w ciemnym kątku koło burty.
Neen, neen — odpowiedział, gdym chciał go podźwignąć. — To fraszka, Bob. Robi mi się już coraz lepiej. Ta słona woda... zawsze mi tak szkoci...
— Przyniosę ci rumu — powiedziałem silnym głosem.
I powstawszy, miałem właśnie szukać, kto mi się nawinie, i zapytać go, gdzie można dostać ów trunek — gdy na pokładzie tuż za mną zadzwoniły kroki.
— To niebezpieczna kompanja — odezwał się głos, w którym niewątpliwie brzmiał akcent irlandzki.
— Czego waćpan sobie życzysz? — odpowiedział na to głos mojego dziadka.
Potrafiłem sobie wyobrazić wdzięczne poruszenie ramionami, które towarzyszyło tym słowom.
— Nie możemy używać poddanych króla jegomości do takiej sprawki. Zresztą, zważywszy wszystko, moi kamraci umieją załatwić to o wiele lepiej i zręcznej.
Przeszli przez krąg światła, który padał od latarni wiszącej na głównym maszcie. Tak! pierwszym z rozmawiających był pułkownik O‘Donnell. Jego to córką było młode dziewczę irlandzkie! Mój ojciec nie mylił się w podejrzeniach. Ale cóż mogło z sobą łączyć pułkownika królewskiej armji hiszpańskiej i banitę, który zwalczał ustrój wielkiej cywilizacji? Czyżby spisek jakobicki? Wydawało się to wprost niedorzecznością!
— Myślałem o mojej córce, — wyjaśnił O‘Donnell, gdy obaj doszli do korytarzyka z prawej strony statku, tuż obok miejsca, gdzie stałem ponad rozwalonem cielskiem Piotra.
— Ach!
Dziadek uciekł się znów do dworskiego obyczaju zażywania tabaki, a jam patrzył w niego, jak w tęczę.
— Twoje przeczucia zaszczyt ci przynoszą, caballero. Ale nie masz powodu do niepokoju. Z przyczyn, w które nie chcę się zagłębiać, masz tu z sobą ludzi z załogi mego sprzymierzeńca. Na pokładzie Royal James‘a mogę, jak mniemam, przyobiecać tobie i twej córce wszystkie względy, jakichbyś doznawał na okręcie królewskim. Ponadto powiem ci, że nie omieszkałem zapewnić ci jeszcze jednej podpory. Jedzie tu ze mną mój wnuk po kądzieli — i dziedzic — o którym często waćpanu mówiłem — gracki młodzian, który jeszcze odznaczy się w świecie.
— Ale kobieta... na statku korsarskim? — sarknął znowu O‘Donnel.
— Mój drogi panie, paragraf czwarty kodeksu, któremu podlega nasza drużyna... waćpana to dziwi, że mamy własne ustawy?... zabrania przyjmowania i trzymania kobiet na naszych okrętach. Dawnośmy się już przekonali, ile to nieszczęść wynikło ze współzawodnictwa o łaski niewieście.
— Czyż więc waszmość nie naruszysz własnej ustawy, jeżeli córka moja znajdzie się na okręcie? — pytał natarczywie Irlandczyk.
— Ona tu przyjdzie nie jako branka, lecz w charakterze gościa, — odparł Murray głosem pochlebnym. Ostatecznie, pułkowniku, Royal James jest moim okrętem... a w tym względzie różni się on od statków zgoła wyjętych z pod prawa, które stanowią wspólną własność całej załogi. Nie, nie, waćpan nie potrzebujesz się kłopotać.
— Nie podoba mi się to, powtarzam raz jeszcze! — upierał się O‘Donnell. — Czemu waszmość kazałeś mi ją sprowadzić? Ledwo dowiedziałeś się, że mam córkę, już z całą gorącością zacząłeś się domagać jej przybycia.
— Czybyś wolał zostawić ją samą w obcej krainie? — odparł niecierpliwie mój dziadek. — Człowiecze, bądźże rozsądniejszy! Któżby podejrzywał człowieka, który ma przy sobie córkę? Prawda, że to przedsięwzięcie pełne jest niebezpieczeństwa, ale żadna dziewczyna nie przejdzie przez życie, nie zakosztowawszy niebezpieczeństwa. Będziemy jej strzegli jak skarbu.
— Biorę waćpana za słowo! — burknął O‘Donnell, przełażąc przez burtę i wymacując drabinę. — Nie jest to czcza przechwałka, gdy mówię o jej niewinności. Wszyscy święci! co za harmider! Dobrze, dobrze, mniejsza o to. Muszę odejść, noc już upływa.
— Tak, — potwierdził Murray. — I popędzaj tam kapitana swej fregaty do szybkiej jazdy!
Irlandczyk skinął głową.
— W razie potrzeby popłyniemy koło Hawany. Na szczęście główną troską intendenta jest Porto Bello. Zatem waszmość będziesz lawirował koło cieśniny Mona?
— Tak, od południowego cypla Hispanioli[21] do północnego krańca Porto Rico, chyba że zaskoczy nas burza, wtedy schronimy się w zatoce Samana, gdzie zwykli niegdyś zapuszczać kotwicę starzy korsarze. Diego pewno nas znajdzie; już mu się to wpierw udawało. Daj mu aść sporo czasu po temu.
— Skoro tylko Santissima Trinidad otrzyma rozkazy, Diego będzie powiadomiony.
Zaczął schodzić w dół; naraz zawrócił znów na górę.
— Ten okręt ma ciężki ładunek kruszcu, Murrayu. Czy jesteś pewny...
Dziadek roześmiał się.
— Nie frasuj sobie tem głowy, caballero. Możemy kupić dwu Hiszpanów za kruszec z Santissima Trinidad. Wszelakoż zdaje mi się, że muszę waćpanu powiedzieć dobranoc. Słuchaj!
Dzwon na fregacie hiszpańskiej wybił osiem uderzeń.
— Północ! — wykrzyknął O‘Dcnnell. — Czy waćpan zdołasz czmychnąć o świcie?
— Mój drogi panie, — odparł pogodnie mój dziadek, — tego brygu nie zobaczy nikt... nigdzie i nigdy...
O‘Donnell drgnął.
— Dobranoc, — rzekł krótko i głowa jego znikła za burtą.
Posłyszałem chrzęst wioseł, cichy rozkaz, rzucony po hiszpańsku, a następnie jednomierne pluskanie i chlupotanie oddalającej się łodzi. Mój dziadek przyglądał się jej przez chwilę, poczem zwrócił się w stronę, gdzie stałem.
— Hola, wnuczku mój Robercie, jakiego jesteś o nas zdania? — zagadnął.
Postanowiłem zachować spokojny ton głosu; nie chciałem bowiem, by miał się radować mniemaniem, iż mnie zaskoczył.
— Myślę, że jesteście wplątani w gorsze nawet łajdactwa, niż przypuszczał mój ojciec.
— Asan masz ciasne pojęcie o świecie — rzekł ów na to. — Bądź co bądź doświadczenie wyleczy cię z tego błędu. Narazie nie bądź pochopny do wyciągania jakichkolwiek wniosków z tego, co podsłuchałeś. Wkrótce dowiesz się całej historji, lecz zanim wtajemniczę cię dokładnie w nasze położenie, lepiej czyń tak, jakbyś o niczem nie wiedział.
— W każdym razie korsarzem nie jestem, ani nim nie zostanę.
— Na cóż zawczasu się zarzekasz, Robercie?
W tej chwili rozległo się wołanie Bonesa.
— Kotwica spuszczona, kapitanie!
— Dobrze, panie Bones, — odpowiedział mój dziadek. — Możecie ją wyciągnąć i każ, jeśli łaska, rozwinąć wszystkie żagle.
— Według rozkazu, kapitanie.
Piotr jęknął żałośnie na te złowieszcze słowa; Murray przystąpił bliżej.
— Któż to leży przy tobie, Robercie? — zapytał żywo. — Czy naszemu poczciwemu Piotrowi przytrafiło się coś złego?
— Kołysanie wody przyprawia go o chorobę.
— Ach! Dziwna to, jak i najtężsi ludzie podlegają tej przypadłości. Każę go zanieść na dół. Powinienem był ci to z góry powiedzieć, że pragnę was obu urządzić jak najwygodniej. A san będziesz spał ze mną. Na brygu nie mogę przyjąć cię z należytą gościnnością, ale na Królewiczu Jakóbie będziesz miał iście admiralskie wygody.
— Nie potrzeba mi wygód, — odpowiedziałem chłodno. — Wszelkie wygody, jakiebyś mi waszmość dawał, byłyby dla mnie szyderstwem. Sam mój pobyt tutaj jest najcięższą niewygodą.
On zdrętwiał.
— Bodaj cię, mosterdzieju! Pamiętaj, że jestem od ciebie wiekiem starszy i zasługuję na szacunek ze względu na nasze pokrewieństwo.
— Dla mnie waćpan jesteś krwiożerczym zbójcą — i kwita!
— Młodzieńcze niedowarzenie! — wycedził ów spokojnie przez zęby. — Robercie, jam był wujem i czułym opiekunem twej matki, której nie znałeś.
— W tym względzie podzielam uczucia mego ojca, — zawołałem i groźnym ruchem podniosłem rękę.
On ani nie drgnął.
— Nawrócenie asana, będzie jak przewidywałem, rzeczą wielce trudną, — odezwał się. — Nie, nic tu nie wskórasz tem, że mnie uderzysz. Mogę ci bezstronnie doradzić, byś nauczył się takiego zachowania, które zapewni ci jak największą dogodność i swobodę. Co ci z tego przyjdzie, że będziesz się zmuszał do ograniczenia?
— Panie łaskawy, — odpowiedziałem na to, — bądź o tem przekonany, że w dniu, kiedy napadniecie bezbronny okręt, zabiję tylu z was, ilu dostanę w swe ręce, i umrę z całą ochotą.
Teraz brzmi nieco teatralnie, lecz wówczas myślałem tak zupełnie serjo.
— Nie mam względem ciebie bynajmniej takich zamiarów — odpowiedział mój dziadek. — A choć mam pokusę, by się z tobą posprzeczać co do stanowiska opartego na fałszywem założeniu moralnem, zadowolę się jednak uwagą, że dobrzebyś zrobił, trzymając na wodzy swą porywczość, póki nie zajdzie potrzeba jej użycia.
Rzucił w bok bystre spojrzenie.
— Widzę, że ruszamy w drogę. Muszę narazie cię pożegnać, mości Robercie. Moją powinnością jest tutaj służyć za pilota.
Podniósł do ust mały srebrny gwizdek, na którego przenikliwy głos nadbiegło kilku z załogi.
— Idziemy, idziemy, kapitanie! — pierwszy ozwał się Bones. — Co jaśnie pan przykaże?
— Weźcie tego biedaka — mówiąc to, Murray, wskazywał na bezwładne cielsko Corlaera, — i zanieście do jednej z kajut. Obchodźcie się z nim uprzejmie. Rozkażcie temu małemu Irlandczykowi — jakże mu na imię?... aha, Darby!... rozkażcie Darbemu, by go pielęgnował i przynosił mu, co potrzeba. Ten oto panosza — tu wskazał na mnie — jest, panie Bonesie, moim wnukiem. Być może, że kiedyś będzie on po mnie dowodził Królewiczem Jakóbem, jakkolwiek dotychczas przebywa wśród nas nie z własnej woli. Winien on tu mieć zupełną swobodę, chyba że będzie przedsiębrał cośkolwiek na naszą niekorzyść. Bądź waćpan łaskaw powtórzyć to podwładnym.
— Cudaczna to jakaś śpiewka! — burknął Bones. — Czy to przyjaciel, czy wróg, kapitanie?
— Rozumne pytanie! — odpowiedział mój dziadek. — Moglibyśmy uważać go za wroga, z którym obchodzić się należy niemal jak z przyjacielem.
— Bodajem pękł, jeżeli potrafię się w tem doszukać choć szczypty rozsądku — twierdził Bones. — Ale to pańskie słowa, kapitanie.
— Jota w jotę — rzekł dziadek, poczem zwrócił się do mnie: — Nie krępuj się, Robercie; już tam czeka łóżko na ciebie... a może wolisz zostać na pokładzie i zaznajomić się nieco z żeglarstwem?
Rzuciłem spojrzenie w stronę rufy, gdzie widać było światła Nowego Jorku, tak nikłe, tak rozproszone, tak już odległe...
— Pójdę na dół i zaopiekuję się Piotrem — zadecydowałem...
— Jak wolisz — odpowiedział mój sławetny krewniak i oddalił się.
— Ruszcież kikutami, wszawe gamonie! — huknął Bones na swoich ludzi. — Podźwignijcie tego wieloryba lądowego... bodajem szczezł, jeżelim kiedy widział tak potworną kupę ludzkiego mięsa! Powinniśmy go zawieść na morze południowe i sprzedać kanibalom — taki byłby tylko z niego pożytek. Chodźno, młody paniczu; możesz być sobie siostrzeńcem kapitana czy bękartem, czy jak on cię tam nazwał, lecz na statku każdy musi pracować. Pomóż nam przenieść tę baryłę.
Usłuchałem go w milczeniu — inni tymczasem klęli i złorzeczyli z nieopisaną wprost potoczystością. To-ci było towarzystwo! Gdy nie czuli obecności Murraya, nie poczuwali się do żadnej karności, nie przyjmowali żadnego karcenia. Widocznie zarówno nienawidzili, jak obawiali się tego człowieka; nie mogłem się nadziwić, z jaką pewnością siebie panował on nad ich namiętnościami. Gdyby tylko raz udało im się otrząsnąć z magnetycznego uroku jego osoby i wpływu jego szatańskiej przewagi, staliby się, każdy na własną rękę, roznosicielami wyuzdania i przewrotności.
Zadrżałem i ucieszyłem się przyćmionym blaskiem lampy kajutowej, gdyśmy przyturgali bezwładne cielsko Piotra na dość wąski tapczan drewniany; jeszcze bardziej się ucieszyłem, gdy wszyscy wyszli, zostawiając mnie sam na sam z Holendrem.
Przez okienko kajuty widać było światełka Nowego Jorku, mrugające do mnie na pożegnanie. Byłem tak strwożony, jak dziecko, po raz pierwszy pozostawione samo sobie w ciemności.






ROZDZIAŁ V.
Na brygu.

Obudziłem się z uczuciem dziwnego ukojenia, gdy po mej twarzy prześliznął się promień słoneczny, wdzierający się poprzez grubą, zieloną szybę okna kajuty. Za obiciem, tuż przy mym boku, piskały myszki; belki i deski kadłuba okrętowego trzeszczały i skrzypiały jękliwie; słychać było łagodne syczenie wody, prutej sztabą — bryg swobodnie kołysał się na goniących za nim falach.
Corlaer, śmiertelnie wyczerpany, spał jeszcze, przeto bardzo mi to na sercu leżało, by go nie obudzić, gdy zesunąłem się na podłogę, otwarłem drzwi i wszedłem do głównej kajuty. Zastałem w niej jedynie Darby‘ego, który siedział w kucki na stołku pod oknem rufy, przyglądając się białej smudze piany, sunącej za brygiem. Usłyszawszy, jak za sobą zamykałem drzwi, natychmiast się obrócił i stanął zwinnie na nogach, jakgdyby już od lat bywał na morzu.
— O, panie Bob, — odezwał się, — myślałem że się pan nigdy nie obudzi. Hej, mamyż dzień cudny, wspaniały! Czuje pan zapach soli w powietrzu? Aż człowiekowi same nogi podskakują — lekko, na palcach... słowo daję, że tak jest!
Niepodobna było żywić niechęci względem tego chłopca, pomimo że on to nas zdradził. Był on z natury nieobyczajny i niesforny jak młody wilczek; atoli nie mogłem powstrzymać się od żartu z jego świeżej przemiany.
— Ach, dzień przepiękny! Juści, zawsze wiedziałem, ze nie dla mnie to zajęcie — być sługusem, co biega z posyłkami i dźwiga pakunki. Ach, jakież tu pyszne życie, panie Robercie! Opowiadano mi, że on — (tu chłopak wskazał wielkim palcem na drzwi sypialni, leżącej naprzeciw onej kabiny, gdzie spałem był razem z Piotrem) — jest rodzonem wujem pańskim, a kiedyś gdy się paniczowi spodoba, możesz panicz być równie tak wielki. Dalibóg, jabym się nie wahał, co mam zrobić!
— Czy myślisz sobie, że piraci nigdy nie pracują? — zagadnąłem.
Na to mina mu nieco zrzedła.
— Och, pracy tu wszędzie, gdzie tylko się ruszyć — bodaj ją licho wzięło! Wciąż ino: Darby, mógłbyś nam pomóc! — albo: Darby, trzymaj tę linę! — albo też: Darby, przynieś mi kubek rumu! Wciąż tylko Darby i Darby — jak noc długa!
Znów mu się twarz rozjaśniła:
— Ale będę miał własny kordelas i dwa pistolety za pasem, a mówią mi, że mam nielada szczęście.
— Nielada szczęście? Czemuż to?
— Juści, to chyba przez te włosy. Flint — ten, co to zwykle żegluje z tą załogą — ma upodobanie do rudowłosych chłopaków. Tacy, jak ja, przynoszą mu szczęście... tak mi zaręczano... a Długi Jan...
— Kto taki?
— Długi Jan... oczywiście pan Silver — ten kuternoga, z którym gadaliśmy wczora na brzegu — powiada, że zdobędę sobie wielkie łaski u Flinta.
Na obraz, wywołany w mej pamięci przelotną wzmianką Darbego, mimowoli roześmiałem się z własnej głupoty. Wczoraj rano, o tej godzinie, pracowałem gorliwie w kantorze przy ulicy Perłowej. Od tego czasu ileż zdarzyło się wypadków! Odtwarzałem sobie w myśli całą wyprawę na pocztowy statek brystolski, przygodną rozmowę z jednonogim marynarzem... jakże zręcznie ów mnie nabrał i, co więcej, wciągnął Darbego do swych knowań!... a to spotkanie z młodą Irlandką...
Na tem przerwałem wątek swych rozważań. Myśl o Moirze O‘Donnell była mi niemiłą, gdyż nie mogłem z duszy wykorzenić podejrzenia, że ona musiała być w pewnej mierze wplątana w intrygi, jakie knuł jej ojciec w porozumieniu z moim ciotecznym dziadkiem.
Masz tu! To właśnie przypuszczenie przyniosło mi ulgę. Jej ojciec chyba nie mógł być człowiekiem gorszym od mego krewniaka; a przecież ja sam w niczem nie byłem współwinny zdrożnym przedsięwzięciom Murraya, mimo to jednak wciągnięto mnie w tryby tych machinacyj tak bezlitośnie, jak gdyby od ich wyniku zależało moje życie... Może zresztą i zależało. Czyż więc trudno przypuścić, że i ona była równie niewinna? Tak, z rozmowy pomiędzy dwoma spiskowcami, jaką podsłuchałem nocy ubiegłe], wychodziło na jaw, że ona była wistocie niewinna, a o planach swojego ojca podobno wiedziała mniej ode mnie, — bo jakże inaczej wytłumaczyć zakłopotanie O‘Donnella, gdy chodziło o ujawnienie charakteru ludzi, z którymi ona miała się zetknąć?
To wzbudziło we mnie nowe rozważania. Cóż to ona powiedziała do mnie, gdyśmy się rozstawali?
— Tu nasze drogi się rozchodzą...
Niepodobna, by miała powiedzieć, że wie o wszystkiem, gdyż nie było potrzeby kłamać. Ani chybi, ona nie wiedziała nic a nic o niecnych zamysłach, jakie knuli ci dwaj ludzie! Wielka radość, jaka zerwała się we mnie, musiała się odzwierciedlić na mej twarzy, bo Darby zawołał:
— Jakowaś dobra wróżka musiała nad tobą roztoczyć swe skrzydła, panie Bob! Chwała Bogu, zrodziła się w panu myśl szczęśliwa! Więc chcesz przystać do nas i zostać wodzem zbójników? Dalipan, nie może być nic lepszego!
— Wcale nie chcę, Darby! za to mam wielką ochotę przegryźć nieco jadła, jeżeli takowego można dostać na statku korsarskim.
— Żarcie to-ci każdemu jest przyrodzone, — podchwycił Darby wesoło. — Siądźcie, paniczu, tam za stołem, a ja przyniosę wam coś z kuchni.
Stół był już zastawiony — nie lichemi misami glinianemi, żelaznemi widelcami, nożami i łyżkami, ale delikatną porcelaną, ciężkiemi srebrami, a ponadto i zasłany piękną serwetą. Napomknąłem o tem Darbyemu, gdy wrócił, niosąc na tacy dymiące półmiski oraz imbryk z gorącą czekoladą.
— Tak to sobie on żyć będzie — tu wskazał kciukiem na sypialnię z prawej strony. — Będzie miał wszystko, czego dusza zapragnie. Na własnym swoim okręcie ma na usługi zastęp czarnych niewolników, poubieranych w liberje, jak na dworze wielkich panów. Pst!
Tu głos jego przeszedł w szeptanie.
— To człek straszny, nieszczęsny, tak, panie Bob! Nie chciałbym mieć go wujem nawet za wszystkie złote uncje, o których Długi Jan cięgiem mi opowiada! Nie, nie! Wolę żeglować z Flintem. Jakie on ma oko... i ten głos pieszczony i spokojne obejście! A tak jest skory podciąć komuś gardło lub wrzucić kogoś do morza, jak Flint — ba, nawet i bardziej skory! Aż mnie ciarki przechodzą, gdy na niego patrzę. Flint zasię, jak powiada Długi Jan, jest całkiem inny. Będzie-ci on chlał rum z pierwszym z brzega, a jeżeli dybie na czyjeś życie, to człek nie ma co do tego żadnych wątpliwości; kląć przytem potrafi lepiej od Billa Bonesa.
— Zdaje mi się, że nie doświadczyłeś żadnych trudności w tem, by się spoufalić z nowymi kamratami — zauważyłem.
— Zawdzięczam to swojej głowie — odparł Darby niezbity z tropu. — Jak panu mówiłem, ona przynosi szczęście.
— Nie mnie, — wtrąciłem z przekąsem.
— Nie bądź waszmość zanadto hardy — rozjątrzył się chłopak. — Zapewne odbędziemy razem dalekie podróże, ja zaś jestem waszym przyjacielem, panie Robercie, bo pan nie należałeś do tych, którzy znęcali się nade mną w kantorze.
— Hm — rzekłem. — Jeszcze zobaczymy. Ale gdzie jest on, jak ty się wyrażasz?
— Śpi jeszcze w łóżku. Bo też doprawdy czuwał aż do świtu, lawirując brygiem pomiędzy mieliznami zatoki.
— Czyśmy już wydostali się na pełne morze? — A jakże! jużeśmy minęli tę, jak tu ją przezwali, Mierzeję piaskową. Przed sobą mamy ino rozległy ocean.
— W takim razie wychodzę na pokład — odpowiedziałem. — Nadsłuchuj tam, Darby, od czasu do czasu, co się dzieje u pana Corlaera. Jeżeli mu się będzie chciało jeść, przynieś mu tej czekolady.
— Zostaw go pan mojej opiece — rzekł Darby poufale. — On jest drugą osobą, którą ja naprawdę lubię. Któż, jak nie on, przyniósł mi skalp indjański i nóż, krwią zbroczony? Ach, musicie obaj zostać piratami! We trzech utworzymy wspaniałą szajkę!
Korytarz koło kajuty oficerskiej był pusty i nie spotkałem nikogo, aż wygramoliłem się na pokład. Bryg mknął swobodnie z chyżym podmuchem północno-zachodniej bryzy[22], a morze było tak rozkołysane, iż niekiedy ponad dziobem okrętu wzbijały się wytryski lub omże słonych kropel. Wiatr huczał w zaklęsłościach żagli, a liny grały, jak wielka harfa. Ptactwo morskie krążyło dokoła głowic masztowych lub muskało w przelocie czuby fal, pokrzykując raz wraz chrapliwie. A ponad wszystkiem słońce rozsiewało ciepłą, złocistą promienność, tchnącą urokiem niewymownym.
Teraz dopiero zrozumiałem zadowolenie, z jakiem się obudziłem, choć naprawdę było to rzeczą wielce dziwną, że tak łatwo oswoiłem się z morzem i jego warunkami, jakkolwiek nigdy poprzednio nie wydaliłem się poza wody śródlądowej zatoki. Bądź co bądź, prawdą było, że me czułem żadnych słabości ani obaw i nawet nabyłem instynktownej wprawy w chodzeniu i staniu na sposób marynarski — co potwierdził taki znawca, jak sam Jan Silver.
Pokład na przodzie był pusty. Na marsie masztu głównego siedział człek przewiązany liną i patrząc przez lunetę, badał cały obwód widnokręgu. Na rufie znajdował się tylko Silver i drugi jeszcze majtek, kierujący sterem. Kuternoga, siedząc u okna kajuty, jął kiwać na mnie szczudłem.
— Chodźno pogwarzyć z Długim Janem, panie Ormerodzie! zawołał. — Skąd asan wziąłeś takie marynarskie nogi? Kroczysz conajmniej jak admirał.
— Znalazłem je pod sobą — odpowiedziałem, nie umiejąc się oprzeć schlebiającym przymówkom tego szubrawca. — Gdzie jest reszta waszej drużyny?
Roześmiał się i skinął głową w stronę człowieka, siedzącego za sterem. Był to drab o potwornym wyglądzie, tak rozrosły w barach, że wydawał się garbaty; ponad głęboko zapadniętemi oczyma, dokoła których gęsto były usiane niewielkie błękitnawe żyłki, miał zielony daszek.
— Ha ha! Nasz panicz powiada sobie w duchu: „Jest tu ino ich dwóch na pokładzie, i to jeden bez nogi. a drugi zupełnie ślepy. Ja zaś jestem jeszcze młody i silny“. Waszmość sobie myślisz, panie Ormerodzie, że tu pole otwarte; ale zapomniałeś o szczudle Jana, które w razie potrzeby może być okropną bronią, a o ile Pew nie umie daleko sięgać wzrokiem, o tyle słuch ma tak bystry, iż potrafi strzelać celnie, niczem inny człek, mający dwoje oczu.
Potrząsnąłem głową.
— Tak szubrawe łotry, jak wy, Silverze, nigdyby nie chybiły podobnej sposobności. Prawda, że nie odbywałem służby morskiej, ale walczyłem już z dzikusami na północnej granicy. Nie ruszę się, aż będę widział wolna drogę przed sobą.
On na to roześmiał się hucznie, z całego gardła.
— A to-ci mi pyszny żart! Powinienem był wiedzieć, że nie jesteś tak prostoduszny, jak ci z twarzy patrzy, panie Ormerodzie. O, nauka w las nie pójdzie! Założę się o cztery gwineje! Ezdrasz, skręćno, brachu, jeszcze ociupinę! O tak!
— Czy foktopsel[23] bierze wiatr, Janie? — zapytał człowiek z daszkiem nad oczyma, a głos miał dziwnie łagodny.
Silver zerknął w górę.
— Zaraz weźmie — stwierdził.
— Powiedzcież mi, jak człek ślepy może sterować? — zagadnąłem.
Człowiek z daszkiem nad oczyma parsknął śmiechem, który mógł ściąć krew w żyłach — tak jadowita, tak niezmiernie złośliwa była wesołość, której miał ten śmiech być wyrazem.
— Biedny, ślepy człowiek powinien sobie jakoś zarobić na chleb i tytoń, młody panie — odpowiedział z namaszczeniem.
— Nie myśl sobie, panie Ormerod, jakoby Pew nie potrafił niczego dostrzec — rzekł Silver, przekładając szczudło. — Nie chciałbym, by mu przyszła ochota strzelić do mnie. A sterować? Czegóż to potrzeba do sterowania? Wystarczy silne ramię, pan powiada — juści że tak. A przytem trzeba nadsłuchiwać, jak szemrzą żagle. Dopiero na końcu — i to najmniej — potrzebne jest oko, by rozpoznawać drogę przed sobą. Każdy człowiek potrafi odczytać kompas, mój młody panie, ale nie każdy żeglarz potrafi wyczuć, jak jego okręt bierze wiatr, i tknąć się rudla wtedy, gdy potrzeba. Pew to potrafi. Gdy mu tylko dodać kogoś takiego, jak ja, ktoby mu zastąpił oczy, a będzie-ci on sterował tak prościuteńko w należytym kierunku, jak statek pocztowy, jadący z pilną przesyłką.
— Czy wielu kaleków znajduje się w waszej załodze? — zapytałem z ciekawością.
— Kaleków? — powtórzył Silver. — Wszystko to zależy od tego, co asan masz na myśli. Są różnego rodzaju kaleki. Naprzykład ja i Pew wzięliśmy za swoje (traf zrządził) w tejsamej kanonadzie. Spotkaliśmy się z okrętem, jadącym z Indyj, pod komendą wojowniczego kapitana... stanęliśmy bokiem jeden do drugiego.
Poklepał kikut swego uda.
— To od ośmnastofuntówki!... Tarrach! i już po niej! Pew nabił właśnie działo i wychylił się ze strzelnicy, ażci tu huknął koło niego strzał z kartownicy! Juści nie wyszło to na dobre jego ślepiom, lecz jak już powiedziałem, niktby nie uwierzył, że Pew niedowidzi. On jest zadziwiający. Ale waćpan mówiłeś o kalekach. Tak, różni bywają kalecy. Niektórzy z nich dostają forsę...
— Co takiego?
— Forsę... to, jakby pan nazwał, zasiłek pieniężny. Ze zdobyczy okrętowej dostajemy tyle pieniędzy, że można odżałować kalectwo. Pew dostał tysiąc funtów, ale wszystko to puścił w St. Pierre w ciągu trzech nocy. Pamiętasz, Ezdraszu? Ja za swą girę dostałem ośmset funtów... co mi całkiem wystarcza, gdyby się ktoś pytał.
— Założę się, Janie, że te osiemset funtów ukryłeś w bezpiecznym schowku — rzekł Pew tonem łaskawym, który słowom jego nadawał dziwnie przewrotne znaczenie.
Silver kiwnął głową jakoby z ukontentowaniem.
— Com dostał, to chowam. Nie jestem marnotrawcą takim, jak wy, coście dziś bogaci, a jutro nędzarze. Kiedyś zaniecham zbójnictwa, a wtedy chciałbym jeździć własnym powozem i zasiadać w parlamencie.
— Przedtem powinieneś Janie, żeglować własnym okrętem, — ozwał się Pew, a ta uwaga zawierała w sobie tyle tajemniczych wniosków, aż mnie mróz obleciał po całem ciele. Wyczułem w tem jakieś planowane morderstwo, jakąś namowę, by Silver starał się opanować ten okręt i użył go do swych celów.
— Czemużby nie? — odparł Silver z ożywieniem. — Nie chcę wymieniać niczyjego nazwiska Ezdraszu, ale kapitanowie nie mogą żyć wiecznie. Niektórzy są już za starzy, a inni zalewają sobie pałę rumem. Nigdy nie można wiedzieć! Nigdy nie można wiedzieć!
— Bill Bones ma co do tego pewne zamiary — napomknął Pew; odczułem w tych słowach zgrzyt zadawnionej waśni i współzawodnictwa.
— Tak, Bill — ozwał się Silver, żując słowa. — Bill jest prawą ręką i zastępcą Flinta, najlepszym kamratem Flinta, jego powiernikiem, jak mówią niektórzy. Niechże ta! Niechże-ta! Ale mówiliśmy o kalekach i o tem, jak człowiek ślepy może sterować, a to nie odnosi się wcale do Billa, który nie jest ani kulawy ani ślepy, a zapewne wiele się jeszcze w życiu spodziewa... tak, spodziewa się niechybnie, gdy tylko sobie o nas przypomni.
Pew zaśmiał się tak chłodno, z taką szatańską nieludzkością, iż nagle odczułem współczucie dla pana Bonesa, mimo całej ku niemu odrazy... a przytem miałem szczerą chęć odmienić przedmiot rozmowy. To bezpośrednie zetknięcie z tak bezgranicznem, bezlitosnem okrucieństwem było mi niemałą udręką.
— Czy waszeć, panie Silver, często uczestniczysz w takich sprawkach, jak wczorajsza? — zagadnąłem.
On przekrzywił głowę wbok.
— Sprawkach? takich, jak wczoraj? waćpan masz na myśli swoją przeprowadzkę? No, nie tak znowu, panie łaskawy; nie zawsze, chciałem powiedzieć, Ezdraszu.
— Nawet choćby dawano pełną czapkę złota twierdził Pew.
— Ja nie lubię czynić przykrości, — ciągnął dale] Silver — ale nie brak takich, którzy pewno mówią, ze kapitan był nieco nierozważny.
— Czemu nie nazywacie go po imieniu?
Silver rzucił na mnie dziwne spojrzenie i rzekł:
— Są pewne nazwiska, których lepiej nie wymieniać w rozmowie. Za łaskawem pańskiem pozwoleniem będziemy nazywali go poprostu kapitanem.
— Nazywajcie go sobie, jak się wam podoba odrzekłem; — ale zdaje mi się, że ze strony ludzi tak osławionych, jak wy, było szaleństwem zapuszczać się do Nowego Jorku. Co więcej, sztorman statku pocztowego, który przybył z Brystolu, widział niegdyś kapitana Murraya i mógłby go poznać.
— Aha! — rzekł Silver, szczerząc zęby. — Ale nie widział kapitana, o którego tu przedewszystkiem chodzi, to jest, mojego komendanta; ba, nawet nie miałby nigdy sposobności, by mu zajrzeć w oczy... Zapytasz, czemu? Dlatego, że kapitan wychodzi z całą ostrożnością o zmroku, zasłaniając płaszczem oblicze i mając przy beku trzech rosłych śmiałków, by opędzić się od natarczywych cudzoziemców.
— Ale inni z pośród was...
— E, panie Ormerod, jakiż porządny żeglarz, drżący o własne życie, będzie sobie przypominał twarze gromady piratów, których widzi wysoko na pokładzie? Myśli sobie tyle, że jest to hałastra opryszków, którzy zabili jego zwierzchników, złupili jego okręt — i basta. Ba, w Kingstonie podejmował mnie gościnnie pewien szyper, którego złupiłem na dwa miesiące przedtem... ale było to jeszcze zanim straciłem nogę, a ponieważ ów wypadek stał się na innych morzach, przeto w tych stronach nie poznawano mnie jeszcze po jej braku.
— A czy umyślnie wzięliście ten okręt, by zawiózł was do Nowego Jorku?
— Prawdę powiedziawszy, z pomiędzy kilku ten był najlepszy do tego celu, — przyznał Silver. — Utnijcie mi drugą girę, jeżeli ten okręt przydać się może na co innego.
— Niema na niej czterdziestofuntówek — mamlał Pew, obracając zwolna sprychy koła.
— Jego załoga...
Silver podniósł brwi i skinął na mnie z lekka.
— Biedni nieszczęśliwcy! Był to jeden raz, że nie zaznaliśmy szczęścia.
Śmiech, ścinający krew w żyłach, wybiegł z pod daszku, który przysłaniał oczy Pew i rzucał zieloną plamę na dolną część jego twarzy.
— Przypuszczam, że dla takich, jak wy, jest tu istne piekło, — przemówiłem, siląc się na spokojny ton głosu.
— Niektórzy mówią, że tak inni, że nie — odpowiedział Silver tonem pouczającym. — Mojem zdaniem, niema się czem trapić.
Byłem tak wzburzony, iż pewno doszłoby do bójki gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności. Z luki forkasztelu[24] wynurzył się Bones wraz z kilkoma ludźmi, ziewając i przeciągając się — widocznie dopiero co wstali ze snu. W tejże chwili z kajuty oficerskiej wygramolił się Piotr Corlaer, chwiał się przez chwilę na nogach, poczem powlókł się niepewnym krokiem ku burcie. Skoczyłem mu z pomocą, a Bones pobiegł za nim z głośnym krzykiem.
— Nie walaj mi pokładu, ty tuczna krowo holenderska!
Biedny Piotr, niezważając na żadnego z nas obu, uchwycił się jakiejś zapory i przylgnął do niej nieruchomo, zgoła bezradny. Bones pierwszy doń doskoczył i dał mu takiego szturchańca, że biedak chlusnął głową na dół do ścieku.
— Wstawaj! — charknął Bones i kopnął go boleśnie ciężkim butem marynarskim.
Piotr jęknął, ja zaś chwyciłem Bonesa za ramię.
— ...waszeć postępujesz jak ostatni nikczemnik! — wrzasnąłem. — Kapitan Murray kazał obchodzić się z nami łagodnie. Czy tak go słuchacie?
Wyrwał mi się z ręki i dobył noża.
— Co, słuchać? ty parszywy chłystku! — zawył. — Jestem pierwszym majtkiem Flinta i pokażę ci, kto może nakazywać mi posłuszeństwo. Wynocha stąd, bo ci wypruję serce i rozszarpię je w twoich oczach.
Rozejrzałem się wokoło, szukając jakiegoś oręża, którymbym mu sprawił tęgą naukę; ale nie było niczego pod ręką, więc wycofałem, się przezornie przed grożącym mi nożem. Ponieważ Bones pił przez noc całą, urządzając poprawiny po obfitej pijatyce dnia wczorajszego, przeto teraz, gdy go złość poniosła, nie dał się niczem pohamować. Silver krzyknął na niego, by nas zostawił w spokoju, co też za nim uczyniło i kilku innych; ale Bones odpowiedział jedynie stekiem przekleństw, do których tak był pochopny, — i nie przestawał krążyć za mną.
Ja ze swej strony nie odczuwałem wielkiej trwogi, bo byłem nieco zaprawiony do walki na noże, dzięki wskazówkom, jakie pobierałem od Indjan, przyjaciół mego ojca; bałem się tylko by łotr nie doskoczył do Piotra i nie zabił bezwładnie leżącego Holendra. Wyobraźcie sobie moje zdumienie, gdy Piotr podniósł się na nogi, trzymając się burty, by stać prosto. Pobladł na twarzy, ale bez wahania oderwał się od swojego oparcia i słaniając się na nogach ruszył przez pokład w naszą stronę.
— Biorę go na siebie, Bob, — odezwał się.
Skoczyłem pomiędzy niego i Bonesa, tak iż w samą porę zdołałem powstrzymać natarcie korsarza, odparowując cios noża nadstawionym na płask rękawem.
— Oddal się, Piotrze, — jęknąłem. — Ja potrafię dać sobie z nim radę. Ty nie potrafisz. Ty...
— Ja go biorę na siebie ...ja! — powtórzył Corlaer.
Wyciągnął rękę, pochwycił mnie za ramię i usunął z drogi tak łatwo, jakgdybym był dzieckiem. Nie próbowałem już stawać z powrotem u jego boku, gdyż poczułem siłę jego ramienia i przekonałem się, że nie miałem powodu powątpiewać, iż on potrafi się obronić przed każdym człowiekiem, choćby nawet uzbrojonym.
Bones spoglądał nań przez chwilę to ze zdziwieniem, to z wściekłością.
— Czy chcesz, abym ci... gardło poderżnął? — zaszydził — Nic to trudnego zabić taką krowę, jak ty!
Piotr nic nie odrzekł, tylko stał przed nim bezbronny, zlekka nachyliwszy ramiona i zgiąwszy nogi w kolanach. Małe ślepki Holendra, prawne schowane w twarzy, skrzyły się groźnie, jak stal.
— Daj mu spokój, Billu, — zawołał znowu Silver... czyż myliłem się, wyczuwając w jego głosie jakgdyby jakąś nieszczerą usłużność lub wyzwisko?
— Jestem... ...jeżeli to uczynię! — sarknął Bones. — Jeżeli sobie tego życzy, to dostanie.
I podniósłszy nóż w górę, skoczył do Piotra, spodziewając się, że rozpłata mu grdykę: lecz Piotr z błyskawiczną szybkością zabiegł mu drogę. Olbrzymie ramię, grube jak konar drzewny, wysunęło się w jednej chwili naprzód i schwytało w przegubie rękę nożowca; wystarczył jeden skręt, a nóż wypadł z brzękiem na pokład. Drugie ramię pochwyciło napastnika za udo — i Bones zadyndał nad głową Piotra. Piotr wstrząsnął nim potrochu, jakgdyby chcąc pokazać, jak mocno trzyma go w garści, i zaczął wracać do burty nawietrznej[25]. Bones darł się w niebogłosy, jak potępieniec, mniemając, iż Piotr zamierza go wrzucić w morze. Ale olbrzym, przebywszy połowo pokładu, doszedł tylko do luźno wiszącej liny; tu ostrożnie opuścił Bonesa wdół, wpakował go sobie pod pachę i zaczął zaguźlać pętlicę. Patrzyliśmy na niego w największem osłupieniu, a że takie postępki uświęca w podobnych wypadkach prawo zwyczajowe korsarskie, przeto nikt się do tego nie wtrącał. Lecz nie danem było Piotrowi powiesić pana Bonesa.
— Sprawa twoja napewno jest słuszna, Piotrze, — odezwał się mój dziadek z kajuty oficerskiej poza nami, — ale podobno będę zmuszony cię prosić, byś puścił tego człowieka. Cieszy się on poważaniem jednego z mych przyjaciół.
Piotr spojrzał z zaciekawieniem na Murraya.
— On napadł z noszem na Roberta i na mnie — ja! — odpowiedział.
— On już tego nie uczyni raz drugi, — zaręczył Murray. — Panie Bones!
Piotr z żalem zdjął pętlicę z szyi Bonesa i dał mu takiego kuksa, iż ów zatoczył się po pokładzie, od armaty aż do nasady tylnego masztu, odbił się, wybiwszy sobie jeden ząb i nakoniec zwalił się, jak bezładna, potłuczona masa, u stóp Murraya. Dziadek mój przyglądał się pijakowi z widoczną odrazą i niezadowoleniem.
— Wstań aść, panie Bones! — odezwał się.
Bones wygramolił się jakoś na nogi, okrwawiony od kilku uderzeń i zadrapań. Był bardzo strwożony tem, co groziło mu przed chwilą.
— Panie Bones, — podjął mój dziadek, — jesteś waćpan w tej chwili pod mojem dowództwem, a mam-ci ja właśnie nieco staroświeckie poglądy, co się tyczy karności i wypełniania tego co nakazano. Waćpan przed chwilą złamałeś mój rozkaz.
— Ależ, ja nie...
— Panie Bones, — mówił dalej dziadek nie podnosząc głosu, — czy znałeś człowieka nazwiskiem Fotherill... zdaje się, że na imię było mu Jasiek?
Bones kiwnął głową, nie mogąc wykrztusić ni słowa.
— A co kazałem z nim zrobić, panie Bones?
Bones oblizał wargi.
— Przytłukli go.
— Wybornie! — potwierdził mój dziadek. — Przytłukli. Jest to bardzo zwięzłe wyrażenie, Robercie, — zwrócił się do mnie, — które (winienem ci to wyjaśnić) oznacza wrzucenie kogoś pod stępkę okrętu[26], a więc — chyba nie ma dwóch zdań — pociąga to przykre następstwa.
I zwrócił się znów do Bonesa.
— Nikomu nie uchodzi płazem nieposłuszeństwo więcej jak tylko raz, panie Bones. To wszystko. Możesz odejść.
Majtek odszedł chwiejnym krokiem., obcierając rękawem surduta krew z policzka; ale zastąpił mu drogę Piotr. Ten wyjął dębowy szczebel ze sznurowanej drabiny okręconej dokoła masztu tylnego, wyciągnął go w stronę Bonesa i jego kamratów, z całym spokojem złamał drewno gołemi rękami i rzucił ułomki w dwie strony.
— Wspaniale! — zawołał dziadek. — Jakież słowa potrafią opisać choćby ten jeden czyn? Zaczynam się przekonywać, że Corlaer ma wyraźną skłonność do dramatu. Mniemam, że już przyszedłeś do siebie po chorobie morskiej, przyjacielu Piotrze?
— Już mi lepiej, ja, — odpowiedział Piotr.
— Może więc zejdziesz na dół i zjesz ze mną śniadanie?
Piotr miał minę nieszczęśliwą — biedak lubił sobie dobrze podjeść.
Neen — rzekł prostodusznie. — Jeszeli będę jadł, to zachoruje.
— Współczuję ci, — odpowiedział mój dziadek z nieodstępną uprzejmością. — Zalecam ci małą djetę przez parę dni i od czasu do czasu odrobinę trunku, aby rozgrzać żołądek, a wróżę ci, że staniesz się takim żeglarzem, jak każdy z nas. Ty zaś, Robercie, widzę żeś się już w domu zaprawiał do tego złowrogiego żywiołu. Wyśmienicie. Powinieneś tylko nabrać do mnie zaufania. Czy pod wrażeniem nowych swych przygód nie nabrałeś ochoty, by przekąsić coś na drugie śniadanie?
— Właśnie słyszałem, co stało się z prawowitą załogą tego okrętu — odpowiedziałem; — to zaś odebrało im ochotę do jadła.
— Szkoda — odparł smutno dziadek. — Zycie jest pełne uciążliwości, Robercie, jak będziesz miał sposobność jeszcze się przekonać. Litość jest często mylnym sędzią, a przestępstwo niekiedy bywa cnotą. Silverze, czy czatownik widział jaki statek?
— Nie widział ani żagla, odkąd mieliśmy Piaskową Mierzeję, łaskawy panie — odparł skwapliwie kulawiec.
— Doskonale. Trzymajcie się tego kierunku i przywołajcie mnie natychmiast, skoro pojawi się jaki żagiel.
To rzekłszy, z właściwą sobie wytwornością zszedł do kajuty, gdzie go czekało śniadanie.






ROZDZIAŁ VI.
Wielkie okręty. Ludzie wyjęci z pod prawa.

Po naganie, udzielonej Bonesowi przez mojego dziadka, zapanowała na okręcie znaczna karność, tak iż Piotr i ja byliśmy pozostawieni sami sobie; wdawał się z nami jedynie Silver, który, jak mi się zdaje, znajdywał w tem szczególną przyjemność, by dokuczać sztormanowi wylewami swojej względem nas serdeczności. Na bocianie gniazdo masztu przedniego wysłano drugiego czatownika, a wachta na pokładzie miała się wciąż na ostrożności. Jednakowoż w tym dniu nie przydarzyło się nic niepokojącego. Bryg zmierzał wytrwale ku północo-wschodowi, a morze opasywało nas bezmiarem swych nieuciszonych wód. Przez chwilę widać było w oddali bledziuchny, mglisty skrawek lądu, który niebawem znów się schował za widnokręgiem.
Dziadek przez całe popołudnie przechadzał się miarowym krokiem po pokładzie, zwiesiwszy głowę na piersi i nie odzywając się do nikogo ani słowem. Nie zważał ani na mnie ani też na żadnego z majtków, którzy do Silvera odnosili się z niewymuszoną poufałością, zato jemu, gdy przechodził koło nich, usuwali się czemprędzej z drogi, kiwali głowami i skubali sobie czuprynę. Z nadejściem nocy czuwał nad tem, by na głównym maszcie wywieszono dwie latarnie: czerwoną i zieloną, jedną ponad drugą; ledwo że tknął pysznej wieczerzy, którą ugotował Silver, a Darby przyniósł nam do kajuty. Nawet i podczas jedzenia nie miał ochoty gawędzić, co jak czytałem z jego twarzy, było sprzeczne ze zwykłem jego usposobieniem. Zaraz po wieczerzy powrócił na pokład, pozostawiając Piotra i mnie z młodocianym Irlandczykiem, z którym pogwarzyliśmy sobie o tem i owem, aż zmorzeni ciężkiem powietrzem morskiem, udaliśmy się wcześnie na spoczynek do naszej sypialni. Piotr przyszedł już prawie do siebie, choć ledwo się odważył cokolwiek przekąsić i miewał nudności za każdym razem, gdy bryg zanadto się rozkołysał. Ledwośmy się ułożyli, on zasnął odrazu, natomiast ja przez parę godzin jedynie drzemałem, słysząc przez cały czas nad głową jednomierny stuk kroków — to dziadek przechadza się od balustrady na rufie do kajuty oficerskiej i znów z powrotem.
Atoli, gdy rankiem wyszedłem na pokład, już zastałem tam Murraya; ubrany był, jak zwykle, schludnie i wytwornie, a twarz miał rześką i niezmęczoną. Stał rozkraczony, tuż koło steru, założywszy ręce na plecach i utkwiwszy wzrok w burzliwej toni. Wiatr zmienił się kilkakrotnie w ciągu nocy, tak iż pogodę mieliśmy mniej pomyślną; zaś łagodne kołysanie roztoczy wodnej, jakie niosło nas wczoraj, przeszło w nagłe, łamiące się przewały.
Piotr stał się dziś nieprzystępny, więc ponieważ nie nęciła mnie ani obłudna układność Silvera ani też bezładna gadanina Darbego, więc podszedłem do dziadka.
— Zdaje się, żeś waszmość czegoś zakłopotany.
— Tak — odparł skwapliwie. — Rozważam dwa zagadnienia.
— Niestety, nie domyślam się ich treści, odpowiedziałem.
Uśmiechnął się.
— Nawet nie zdołałbyś jej rozpoznać. Nie, moje zagadnienia związane są z trudnem zadaniem, by znaleźć jakiś urojony punkt w tej bezdrożnej pustce i niepewności, czy należycie sprawdziłem równanie wartości ludzkich. Asan może nie parasz się matematyką? A, szkoda. Niema ćwiczenia umysłowego, któreby dawało tyle ukojenia i rozrywki, co algebra. Ale figury nie budzą tyle ciepłego zainteresowania, co równania ludzkie...
— Żagiel! — krzyknął czatownik na głównym marsie.
Spokojna twarz Murraya zapałała nagłem wzruszeniem.
— Gdzie go widać? — krzyknął, złożywszy dłonie przy ustach i postępując krok naprzód.
— O jakie dwa stopnie na lewo, jaśnie panie.
— Czy możesz rozpoznać okręt?
— Tylko topżagle, jaśnie panie; są znacznej wielkości.
— Oznajmij mi, skoro go rozpoznasz, — rzekł Murray i odwrócił się ku mnie. Lecz prawie jednocześnie drugi czatownik na przednim marsie zawołał przeciągle:
— Drugi żagiel na lewo, posuwa się za pierwszym!
Murray zatarł ręce, okazując po sobie wielkie zadowolenie.
— Aha! — zawołał. — Okazując się. że rachuby moje co do zaufania w danym kierunku okazały się zupełnie ścisłe.
— Nic z tego nie rozumiem.
— Nic? Powiedzmyż więc zwykłą angielszczyzną, że mój własny okręt i okręt sprzymierzeńczy wychodzą na moje spotkanie, tak jakeśmy się umówiłi.
— Morze jest rozległe. Skądże waćpan możesz mieć pewność, iż to właśnie one?
— Nie twierdzę! jednakowoż rachunek prawdopodobieństwa wypada na mą korzyść.
— Czemu waszmość mówisz o zaufaniu? Czyżbyś niedowierzał własnym ludziom?
— Nie ufam nikomu więcej, niż trzeba, — odpowiedział wykrętnie, poczem nie mówiąc już nic więcej, wydobył z kieszeni lunetę i przyłożył ją do oka. Silver, który ze swego siedliska na szczycie kajuty przyglądał się ciekawie całej scenie, przebiegł w podskokach przez pokład i stanął przy boku mego dziadka.
— Przepraszam, kapitanie — odezwał się — ale gotów jestem przysiąc, że są to te żagle, które waszmość zabrałeś z okrętu Mogoła koło Pondicherry. Czy jaśnie pan sobie przypomina? Były z płótna szczególnie blichowanego i o wiele bielsze od naszych.
Murray podał mu lunetę.
— Niech mnie kule biją, Silverze! ale weź lunetę, ciekawym, co przez nią zobaczysz.
Długi Jan oparł szczudło o nasadę masztu tylnego i spojrzał przez lunetę.
— Tak, to...
Królewicz Jakób od nawietrznej strony![27] — zawołano z przedniego marsu. A maszt główny, nie dając się ubiec, odpowiedział echem:
Koń morski z tyłu za nim!
— To one, nie ulega wątpliwości — potwierdził Silver, opuszczając lunetę. — Pędzą raźno, mają na sobie okazałe żagle. Gdybyś mnie waszmość teraz zapytał, panie kapitanie, powiedziałbym, że Flint nie ma ochoty płynąć torem pańskiego okrętu.
Jeżeli w tem powiedzeniu było ukryta świadoma pogróżka, to Murray nie zwrócił na nią uwagi.
— Pan Marcin zna mój okręt, — odpowiedział, — tak jak kapitan Flint zna swój. Wy, chłopcy, zawsze nad tem się głowicie, czemu niektórzy ludzie dostają zwierzchnictwo nad drugimi. Oto co ci na to odpowiem, Silverze: potrzebna jest tu umiejętność kierowania statkiem, staczania walki, no i, w razie potrzeby — obmyślenia sposobów, by uniknąć walki.
Silver potarł czoło, oddając lunetę.
— Pewnie, mościpanie, zawszeć to powiadają, że dobrym kapitanem można być z urodzenia, a nie przez naukę, a my jesteśmy wielce szczęśliwi, że mamy dwóch, którzy nie dadzą pobić ani pojmać, ani zawrócić z drogi.
Dziadek zażył niuch tabaki, a na jego przystojnem obliczu zjawił się uśmiech z lekka zjadliwy.
— Dziękuję waszeci — odrzekł. — A teraz pragnąłbym, by ludzie zakasali rękawy i nogawice i narządzili łodzie. Na twojej głowie, Silverze, zostawiam załadowanie prochu. Ile go macie?
— Trzy beczki, mości panie.
— Wyśmienicie! Ale zostaw nam trochę swobodnego czasu.
— Czemu waszmość wydajesz rozkazy Silverowi, a nie Bonesowi? — zagadnąłem ciekawie, gdy kulawiec już się oddalił.
Dziadek opuścił lunetę, uśmiechając się życzliwie.
— Cieszę się, że jesteś spostrzegawczy — zauważył. — Czemu wyróżniam Silvera w wydawaniu rozkazów? No! powody są całkiem jasne. Przedewszystkiem, jest on obdarzony takiem usposobieniem, które zdolne jest mu zapewnić spełnienie wszelkich zamierzeń; lecz zapewnie równie ważną dla mnie pobudką jest jednoczesna okoliczność, iż w mym interesie leży siać ziarno niezgody na Koniu morskim. Przyszłość zawiera mnóstwo możliwości. Któż wie, jak błahe czynniki mogą wpłynąć na wyroki losu?
— Straszna to musi być hałastra, co przebywa na Koniu morskim!
— A jakże! — przystał mój dziadek. — W korsarstwie, jak i w polityce i handlu, mój Robercie, ten górą kto podżega przeciw sobie dwa zwaśnione stronnictwa. Jestem, można powiedzieć sam jeden przeciwko kilku setkom zuchwałych, drapieżnych i niesfornych drabów. Wszyscy pospołu, w jedności, przyparliby mnie do muru i zdusili jak pchłę. Rozdwojeni, i trzymani w tem rozdwojeniu, stają się narzędziami, z których każde pomaga mi spełniać moje pragnienia.
— A cóż, gdybym im wyjawił owe sposoby, jakie waszmości do nich stosujesz? — zadrwiłem.
— Nie uwierzyliby aści; sprzeciwiłaby się temu ich niezgodność co do kwestji, wysuniętej przez ciebie.
Niebywała pomysłowość i przebiegłość tego bezlitosnego łotra, który był mi krewnym, zaczęła we mnie budzić wielki dlań podziw. Jakiś ślad tego uwydatnił się snadź na inem obliczu, bo jemu oczy zajaśniały, a jedna jego dłoń spoczęła mi nieznacznie na rękawie surduta.
— Dojdziemy jeszcze do porozumienia, Robercie. Nie taki to czarny djabeł, jak go malują. Lecz moim zamiarem jest wprowadzić cię odrazu w samą istotę mych zamysłów, gdyż tym sposobem będę mógł najsnadniej wyłuszczyć ci powody, dla których potrzebna mi jest twoja tu przytomność, oraz unaocznić ci doniosłość sprawy, której się poświęciłem.
— Nie wiem, jako on djabeł czarny — odrzekłem; — ale nie pragnę dokładniejszych wyjaśnień. Tu na tym pokładzie dopuszczano się morderstw i grabieży, a w waszych szeregach, o ile się nie mylę, wylęgła się nienawiść i zdrada. Smutne to dzieje; radbym od nich być jak najdalej.
Jemu mina nieco zrzedła.
— Phi! — ozwał się. — Jużeśmy o tem pomyśleli. Poczekaj, Robercie, aż znajdziemy się na pokładzie Królewicza Jakóba. Wtedy przekonasz się, co-ć ofiaruję.
— Jużem o tem słyszał — rzekłem oschle.
— Niebawem usłyszysz o wszystkiem — odpowiedział dziadek. — Niechno tylko znajdziemy się w oficerskiej kajucie Królewicza Jakóba za stołem, z którego drugiej strony siedzieć będzie Flint, mając przed sobą szklanicę rumu! Wtedy posłuchasz, co powiem.
W tej chwili nadszedł Bones i wdał się z nim w rozmowę; korzystając z tego, przystąpiłem do Piotra, który posępnie przyglądał się odwiązywaniu łódek i nastawianiu lin, któremi miano opuszczać je na wodę.
— Znowu czuję się goszej ...ja! — zajęczał.
— Pociesz się — oznajmiłem. — Wkrótce będziesz miał pod sobą pewniejszy statek.
I wskazałem mu dwa okręty, które wyłoniły się nad krawędzią widnokręgu, tak iż piętrzące się banie ich wydętych żagli stały się już całkiem widoczne. Szły one, jak i my, nieco na ukos wiatrowi; lecz były o wiele cięższej budowy, przeto zdawały się roztrącać i kruszyć przestwór wodny, który nami miotał na wszystkie strony. W miarę jakeśmy się przyglądali, ukazywały się górne szczegóły ich więźby, a ja wyróżniłem nawet długi rząd malowanych strzelnic na sztymborku[28] pierwszego okrętu.
— Ma on conajmniej ze trzydzieści sześć ton! — zawołałem. — Czy może to być okręt Murraya?
— Mniejsza o to, czij to okręt, ale ja się czuję niedobsze — odparł Piotr.
W tej chwili do miejsca, gdzieśmy stali wsparci o burtę bakortu, przyczłapał Jan Silver.
— Co, widać je? — zagadnął. — Prawda, że niemasz piękny okręt z żaglami, niczem malowanie!
Twarz mu jaśniała wzruszeniem — ręczyć mogę — zupełnie szczerem.
— Są wielkie, jak fregaty — odrzekłem. — Skądże to wasza drużyna nabyła tak wielkie okręty?
On parsknął śmiechem.
— Słyszałem, że kapitan dostał Jakóba jakowymś fortelem od Francuzów. Pochodził on z Indji — zwał się Esperance. Ale Konia morskiego zdobył własnemi rękoma Flint z garścią naszych zuchów w czasie wyprawy na Smyrnę. Nie jest to już okręt tak sprawny, jak niegdyś, lecz jeszcze potrafi iść w zawody z Jakóbem.
— Czy jest tak ciężko uzbrojony, jak Jakób? — zapytałem, bo okręt jadący na przedzie zasłaniał częściowo swego towarzysza przed naszym wzrokiem.
— Zupełnie tak samo, panie Ormerod, i oba mają w dole osiemnastofuntowe kartaczownice, ale gdy Koń morski ma na głównym pokładzie długie dwudziestki, to Jakób ma same osiemnastki.
Ponieważ Murray skinął na pożegnanie Bonesowi, Silver rozstał się z nami i przyskoczył do dowódcy.
— Wszystko gotowe i w porządku, kapitanie! — oznajmił.
Dziadek rzucił okiem na zbliżające się okręty, które były już tak blisko, że mogliśmy dokładnie rozpoznać zarysy żółto malowanych kadłubów, na których biała kresa, zwyczajem okrętów wojennych, odznaczała szereg strzelnic. Jakób zaczął właśnie zwijać niektóre ze swych topżagli[29].
— Doskonale, mości Silver — odrzekł Murray. — Panie Bones, waćpan przycumujesz okręt i spuścisz łodzie.
Bryg jął kołować z wielkim łomotem i pluskotem, poczem wśród ciągłych nawoływań: Hej — ho! — hej — ho! — spuszczono łodzie na wodę.
— Waćpan pójdziesz pierwszy, panie Bones, — rozkazał Murray. — Bądź łaskaw wyrazić kapitanowi Flintowi mój szacunek i powiedzieć mu, że chciałbym przy pierwszej sposobności porozmawiać z nim na pokładzie Jakóba.
Bones markotnie przyłożył rękę do kapelusza i wprowadził przeszło połowę załogi do jednej z dwu szalup, które wieziono na brygu. Gdy odbijali, Murray skinął na Silvera.
— Pakuj swój ładunek — rzekł krótko. — Robercie, chciałbym żebyś ty z Piotrem wsiadł do drugiej łodzi... Prędzej, proszę!
— Jeszcze mamy dość czasu, kapitanie, — rzekł Silver, szczerząc zęby. — Waszmość możesz być pewny, że potrafię w razie czego uskoczyć.
Zszedłem wraz z Piotrem wielce niezgrabnie po drewnianych szczeblach, przybitych do kadłuba brygu i spoczęliśmy w kołyszącej się szalupie. Piotr zaczął znów stękać, gdyśmy gramolili się po burtnicach.
— Mój bszuch jest jak ti bałwany... to do góry, to w dół. Znów mi słabo, ja!
Zaraz potem zszedł z okrętu Murray i to z taką zręcznością, że ja młody mógłbym się wstydzić, i usiadł na jednej z tylnych ławek. Darby skatulał się w dół zwinnie jak małpa i usadowił się koło nas na przodku łodzi. Silvera spuszczono na linie, a za nim zbiegła reszta załogi, cisnąc się jeden za drugim. Uderzono w wiosła i pomknęliśmy chyżo w stronę Królewicza Jakóba, który lawirował na pełnem morzu, o jakie ćwierć mili. Koń morski, osłoniony chmurą żagli i dumnie rozbryzgujący toń morską, znajdował się niemal w tejsamej odległości, od strony wiatru.
Darby, zapatrzony w to widowisko, wsparł się na moich kolanach.
— Ach, panie Bob, wielkie okręty! Spójrzno, jak woda ocieka im z buszprytów i jak dumnie wznoszą się niby wieżyce kościelne lub gród jakiś warowny. Czy panicz widział kiedy rzecz podobną! A te harmaty zupełnie wyglądają jak wyszczerzone zębiska w paszczy olbrzyma-ludożercy!
Naraz ... trrach! Poza nami ozwał się huk wybuchu, tak silny jak klaśnięcie w otwartą dłoń. Odwróciłem głowę — podobnie uczynili inni. Również i Murray oglądał się wstecz, a wioślarze zaprzestali wiosłować. Z luk brygu wydobyły się kłęby dymu. Po chwili zobaczyliśmy, że bryg przechylił się na prawy bok, drgnął, zakołysał się i począł gwałtownie się pogrążać. Słychać było plaśnięcia żagli uderzających o wodę. W dwie minuty później statek już zniknął pod wodą.
— Dobrze to było obmyślane, Silverze — zauważył mój dziadek. — Niech mnie kule biją, ale z asana człek sprawny. W drogę, chłopcy!
Skinął na mnie przez całą długość łodzi.
— Sądzę, że rozumiesz, co to oznacza, Robercie. Z Nowego Jorku — zważmy to — zniknął pewien młodzik, jednocześnie zaginął pewien bryg. Niejednemu przyjdzie na myśl, by skojarzyć z sobą oba zniknięcia. Po morzach jeździć będą fregaty, szukając pewnego brygu — ale brygu już nie będzie.
Wioślarze zaśmiali się głośno. Ja nic nie odpowiedziałem — cóż miałem odpowiadać? Czułem się zgoła bezradny.
Gdyśmy dojechali do Jakóba i przymocowaliśmy łódkę, nad burtą pojawił się cały rząd spoglądających na nas twarzy ludzkich; pomimo odległości można było rozpoznać skład okrętowej załogi. Widziałem tu Portugalczyków, Finów, Skandynawów, Francuzów i Anglików tuż obok murzynów, Maurów, Indjan i skośnookich żółtych ludzi. Co jednak sprawiło na mnie największe wrażenie, to panująca tu niezmierna cisza, — tem szczególniejsza, że wiatr doniósł do naszych uszu zgiełk nawoływań, radosnych okrzyków, przekleństw i złorzeczeń, jakiemi o kilkaset sążni od nas załoga Konia morskiego przyjmowała łódź Bonesa.
Murray stanąwszy na pierwszym szczeblu drabiny, skinął na mnie.
— Na górę, siostrzeńcze! Piotr też pójdzie za mną. Reszta wróci na pokład Konia morskiego.
Darby uchwycił mnie za rękę, gdym powstał.
— Hej — hej! serce mnie boli, że się z waszmością rozstaję, panie Bob! — zawołał. — A zdawało się, że gdy zostaniemy korsarzami, to już pozostaniemy na tym samym okręcie!
Chciał iść za mną, ale Silver go powstrzymał.
— Zostaniesz z nami, Darby — burknął kuternoga. — Bodaj cię, chłopcze! przyniosłeś nam szczęście, Flint zaleje cały okręt rumem, skoro tylko cię zobaczy.
— Spotkamy się jeszcze, Darby — odezwałem się. — Nie bój się niczego.
On obtarł sobie łzę z oka.
— Pewnie że się niczego nie boję — zaprotestował. — Ale serce mi się kraje, że muszę się rozstać z paniczem. Niech cię Bóg ma w swojej opiece, a święci Pańscy roztoczą skrzydła nad twą głową! Zdaje mi się. że tobie więcej tego potrzeba, niż mnie. Tak, tak, Janie, ja wsiądę,... ale...
Coś tam jeszcze bełkotał naprzemian to radośnie to smutno, gdy ja, przelazłszy przez burtę, wszedłem wraz z moim dziadkiem w zgoła nowe środowisko.
Od rufy do forkasztelu rozciągał się szeroki pokład, z którego strzelały wyniosłe maszty, podobne śni atom puszcz leśnych. Potężne nadburcia sięgały wzwyż aż do ramion, a wewnątrz wszystko malowane było na czerwono, zupełnie jak na okrętach królewskich. Pokład był nadzwyczaj czysty i wyporządzony, liny pozwijane, zapasowe dragi poskładane i powiązane, łodzie zawieszone na hakach, kosze i inne przybory bezpiecznie pochowane. Kilka harmat było umocowanych na wsporach masztowych ale większość działobitni ustawiono pod osłoną na dolnym pokładzie. Setki ludzi, które przyglądały się nam z nad burty, teraz rozproszyły się na wszystkie strony. Staliśmy pośrodku wolnej przestrzeni — obok nas znajdowało się tylko trzech jeszcze innych ludzi.
Jednym z nich był maleńki starowina o nastroszonych siwych włosach i ciemnobrązowem obliczu, z którego wyzierały oczy niezmiernie błękitne, prostoduszne, jak u dziecka. W uszach miał złote kolczyki, zresztą odzież nosił skromną, choć schludną.
— Czołem, mości kapitanie. — powitał on Murraya. — Na okręcie wszystko w porządku. Bodajby mnie..., jeżeliśmy mieli choćby ... odrobinę pomyślnego wiatru, odkąd ten... okręt wymknął się wam koło Mierzei.
Wrażenie tych, niedających się powtórzyć, plugastw, które w raz z łagodnym tonem głosu płynęły z jego ust, gęsto przetykając słowa raportu było wielce śmieszne, lecz tu jakoś nikt na to nie zwracał uwagi; później przekonałem się, ze zwyczaj przeklinania, naruszający nieraz i osoby Apostołów i Świętych, był najdziwniejszem z wielu dziwactw tej niezwykłej osobistości.
— Niema co się użalać z tego powodu, panie Marcinie odparł mój dziadek. — Sprowadziłem tu swego ciotecznego wnuka, żeby był podporą mej starości. Oto on, Marcinie — jmć pan Ormerod. To zaś jest jego przyjaciel, a dawny mój wróg, Piotr Corlaer — (Piotr właśnie przetoczył się był przez burtę); — więcej on potrafi, niżby można przypuszczać... Pan Marcin, Robercie, jest moim sztormanem, czyli moją prawą ręką.
Marcin odszedł, a drugi z trzech ludzi którzy nas witali, przyłożył rękę do czapki. Był to drab kanciasty a krępy, patrzący z podełba, odziany w piękny błękitny kaftan i krótką spódniczkę.
— A oto Saunders, pomocnik pana Marcina — mówił dalej mój dziadek. — Szkot jakom i ja. Mój wnuk przedzieżgnie się jeszcze w Szkota, jak się patrzy! co myślisz, Saundersie?
— Wygląda mi na czupurnego chłopaka, odrzekł Saunders wymijająco.
— Zatem radzisz go wypróbować? — zapytał Murray. — Całkiem słusznie. Tak postąpimy. Hola, Coupeau!
I jął szwargotać po francusku tak prędko, że nie mogłem słów jego zrozumieć. Coupeau — był to trzeci ze wspomnianych ludzi — powitał go ukłonem i szurnięciem nogi. Był on z wyglądu i obejścia tak niemiły, jak Czarny Pies lub Bill Bones, lecz w jego mowie i gestach nie było tych złowrogich domyślników, które przejmowały mnie dreszczem, ilekroć podchodził ku mnie ślepy Pew lub przemawiał tak iż mogłem go dosłyszeć. Był on piętnowany na policzku, a próba zatarcia tego piętna (może to zresztą była blizna od później otrzymanej rany) zeszpeciła potwornie tę część jego twarzy. W przegubie i na przedramieniu widać było wyżłobione pręgi, które wiły się wgórę, jak węże i kazały się domyślać, jakie jeszcze inne ślady katuszy kryły się pod przesadnie wytworną jego odzieżą.
— Coupeau — napomknął dziadek, zwracając się znów do mnie — jest naszym puszkarzem. Wybawiłem go z galer francuskich, więc żywi do mnie wielkie przywiązanie; przywiązanie to kojarzy się u niego z dbałością o własną sprawę, którą zawsze trzeba stawiać nadewszystko. A teraz chodźmy przygotować się na przyjęcie kapitana Flinta. Panie Marcinie, zapewne pozostaniemy tu przez kilka godzin. Osadź ludźmi wszystkie marsy i przykaż, by pilnie czuwano. Przypuszczam, że nie potrzebujemy obawiać się natrętów, ale możemy się natknąć na krążące okręty królewskie, a nie chcę ryzykować.
— A jakże, a jakże mości panie — potakiwał Marcin. — Od dwudziestu czterech godzin nie widzieliśmy ani żagla.
— A przedtem?
— Statek pocztowy z Filadelfji. Kapitan Flint dał hasło, by go ścigać; lecz ja jechałem tak, jak pan zlecił, wiec i on zawrócił z drogi.
— Dobrześ uczynił, Marcinie. Nie zapomnę ci tego. Przyprowadź do nas kapitana Flinta, gdy przyjdzie na nasz okręt.






ROZDZIAŁ VII.
Plan Murraya.

Murray zaprowadził nas do drzwi na tyle okrętu; za naszem przybyciem otworzył je rosły murzyn o czerwonej liberji, który przeprowadził nas przez korytarz, otoczony szeregiem bocznych pokojów, aż do obszernej kajuty zajmującej całą szerokość rufy. Ściany były futrowane mahoniem; w pewnych odstępach umocowane były srebrne świeczniki, a z powały zwieszał się przecudny pająk, który już sam przez się nazbyt był kosztowny dla zwykłego okrętu; po bokach wisiało nieco malowideł szkoły francuskiej, oraz rynsztunki osobliwych zbroje i orężów. Na podłodze leżały wschodnie kobierce, grubo usłane i delikatne w deseniach. Sprzęty były mahoniowe, a zastawa z grubego srebra zalegała stół, ustawiony pod rzędem okien, stanowiących tylną ścianę pokoju. Dziadek z pobłażliwą dumą przyjrzał się tej wspaniałości. Było widać, że lubiał się nią popisywać.
— Djomedesie, — ozwał się do murzyna, — gdzie jest Ben Gunn?
Cienki, piskliwy głos odezwał się z korytarza:
— Idę, czcigodny panie. Ben Gunn już idzie. Właśnie zatrzymałem się koło kuchni, by przynieść panu czekoladę, bo powiadam sobie: pan kapitan muszą być tęgo zmachani tak wczesną robotą od samego rana.
W ślad za tym głosem wszedł do izby jakiś człowiek, niosąc srebrny imbryk dymiącej czekolady, będącej ulubionym napojem Murraya, oraz przekąski. Był to smukły młodzian o twarzy prostodusznej i szczerej, ubrany w czarną odzież, jaką naszali wyżsi służebnicy. Ujrzawszy nas stanął jak wryty.
— Postaw tacę na stole, Gunn, — polecił dziadek. — Oto mój cioteczny wnuk, pan Ormerod, a to jego przyjaciel, pan Corlaer. Będą naszymi towarzyszami podróży.
Gunn potarł czuprynę i ukłonił się nisko.
— Uniżony sługa waszmościów — odezwał się. — Benn Gunn rad jest waćpanów powitać i wyrazić wam swe uszanowanie. Proszę powiedzieć, jakich trunków panowie sobie życzą, a przyniosę je zaraz z winiarni.
— Pamiętaj o jedzeniu, Gunn — rzekł Murray. — Kapitan Flint też przybędzie na okręt.
Benn Gunn przechylił głowę w bok.
— No, to trzeba rumu! — napomknął. — I to dużo rumu. Zdaj to waszmość na Benna, panie kapitanie.
Znów w się skłonił, poskrobał się w czuprynę i wskoczył na korytarz, szczebiocząc coś do siebie jak głupiuśkie dzieciątko.
— To mój podstoli — objaśnił dziadek. — Będzie on na wasze usługi, gdyby było czego potrzeba tobie, Robercie, lub tobie, przyjacielu Piotrze. Możecie też wyręczać się murzynami, kiedy chcecie.
— Ten człowiek jest chyba niespełna zmysłów? — zapytałem.
— A jakże! — odpowiedział Murray, próbując czekolady.
— Zdaje mi się, że niebezpiecznie to trzymać takiego prostaczka tak blisko siebie.
Dziadek uśmiechnął się.
— Bardzo się mylisz, mój chłopcze. Właśnie dlatego wziąłem sobie go za sługę, że wcale nie potrafi szpiegować. Do mych celów bardziej mi się on przydaje, aniżeli najmędrsi z naszej załogi.
Tu przerwał.
— Ta czekolada nie jest tak pysznie przyrządzona, jak ta, którą przyrządzał Silver. To-ci człek niezwykły, łepak co się zowie... takiemu człowiekowi, Robercie, nie pozwalam nigdy na bliższe przestawanie ze mną. Doprawdy, jeżeli masz cierpliwość i ochotę badać charakter mych oficerów i załogi, z którą wejdziesz w styczność, jestem przekonany, że pomiędzy nimi nie znajdziesz ani jednego człowieka do rzeczy. No, a jeżeli na pokładzie Królewicza Jakóba znajdziesz choć jednego rozumnego człowieka — wyłączywszy, oczywiście, ciebie i przyjaciela Piotra, — to będę ci wdzięczny za jego wskazanie i natychmiast podaruję tego człowieka Flintowi, bo ten powinien pomiędzy załogą Konia morskiego mieć z pół tuzina takich mędrków, którzy sądzą, iż są porówno z nim zdolni dowodzić okrętem.
— Ale przecież Jakób potrafił przez kilka dni płynąć bez kierownictwa waszmości — zauważyłem.
— No! bystre to spostrzeżenie! prawda! Musze ci się przyznać, mój kochany Robercie, że świeżo odbyta wyprawę uważałem za ryzykowne przedsięwzięcie. W świetle rozwagi przedstawiała mi się ona tak samo jak owe, o których już ci napomykałem, określając je jako zagadnienie w ludzkich równaniach. Wszystko za tem przemawiało, ze mogę polegać na swoich ludziach, ale nie zdziwiłbym się zbytnio, gdyby mnie opuścili. Moi zwolennicy — smutna to konieczność! — nie darzą mnie serdecznym szacunkiem. Jednak koniec-końców zdaje mi się, że postrachem i grozą zdziałałem więcej, niżbym zdziałał serdecznością. Strach jest żywiołem właściwym doli korsarza. Gdzież on w swem życiu znajdzie miejsce na uczucia? Ale odbiegamy zanadto od rzeczy, Robercie, wkraczając w dziedzinę flłozofji, która nie ma nic wspólnego z naszemi zagadnieniami bieżącej chwili. Sza! Czy mi się zdaje, ze coś tam słyszę?
Istotnie słychać było wrzawę, przekleństwa i wymyślania na pokładzie.
— Może załoga postanowiła wzniecić bunt po przybyciu waszmości, a nie pod jego niebytność? — zagadywałem.
Potrząsnął głową z uśmiechem.
— Nie, nie! To tylko kapitan Flint wszedł na mój okręt. Usiądźcie, proszę. Obiecuję wam, że się ubawicie.
Drzwi, wychodzące na pokład, rozwarły się z trzaskiem na oścież a w korytarzu rozległ się głos szorstki i rozkazujący.
— A żeby — — —, Marcinie! cóż ty sobie myślisz, że jesteś — —? Do — — —, ty parszywy, ...awy durniu, przez ciebie — —
— A przestaniesz już, ty — — —, tłumaczyć się z — — —, — przerwał Marcin łagodnym głosem z pokładu. — Doprawdy, pierwszy z brzega — — — miałby więcej rozumu od ciebie!
— Taki — — —! Ja jestem pan na własnych śmieciach! Ja — —

— Możesz sobie nim być na pokładzie Konia morskiego, ale tu jesteś tylko zwykłym — —, który nie potrafi nic lepszego, jak tylko — — —
— Dość już tego, — — sługusie, ty kanciata gębo, gnijące ścierwo morskiej foki! Chcę pomówić z twoim panem!
Drzwi z hukiem się zawarły, a z korytarza dolatywał jeszcze pomruk przekleństw. Niebawem ukazał się człek wysoki, o sinych policzkach, odziany w płomiennie czerwony surdut, na którym połyskiwały złote wyszywki. Zatrzymał się u wnijścia kajuty, trzymając ręce na biodrach i szeroko rozstawiwszy nogi, a zezujące zielonkawe oczy skrzyły się złowrogo po obu stronach długiego nosa, który zdawał się wysterkać wprost z gęstwy czarnych, nieochajnych włosów.
— Już z powrotem, Murrayu? hę? — warknął. — Za swoje trudy wzbogaciłeś się o dwóch ludzi. Bodajem skisł, nie opłaciła się skórka za wyprawę!
— Za pozwoleniem, — żachnął się Murray, — ale dzięki mej wyprawie zyskałem coś więcej ponad „wzbogacenie się o dwóch ludzi“... choć nie chcę bynajmniej podawać w wątpliwość doniosłości zdarzenia, jakiem jest pozyskanie mego wnuka oraz pana Corlaera. Pozwól, kapitanie Flincie, że przedstawię ci mego wnuka, pana Ormeroda i Piotra Corlaera.
Flint rozwalił się w krześle za stołem, naprzeciwko mego dziadka, i spojrzał na nas z ukosa.
— Młodzik i grubas! — wybuchnął głośno. — I do tego niechętni, jak mówił mi Bones.
— Pan Bones prawdę mówił waćpanu, — przystał wesoło dziadek; — ale, zdaje się, zapomniał nadmienić, że ten „grubas wytrącił mu nóż z ręki i byłby go niechybnie powiesił, gdybym się nie wdał w tę sprawę.
W oczach Flinta zaświeciło coś jakby uznanie i szacunek.
— Nie jest to jeno faska masła, jeżeli pokonał Billa — zgodził się kapitan Konia morskiego. — Atoli niech mnie djabli wezmą, jeżeli potrafię odgadnąć, czemu waszmość wziąłeś sobie na okręt takiego szczeniaka.
— Hola, hola, kapitanie, — obruszył się Murray — Szczeniaka! Opamiętaj się asan! Chłopiec jest moim spadkobiercą!
— Weźmie-ć on w spadku chyba powróz, na którym was powieszą — odparł Flint. — Ale przyznam się, żem pobłądził, winiąc aspana, iż z całej tej wyprawy zdobył sobie tylko dwóch ludzi. Zapomniałem o tym rudowłosym skrzacie, którego Jan Silver zabrał z sobą na pokład. Jest pierwsza zapowiedź szczęścia, jakie nas czeka! Nigdybym nie wypuścił z rąk owego stateczku filadelfijskiego, gdyby ten chłopak znajdował się podówczas na moim okręcie!
— Zdaje mi się, że podsłuchałem urywek aścinej rozmowy z Marcinem na ten temat, — zauważył mój dziadek ozięble. — On wypełniał mój rozkaz, hamując waćpana, natomiast waćpan złamałeś naszą umowę, zamierzając puszczać się w pościg.
— A czemużbym nie miał ścigać? — huknął Flint. — Była to — — głupia umowa, jeżeli waszmość znów z nią na plac wyjeżdżasz! Było to — — — —, istna — — głupota! Nazwijcie mnie skończonym durniem, jeżeli było rzeczą rozsądną wypuścić z rąk tak tłusty kąsek. Tak też powiedziałem Marcinowi. Niechno on tylko wstąpi na mój okręt, a obwieszę go jak psa!
Dziadek z wielką wytwornością zażył tabaki i uderzył w srebrny dzwonek, stojący przed nim.
— Gunn coś marudzi z napitkiem. Proszę mi wybaczyć, kapitanie, że byłeś zmuszony gwarzyć ze mną na sucho. Ale wracając do Marcina i zdobyczy okrętowej waćpan krzywdzisz tego poczciwego człeka; jak już powiedziałem, on nie uczynił nic innego, tylko spełniał moje rozkazy, i aczkolwiek waszeci trudno zrozumieć powody, dla których poleciłem, by pod moją niebytność nie łupiono napotkanych okrętów, to jednak tuszę, iż niedługa rozmowa rozwieje aścine wątpliwości.
W ciągu tego przemówienia wszedł do kajuty Benn Gunn i postawił przed nami całą tacę gąsiorków, butelek i dzbanów. Kapitan Flint, nie czekając zaproszenia, chwycił glinianą flaszczynę z napisem „Rum Jamajka“, odkorkował ją końcem noża, przytknął do ust i pociągnął łyk potężny. Potem postawił ją koło siebie, obtarł usta rękawem i odchrząknął.
— Hm, — mruknął. — Słucham.
Dziadek wyglądał jakby czemś zmartwiony.
Gunn — rzecze — ileż to razy ci mówiłem, żebyś podawał kapitanowi Flintowi kielich, kubek lub inne naczynie do picia?
Podczaszy zaśmiał się durnowato i poskrobał się w czuprynę.
— Często i bardzo często waszmość mi o tem mowiłeś, panie kapitanie, ale to na nic się nie przyda — przynajmniej nie odrazu. Kapitan Flint powiada, że radby każdą nową butelkę napoczynać od szyjki.
— Tak też robię — potwierdził Flint. — Rum traci na smaku, gdy go wlejesz do kubka. Kawę lub herbatę pije się w filiżance — ale rum! bodajbym — —, jeżeli widziałem gdzie tyle skweresu o jedzenie i picie, co u was! Dzięki Bogu, że nie codzień jadam z wami!
Gunn wydobył z kredensu wielki puhar srebrny a Flint natychmiast napełnił go po brzegi. Podsunąłem mu karafkę z rzniętego szkła, napełnioną wodą, przypuszczając że pragnie nieco rozcieńczyć napój, lecz on roześmiał się zgrzytliwie.
— Wiele-ć jeszcze trzeba się uczyć, mój chłopcze — zaszydził. — My tam, na pokładzie Konia morskiego nie psujemy porządnego rumu wodą. Przed chwilą właśnie odszpuntowano beczkę, wiara na wyprzódki napełnia sobie czarki i pije, ile wlezie, a rudy Darby siedzi okrakiem na beczce — żeby się szczęściło!
— Znaczy to, że przez parę godzin me będziecie mogli wyruszyć w drogę, — utyskiwał dziadek, kiwając głową. — Niemądrze to z twej strony, Flincie. To zalewanie pały rumem może jeszcze wyjść na zgubę tobie i całej twej załodze. Jak wiesz, nie jestem bynajmniej obrońcą urojonych cnót, ale niepomierna pobłażliwość musi wkońcu doprowadzić do klęski.
— Troszcz się aspan o swój okręt, a ja będę się troszczył o swój! — sarknął Flint, wychyliwszy duszkiem zawartość puharu.
Dziadek spojrzał mu w oczy bystrym wzrokiem, pełnym niezachwianej, szczerej ufności w moc własną, która mimowoli przejęła mnie podziwem.
— Komu zawdzięczasz swe dzisiejsze stanowisko? — rzekł chłodno.
Flint czynił wyraźny wysiłek, by przemóc jego spojrzenie, lecz poniechał tego usiłowania i zwrócił oczy w inną stronę.
— Jeden mógłby powiedzieć to, a drugi tamto! — mruknął.
— Komu zawdzięczasz swe obecne stanowisko, Flincie? — powtórzył Murray.
— Ależ aspanu, chyba że tak, — przystał Flint. — Bodajby cię!
— Czy wtrąciłem kiedy w jakie kłopoty? — ciągnął mój dziadek.
— No, nie tak...
— Czy wtrąciłem cię kiedy w kłopoty?
— Nie.
— Czy opuściłem cię w jakiejkolwiek potrzebie, odkąd rozpoczął się nasz sojusz?
— Nigdy.
— Doskonale. Teraz cię zapytam: Czy, jeżeli obiecuję coś spełnić, można na mnie wtedy polegać?
— Masz waszmość głowę na karku — przyznał Flint.
— A ty jej nie masz, — dociął Murray. — Nie, nie powiem nic nadto. Jesteś, Flincie doskonały na dowódcę okrętu, a odwagą nie przejdzie cię żaden z naszych opryszków; atoli nie masz ani za grosz przezorności — gdy trzeba coś obmyśleć na parę tygodni naprzód, wtedy nie okazujesz się wiele pojętniejszy nad Ben Gunna.
— Od ciebie wiele przyjąć mogę, Murrayu — warknął Flint, zrywając się, — ale nie myśl sobie, że uniżę się przed — — —
— Usiądź — rozkazał Murray. — Przyjmiesz to, na coś zasłużył, mianowicie w tym wypadku szczere zapewnienie, że postąpiłeś jak ostatni dureń, ścigając pocztowy statek filadelfijski. Wątpię, czybyś go dogonił, bo dno twego okrętu jest zmurszałe; ale gdybyś tego dokazał, zniknięcie tego statku niechybnie wywołałoby rozgłos, a ponieważ w Nowym Jorku już się przekonano, że znajdujemy się na tych morzach, przeto wszystkie fregaty w przystaniach Ameryki Północnej i Zachodnich Indyj urządziłyby na nas obławę. I cóż wtedy?
— Schowalibyśmy się bezpiecznie na Rendeyvoo.
— Na Wyspie Lunety? I owszem — chociaż pewnego pięknego dnia natkną się na nią ludzie, a może i odkryją. Ale proszę sobie przypomnieć, że w czasie wykonywania forteli nie plondrujemy okrętów. To gra niebezpieczna.
— Dobrze, więc cóż waćpan zamierzasz? — jął nalegać Flint tonem niedowierzania, na który Murray nie zwracał uwagi.
— Dokonać największego dzieła, na jakie zdobyliśmy się kiedykolwiek.
Flint roześmiał się nieprzyjemnie.
— Tak samo waćpan powiadałeś, wybierając się do Nowego Jorku, aliści nie przywiozłeś stamtąd żadnych skarbów.
Dziadek spojrzał nań wzrokiem; w którym, w innych okolicznościach, wyczytałbym szlachetne oburzenie.
— Szaleńcze! — ozwał się głosem złowrogim, iż nie dziw, że Flint uchylił się na bok w krześle, jakgdyby chciał uniknąć ciosu. — Zali mniemasz, że na to udałem się do tej lichej mieściny, zasobnej jeno w futra i towary kolonjalne, — by przywozić stamtąd bogactwa?
— W jakimże więc celu? — zapytał Flint, śliniąc wargi.
Dziadek przechylił się przez stół i zacisnął silnie usta. Z ócz sypały mu się skry.
— Rzecz znana, durniu! możnaby wreszcie zrozumieć! to, co mądrzy ludzie przez całe życie starają się sobie zabezpieczyć, a głupcy porzucają w rynsztoku.
— Może to dla waszmości jest rzecz zrozumiała, — obruszył się Flint tonem nadąsanego chłopaka, — lecz jakże ja mam to zrozumieć, skorom nigdy o tem nie słyszał?
Murray wstał od stołu i zaczął przechadzać się wzdłuż kajuty, założywszy ręce pod poły surduta; tak chodząc, prowadził rozmowę. Flint z pewną ociężałością śledził każdy ruch jego, od czasu do czasu pociągając łyk rumu. Piotr i ja przyglądaliśmy się im obu, mocno przejęci tem starciem dwu wybitnych indywidualności, które miały wywierać doniosły wpływ na losy nasze — ba, na losy setek innych.
— Widzę, że winienem mówić prostemi słowy, Flincie — zaczął mój dziadek. Głos jego utracił poprzednią namiętność i cedził zwolna zdanie za zdaniem, jakgdyby w roztargnieniu.
— A ponieważ muszę wyrażać się poprostu i omówić ważną sprawę, przeto musisz mi aść wybaczyć nieco przydługie przemówienie.
Flint widząc, że trzeba coś odpowiedzieć, kiwnął głową.
— Częstośmy roztrząsali możliwość zabrania jednego z hiszpańskich okrętów, wiozących skarby, — ciągnął dalej Murray. — Jednakowoż nigdy nie próbowaliśmy wykonać i tego zamysłu, ponieważ nie umieliśmy dociec dat żeglugi, ani też nie wiedzieliśmy, w jakim porcie ładowano skarby. Obyczajem Hiszpanów w ciągu lat ostatnich — mówiąc dokładniej, od czasu rabunków Morgana i jego bractwa, — było wybierać dowolnie z roku na rok port ładunkowy, jako też zmieniać datę żeglugi. Jednego roku portem tym była Kartagena, następnie Chagres, trzeciego Porto Bello, a kiedyindziej nawet Vera Cruz. Wiadomo było, że ładowali całoroczny dorobek z kopalń koło Cape Horn. Ponadto o ile dawniej okręty ze skarbami jeździły stale końcem roku, o tyle teraz wyjeżdżają wtedy, gdy Naczelnej Radzie przyjdzie zachcianka zaznaczyć datę odjazdu.
Tu przerwał, a Flint sarknął:
— Toć tyle wiemy i my wszyscy.
— Aż dotąd zgoda, — odparł Murray uprzejmie. — Ale co dalej następuje, tego aść nie wiesz. Gdyśmy wracali z Madagaskaru...
— Było to wbrew mej radzie — mruknął Flint. — Waszmość zawiele bawisz się w politykę!
— W politykę! A jakże! — przystał dziadek. — No tak, może się nią bawię. Prawda, że dotychczas z, tej zabawy ciągnąłem niewielkie zyski, wyłączywszy jeden ważny nabytek, mianowicie okręt, na którym się znajdujemy, oraz wiadomość, która daje mi w tym roku możność zawładnięcia okrętem ze skarbami.
Flint wyprostował się w krześle. We mnie dech zamarł Również i Piotr okazywał iskierkę podniecenia w małych oczkach, które błyskały z poza mięsistych policzków, tających istotny wyraz jego uroczystej twarzy.
— Bodajby mnie..., Murrayu! — zaklął Flint. — Czy mówisz to przytomnie i poważnie?
— Tak jest. Czy pamiętasz, że na wiosnę i pod koniec łońskiego roku krążyliśmy koło wybrzeży hiszpańskich, a w dwa miesiące później wysłałem zaufanego do Hawany? W czasie naszych wypraw hiszpańskich nawiązałem stosunki ze znajomymi Jakobitami i wyłuszczyłem im w głównych zarysach plan, o którego przyjęciu donieśli w tajnych listach, jakie ów człek zaufany przywiózł na Wyspę Lunety. W listach tych donoszono mi, że tego a tego dnia mam się spotkać w Nowym Jorku z głównym mym sojusznikiem. Otóż i spotkałem się z nim. Niezbędne zarządzenia już poczyniono, tak iż pozostaje nam jedynie urzeczywistnić nasze zamysły.
Flint obłapił kielich rumu i wychylił go duszkiem, przyczem ręka mu drżała.
— Ile... ile tego? — zapytał głosem roztrzęsionym.
— Miljon pięćset tysięcy funtów.
Nastała chwila ciszy. Przez okna wślednie[30] napływała jasna, złocista światłość słoneczna, wzorkując mieniącemi się centkami i smugami gładką powierzchnię stołu. Flint przechyli głowę na piersi, a w zielonkawych oczach gorzał mu blask dziwny. Piotr i ja byliśmy pospołu z nim odurzeni. Jedynie dziadek pozostał chłodny jak wpierw i przechadzał się tam i z powrotem po kobiercami zasłanej podłodze, zapatrzywszy się w jakowąś wizję przyszłości.
— Czy to ... wszystko? — wyjąkał Flint. — Do kroćset! Byłaby to najwspanialsza gratka w naszem życiu, Murrayu.
— Wszystko to do nas należy — zapewnił Murray, — ale pod pewnym warunkiem.
— Warunkiem? — powtórzył Flint. — Jakież warunki? Któż to śmie stawiać nam warunki?
Dziadek zatrzymał się tuż przed nim.
— To moje warunki, za pozwoleniem — odpowiedział.
— Ach tak! — wymamlał Flint. — Lecz jeżeli to można zabrać...
— Będzie można zabrać, ale na pewnych warunkach, jakie postawię — upierał się mój dziadek.
— Ale jeżeli waszmość wiesz, gdzie można skarb ten zabrać, to na cóż bawić się w warunki? — rozżarł się Flint. — Cóż z takiego bogactwa, z którego ledwie ociupinka nam się okroi przy podziale?
Dziadek roześmiał się urągliwie na całe gardło.
— Przypatrz się, Robercie, — zawołał na mnie — oto ten człowiek pół godziny temu nie wiedział nic o tym skarbie, o którym teraz rozprawiamy, nigdy nie myślał, nigdy nie marzył o jego zdobyciu — a teraz, skoro pozyskał możność otrzymania zeń pewnej części, dąsa się, czy przypadkiem nie dostanie za mało!
Flint znów napełnił kubek rumem. Treść rozmowy zdawała się zwiększać niesamowitą siność jego twarzy, a źrenice jego oczu zmalały mu, jak dwie główki od szpilek — nie wiem, czy od przebrania miarki w napoju, czy od silnego podniecenia. Wszakoż czuł się pewniejszy niż przedtem.
— A czemużby nie? — rozjątrzył się na drwiny mego dziadka. — Jeżeli bierzemy, to czemuż nie brać wszystkiego?
— Dlatego, — odparł Murray, wybuchając wielką zawziętością, — że dałem słowo co do warunków, na jakich będzie można skarb zabrać.
— I cóż znaczy słowo waszmości? — sarknął Flint.
Przez chwilę myślałem, że dziadek go uderzy; ten istotnie już brał się machnąć na odlew, a pot perlisty wystąpił mu na czoło. Flint też się tego zląkł, ale urzeczony siłą utkwionego weń bazyliszkowego wzroku Murraya nie śmiał ani ruszyć ręką, by się obronić.
— Jest to moje słowo, — rzekł nakoniec Murray głosem wielce łagodnym, — nic więcej, Flincie. Chudopacholskie, lecz moje własne, jak mówi poeta. Ponadto (żeby utrafić w nutę zgodną z pojęciami asana) tak się składa, że z dotrzymaniem tych warunków związane są moje sprawy osobiste.
— Tak właśnie przypuszczałem, — zarechotał Flint.
— Ach, przypuszczałeś? — rzucił dziadek słodkim głosem i w takimże tonie mówił dalej.
— W tej sprawie już nie będziemy bawić się w dalsze roztrząsania, gdyż to nie na twoją głowę. Powiem aści tylko, że warunki są już postanowione, a waćpan będziesz musiał albo je przyjąć...
— Jakież to warunki?
— Co do podziału łupów? Sto tysięcy funtów dostanie się mnie, jako obmyślicielowi całego planu; siedemset tysięcy przypadnie na nasze dwa okręty, a siedemset tysięcy otrzymają moi przyjaciele, którzy współdziałali ze mną celem umożliwienia tej zdobyczy.
Flint trzasnął pięścią w stół i krzyknął:
— Byłbym..., gdybym to przyjął! Co? Nasza drużyna miałaby otrzymać mniej niż połowę? Waszmość czmychniesz sobie ze stu tysiącami funtów w kieszeni, a pańscy przyjaciele może się w kułak śmiać z nas będą pokryjomu!
Dziadek zażył znów tabaki na pokrzepienie, starając się nadać tej czynności wrażenie niesmaku, co wydało mi się zabawne.
— Niech mnie djabli wezmą, ale asan masz łeb zakuty! — rzekł z przejęciem. — Pozwól asan, bym zwrócił ci uwagę na tę okoliczność, że przyjaciele moi i ja podjęliśmy się dobrowolnie przypuścić waćpana do uczestnictwa w podziale siedmiuset tysięcy funtów, wzamian za co nie będziesz miał nic do roboty, jak tylko przystać na kilka zobowiązań, jakie ci narzucę.
— Słucham.
Dziadek zaczął kolejno wyliczać na palcach:
— Po pierwsze, byłoby rzeczą wielce pożądaną, ażebyście mogli siedzieć cicho w ciągu najbliższych miesięcy. Działania takie, jakie zazwyczaj odbywamy, przyczyniłyby się do zaniepokojenia Naczelnej Rady Indyjskiej i wywołałyby zmianę planu co do żeglugi okrętów ze skarbami.
— Cóż więc mamy czynić?
— Radzę schronić się na Wyspę Lunety i tam wyciągnąć nasze okręty na ląd; oba są w kiepskim stanie, więc byłaby to doskonała sposobność, by je oczyścić i wyporządzić.
Flint kiwnął głową.
— Będziemy musieli ruszyć naprzeciw Hiszpanów — zauważył.
— Do mnie to należy — odparł dziadek z pewną emfazą. — To mnie naprowadza na drugi punkt. Jest rzeczą wskazaną żebyśmy po ten skarb nie wyprawiali się razem we dwójkę Pragnę zająć Santissima Trinidad, zanim ten okręt przedostanie się z morza Karaibów na Atlantyk, w tym zaś celu muszę zaczaić się na pewnym południku, oczekując na sekretne poselstwo, donoszące mi, kiedy nasza zwierzyna ruszy z legowiska.
Flintowi twarz jeszcze bardziej posiniała.
— Więc waszmość chcesz Konia morskiego zostawić za sobą? — zagadnął.
— Muszę to uczynić, — uparł się mój krewniak. — Wyobraź sobie waćpan, jakie miałoby to następstwa gdyby dwa wielkie okręty jeździły sobie przez cieśniny morskie, koło Jamajki, Hawany i Martinico! W te pędy puściłyby się za nami fregaty. Ja myślę udawać okręt królewskiej floty, który unika wszelkich niepożądanych natrętów.
— Tak — odrzekł Flint. — A skoro waszmość zdobędziesz skarb i załadujesz cały jego zasób do swojej komory, to czy dasz nam co na pokład Konia morskiegohę? Czmychniesz sobie w świat, a my będziemy mogli szukać wiatra w polu.
— Źle o mnie sądzisz, kapitanie Flincie — odparł mój dziadek prostodusznie.
Ale Flint roześmiał się ohydnie. Może wynikło to z nadmiernej ilości wypitego rumu, może z podniecenia wywołanego rozmową, może ze wzmocnienia się dufności w sobie; w każdym razie już niepodobna go było utrzymać w karbach wpływem moralnym. Gdybym w to powątpiewał, zmusiłaby mnie do tego przekonania łagodna oględność, z jaką odnosił się doń mój dziadek.
— Jeżeli źle sądzę o waszmości, panie Murray, to zdarza się to chyba poraz pierwszy bez poważnej przyczyny — podchwycił Flint. — Dalej, dalej! Waszmość winieneś nabrać lepszego o mnie mniemania.
— Obmyślałem, jak można najlepsze warunki — odparł Murray. — Zważ, że było najzupełniej w mojej mocy zrobić w jakąś noc ciemną fugas chrustas przed asanem, zdobyć w pojedynkę Santissima Trinidad i nie dać waćpanu ani szeląga. Nie uczyniłem tego z dwóch przyczyn: popierwsze poczuwam się do obowiązku dotrzymania sojuszu z tobą i twymi ludźmi; pracowaliśmy i walczyliśmy dotychczas ręka w rękę, więc chciałem was dopuścić do udziału w tym łupie. Powtóre, za podstawę swych działań pragnę obrać Rendez-vous, więc jeśli asanu tak się podoba, możesz uważać swój udział w zyskach za wynagrodzenie z powyższego względu, oraz za rekompensatę z powodu ofiary, jaką ponosisz, wstrzymując się od okazyj do innych łupów.
— Niema czemu przeczyć — żachnął się Flint. — To, co waszmość powiadasz, brzmi obiecująco. Może to i prawda! Ja jednak nie mogę za powrotem oznajmić tego na naradzie załogi Konia morskiego, boby mi nie uwierzono. Jestem w kłopocie, gdy o tem pomyślę. — —! — zaklął gniewnie. — Wiem, cobym uczynił na pańskiem miejscu.
— Jakąż zatem dajesz mi odpowiedź? — zagadnął.
— Nie bawię się w takie warunki — odrzekł Flint stanowczo. — Niech mi będzie wolno jechać z waszmością, brać udział w zdobywaniu okrętu, a inaczej pogadamy ze sobą.
Murray potrząsnął głową.
— Zniweczyłoby to moje zamysły. Znam ja ciebie, Flincie. Nie umiesz ty tak żeglować, by nie zaczepić po drodze bogatych kupców, którzy przemykają ci się przed nosem — że tylko ich chapnąć! Za dowód może służyć statek pocztowy z Filadelfji, o który tak się dąsałeś, gdyś tu przybył! Człowiecze, toż pewno mielibyśmy ze dwanaście takich wypadków, że w czasie, gdy dybiemy na okręt hiszpański ty puszczasz się w pościg za jednym ze statków kupieckich. Nie, nie mogę ryzykować. Gdy będę sam, potrafię tego dokazać, że nie ściągnę na siebie niczyjej uwagi; gdy będziemy razem, rozdrażnimy przeciwko sobie całe gniazdo szerszeni.
— Niech mnie więc djabli wezmą, jeżeli się na to zgodzę. — warknął Flint. — Nie będę ufał waszmości, panie Murray, i basta!
— A gdybym ci dał zakładnika? — zapytał, jakby próbując, Murray.
— Zakładnika? Czyż możesz dać zakładnika, którego życie miałoby dla ciebie jakąkolwiek wartość? Nie, nie! Gdybyś widział, że podrzynają gardło Marcinowi lub komuś z twych ludzi, nawet nie mrugnąłbyś okiem!
Mój krewniak ruszył ramionami na znak pogardy, największej jaką można sobie wyobrazić. Na ten widok owładały mną różne uczucia, gdyż zacząłem miarkować co się święci.
— Nie Marcina miałem na myśli — odpowiedział Murray. — Myślę o moim wnuku i dziedzicu. Będę na tyle otwarty i wyznam, że jedynym powodem, iż przedsięwziąłem wykonanie tego wspaniałego dzieła, jest chęć zapewnienia stanowiska i poważania temu chłopcu.
Flint wpatrzył się weń chytrze, powiódł wzrokiem na mnie i znów z powrotem na niego.
— Pański wnuk, powiadasz waszmość? Hm! Długi Jan powiada, że waćpan za nim przepadasz. Jednak... Nie, nie podobają mi się aścine warunki, panie Murray. Zamało przynoszą mi one korzyści.
— Są to najlepsze warunki, jakie mogę ci ofiarować — odpowiedział Murray nieustępliwie. Żeby nie było żadnego nieporozumienia, dodam ci, Flincie, że drugie siedemset tysięcy funtów będzie obrócone na poparcie interesów pewnej sprawy, a nie na posmarowanie kieszeni oficjalistom hiszpańskim, jak może przypuszczasz; a jest też rzeczą wielce możliwą, że pójdzie na to i znaczna część mojego osobistego zysku.
Kapitan Konia morskiego wytarł kałużę rumu rozlanego na stole i odwróciwszy glinianą flaszkę dnem do góry, wysączył do kubka resztę jej zawartości.
— Twarda to umowa — odezwał się. — Na półtora miljona jedynie osiemset tysięcy!
— Tyle albo nic, — oświadczył Murray.
— A przez ileż to miesięcy mam się wstrzymać od krążenia po morzu, gdy waszmość będziesz czatował na okręt ze skarbem?
— Sześć, albo i więcej.
— Bodajby mię! ale waszmość, panie Murray, targujesz się jak żyd!
— I zapłacę też jak żyd, suto i pewnie, dając przytem dobrą porękę.
— Wcale tego nie widzę, — sarknął Flint i wychylił resztę rumu.
— Daję siedemset tysięcy funtów do sprawiedliwego podziału między dwie załogi okrętowe, z których wasza nie będzie narażała swej skóry dla tego zarobku.
Flint powstał i poprawił pas na sobie.
— Przyjmuję, bo nie pozostaje mi nic lepszego — odezwał się. — Ale muszę mieć zakładnika. Niewielka wprawdzie z niego pociecha, ale muszę się jakoś zabezpieczyć... bodajem marnie zginął, jeżeli gra cała nie opłaci się siedmiuset tysiącami funtów!
I skinął na mnie, trzasnąwszy w palce.
— Chodźno, chłopysiu! Pokażemy ci, jak to żyją prawdziwi zbójnicy na pokładzie Konia morskiego!
— Nie jestem murzynem, ażeby miano mną handlować i żebym przechodził z rąk do rąk coraz to innego właściciela! — krzyknąłem w uniesieniu. — Waćpan możesz zmusić mnie do pójścia, ale sam nie ruszę się ani krokiem z dobrej woli!
Flint miał już odpowiedzieć stekiem przekleństw, ale Murray mu przerwał.
— Asan uprzedzasz wypadki — tak zgromił on swego sprzymierzeńca. — Na razie jeszcze niema potrzeby dawać zakładnika. Teraz popłyniemy na Rendez-vous; całe tygodnie, ba, miesiące przeminą, zanim będę mógł wyruszyć na zachód w kierunku Hispanioli.[31] Mamy więc dość czasu, by mówić o wydaniu ci zakładnika.
Przez chwilę zanosiło się na to, że Flint sprzeciwi się temu zamiarowi, ale wkońcu widocznie uznał, że nie warto było wszczynać nowego sporu na ten temat.
— Niechże tak będzie, — burknął. — Na wyspie omówimy tę rzecz szczegółowo. A, niechże mnie!... — ozwał się nagle z radością; — widziałem, że nie nadarmo zdobyliśmy sobie tego rudowłosego chłystka! Jest-ci on nam nieomylną zapowiedzią szczęścia!
I chwiejnym krokiem wytoczył się z kajuty, tupiąc, trzaskając drzwiami i szafując hojnie przekleństwami, aż dostał się na pokład i krzyknął na swych wioślarzy, by odwieźli go z powrotem na pokład Konia morskiego.






ROZDZIAŁ VIII.
Rojenia starego nieszczęśnika.

Dziadek, okazując po sobie niesmak, rzucił się w krzesło i wsączył nieco gorzałki do szklanki.
— Phi! — zawołał. — Czasami bierze mnie obrzydzenie do tej kompanji, z którą chcąc nie chcąc trzymać się muszę.
Uderzył w srebrny dzwonek; do kajuty wbiegł hajduczek.
— Gunn, — ozwał się doń mój dziadek — czekamy na jadło, jakie zamówiłem. Ale zatrzymaj się jeszcze. Otwórz okno, zanim wyjdziesz. To miejsce czuć stęchlizną upadłego honoru.
Zaśmiałem się, on zaś odjął szklankę od ust, spoglądając na mnie z ponad jej krawędzi, jakgdyby zdziwiony.
— Czy to moje powiedzenie daje ci powód do wesołości, Robercie?
— Widzę, że w tym wypadku jestem z waszmością najzupełniej zgodny — odparłem. — Waćpan masz rację. To miejsce istotnie czuć skalaniem honoru.
— Aha!
Wychylił resztę napitku, otarł starannie usta i odstawił szklankę.
— Zdaje mi się, że aść starasz się być uszczypliwy — ozwał się po chwili. — Jest to rozrywka, zazwyczaj ulubiona młokosom.
— Nie — odpowiedziałem; — chciałem jedynie powiedzieć waszmości, że masz takie prawo mówić o swoim honorze, jak ten człowiek, co tu był przed chwilą.
Gunn odemknął jedno z okien, wychodzących na rufę; wionął nam w twarz rzeźwiący podmuch słonego powietrza. Murray odetchnął niem głęboko, a Piotr, którego twarz w dusznej atmosferze kajuty nabrała barwy ołowiu, zaczął odzyskiwać rumieńce i pochylił się naprzód w krześle. Dziadek zwrócił się ku niemu uprzejmie, nie bacząc na mnie przez chwilę.
— Mam skrupuły, żeście musieli nieco cierpieć z powodu mego roztargnienia, przyjacielu Piotrze. Zalecam ci parę łyków tej oto aqua vitae. Wyborny to środek na uśmierzenie dolegliwości żołądkowych.
Ja — zgodził się Piotr.
— Zaraz dostaniemy kurczę, pieczone na wolnym ogniu — ciągnął dalej Murray. — Parę kęsów łatwo będzie asanu strawić i dopomoże mu zapełnić tę pustkę, której nie mogła zaspokoić nasza przykra przeprawa na brygu. Ale Robert rozprawiał ze mną na temat honoru. Pozwolisz waćpan, że wrócę do tej kwestji.
Jego pociągła twarz, o rysach energicznych i wydatnych, promieniała blaskiem niezmiernej stanowczości własnego zdania.
— Czemże jest honor? Czem niesława? Pewnie, rzecz tę należałoby ściślej rozważyć. Żadne nazbyt skwapliwe ogólniki nie zdołają rozwikłać tak zagmatwanego zagadnienia, które zaprzątało umysły ludzkie, odkąd tylko ustanowiono pojęcie uczciwości.
— Mojem zdaniem, jest to postępek niehonorowy zapewniać wnuka, żeś go waszmość porwał celem zyskania jego pomocy i zgotowania mu lepszego losu, jeżeli w istocie chciałeś go tylko użyć jako zakładnika do swych osobistych zamierzeń, — rzekłem zastanawiając się nad każdem słowem; a jeżeli mówiłem oględnie, to nie zadawałem sobie bynajmniej wysiłku, gdyż w duszy kipiałem wzburzeniem.
— Zbieg okoliczności nadaje pozory prawdopodobieństwa twoim mniemaniom — przyznał dziadek spokojnie. — Jednakowoż człek rozsądny musi się z tem zgodzić, że było dla mnie rzeczą konieczną dać spełnieniu mych zamysłów pierwszeństwo przed względami krwi. I chociaż aść nie jesteś podobno skłonny uznawać słów mych za prawdę, to jednak powiem ci raz na zawsze, że żywię ku tobie szczere i serdeczne przywiązanie — i to pomimo zniewag, jakiemi mnie obrzucasz, nie zważając na różnicę wieku pomiędzy nami.
Zostałem zapędzony w kozi róg, wszakże nie dałem się tem pokonać.
— Gdyby to był jedyny zarzut przeciwko honorowi waszmości... o ile, doprawdy, można mówić o honorze rozbójnika...
— A czemużby nie? — rzekł ów ostro. — Honor pojmuję jako wierność samemu sobie i hasłom etycznym, jakie człowiek stawia sobie jako drogowskaz w życiu, przez które przechodzimy tak niepewną stopą.
— Zatem jeżeli kto postępuje nieuczciwie względem wszystkich z wyjątkiem siebie samego, tedy broni swojego honoru?! — obruszyłem się.
— Przekręcasz moje myśii — odparł dziadek. — I za jedynym tchem poruszasz drugie jeszcze zagadnienie: Co jest nieuczciwe — a co uczciwe? Jakem ci wpierw mówił, biorę od tych, którzy mają dużo, od tych, którzy łupią innych. Nie jestem bardziej nieuczciwy, jak ów Wilhelm Normandzki, który podbił Anglję i wydzierżawił ją swym baronom w nagrodę za okazaną pomoc.
— Wasza miłość jesteś zręczny w słowach, — zadrwiłem, — ale i ja nie dam się zjeść w kaszy. Co waćpan powiesz o swoich sztuczkach, któremi skusiłeś O‘Donnella, by wystawiał na szwank własną córkę, zabierając ją na ów okręt ze skarbami? Czy, wedle twego zdania, jest to rzecz uczciwa namówić głupowatego, narwanego kamrata, by zabrał niewinne dziewczątko z klasztoru, włóczył je po całym świecie, a następnie celem osłonienia nędznego spisku wtrącał ją w towarzystwo takich łotrów, jak Flint i jak waszmość sam?
Dziadek, zamiast, jakom się spodziewał, unieść się gniewem, wpatrywał się we mnie z wielką powagą przez cały czas tej perory, a w oczach miał wyraz dziwnej przenikliwości.
— Asan jak mi się zdaje widziałeś już tę dziewczynę, — zagadnął.
— Spotkałem ją przypadkowo. Ja to nie dopuściłem, by ona miała wchodzić do oberży pod Głową Wielorybią, szukając swego ojca.
— Dobrześ postąpił — pochwalił mnie dziadek gorąco. — A czyś z nią rozmawiał? Powiedz-że mi, Robercie, co to za dziewczyna?
— Niczego sobie, ładna, — odpowiedziałem, zachodząc w głowę, do czego zmierza to pytanie.
— A czy panna w dobrym tonie? — nalegał dziadek. — Nigdym jej jeszcze nie spotykał.
— W mowie zatrąca akcentem irlandzkim.
— Ale czy jest miła w obejściu? Wytworna dama?
— Tak jest.
Benn Gunn wniósł kurczę na salaterce, a dziadek wziął się do krajania. To-ci była uciecha patrzeć, jak rozjaśniła się głupawa twarz Piotra! Murray krając pieczyste, mówił dalej:
— Ma to być podobno urocza panienka, Robercie. Zacna krew płynie w jej żyłach. Jej matka była młodszą siostrą księcia Leitrim, a jej dziadek po mieczu był młodszym synem lorda Donegal. Będzie-ć ona w wielkich łaskach u dworu, gdy król Jakób powróci do Białego Dworu.
— O ile powróci! — zadrwiłem. — Dziwię się, że waszmość możesz obchodzić się tak srogo z panną tak szlachetnie urodzoną.
— Srogo? — potwierdził dziadek, odrywając wzrok od krajania kurczęcia. — Skądże aść to przyszło do głowy.
— Ech, zaprzestańcie już waszmość tych bezecnych oszukaństw i matactw! — krzyknąłem na cały głos. — Mówiłem już waszmości, że wiem, iż macie ją wciągnąć na pokład swego okrętu, skoro zdobędziecie Santissima Trinidad. Cóż jej wtedy pomoże książę Leitrim i lord Donegal i Jakób Stuart i cała koligacja katolickiej szlachty? Ba? Mogę się gniewać na wasze ze mną postępowanie, panie Murray. Ale przymuszać to dziewczę, nieledwie dziecko, by żyła w tem nawodnem piekle i była narażona na hołdy ze strony Flinta i jego baranków!...
Dziadek zacisnął wargi.
— Ale-ci to krewki młodzieniaszek! Przyjacielu Piotrze, sądzę, że to kurczę będzie ci smakowało?
Ja, — mruknął Piotr, pobrzękując sztućcami, które trzymał w pogotowiu.
— Czy zadowolisz się udkiem, Robercie? Na tym półmisku są ziemniaki, które były świeże, gdyśmy wyruszali w drogę, a jeszcze i teraz nie straciły smaku. Gunn, usłuż-no panu Ormerodowi. Tak! A teraz podejmujemy znów wątek przerwanej rozmowy. Co się tyczy uczestnictwa tej panny w naszych zamiarach, najważniejszą rolę grał tu oczywiście wzgląd, żeby nie domyślano się związku pułkownika O‘Donnella z moją osobą. Najlepszym sposobem zatajenia całej sprawy była obecność przy nim jego córki. Nawet żaden z oficerów hiszpańskich — a nad nich niemasz narodu bardziej podejrzliwego — nie może nic zarzucać działalności O‘Donnella, dopóki bawi przy nim jego córka.
— Czymuż to? — pytałem natarczywie. — Na cóż całe to niecne oszustwo? Na cóż mieszać młodą dziewczynę do takich nieczystych sprawek? Czemu podżegać jej ojca do niewierności względem jego zwierzchnika?
Murray sponsowiał.
— Nie jest-ci on niewierny swemu panu — odparł, po raz pierwszy z przebłyskiem gniewu. — Zwierzchnikiem O‘Donnella, moim zwierzchnikiem — ba, twoim zwierzchnikiem — jest król Jakób! Co tam O‘Donnellowi zależy na mizernym Hiszpanie, co siedzi w pałacu madryckim? I cóż tam komukolwiek z nas zależy na Hiszpanach, którzy nie okazali na tyle męskości, by dotrzymać szumnych obietnic, że poprą Stuartów? Co więcej, ta dziewczyna, o której tak gębujesz, zniosłaby z radością śmierć, niesławę, wszelkie męczarnie, byleby zdobyć dla swego króla środki do odzyskania utraconej potęgi. Zasię ów skarb, który Hiszpanie wywożą ze swych prowincyj, został przez nich zrabowany nieszczęsnym Indjanom; natomiast my możemy im go odebrać z tem czystszem sumieniem, że przeznaczamy go na cel o wiele wznioślejszy niż utrzymanie królewskich dworaków i frejlin, co stałoby się z temi pieniędzmi po przywiezieniu ich do Madrytu. To ma być nieczysta sprawka? Chłopcze, czyś oszalał?
W jego uniesieniu było coś, co mnie ubezwładniało i budziło we mnie znów mimowolny podziw, który wprawiał mnie w kłopot i zmieszanie. Cóż to mój ojciec mówił o tym człowieku?
— Jest to człek prawy, ale ta prawość ujawnia się w sposób dziwny i powikłany...
Niewątpliwie był on taki. Odczułem w nim wypaczoną szlachetność umysłu, która budziła we mnie życzliwość i litość. Wydało mi się naraz, iż zmieniły się nasze stanowiska — jakgdyby jego siwe włosy należały do mnie, a moje gładkie lica do niego.
— Możem-ci jest szalony — odrzekłem. — Wszelakoż jeżeli nie jestem wtajemniczony w wasze zamysły, a przeto jestem skłonny opacznie je rozumieć, tedy czyjaż w tem wina?
On upuścił z rąk nóż i widelec i utkwił we mnie swe oczy, tak dziwnie żywe i jasne w oprawie zmarszczek i rysów, tak żarzące się młodością.
— Są to pierwsze słowa nieco przychylniejsze, jakie wyszły z twych ust, — odpowiedział.
— Nie jestem przychylny — zaprzeczyłem, — tylko zaciekawiony. Waszmość wyrwałeś mnie z naturalnego trybu życia i wtrąciłeś mnie w sieć intryg, których zgoła nie rozumiem. Waszmość chcesz, bym dobrze myślał o tobie i współpracował z tobą, ale nie zadałeś sobie najmniejszego trudu, by zaznajomić mnie ze swemi zamiarami i rolą, jaką mi wyznaczyłeś.
Piotr, wymiótłszy do czysta talerz, rozparł się w krześle, z westchnieniem ukontentowania.
Ja, panie Murray, pan nie mówisz wiele — ozwał się piskliwym głosem. — Nawet temu drabowi Flintowi nie powieciałeś i tyle, by mógł mieć jakiekolwiek poszlaki.
Nie przyszło mi to było do głowy, więc czułem się w duchu zawstydzony. Dziadek się uśmiechnął.
— Niech mnie kule biją, alem przewidywał, że nie ujdzie to twej baczności, Piotrze! — wykrzyknął. — A teraz powiedz-że mi jeszcze rzecz jedną: Czemu to Flint nie pytał mnie o drogę okrętu skarbowego ani o port, z którego ten wypłynął? Czy tak sobie zalał pałę rumem, więc nie chciał po próżnicy słów tracić?
— On zna waćpana, ja — odpowiedział Piotr.
Murray skinął głową.
— Tak, to było przyczyną i dlategoś to spostrzegł, Piotrze; nienadaremnie żyłeś wśród Indjan czerwonoskórych. Ale nie jest-ci to odpowiedź na zapytanie mego wnuka Roberta. Moja to wina, że jesteś tak mało uświadomiony, Robercie, przeto postaram się błąd ten naprawić. Nie myślałem bynajmniej cię zwodzić, gdym ci opowiadał, iż porwałem cię z Nowego Jorku dlatego, że potrzeba mi było twej pomocy; jest to tak dalece prawdą, że zawahałem się wyznać tobie, iż muszę zyskać twe poparcie, zanim zdołam wykonać którykolwiek z mych późniejszych zamysłów, zmierzających do polepszenia twego stanowiska w świecie. Koniec końców, Robercie, w chwili obecnej potrzebuję ciebie więcej, niżbyś ty mógł mnie potrzebować, a oddanie ciebie w zakład Flintowi jest najmniejszą usługą, jakiej po tobie się spodziewam.
— Szczerze waszmość mówisz, — odparłem; — przeto nie będę ci dłużny w odpowiedzi. Powiedziałem już waszmości, że nie przyłożę ręki do korsarskiego rzemiosła; tego też dotrzymam. Zabieranie okrętu ze skarbem jest — —
— Zatrzymaj się, zatrzymaj się — przerwał dziadek. — Zanim pofolgujesz znów językowi, pozwól, niechno ja ci opowiem swe dzieje. Proszę was tylko, byście utrzymali to w tajemnicy przed wszystkiemi ludźmi, znajdującymi się na obu naszych okrętach.
— Obiecuję dochować tajemnicy — odezwałem się.
Ja — powtórzył mi Piotr.
— Niech tak będzie.
Wstał od stołu i podszedłszy do kredensu w ścianie, wyjął zeń zwiniętą mapę, którą rozpostarł na stole przed nami, odsuwając na bok talerze i szklanki. Na pierwszy rzut oka poznałem, że była to mapa obejmująca morze Karaibów, wielkie Morze Hiszpańskie[32] oraz wieniec wysp od cypla Florydy aż do Brazylji.
— To celem lepszego zrozumienia — napomknął. — Moje dzieje rozpoczynają się w Europie, to też narazie obejdziemy się bez mapy. Twój ojciec, Robercie, mając twoje lata, był zawziętym Jakobitą. Zmienił-ci on od tego czasu swoje przekonania, ale o tem lepiej nie mówić. Ja natomiast, jak urodziłem się Jakobitą, tak jestem nim po dziś dzień sercem i duszą. Póki życia, nie spocznę, aż hanowerski przywłaszczyciel zostanie wygnany z mego kraju... Byłem na drugim krańcu Afryki, gdym otrzymał wieść, że królewicz Karol (było to w r. 1745) poruszył w Szkocji Białą Kokardę. Pożeglowałem! ku ojczystym pieleszom (o czem jużeście słyszeli), — atoli przybyłem o parę miesięcy zapóźno, bym mógł wziąć udział w potrzebie. Jednakowoż nawiązałem łączność z przyjaciółmi we Francji, którzy pracują dla sprawy i w ten sposób dowiedziałem się, że zbożne dzieło rozwija się pomyślnie. Wszystkim nam teraz wiadomo, że królewicz Karol mógłby zagoić swe rany, zadane pod Culloden, gdyby tylko miał więcej szczęścia w wyborze doradców. Powiem nadto asanu, że nakazy rozbrojenia Szkocji nie dopięły celu i jedynie rozgoryczyły klany przez ucisk, jaki względem nich stosowano. Jedyna rzecz, jakiej nam potrzeba do drugiego powstania, to pieniądze — złoto!
Jego połyskujące, czarne oczy spoczywały to na jednym z nas to na drugim, a wydawało, mi się, że żółtawe plamki w źrenicach spotęgowały swój blask, gdy Murray wykrzyknął ostatnie słowo głosem podniesionym, który przejął mnie dreszczem i niepokojem.
— Złoto! — powtórzył raz jeszcze. — No, jeszcze jest mały fundusik, który pozostawił po sobie królewicz Karol... nazywają ten zapas skarbem z Loch Arkaig. Mieli nad nim pieczę Cluny Macpherson i brat Locheila, a nie macie pojęcia, ile kłopotów przyczyniały te pieniądze Anglikom! Było tam z początku nie więcej jak czterdzieści tysięcy ludwików, a i to się rozpłynęło prędko... Pomyśl sobie, co możnaby zdziałać prawdziwym skarbem! Pomyśl, co... Ale ja uprzedzam wypadki.
Zatrzymał się; po chwili znów rzecz podjął, widząc palcem po mapie leżącej na stole, a nieznaczny, dziwny uśmiech pojawił się na jego obliczu.
— Mówiłem, że opowiem ci swe dzieje... Jednakowoż. koniec końców, są to tylko rojenia... rojenia nieszczęśliwego starca, Robercie. Wiem że tak o mnie myślicie... i ty... i ojciec twój... i Piotr... i... zachodzę w głowę, co sobie pomyśli to młode dziewczątko, z którem rozmawiałeś! Albo biedny, tronu pozbawiony, stary król, co, aby się ogrzać, kuli się nad piecykiem w posępnym pałacu rzymskim, który mu jedynie pozostał z całej dawnej świetności! Albo książę Karol, który uwija się to po Francji, to po Niderlandach, głowiąc się i bijąc myślami, a zawsze gnębiony — niedostatkiem pieniędzy! Pieniędzy! Kulejemy na ich brak w każdem przedsięwzięciu Gdybyśmy mieli ich poddostatkiem, możnaby obalać królestwa, kupować ułaskawienia, otrzymywać tytuły, godności i stanowiska. To ci jest substancja, mająca określoną wartość, uchwytna, twarda, błyszcząca i ważka — nie taka mglista i wiotka, jak ta, z której utkane są rojenia; pamiętajże o tem... Ale zaletą rojeń, Robercie, — ciągnął dalej zwracając się wyłącznie do mnie, jakgdyby zapomniał o obecności Piotra, — jest to, że dadzą się one zamienić w rzecz namacalną i określoną, ba, nawet we złoto. A rojenia starego nieszczęśnika potrafią może naprawiać zło, obalać możnych lub wybawiać słabych i uciemiężonych, w równej mierze, jak złoto, które wykopują niewolnicy indjańscy pod biczem hiszpańskich nadzorców. Albowiem rojenia mogą doprowadzić do złota. Jak to mawiali starożytni? „Najpierw myśl, potem czyn!“ ...Kiedy się we mnie ta myśl zrodziła? tego nie umiem ci powiedzieć. Flint i ja częstośmy tropili okręt, corocznie wywożący skarby, ale nigdy nie udało się nam go zdybać. Dopiero któregoś dnia przyszło mi do głowy, by użyć do tego moich przyjaciół Jakobitów we Francji i Hiszpanji. Z radością przystali na ten pomysł, gdyż, prawdę powiedziawszy, Robercie, zarówno Hiszpanie jak Francuzi bardzo niecnie sobie postępowali z naszem stronnictwem. Za pośrednictwem pewnego kardynała, który stoi po stronie króla Jakóba, poprowadziliśmy tajne układy, iż dopuszczono nas do Naczelnej Rady Indyjskiej. Dzięki dostarczonej przeze mnie łapówce, O‘Donnell, który już był oficerem w stałej służbie wojsk hiszpańskich, został mianowany inspektorem fortyfikacyj w portach na Oceanie. Opierając się na powadze tego stanowiska i na pomocy naszego przyjaciela kardynała, łatwo było O‘Donnellowi zdobyć dokładne wiadomości o planach Rady co do wysłania tegorocznego poboru złota.
To mówiąc, błądził palcem po mapie, rozłożonej przed nami, aż doszedł do plamki na boku międzymorza, łączącego obie Ameryki.
— Tutaj znajduje się Porto Bello; była to dawniej przystań galeonów[33], wiozących skarby, atoli Hiszpanie poniechali tego portu, odkąd został złupiony przez Morgana. Jednakże później odbudowali go i umocnili szańcami, chociaż w czasie ostatniej wojnie nasz admirał Vernon zdobył je, wpadłszy znienacka. W owym czasie kryjówką skarbów była Cartagena, a gdy Vernon próbował do niej szturmować, został odparty i poniósł straty. W dwa lata później Rada Indyjska postanowiła wznowić wyprawy z portu Porto Bello, który ze wszystkich portów na morzu Hiszpańskiem jest najdogodniejszy do zbiórki skarbów... Przypatrzno się! Znajduje się w połowie drogi z Meksyku do Peru, a poza sobą ma kopalnie Veraguy. Skarby z morza Południowego można przywozić drogą wodną do Panamy, stamtąd zaś lądem na wozach, zaprzężonych w muły, kursujących stale między Panamą i wybrzeżem zachodnim, a miastami Atlantyku. Skarby peruwijskie przybywają tąż drogą; natomiast meksykańskie bywają przewożone z La Vera Cruz na okręcie pod eskortą straży pobrzeżnej i dobijają do Porto Bello, gdzie czeka okręt, odjeżdżający do Hiszpanji z początkiem lub w połowie sierpnia. Jest to korab potężny i silnie obsadzony, ale Hiszpanie, nauczeni doświadczeniem wieków, nie chcą narażać go bez potrzeby. O jego przeznaczeniu nie wie nikt zawczasu, nawet sam kapitan; ten płynie z Kadyksu na morze Hiszpańskie, wioząc zapieczętowane rozkazy, których nie otwiera, aż minie połowę Atlantyku, a te rozkazy prowadzą go tylko do Porto Bello. Tutaj jego załogę poddają ścisłemu nadzorowi, a port jest usilnie zamknięty i strzeżony przez cały czas ładowania skarbu. Skoro czynność ta zostanie ukończona, każą kapitanowi wsiadać — i wyjeżdża nocą, o godzinie wiadomej jedynie gubernatorowi i wyższym oficerom, a dla większej pewności port jest jeszcze zamknięty przez cale dwa tygodnie później.
— Jakże więc waszmość możesz mieć wiadomość o żegludze tego okrętu? — przerwałem.
— W tem już głowa O‘Donnella. W ciągu lata dotrze on do Porto Bello i tak gorliwie zajmie się stanem obwarowań, że nie odjedzie, zanim nie uczyni je zdatnemi do obrony.
Tu dziadek uśmiechnął się do mnie pobłażliwie.
— Okazałeś wielką dbałość o dobro jego panny córki, Robercie, a winienem ci wyznać, że bardzo dobrze świadczy o tobie to uczucie; ale lepiejbyś się troszczył o jej zdrowie w porze roku, gdy najwięcej grasują zaraźliwe choroby. Spodziewam się, że wyprawią ją wraz z żonami oficerów do jednego z górskich letnisk, jakie pobudowali Hiszpanie dla swej ochłody.
— Lepsze jest Porto Bello i zaraza, niż okręt korsarski! — mruknąłem gniewnie.
— Będziesz wciąż harfował tem słowem — odrzekł dziadek smutno. — Widzę, że niełatwo mi będzie ciebie nawrócić. Niechta! Niechta! A teraz wracam do opowieści. W czasie swego pobytu tamże O‘Donnell otrzyma listy wzywające go w nagłej sprawie do Hiszpanji. On będzie się starał, by mu pozwolono jechać na okręcie wiozącym skarby, ponieważ jest to statek wygodny a jednocześnie bezpieczny. Tak więc dzięki swemu stanowisku będzie na parę dni wcześniej wiedział dokładnie o dacie wyjazdu. Skoro uzyska tę wiadomość, natychmiast prześle ją potajemnie do niejakiego Diego Salveza, mojego pełnomocnika w tym porcie — takich ludzi zaufanych mam ja we wszystkich ważniejszych miejscowościach na wybrzeżu Oceanu i na wyspach. Diego, przy pomocy O’Donnella, wydostanie się z miasta i ruszy na morze w pośpiesznym szlupie[34], który stoi na małej rzeczułce, koło zwalisk dawnego miasta Nombre de Dios, tak iż dostaniemy pewny meldunek o wyjeździe Santissima Trinidad i będziemy mogli być gotowi na jej przybycie.
— Ale skąd będziecie wiedzieli o kierunku jej drogi? — zapytałem, przyglądając się mapie. — Z morza Karaibskiego na Atlantyk wiodą trzy różne wyjścia.
I wskazałem kolejno i cieśninę Florydzką na północ od Kuby, Wietrzną Odnogę pomiędzy Kubą i Hispaniolą, od której na zachód znajduje się wielka wyspa Jamajka, a nakoniec cieśninę Mona pomiędzy Hispaniolą i Porto Rico.
— Nie zechce się im przeciskać przez małe wyrwy pomiędzy drobnemi wysepkami na południu — dodałem.
Dziadek zachichotał z upodobaniem, jakiego dotąd nie zdarzyło mi się w nim widzieć, i rzekł:
— Jak na szczura lądowego, jesteś dobrze obeznany z mapą. Cóż ty na to, Piotrze? Można go jeszcze wykierować na dzielnego marynarza.
Neen — odrzekł Piotr z powagą. — Ciebie ciągnie na ląd, Robercie.
Biedak był tak pocieszny w swem uprzedzeniu do morza i marynarzy, że (co zdarzyło się poraz pierwszy) i dziadek i jak wybuchnęliśmy jednocześnie śmiechem.
— Ugodziłeś w sedno naszej sprawy — rzekł Murray. — Był to szczegół, co do którego najtrudniej mi było zasięgnąć wiadomości. Santissima Trinidad skieruje się na cieśninę Mona; zaraz ci tego dowiodę. Pierwszem zadaniem Hiszpanów będzie ukryć przed oczyma ludzkiemi wyjazd okrętu, przeto ów pojedzie drogą, która wiedzie, ile to możliwe, po otwartem morzu. Do tego celu najlepszem wyjściem jest luka pomiędzy Hispaniolą i Porto Rico. Na tej linji niema żadnych wysp od strony morza Karaibów; przebywszy cieśninę, wymija się wyspy Bahama od południowego wschodu i można jechać prosto, jak strzelił, do Zielonego Przylądka. Moim zamiarem jest, aby Król Jakób pod koniec sierpnia znajdował się koło zachodniego wylotu cieśniny, unikając zetknięcia się z okrętami i trzymając się jak najdalej na pełnem morzu. Gdy się zjawi Diego, określimy miejsce uderzenia, a niepodobna by okręt ze skarbami miał ujść nam cało. Jeżeli będzie uciekał, potrafimy go dogonić, a w walce orężnej nie ostoi się przede mną żaden Hiszpan z floty wojennej.
— To co dotąd powiedziano, słyszałem już z ust waszmości, gdy rozmawiałeś na brygu z pułkownikiem O‘Donnellem, — odezwałem się na to. — Ale co potem nastąpi? Waćpan zdobędziesz Santissima Trinidad... a później?
Jął posuwać palcem po powierzchni mapy, aż zatrzymał się przed maleńką bazgrotką, nakreśloną atramentem na obszarze morza na wschód od Kuby i nieco ku północy od Hispanioli. Na północ od tego gryzmołu rozpościerał się szeroko wianuszek nieprzeliczonych wysp Bahama.
— O tem właśnie, jak aść słyszałeś, wspominaliśmy obaj z Flintem, mówiąc o Rendezvous i Wyspie Lunety — wyjaśnił. — Zdaje mi się, że nosi ona jeszcze inne nazwy. Niektórzy przezwali ją Wyspą Skarbów, choć wiem, że na niej niema wcale skarbów. Prawdę mówiąc jedyną jej zaletą jest to, że nie widać jej na żadnej mapie, a jej dogodne odosobnienie i zasłonięte porty dają doskonały przytułek takim, jak my, wyrzutkom społeczeństwa. Powiadają, iż odkrył ją Kidd i nie ulega wątpliwości, że niektórzy z dawnych flibustjerów mieli zwyczaj tu się osiedlać. Flint dowiedział się o tajemnicy jej istnienia od starego wygi morskiego, który szczycił się, że jeździł na galerze Awantura. Teraz tam się wybieramy, by odświeżyć i wyporządzić okręt, a gdy już będziemy mieli skarb bezpiecznie schowany pod pokładem, powrócimy na wyspę, aby się podzielić zdobyczą i zarządzić, co potrzeba, celem przesłania należnej cząstki przyjaciołom kapitana do waszej kryjówki?
Głęboka zmarszczka wyryła się na czole mego dziadka, pomiędzy dwojgiem błyszczących jego oczu.
— Nie będzie mu się to podobało, Robercie, — przyznał mi. — Wziąłem od O‘Donnella słowo honoru, że nie zdradzi żadnego z naszych sekretów, i zaprawdę leży to w jego własnym interesie, by zataić swój współudział w tem przedsięwzięciu. Ale Flint może nam tu jeszcze zadać bobu. Jest to zażarty pies i chciwiec. Słuchajno, chłopcze, czy poprzesz mnie w tem zamierzeniu? Dla tej dziewki, albo tej z jakiej innej przyczyny?
— Czemuż nie pozostawić jej na okręcie wiozącym skarby?
Spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.
— Może będziemy musieli zatopić...
Porwałem się z miejsca.
— W takim razie nie chcę mieć nic wspólnego z całą tą sprawą! Powiedziałem, że stanę przeciwko wam, jeżeli będziecie mordować bezbronnych!
Powstrzymał mnie skinieniem ręki.
— Spokojnie, spokojnie! W każdym razie nie możemy wlec za sobą całej zgrai Hiszpanów, a...
Zawahał się.
— Trzeba zabezpieczyć O‘Donnella — zakończył.
— Przeciwko czemu?
— Przeciw przydługim językom. Powiedziałem ci, że o jego współudziale nigdy nie powinno być wiadomo. Santissima Trinidad zginie, a wraz z nią zginie skarb i cała załoga. Niema innego sposobu.
— Ale jeżeli O‘Donnell i jego córka ocalą się i dotrą do Europy, wówczas niezawodnie zaczną się szerzyć plotki — zwróciłem uwagę.
— To prawda, — zgodził się; — ale oni będą mieli już w zapasie jaką bajdę, zapomocą której zdołają się wyłgać. Naprzykład powiedzą, że rozbił się okręt, a oni samowtór zdołali dostać się na ląd.
— Któż temu da wiarę? — wtrącił Piotr z pogardą.
— Cóż możemy ponadto uczynić? — żachnął się Murray.
— Bierzcie skarb, jeśli konieczna, — odpowiedziałem wymijająco; — ale nie kalajcie rąk swoich krwią ludzi, którzy wam w niczem nie zawinili.
— I tak, według wszelkiego prawdopodobieństwa, zniewolony będę paru z nich zabić — odparł mój dziadek. — Jakaż różnica między tym postępkiem, a wycięciem ich co do nogi?
Przypomniałem sobie dreszcz zgrozy, z jakim nawet najzagorzalsi zwolennicy króla Jerzego słuchali opowiadania o wymordowaniu Szkotów, rannych pod Culloden.
— Nie waszmość jeden będziesz musiał ponosić opłakane następstwa takiego uczynku — próbowałem znów z innej beczki. — Rzuci on niestarte piętno na waszą sprawę. Żaden uczciwy Jakobita nie będzie mógł już odtąd nazywać Cumberlanda mężobójcą. Dalibóg, o ile znam pannę O‘Donnell, to i ona wzdragałaby się przyłożyć ręki do tak potwornej zbrodni. Bądź waszmość przekonany, że czyn ten pociągnie za sobą nawałę nieszczęść, które przytłoczą pretendenta i jego zastępy.
Dziadek ze zwykłą wyniosłością zażył tabaki.
— Winienem przyznać, że aścine argumenty są nader poważne, — ozwał się, wkładając tabakierę z powrotem do kieszeni. — Ale jakąż dasz mi asan inną radę?
— Uszkodzić okręt, żebyś waszmość miał czas uciekać.
— Niezły pomysł, — rzekł z przekąsem dziadek; — ale nie myślisz o tem, co czeka pułkownika O‘Donnella. Co będą o nim mówić, gdy zabierzemy go na pokład Jakóba.
Przyszła mi do głowy myśl, którą zrazu odrzuciłem ze wstrętem, ale choćbym niewiem jak suszył sobie mózgownicę, nie mogłem wymyślić nad nią lepszego.
— Pozostaje jeden tylko środek — ozwałem się. — Waszmość udasz, że porywasz jego córkę, przyczem możesz również pojmać jej ojca, ażeby stłumić jego sprzeciwy.
— Rola w sam raz dla kapitana korsarzy! — zakpił dziadek. — El capitán Rrrip-Rrrap ma być pożeraczem dziewic! Chciałbym posłuchać anegdot, jakie będą opowiadać bibosze w hawańskich winiarniach... Ale ja muszę wziąć łup należny, Robercie. Jeżeli pozwolę tym Hiszpanom zbiec przed naszemi ciężkiemi działami i naszemi kordelasami marynarskiemi, to czy raczysz stać za mną, gdy przyjdzie do podziału zdobyczy z Flintem?
— Nie będę wam pomocnikiem w rozbojach, jeżeli waćpan to miałeś na myśli — odciąłem się.
— Nie, to co myślę, jest całkiem jasne, mój chłopcze. Chcę, ażebym przy pomocy twojej i Piotra mógł ze szponów Flinta wydrzeć sam siebie, oboje O‘Donnellów i należną im część skarbów.
— Ale czemuż wogóle macie powracać na Rendezvous? Wywieź O‘Donellów w miejsce bezpieczne i wysadź ich na ląd wraz ze skarbem, zanim wręczysz Flintowi to, co nań przypada.
Dziadek potrząsnął głową.
— Nie jest to rzecz tak prosta, jakby się zdawać mogło. W utarczce z Santissima Trinidad przyjdzie niechybnie do strzelania z dział, tak iż nas posłyszą. Być może, że nas dostrzegą, gdy puścimy się w dalszą drogę; kto wie, czy nie będą nas ścigali. Pozostali przy życiu Hiszpanie, których każesz mi oszczędzać, sprowadzą na nas corychlej swe fregaty. Musimy przez czas pewien przycupnąć gdzieś w cichości. Wreszcie z różnych powodów, nazbyt zawiłych, by się nad niemi rozwodzić — nie mogę przesłać skarbu moim przyjaciołom we Francji wcześniej jak na wiosnę. Siedemset tysięcy funtów w bryłach złotych i srebrnych jest to zasób, z którym nie tak łatwo się uporać. Należy poczynić przygotowania do wyładowania i przewozu. Nie, Robercie, wyspa Rendezvous jest mi nieodzownie potrzebna do wykonania mych zamysłów. Co więcej, jestem zdziwiony, że asan, który tak wiele rozprawiałeś o honorze, starasz się mnie zachęcić do niehonorowego postępku względem moich sojuszników, doradzając mi, bym pozbawiał ich, chociażby na krótki czas, należnej im części łupów. Przypuszczam, że nie odmówisz mi przynajmniej tego zaszczytu, że jestem uczciwym korsarzem.
Ostatnie słowa wypowiedział tonem jakby z lekka namaszczonym, co brzmiało niezmiernie pociesznie, tak iż Piotr i ja zaczęliśmy się śmiać. Wolno temu, kto chce, nazwać mnie durniem lub niedowarzonym młokosem, atoli muszę zaświadczyć, że odczuwałem coraz to wzrastającą przychylność względem niego krewniaka. Ten tak osobliwy opryszek nie był zupełnie pozbawiony dodatnich cech charakteru, a to pewna, że jego dzielność i obrotność i pomysłowość same przez się wystarczyły, by odróżnić go od przeciętnych ludzi.
— Dobrze — rzekłem, — uczynię to, czego waszmość sobie życzysz, dla dobra tej dziewczyny... o ile Piotr się zgadza.
Ja — zgodził się Piotr.
Murray pochwycił mą dłoń i uścisnął ją pośpiesznie, a mocno.
— Dobrze! — krzyknął. — Pierwszy to raz staniemy koło siebie ramię przy ramieniu. Ach, Robercie, roiłem sny urocze, a kto pomoże mi je ziścić, nie będzie żył nadaremnie. Weźmiem to złoto i wybudujemy aleję zwycięstwa na wjazd do prawowitego króla do Białego Dworu. Czegóż nie dokonamy? Porwiemy do boju oręż szkockich górali! Poprowadzimy brygadę irlandzką na miasto Londyn! Wprowadzimy do dom Dzikie Gęsi[35] z ich tułactwa na obczyźnie! Rozpalimy wici ogniste — od końca do końca — przez całą długość i szerokość Trzech Królestw! A wtedy górą Biała Kokarda!... Wówczas nikt już ani nie piśnie o piratach! Będą wtedy mówić o księciu Jedburgh, markizie Cobbielaw, o hrabi i baronie Broomfield, tak! i parostwo angielskie przypadnie nam w zdobyczy! Wysoko zajdziemy, Robercie, — tak, na same szczyty!
Naraz urwał, a w oczach wygasł mu żar podniecenia.
— Piękne to majaki roi sobie nieszczęśliwy starowina... co, chłopcze, hę! Wspomnij sobie me słowa, gdy posłyszysz, jak tłumy witają nas na ojczystem wybrzeżu.
Jużem prawie był skłonny wierzyć mamidłom tego morskiego banity. Ale Piotr rozwiał ten urok czarnoksięski.
— Ja osobiście nie wieszę w senne wiciadła — ziewnął Holender. — Neen.
Murray wlepił w niego wzrok roziskrzony.
— Mniejsza o to, w co ty wierzysz, Corlaerze! — rzekł węzłowato i wyszedł z kajuty.
Piotr łyknął okowity i zapiszczał:
— Ten Murray to niepoprawny maszyciel. Ja, przez całe szycie on tylko maszy i maszy. Maszył i przedtem, gdi bił się ze mną i z twoim ojcem, Bobie. Nie dobsze to śnić za wiele, neen.
I westchnął.
— Już mi się szołądek poprawił. Mosze dokończimy kurczęcia, ja?






ROZDZIAŁ IX.
Wyspa.

Dni, które upływały mi na pokładzie Króla Jakóba, były kubek w kubek podobne jeden do drugiego, chociaż u takiego szczura lądowego, jak ja, cały tryb codziennych zajęć i obowiązków oraz każda zmiana pogody budzi coraz to nową i niepomierną ciekawość. Dziadek umiał utrzymać na smyczy całą tę sforę zajadłych wilków i uzyskać taką sprawność, jaka cechuje karną drużynę marynarki wojennej. Boć też on wyobrażał sobie, że jest jakgdyby admirałem udzielnego autoramentu, a niekiedy w marzeniach widywał Jakóba, zapisanego w poczet floty królewskiej, oraz siebie samego, jadącego pod szeroką banderą na czele eskadry.
— Jego Królewska Mość zapewne nie zamianuje mnie Lordem Admirałem, Robercie, — mawiał, przechadzając się po rufie, przyczem zawsze zakładał ręce poza siebie, a lunetę ściskał pod lewą pachą. — Jestem zwolennikiem zachowania tradycji, a do wspomnianego stanowiska niezaprzeczone prawa mają Howardowie. Ale niższego stanowiska może się dochrapię — naprzykład zostanę admirałem Białych, albo, jeżeli to miejsce już zajęte, admirałem Czerwonych[36]. Rozumiem, że wśród starych wilków morskich będzie wielka zawiść o godność na Białej eskadrze, ale ja też nie od parady noszę głowę na karku. Dla celów politycznych nie należy nigdy poświęcać niczyich zdolności wojskowych lub żeglarskich. Protekcja jest to rak, który z czasem stoczy nawet najpotężniejsze państwo.
Co rana w towarzystwie oficerów odbywał przegląd całego okrętu i nie żałował łajań za opieszałość lub niedbalstwo. Przed samem południem ćwiczono się w obchodzeniu z bronią palną, a popołudniu odbywała się szermierka na piki i kordelasy. Straże pełniono ze ścisłą skrupulatnością. Dniem i nocą wystawiano czatowników na wszystkich trzech bocianich gniazdach, na rufie i grodźcu przednim, a każdy z nich zaopatrzony był w lunetę. Manipulacja żaglami wydawała mi się rzeczą przedziwnie dowcipną, jako że nigdy przedtem nie miałem z tem do czynienia.
Czystość pokładów i komór mieszkalnych była wprost bez zarzutu. Nawet sami majtkowie — choć była to istna zbieranina obwiesiów, zbiegów więziennych, włóczykijów, opryszków, doliniarzy, morderców i warchołów, jakich tylko można było zgromadzić na jednym pokładzie — wyglądali schludnie i ubrani byli wszyscy jednakowo w szerokie hajdawery z twardawego płótna żaglowego, w cycowe pstre koszule i kubraki z irlandzkiej bai.
Jadła było w bród i to, jakem się później przekonał, o wiele lepszego, niż podawano na okrętach królewskich; rumu dawano na tyle, że wszyscy marynarze byli stale podochoceni, nie wpadając jednak w opilstwo. Nie odszpuntowywano beczki na pokładzie, podług zwyczaju Flinta, lecz każdemu wydzielano pełny kubek trzy razy dziennie. Zasię na wodach podzwrotnikowych, jak opowiadał mi pan Marcin, Murray bardzo dbał o to, by zaopatrzyć okręt w świeże owoce, celem uchronienia się szkorbutu i zgubnej febry, grasującej w strefie gorącej.
Oficerowie mieszkali przed kajutą, gdzie, jak przypuszczam, była zbrojownia. Murray zajmował sam kwaterę na rufie, mając jedynie Piotra i mnie za towarzyszy, a do posługi Ben Gunna i dwóch lokajów-murzynków, którzy byli raczej tylko do parady, bo naprawdę to kuchta sam wykonywał całą robotę.
Na wygody nie było się co skarżyć. Dziadek obiecał mi, że będę się tu miał dobrze, jak sam admirał, i naprawdę dogadzano mi tu, jakbym był admirałem lub książątkiem. I Piotr i ja mieliśmy oddzielne sypialnie, które choć bardzo ścieśnione belkami wsporowemi, były i tak obszerne w porównaniu norą, w jakiej gnietliśmy się pospołu, przebywając na brygu.
Główną kabinę już opisałem; dodam jeszcze, że oprócz artystycznych upiększeń znajdowała się wniej wyborowa bibljoteka pisarzy łacińskich, francuskich, włoskich, hiszpańskich i angielskich, a w niej nie brak było dzieł tak świeżych, jak „Historja narodu Irokezów“ naszego Cadwalladera Coldena[37], którą mój ojciec uznawał za arcydzieło gruntowności historycznej; były tu opowieści Smolletta[38], kilka pamfletów i skromnych tomików, opowiadających przygody dzielnych rycerzy, którzy uczestniczyli w walkach r. 1745; było też sporo studjów filozoficznych i rozpraw z zakresu ekonomji politycznej. Widząc, że się nieco interesuję książkami, dziadek polecił mej uwadze dzieło p. de Montesquieu „Duch prawodawstwa“[39], CervantesaDon Kiszota“, PetronjuszaSatyricon“, wspaniały „Życiorys księcia Ormond“, napisany przez Carte‘a[40], oraz „Historję rokoszu“, pióra Clarendona[41]. Co do tej nadmienił:
— Oto, Robercie, prawdziwy i naoczny przykład, do jakich to sukcesów dojść można dzięki pilności, zręczności i wrodzonemu genjuszowi. Imć pan Clarendon był rodem z gminu, jednakowoż doszedł do tego, iż widział swą córkę poślubioną bratu króla angielskiego i jedynie ciemne omylności nie pozwoliły na to, by miał obaczyć jej potomstwo zasiadające na wyniosłościach tronu. Wieleć to ukojenia znajdowałem w rozmyślaniu o jego fortunie, w one chwile, gdy już omal ulegałem zwątpieniu co do rezultatów, mających uwieńczyć moje wysiłki.
Bardzo mu na tem zależało, ażebym był pięknie przyodziany, więc wymógł na mnie przyjęcie kilku ubrań ze swej zasobnej szatni; koniecznych przeróbek w kroju dokonał były krawiec wędrowny, który zbiegł był z więzienia w wigilję dnia, gdy go miano stracić za zabicie kłótliwej żony. Chciał on tak przystroić i Piotra; ale Holender nie chciał się rozstawać ze swym kaftanem z koźlej skóry, przeżartym od soli morskiej, i takiemiż szarawarami. Dziwnie doprawdy wyglądał Corlaer, przechadzając się po pokładzie Króla Jakóba, jak na złość, w stroju leśnego tropiciela, boć nawet nóż myśliwski i siekierka dyndały mu u boku.
Pogodę mieliśmy pomyślną, póki nie dotarliśmy na szerokość geograficzną Florydy, gdzie wichura ciągnąca z północnego zachodu odegnała nas na kilkaset mil od właściwego kierunku naszej drogi i oddzieliła na kilka tygodni od naszego towarzysza. Wskutek tego przydarzenia byliśmy zniewoleni cofać się na północ, ażeby było można przybić do wyspy od północnego wschodu, co jak zaznaczał mój dziadek — było rzeczą konieczną, gdyż w przeciwnym razie musielibyśmy niechybnie przemykać się przez niebezpieczny labirynt wysp Bahama lub żeglować zanadto blisko wschodnich wybrzeży Kuby.
Na zachód od wysp Bermuda — do których nie podchodziliśmy na tyle, by nas miano zobaczyć — spotkaliśmy znowu Konia morskiego, gdyż Flint widocznie doznał tejże samej przygody, co i my; odtąd jechaliśmy dalej samowtór. Od czasu do czasu z bocianich gniazd dostrzegano inne okręty; lecz ponieważ Murray wielce się troszczył, by nie ściągnąć na siebie niczyjej uwagi, przeto na krzyk: „Żagiel — heej!“ — zbaczaliśmy natychmiast w innym kierunku, byleby okrężną drogą wyminąć natrętów. Ta okoliczność, łącznie ze stratą czasu, wywołaną przez burzę, przeciągnęła naszą jazdę prawie o miesiąc dłużej, niżeśmy się spodziewali, tak iż od wyjazdu z Nowego Jorku upłynęło jedenaście tygodni, zanim na widnokręgu, ponad błękitnymi oparem rozgrzanego morza, zamajaczyła gromada skalistych wierchów o szczytach gołych i martwych.
Dziadek, raz tylko rzuciwszy okiem przez objektyw, podał mnie szkła i rzekł:
— To jest owa wyspa. Te wierchy poznałbym choćby na końcu świata.
Podwójna soczewka pozwalała dokładnie rozróżnić pofałdowany spłacheć lądu, który wznosił się jakgdyby piętrami z nad morza, przechodząc kolejno od wydm piaszczystych do łańcucha małych wzgórz, które na zachodnim brzegu dochodziły do poważnej wysokości, biegnąc prawie przez całą długość od północy na południe. Część środkowa wydawała się gęsto zalesiona; drzewa pięły się po stokach aż na odległość jakich kilkuset stóp od szczytów górskich, które były nagie i skaliste; środkowy i najwyższy z nich, mgłami obwisły olbrzym panujący nad wyspą miał zbocza strome, skrzesane[42].
— To Góra Lunety — ozwał się dziadek, zważając, z jaką usilnością przyglądam się temu wierchowi. — Tam to wystawiamy czaty, gdy stoimy w przystani, a imię tej góry niektórzy nadają całej wyspie. Atoli naprawdę ta miejscowość nie ma ustalonej nazwy, tak iż każdy ją przezywa wedle swego widzimisię. Lepiej to jeszcze zrozumiesz, gdy ci nadmienię, że Góra Lunety znana jest równie jako Maszt Główny. Czy widzisz dwa inne wysokie wierchy w jednej z nim linji, jeden na południu, drugi na północy? Ten północny nazywają Fokmasztem (Maszt Przedni), a jego bliźniak na południu nosi miano Bezan-maszt (Maszt Tylny).
Mieliśmy wiatr od bakortu[43], kierując się na wschód od zrębu wyspy, a gdy dziadek mój domawiał słów powyższych, zatoczyliśmy już wielkie koło. Skaliste granie zniżyły się, przechodząc w lesiste wiszary; spostrzegłem też migotliwy blask strumienia, który wpadał do zatoczki.
— Czy to wasza przystań? — zapytałem.
— Nie, ona nie jest wcale tak wygodna, jak ta, do której zawijamy zazwyczaj — odparł Murray — chociaż w razie burzy bywa wcale bezpieczna; nazywają ją Zatoką Północną. Główna przystań, znana pod nazwą Limanu Kapitana Kidda, wrzyna się w południowo-wschodni cypel wyspy.
Podmuch wiatru ustawał, co było dla nas okolicznością pomyślną, jako że potrzeba nam było szerokiego morskiego przestworu, by móc bezpiecznie opłynąć wyspę; wybrzeże wschodnie, choć gładkie i piaszczyste, nie miało ani dogodnych ostoi ani spławnej głady[44]. Podpluski wodne raz wraz zalewały płaskoć[45], ożywając się ustawicznym hukiem, zagłuszającym skrzypienie lin naszego statku i wrzawę morskiego ptactwa, którego nieprzeliczone chmary jęły kołować nam nad głowami, w miarę jakeśmy podjeżdżali bliżej. O pół mili w tyle za nami chybotał się Koń morski, jadąc śladem naszego nurtu. Gdy spojrzeć w stronę morza, wszędy kres widnokręgu zlewał się z nieobjętym obszarem oceanu.
Dla mnie, przyzwyczajonego do zabiegliwego życia małej ruchliwej mieściny lub do rozchwianych wierzchołów drzewnych w leśnym ostępie, co pod swemi nieuciszonemi konary daje schron wszelakim dzikim ludziom i zwierzętom, było coś przerażającego w tem osamotnieniu skrawka lądu, który widniał przed nami.
Był tu niejako w pomniejszonych rozmiarach cały kontynent, posiadający przylądki, zalewy, rzeki, góry, lasy i pola — a jednakże jakiemże wydawał się pustkowiem na tle zielono-modrej wody! Jak mniemam, miała ta wyspa najwyżej trzy mile wzdłuż, licząc od północy na południe, a zapewne niewiele więcej nad milę — w miejscu gdzie była najszersza. Lecz gdym na nią spoglądał z rufy Króla Jakóba, wydawało mi się, że jest ona mniejsza od zielonej plamki, zwanej Wyspą Gubernatora, która znajduje się przy ujściu Rzeki Wschodniej naprzeciw Nowego Jorku. A jakichże, serce rozdzierających, okropności widownią był ten mały szmat lądu! Ileż tu się dokonało aktów bezlitośnego wiarołomstwa!
Gdyśmy zbliżyli się do brzegów wyspy, zauważyłem kępy zwikłanych z sobą drzew, które porastały przeważną część jej powierzchni. Nieco iglastych kłodzin dochodziło do wcale pokaźnych rozmiarów, lecz większą część leśnego zadrzewienia stanowiły sękate, wichrem połamane karły, niekształtne chojaki i parości. Całe to miejsce, gdy mu się było przyglądać zdaleka od lądu, czyniło wrażenie przykre i odpychające — budziło taką zgrozą jak milczące okrucieństwo, bijące z postaci ślepego Pew.
Załoga Króla Jakóba wpatrując się w wyłaniający się zarys brzegu, zastygła niejako w cichości zaciekawienia, które niepomału mnie zdziwiło. Ludzie zaprzestali rozmów, nie słychać było niczyich żartów; brasowanie lin i przekręcanie rej wywoływało jedynie parę zwykłych okrzyków i przyśpiewów: „hej — ho“ — bez których żeglarz nie potrafi nic wykonywać... ani źle ani dobrze.
Zwróciłem na to głośno uwagę, a dziadek, stojąc koło mnie i patrząc przed siebie w zamyśleniu, uśmiechnął się.
— Gdyby najbliższe tygodnie miały nam przynieść wywczasy i hulankę, musielibyśmy dołożyć niemało wysiłków by utrzymać karność — ozwał się. — Ale w obecne] chwili powinnością naszej załogi jest trud i cierpliwość, o czem oni wiedzą i czego już zakosztowali. Dlatego to Robercie, oni teraz milczą.... a nie pod wrażeniem klątwy złych czynów, którą, jak ci się zdaje, wyczytać można w całej okolicy. Wyspa ta niemało widziała złego, w to nie wątpię. Ale ludzie, a zwłaszcza żeglarze mało się troszczą o zło, które było — jeżeli tylko sam kraj może dogodzić ich potrzebom. Nie nie, mój chłopcze, pomimo wszelkich upiornych wspomnień, jakie się wiążą z Zatoką Kapitana Kidda, będzie mógł jeść, nie bojąc się choroby, gdyż Jakób będzie tak cicho spoczywał pod osłoną przystani, jak gdybyśmy się znajdowali na suchym lądzie.
— Upolujemy tu nieco ciczizny, ja — odezwał się Piotr, a w głosie jego znać było radość.
I wskazał na zboczą jednego ze wzgórza z tej strony Lunety; spojrzawszy tam, widziałem przez chwilę sznur białych kropek, skaczących z urwiska na urwisko.
Murray roześmiał się.
— Masz bystry wzrok, przyjacielu Piotrze, — zauważył. — Lecz gdybyś wziął sobie do pomocy moją lunetę, przekonałbyś się, że to, co widziałeś, były kozły... jak powiadają, ma to być potomstwo trzody pozostawionej tu niegdyś przez dawnych flibustjerów, którym jesteśmy za to niezmiernie wdzięczni. Koźlęcina ani się umywa do dziczyzny, ale można jej oddać pierwszeństwo nad soloną wołowiną i wieprzowiną, a wyborne kąski młodego koźlęcia gotowanego w mleku jego matki — wszak nie jesteśmy obowiązani do zachowywania przepisów mojżeszowych — mogą przemówić do podniebienia tak niezaprzeczonego smakosza, jak waćpan. Dzikie ptactwo i młode kaczki też nie są do pogardzenia, będziemy też mieli wielkie zapasy ryb i ostryg. Ba, mogę waćpanu zapewnić różne przyprawy do naszego pożywienia, które cię wnet pogodzą z losem.
Piotrowi twarz się rozjaśniła.
— To dobsze — powiedział. — Ja, teraz będę mógł spokojnie nabijać szołądek, nie naraszając go na buszliwość fal morskich.
Kilka mil na południe od tej góry widać było białą opokę, wystającą z morskiej mierzei; nieopodal znajdował się mały ostrówek, a za tymże druga, nieco większa, wyspa. Murray dał rozkaz sternikowi, by skręcił na wschód, a niebawem po długich kołowaniach skierowaliśmy się na południowy wschód, by ominąć szereg rew[46] podwodnych. Na przód okrętu wysłano człowieka z ołowianką, a kilku innych sprawdzało jego sondowania wzdłuż całego pokładu aż do rufy. Głębokość snadzizny wahała się od dziesięciu sążni aż nieco poniżej pięciu; atoli Murray spokojnie kierował wciąż naprzód swój okręt, a Koń morski szedł wciąż dokładnie naszym śladem, — aż nagle skręciwszy na sztymbork[47] znaleźliśmy się w przystani rozleglejszej i głębszej od zatoki Północnej, mając po prawicy brzegi mniejszej wysepki, a po lewicy samą wielką wyspę.
Dziadek poruczył Marcinowi kierownictwo okrętu i podążył w stronę, gdzie staliśmy obaj z Piotrem, rozglądając się wokoło. Mieliśmy już wiatr od strony mniejszej wyspy, a ponieważ dął z mniejszą siłą, więc i statek posuwał się wolniej. Woda wydawała się przedziwnie spokojna — zamiast kołysać nas to w tę to w tamtę stronę, jedynie marszczyła się i z cicha pomrukiwała gdy pruła ją ostroga naszego statku. Skwar słoneczny, którego nie chłodził swobodny napływ odmorskich podmuchów, stał się wprost niepomierny. W kilka chwil pokłady były już tak gorące, iż niepodobna było się ich dotknąć, i nie mogliśmy oprzeć się dłonią o burtę.
Nie było tu płaskoci ani gładziny, jeno iłowe trzęsawiska, porośnięte aż do zasięgu wody pokręconemi, wielokorzennemi drzewami, których połyskujące, bladozielone listowie tworzyło szeleszczącą zaporę, nieprzeniknioną dla ludzkiego oka. Cieśnina zaginała się, idąc za krawędzią mniejszej wysepki, a opodal obaczyliśmy ujście małej rzeki, przypominającej tę, która wpadała do Zatoki Północnej.
— Na sztymbork, panie Marcinie! — zawołał dziadek, przyłączywszy się do mnie i do Piotra. — Steruj na prawo, uprzejmie proszę. Tak, na tę rewę. Zatrzymamy się na głębokości poniżej trzech sążni. Przykaż, by spuszczali kotwicę.
Marcin rzucił rozkaz. Rozległ się gwizd; następnie doszedł nas szczęk i zgrzyt opadającej liny, a wreszcie donośny plusk, który spłoszył ptactwo, iż z wrzawą wzbiły się w powietrze, — i Król Jakób zabujał się na kotwicy tuż pod samym spychem mniejszej wyspy. Dziadek wyciągnął rękę nad balaski.
— Tę wyspę, Robercie, nazywają Wyspą Szkieletów — ozwał się. — Mówię ci to, ponieważ taką zgrozą i ciekawością przejmują cię najokropniejsze szczegóły z naszej przeszłości. Niestety muszę otwarcie powiedzieć, że nie znam wiarygodnych podań objaśniających tę nazwę. Piraci mają zwyczaj nazywać miejscowości, jak im się podoba, ni przypiął ni przyłatał, skoro im tylko przyjdzie fantazja.
— Czy możemy wyjść na ląd? — zagadnąłem, nie bacząc na jego szyderstwa.
— Róbcie co chcecie — odrzekł, wzruszając ramionami. — W każdym razie muszę wszystkich swoich ludzi zaprząc do roboty na pokładzie i nie mogę żadnego uwalniać po to, by miał was pilnować.
Ja, ja — nalegał Piotr. — Zapolujemy sobie na kozły, hę?
— I owszem, jeśli macie ochotę — zgodził się Murray. — Ben Gunn wynajdzie wam parę lekkich muszkietów lepszych niż nasze krucice. Każę spuścić łódkę i będziecie mogli sobie w niej płynąć.
— A nie boisz się waszmość, że uciekniemy? — zapytałem z ciekawości.
— Jakimże sposobem? — żachnął się ów. — Rozejrzyjcie się dokoła.
— Możemy zbudować statek — oświadczyłem, — a conajmniej tratwę.
— A dokądże to pojedziecie? — przyparł mie dziadek do muru. — Morza tutejsze są burzliwe i rzadko odwiedzane przez żeglarzy. Zresztą sądzę, że nie potrafisz zbudować okrętu w ciągu tego czasu, przez jaki pozostawię cię w spokoju. Nakoniec zaś, mój kochany wnuczku, muszę ci przypomnieć, że obiecałeś mi dopomóc w pewnej sprawie.
— Nie potrzebuję zważać na to zobowiązanie, w razie gdy mi się trafi sposobność ucieczki, — starałem się świecić bakę.
— Może nie potrzebujesz — odrzekł dziadek, — jednakże będziesz do tego zmuszony.
To rzekłszy, oddalił się, polecając Saundersowi, by kazał spuścić czółno na wodę. Nie odzywał się już do nas ani słówkiem, aż do chwili, gdyśmy zaopatrzyli się u Benjamina Gunna w broń i węzełek z żywnością i powróciliśmy na pokład. Wtedy przestał doglądać opatrywania głównej rei i dogonił nas w korytarzu.
— Pragnę nadewszystko, Robercie, — rzekł do mnie, — postępować z tobą łagodnie. Dlatego proszę cię, byś mi wierzył, że myślę jedynie o waszem bezpieczeństwie, gdy wymagam od was przyrzeczenia, iż wrócicie na pokład najpóźniej w godzinę po zachodzie słońca.
— Czemuż to? Cóż to szkodzi... że...
W tej chwili tuż za nami przybił Koń morski. Żagle miał bezładnie powykręcane to wdół to wgórę, a z rufy, pokładu środkowego i forkasztelu rozbrzmiewały rozkazy i odpowiedzi, płynące z ust kilkunastu znajdujących się tam łudzi. Flint w czerwonym kapeluszu uwijał się na rufie, wtrącając swój głos tubalny do tego zgiełku, ilekroć zamieszanie przechodziło już w rozprzężenie. Pew zgarbił się nad helmątem[48], a zielony daszek przysłaniał mu oczy, prochem wypalone; Jan Silver stał koło niego, wspierając się na rzeźbionej kuli mahoniowej, a jego spokojny, miły głos był jedynym dźwiękiem, jaki można było rozpoznać w rozgardjaszu, panującym na pokładzie tego niesfornego statku.
— Hej, do licha, ale ci to była... ...podróż, Murrayu! — wrzasnął Flint.
— Jesteśmy już na miejscu — odrzekł dziadek grzecznie.
— Juści! ale co tu z sobą poczniemy? — odkrzyknął mu Flint. — A bodajby mnie..., jeżeli wiem, co pięciuset... myśli robić przez tyle miesięcy!... chyba tylko chlać rum i kłócić się dla rozmaitości!
— Należy oporządzić wasz okręt, człowiecze — odparł Murray. — On się tego domaga!
Flint w odpowiedzi rzucił przekleństwo. Koń morski stał nazbyt daleko, by można było rozróżnić wszystkie słowa kapitana, wszakże usłyszałem urywek pierwszego zdania:
— ...oporządzić okręt? Tylko... kiep... oficer marynarki miałby ochotę... swój...
Dziadek, jak to miał we zwyczaju, ruszył parę razy po gallijsku[49] ramionami i zażył tabaki.
— Podobno kapitan Flint chce iść ze mną na udry. Dziwny on z usposobienia, a jednocześnie człek to tęgi, Robercie, pomimo całej jego głupoty i zaślepienia. Ale wróćmy do twego zapytania. Chciałeś się dowiedzieć ode mnie, co ci się złego przydarzyć może na lądzie. Odpowiem ci, że dokładnie nie wiem, lecz mówiąc bez ogródek, że posłużę się językiem naszego sojusznika, może ci się to przydarzyć „kroćset......“ i innych przypadłości. Dlatego radzę, ażebyś wracał na okręt najpóźniej w godzinę po zachodzie. Żal mi cię bardzo, Robercie, ale nie będę mógł ci pozwolić na opuszczenie okrętu, jeżeli mi nie dasz słowa, że dotrzymasz tego warunku.
— Daję na to słowo waszmości — odpowiedziałem krótko i zacząłem zstępować za Piotrem po drabinie ku narządzonej już łódce.
Wzięliśmy się do wioseł i pomknęliśmy poprzez liman w kierunku ujścia rzeczułki, którą widzieliśmy z pokładu Jakóba; droga wypadła nam tuż koło żółtego kadłuba Konia morskiego. Ze strzelnicy ozwał się przeraźliwy krzyk i koło czarnego wylotu wystającej armaty ukazała się ruda łepeta Darbego Mc Graw.
— Chwała Bogu, panie Bob, a więc pozwalają paniczowi chodzić, gdzie mu się żywnie podoba? Musi tam pan chyba być w wielkich łaskach. Czy już zrobili panicza oficerem?
Miałem mu już coś odpowiedzieć, gdy z wyniosłej rufy spadło na nas chmurne spojrzenie Flinta.
— Bodajem skisł! — ozwał się z przekąsem. — Toć to bękart Murraya! nikt inny! Cóż ty na to, Billy?
Nad burtą ukazała się zwierzęca twarz Bonesa.
— To jeniec! — zadrwił Bones. — A hula sobie na swobodzie, widzisz, Flincie? Murray jeździł aż do Nowego Jorku, ażeby go porwać, a teraz, do..., pozwala mu jechać na ląd!
Chodźno tu na okręt, kochasiu! — zawołał na mnie Flint.
— Jedziemy na ląd — odpowiedziałem, — i mamy się czego śpieszyć.
Flint popatrzył na nas wilkiem.
— Dobrze, przyjdziesz tu jeszcze niedługo. A kiedy dostanę cię swe ręce, to cię nauczę mores! Na Jakóbie zawiele jest polityki i faworyzowania! Nazywajże go sobie ciotecznym dziadkiem czy wujeczną babką, a ja, Jan Flint, powiem mu, że jest .....
Darby, cały zadyszany, przypędził na rafę i stanął obok niego.
— Ach, czy pozwolisz mi pojechać z panem Bobem, kapitanie? — zawołał. — Nie odmawiaj mi! Doprawdy, nie widziałem się z nim już przez całe trzy miesiące.
— Nie pozwolę — warknął Flint, odwracając się do nas plecami. — Czy już ci się sprzykrzył ten okręt, Darby? Czy nie jesteś naszem szczęściem? Czyż mam cię puścić i zniweczyć to szczęście, pozwalając ci na włóczęgę z bękartem Murraya?
— Prawdę mówiąc, jest on prawym synem mego starego pana, u którego ja służyłem w Nowym Jorku, drogi kapitanie, a okazywał mi zawsze tyle dobroci, że byłem do niego bardzo przywiązany, naprawdę, naprawdę, byłem bardzo przywiązany! Pozatem mam ogromną ochotę wyjść na brzeg po tylu tygodniach i miesiącach, któreśmy...
Flint poklepał go po ramieniu jakby żartobliwie i rzekł:
— E, jeżeli o to idzie, że chciałbyś wyprawić się na ląd, to całkiem inna sprawa. Ja sam też mam ochotę iść na brzeg. Bill, skrzyknijno całą wiarę do łodzi, urządzimy sobie wspaniałe polowanie na kozły koło Lunety. Jan Silver upitrasi je dla nas. A wytoczcie ze dwie baryłki rumu! Dalej, chłopcy, dalej żywo! Zabawimy się, jak przystało na uczciwych korsarzy!
Odpowiedział mu zgiełk radosnych wrzasków i wiwatów, ja zaś odbiłem wiosłami wstecz.
— Słyszysz, Piotrze? — rzuciłem przez ramię.
Ja, to śle!
— Nie możemy jechać tam gdzie oni.
Neen.
Zadumałem się, przyglądając się uważnie ukształtowaniu większej wyspy, wznoszącej się przed nami po przeciwległej stronie zalewu. O jakie pół mili na wschód od rzeki, do której zmierzaliśmy przed chwilą, drugi jeszcze ponik, mniej ponętnie wyglądający, przesączał się do zatoki poprzez łęgi mokradeł. Poza nim, w kierunku wschodniej krawędzi wyspy ciągnęły się odsłonięte zdziary i piaskowiska. Luneta i występujące przed nią wyniosłości rysowały się w dali, o jakie parę mil na zachód w sam raz w przedłużeniu wyspy i obu strumieni.
— Tu będziemy bezpieczni, Piotrze, — odezwałem się. — Oni nie wybierają się w tę stronę, a jeżeliby przypadkiem chcieli zajść nam tyły, tedy zdołamy dostrzec ich zawczasu.
— Mosze bęcie lepiej, jeszeli wrócimy na okręt — odpowiedział Piotr z wahaniem.
— Ani myślę odparłem nadąsany. — Nie będziemy szukali niebezpieczeństwa, ale jeżeli ono zajdzie nam drogę, to stawim mu czoło!
Ja — rzekł Piotr i pochylił się nad wiosłem.
Nie wjeżdżaliśmy w łożysko drugiej rzeki, gdyż trzęsawiska, które ciągnęły się wzdłuż jej biegu, nie pozwalały nigdzie wylądować, tylko przytwierdziliśmy łódkę na ławicy piaskowej, po drugiej stronie cypla, który zasłaniał nas przed oczyma załogi Konia morskiego. Następnie wzięliśmy rusznice i przedzierając się pomiędzy drzewami, poszliśmy w głąb lądu; po tarasowatem zboczu piaszczystem dostaliśmy się na szczyt małego wzgórka, skąd poprzez prześwietlę między sosnami roztaczał się dalszy widok. Widać było i Konia morskiego — od którego boków raz wraz odbijały łodzie i dążyły ku ujściu pierwszej z dwu rzek; ponad grzbietem Wyspy Szkieletów widniały marsy Króla Jakóba.
— Dobreby tu miejsce było na warownię — zauważyłem.
Ja — rzekł Piotr. — Moszna tu nawet znaleść wodę.
I wskazał na pasmo zarośli, ciągnące się wzdłuż piaszczystego stoku wzgórka, które, jakeśmy się domyślali, musiało zawdzięczać swą zieloność źródełku, bijącemu na szczycie.
— Skorośmy już znaleśli wodę, najlepiej bęcie coś przekąsić — dorzucił.
— Lecz jakże będzie z kozłami? — zawołałem. — Przecież mieliśmy...
— Nie, — uparł się Holender, — nie bęciemy strzelać. Jeszli bęciemy strzelać, korsasze usłyszą i przyjdą tutaj. Poczekamy tu, aż oni wsziscy wyjadą na bszeg. Wtedi wrócimy do Murraya.
— Nie chcę być pozbawiony pierwszej przyjemności, jakiej zaznać możemy po tylu miesiącach — opierałem się jak dziecko.
— Uczinimy to za drugim razem — odpowiedział Piotr spokojnie. — Na prziszły raz sam Murray też pójcie z nami, ja.
— Tak, ale...
— Bąć-sze teraz rozsądny. Bob. Indianie są barankami wobec tich łotrów, ja. Wróćmy na Jakóba. Niezadługo oni wsziscy dostaną się na ląd i zaczną chlać w najlepsze. Gdy się upiją, będą chcieli nas pozabijać, ale nie będą mogli wiosłować, neen.
I o zmroku odpłynęliśmy, jak niepyszni, z powrotem do Króla Jakóba, a w uszach brzmiała nam wrzawa majtków Konia morskiego, ucztujących na wybrzeżu.






ROZDZIAŁ X.
Zakładnicy.

Z pokładu Jakóba zakrzyknęły na nas straże, gdyśmy przywiązywali łódź do drabiny na bakorcie, a gdy przeleźliśmy przez burtę na pokład, pan Marcin zaświecił nam w oczy latarnią i sypnął stekiem przekleństw, wypowiedzianych, jak zwykle, w dziecięco łagodnem brzmieniu.
— Do......, ależ ja myślałem, że to ten... Flint przyszedł szukać tu guza! — jął się usprawiedliwiać.
— Gdzie jest kapitan Murray? — zapytałem.
— W kajucie.
I tym samym łagodnym tonem mówił dalej do swych ludzi:
— Na stanowiska! Pamiętajcie o rozkazach kapitana. Od tej chwili, skoro ci dwaj są już na pokładzie, macie strzelać do każdej łodzi, która się zbliża, a potem wołać hasło!
Doszedłszy do wnijścia kajuty na rufie, zastaliśmy czarnych lokajczyków, stojących po bokach; drzwi były otwarte. Przez ciemną kiszkę korytarza, ogrodzonego dokoła drzwiami pokojów mieszkalnych, obaczyliśmy dziadka, siedzącego za stołem w kabinie kapitańskiej; z boku stała szklanka wina, a przed nim leżała rozpostarta mapa. Pod niósł głowę, gdyśmy weszli.
— Widzę, że nie udały się wam łowy — powitał nas. — Pół godziny temu meldował mi wartownik, że nie było słychać strzałów na lądzie.
Opowiedziałem mu pokrótce o naszej rozmowie z Flintem i postanowieniu, jakie powzięliśmy pod jej wrażeniem. Skinął głową z uznaniem.
— Dobrzeście postąpili, Robercie. Piotr nie osądzał przesadnie niebezpieczeństw, jakie wyniknąć mogły z takiego położenia.
— Zdaje się, że i waszmość nie czujesz się sam bezpieczny, — odpowiedziałem zgryźliwie, — bo strażom, ustawionym na pokładzie, dano rozkaz, by strzelały do każdej nadjeżdżającej łodzi.
— Istotnie, nie czuję się bezpiecznie, — potwierdził z niewzruszonym spokojem me słowa. — Prawda, że byłbym zdziwiony, gdyby nasi kamraci z Konia morskiego próbowali nas napadać, ale nadto wiele miałem do czynienia z ludźmi narwanymi, zwłaszcza gdy są w stanie nietrzeźwym, bym nie liczył na tę możliwość, że oni gotowi ważyć się na wszelkie zuchwalstwo, jakie im strzeli do głowy.
— Czy waszmość to chciałeś powiedzieć, że żyjesz w ciągłym strachu przed zdradą ze strony drużyny Flinta?
Zadumał się nad tem pytaniem, popijając wino.
— Słowo „ciągły“ jest w tym wypadku za silne — oświadczył nakoniec. — Powiedzmy raczej, że doświadczenie, o którem wspomniałem poprzednio, nauczyło mnie, iż w pewnych okolicznościach (jak naprzykład podczas pijatyki, spowodowanej markotnością długiej podróży) hałastra ludzi, nie uznających żadnej powagi, oprócz silnej pięści, może dać się namówić do wybryków, jakich nie dopuściliby się kiedyindziej.
— A więc nie bęciemy strzelali do kozłów? — zapytał Piotr strapiony.
— I owszem, przyjacielu Piotrze. Z pewnością będziemy. Chodzi tylko o zapewnienie wam dogodnej sposobności do tych łowów, które wam przyrzekłem. Jutro rano obejmę nadzór nad oczyszczaniem dna okrętu; ale popołudniu weźmiemy sobie do pomocy gromadę szczwaczy i urządzimy polowanie z nagonką, jak to bywa na lądzie; przypuszczam, że przez ten czas Flint powróci do zmysłów... inaczej mówiąc, wytrzeźwieje ze swego opilstwa. Jeżeli on nie ma...
Wzruszył ramionami a ja stąd wniosłem, że święciło się coś niedobrego dla Flinta.
— Wybacz mi asan, — podjął po chwili, — że powrócę do swego zajęcia. Mam jeszcze tyle rzeczy obmyślić.
Życzyliśmy mu dobrej nocy i odeszliśmy do pokojów sypialnych, znużeni potrosze wiosłowaniem, do którego nie byliśmy przyzwyczajeni. Gdy domykałem drzwi, dostrzegłem, że dziadek cyrklem odmierzał odległość na morzu Karaibskiem i kreślił jakieś gryzmoły na marginesie mapy.
Rankiem, zgodnie z zapowiedzią, wszyscy marynarze zabrali się do oporządzania okrętu. Najpierw trzeba go było przeważyć na sztymbork, aby odsłonić dno od strony bakortu, przeto wszystką armatę, wszystkie ruchome sprzęty i ciężkie przybory przeniesiono na sztymbork, ażeby ten bok miał przewagę ciężaru. Następnie złożono wszystkie reje, ażeby nie nurzały się w wodzie; od masztów rzucono na ląd ciężkie liny, okręcono je wokoło drzew i przeciągnięto znowu na pokład, a załoga, ciągnąc wspólnemi siłami, po parę cali lub na stopę do razu, przechyliła okręt na bok. Odpływ morza dopomógł im w pracy, osadzając stępę[50] w grząskim namule zalewu, tak iż niebawem Jakób przewrócił się jeszcze bardziej.
Gdy już się z tem uporano i postępowała w najlepsze robota, dziadek kazał Marcinowi wybrać kilkunastu marynarzy, którzy byli dobrymi strzelcami, i ściągnąć łódź na wodę.
— Dziwię się, że waszmość ważysz się zostawiać Jakóba w tem bezbronnym położeniu, — rzekłem doń, gdy łódź nasza, prując tor zatoki, mijała kadłub oniemiałego Konia morskiego. — Jeżeli zeszłej nocy zachodziło niebezpieczeństwo...
— ... to dziś przed południem niema się czego obawiać — przerwał dziadek. — Na brzegu panuje zupełny spokój, a wątpię, czy który z załogi Konia morskiego jest na tyle trzeźwy, by mógł wynieść ze składu choć rożek prochu.
— Ale do wieczora chyba się wyśpią i wytrzeźwieją — nie dawałem za wygraną.
— Prawda, ale zarazem otrzeźwieją i z żądzy rozlewu krwi ... przynajmniej narazie. Naszem zadaniem będzie tedy zaprzątnąć Flinta jakąś czynnością, która rozproszy jego uwagę i unieszkodliwi go na czas tak długi, dopokąd nie będziemy zgoła potrzebowali liczyć się z jego fochami.
Wylądowaliśmy na południe od pierwszej rzeki, nad którą niedawno ucztowała drużyna Flinta, i weszliśmy w głąb lądu przez lesistą dolinę, mając po prawicy i lewicy wznoszące się wzgórza, a przed sobą wierch Lunety, hardo sterczący w oddali. Dzień był jasny i słoneczny, a garb górski rysował się, niby szary stożek, na tle błękitnego nieba. Wśród drzew szuścił łagodny wietrzyk; łomot morskiej kipieli dochodził do nas przytłumionem echem; leśne cienie studziły słoneczną spiekotę; szyszki sosen chrupotały i podskakiwały pod naszemi stopami. Nawet posępni, z podełba patrzący marynarze, idący w naszym orszaku, pod wrażeniem zmienionego otoczenia stali się niemal weseli, a na widok pierwszego kozła zaczęli nawoływać się i krzyczeć, jak uczniaki. Murray, pomimo podeszłego wieku, okazywał taką rześkość, jakgdyby był jednym z najmłodszych pomiędzy nami, a nie spudłował ani razu.
Za jego radą skręciliśmy na północ wzdłuż niższych boków Lunety, obeszliśmy pośrednie wzgórza — możnaby je nazwać podgórzem — przekroczyliśmy źródliska pierwszej z rzek, przecięliśmy na przełaj skrawek lasu i przebrnęliśmy drugą rzekę w miejscu, gdzie przejrzyste jej wody płyną płytkiem korytem pomiędzy dwiema żuławami, stanowiącemi wskaźnik jej kierunku. Droga ta doprowadziła nas na wschodnią połać wyspy, nieco na północ od wzgórka, który zwiedzaliśmy z Piotrem ubiegłego wieczora; gdy o tem napomknąłem, dziadek tak się zaciekawił, iż zażądał, byśmy poszli obejrzeć owo miejsce. Zabiliśmy tyle kozłów, iż wszyscy nasi ludzie zostali niemi objuczeni; Piotr zaś niósł kilka wiązek ptaków, które, jak świadczył Murray, miały być wyśmienite w smaku.
Szliśmy przez czas cały raźnym krokiem, tak, iż jeszcze na dobrą godzinę przed zachodem słońca dotarliśmy do miejsca, gdzie znajdowało się źródło. Dziadek bacznem okiem rozpatrzył się w okolicy, ocenił na domysł drzewo stan zboczy wzgórza i zawołał, że w sąsiedztwie nie było wyniosłości, z której nieprzyjaciel zdołałby wzgórek ten opanować.
— Trafnie to asan obmyśliłeś — rzekł do mnie. — Cowięcej, przyszło mi teraz na myśl, jak mam zużytkować energję kapitana Flinta i jego baranków w ciągu kilku tygodni naszego postoju.
Zapytałem go, z jakimby się nosił zamiarem, lecz on nic nie odpowiedział, jeno przechadzał się, pochyliwszy głowę na piersi, jak to miał we zwyczaju, gdy był głęboko zamyślony. Okrętnicy, którzy oczekiwali nas u stóp wzgórza, podeszli ku nam i ruszyliśmy z powrotem dawnemi śladami przez bagnistą rzekę i skrawek lasu w stronę pierwszego, większego strumienia. Gdyśmy tenże przekroczyli, Murray zamiast prowadzić nas w dalszym ciągu drogą, którąśmy przyszli, nakazał iść z biegiem rzeki w stronę południowo wschodnią. Koło ujścia, w gęstwinie okalającej zalewiska, wytrysnęła smuga dymu; wskazałem ją dziadkowi, mówiąc:
— To Flint tam się znajduje.
— Tak — odparł w roztargnieniu i szedł dalej.
Wydłużały się i gęstniały cienie, gdyśmy wyszli z lasu na polanę ponadrzeczną. Gorzało tam kilka ognisk, a dokoła każdego tłoczyły się gromady korsarzy, do cna zamroczonych całonocną pijatyką. Jedynym człowiekiem, który wyglądał nieco przytomnie, był Jan Silver. Skakał on na szczudle od watry do watry, doglądając udźców koźlęcych które skwarzyły się na wolnym ogniu; podłożono pod nie kawały okrętowych sucharów, celem chwytania tłustości, kapiącej z pieczeni. On to nas pierwszy zoczył i widać było, że oznajmił o tem Flintowi, który siedział z Bonesem i kilku jeszcze drabami przy najmniejszem ognisku. Kucharz ruszył w naszą stronę, a za nim dźwignął się Flint i jął się posuwać niepewnym krokiem.
— Wasza miłość przybyłeś w odwiedziny, panie kapitanie? — zagadnął Silver wesoło. — Wielka to łaskawość z pańskiej strony, zważywszy, że tylu chłopaków czuje się kiepskawo od przebrania miarki w napoju i od upustu krwi. Moje uszanowanie, panie Ormerod. Mam nadzieję, że waćpana i pańskiego przyjaciela oglądam w dobrem zdrowiu?
— Od upustu krwi? — powtórzył Murray, nie zważając na inne jego powiedzenia. — Co, znów stara historja? No, no! Nigdy nie nabierzecie rozumu! Wielu ubito?
— Trzech, kapitanie. A i tak wielkie szczęście, że...
Flint, zataczając się, stanął koło niego.
— Daj spokój, Janie, — burknął. — Ja się już rozmówię. Czego tu chcesz, Murrayu?
Dziadek zażył tabaki, uwydatniając dobitny wstręt z tak niepospolitą zręcznością, iż nie drgnął mu ani jeden muskuł w twarzy.
— Byłem na polowaniu — odpowiedział. — Zabiłem nieco zwierzyny. Wracając do łodzi, zboczyliśmy z drogi, aby resztę dnia spędzić z tobą, Flincie.
Flint chrząknął.
— Resztę dnia!....! Nie zdaje mi się, by ci na tem zależało.
— Jestem człowiekiem o zmiennych upodobaniach — odparł dziadek. — Słyszałem od Silvera, że wczorajsza hulanka pociągnęła za sobą zwykłe następstwa.
— Trzech — potwierdził Flint. — Dwóch z nich można sobie darować... parszywe szczeniaki. Trzecim był Tobjasz Welsh, chłop na schwał, jeden z najlepszych, jakich-eśmy mieli.
— Nieźle, jak na jedną noc, — zauważył Murray.
Flint, jak się wydawało, był w usposobieniu niebardzo wojowniczem, gdyż ledwie trzymał się na nogach. Jednakowoż na ostatnią uwagę znowu się rozjendyczył.
— No, a czego waćpan się spodziewasz? Ileż to miesięcy, jak mi powiadałeś mam spędzić tutaj z tą zgrają, która nic nie potrafi, jak tylko warzyć djabelską polewkę? Iluż to ludzi, jak waćpan sądzisz, dożyje dnia odjazdu? Bodajbym pękł, ale będzie tu całkiem, jak w tej pieśni, którą tak często śpiewamy o skrzyni umrzyka!
— Boję się, że do tego dojdzie! — przyznał mu słuszność mój dziadek. — Chyba, że waćpan postarasz się temu zapobiec.
— Zapobiec?
Tu Flint zaklął z taką sprawnością, jak człek rozmiłowany w swem dziele.
— Trudna to będzie sprawa utrzymać w zgodzie kilkuset ludzi na tym ochłapie ziemi i opoki!
— Należałoby oporządzić wasz okręt — rzekł dziadek na próbę.
— Zarazby wybuchł rokosz, ledwobym tego zażądał! Wszyscy chcą uciekać na brzeg; nic ich nie skłoni do pracy na okręcie, dopóki im się nie znudzą lasy i góry.
— Ach! — ozwał się dziadek. — Tak jest wistocie. Dobrze, jeżeli oni muszą przez czas jakiś pozostać na lądzie, to czyż nie leży to w ich własnym interesie, by zbudować sobie jakieś schronisko przed napastliwością żywiołów?
Flint wpatrzył się weń z zaciekawieniem.
— Myśl jakowąś chowasz w swej głowie, Murrayu. Wyjawże mi ją!
— Mówiliśmy często, iż z czasem będziemy musieli zbudować sobie warownię na wyspie — odpowiedział dziadek.
— A jakże, mówiliśmy!...
— Dzisiaj popołudniu znalazłem wspaniałe miejsce po temu... pagórek, zarośnięty piękną sośniną i dębiną, na wschód od trzęsawisk, pochodzą tam wiatry z oceanu, roztacza się wspaniały widok na przystań i przyległe wody, a na samym szczycie bije źródełko.
— A ja mam nad tem pracować! — sarknął Flint.
— Twoi ludzie będą pracowali — poprawił go Murray. — Radbym z całej duszy im dopomóc, gdyby nie okoliczność, że moja drużyna będzie miała dość roboty na okręcie przez cały czas naszego tu pobytu. My, załoga Króla Jakóba — rzec to mogę szczerze — pracujemy tyleż dla wspólnego dobra, ile pracować będzie wasza drużyna, jeżeli przystąpi do budowy twierdzy.
— Niechże będę skończonym..., jeżeli dbam choćby... o dobro ogółu! — krzyknął Flint. — Ale to prawda, że warownia jest potrzebna, a zresztą, gdy ludziska zechcą zatrzymać dłużej na lądzie, zawdy tam znajdą dach nad głową i lepsze obozowisko, niż tu, wśród rzecznych wyziewów. Zobaczę jeszcze, co należy zrobić, Murrayu. Ale jeszcze nie dzisiaj... nie w nocy... bo niemasz tu w tej chwili takiego człowieka — z wyjątkiem Jana Silvera, bodajże go! — któryby mógł zebrać myśl do kupy. Ale rankiem — to co innego! Przytaszczymy tu całą łódź pełną siekier i łopat, a ja ich zaprzęgnę da roboty. Myślę, ze można to wykonać; niechże mię..., to należy wykonać. Nie mogę przecież tracić po trzech ludzi dziennie przez całe następne sześć miesięcy!
— Nie pożałujesz tego — odpowiedział mój dziadek. — Byłoby mi bardzo miło, gdybym mógł ci się przysłużyć radą lub narzędziami, jakie posiadam.
— Do... z twoją radą! — fuknął Flint. — Narzędzia przyjmę z ochotą. Nie jest-że to przy tobie mój zakładnik?
— Tak, to mój wnuk po kądzieli.
— Możesz więc go waszmość z nami zostawić. Przyda się nam przy budowie warowni. Nie jest-że on nazbyt hardy, by pracować jak prosty wyrobnik — hę?
Murray podszedł doń tak blisko, że pomimo zapadającego zmroku mogli sobie wzajemnie czytać w twarzy.
— Gdy nadejdzie właściwa pora, Flincie, wydam, swego wnuka w wasze ręce — ozwał się spokojnie. — A wy ponosić będziecie surową odpowiedzialność za obchodzenie się z tym chłopcem.
Tu przybrał surowy wygląd.
— Słyszysz, człowieku? Surową odpowiedzialność, powiedziałem. Gdyby się znalazł jakiś drab bezczelny coby śmiał choćby palcem tknąć tego, który ma w żyłach moją krew, taki będzie żywcem odarty ze skóry i powieszony na buszprycie Jakóba.
— A jakże, — wybełkotał Flint i zniknął w ciemności.
Długi Jan Silver, który w ciągu tej rozmowy krzątał się nieopodal, wykulał się znów naprzód.
— Rychło tu ciemność zapada w tej strefie geograficznej, kapitanie! — odezwał się. — Czy waszmość nie raczysz przyjąć jednej z naszych łodzi, by pana dowiozła na miejsce?
— Dziękuję waszeci — odrzekł mój dziadek. — Nie trudno nam będzie odszukać własne czółno.
I już nie odezwał się ani słowem aż do czasu, gdyśmy już przebywali usianą gwiazdami toń zatoki.
— Zdaje mi się — odezwał się przygodnie, — że nie potrzebujemy się trapić z powodu bezbronności Jakóba.
— Dwanaście strzałów pod wodę... — zacząłem mówić, ale przerwał mi Piotr.
— On ich wszystkich wyciągnie na bszeg, Robercie. Ja, tak jest! Będą pracowali cały czas, więc nie będą myśleli o Jakóbie.
— Piotr ma umysł niepospolicie bystry — zauważył mój dziadek.
Plan cały udał się w zupełności. Budowanie warowni na wzgórzu przemawiało do dziecinnego usposobienia opryszków Flintowych, które kryło się pod powłoką zewnętrznej rubaszności. Z prawdziwym zapałem wzięli się do roboty, ogołacając wzgórze z zadrzewienia, piłując i obrębując pnie; tak wznieśli silne domostwo, wybierając na nie co potężniejsze kłody, a następnie wbili częstokół z młodej żywiny, wysoki na sześć stóp. Ściany domu opatrzono strzelnicami na muszkiety, a Flint zaczął napomykać o zbudowaniu dwóch bastjonów celem pomieszczenia sześciofuntówek; ale tymczasem na tej robocie zbiegły już całe dwa miesiące i jego ludzie znużyli się już rąbaniem i piłowaniem.
Gdy już się zbliżał koniec naszego pobytu na wyspie, załoga Konia morskiego wzięła się nie na żarty do tępienia kozłów; ponieważ to zajęcie lepsze z pewnością od wzajemnego wytępienia się ludzi (co było ulubioną zabawą tej zgrai, jeżeli nie miała nic innego do roboty), przeto nikt nie miał ochoty im tego zabraniać — a najmniej chyba mój dziadek.
On sam uporał się już z własną robotą. Królewicz Jakób znów stał we właściwej równowadze, boki miał wyczyszczone, kadłub świeżo pomalowano od wewnątrz i zewnątrz, poprzeciągano nowe liny, naprawiono żagle, sprawdzono reje, a nadwątlony maszt zastąpiono nowym, działa wypolerowano, przeliczono i uporządkowano zapasy, zbrojmistrz przygotował tak wielką ilość kartaczy, że mogła wystarczyć na trzy walne bitwy; ułożono balast odpowiednio do warunków żeglugi.
— Cacko, nie okręt; tak pięknie wyporządzony, jak gdyby dopiero wyszedł ze stoczni w Portsmouth — zauważył Murray w pewien wieczór z początkiem sierpnia.
Siedzieliśmy we trzech za stołem w wielkiej kajucie, a Piotr jeszcze pałaszował ostatki dzikiego gołębia. Przez otwarte okna dolatywał wtór pieśni, którą śpiewano na Koniu morskim, stojącym na kotwicy nieopodal w głębi zatoki:

Nóż dostał w grdykę Francuz i padł trupem —
Hej — ho! hej! i butelka rumu!
Grosz zaśniedziały był ich całym łupem —
Hej — ho! hej! i butelka rumu!

— To głos Flinta — mówił dalej dziadek. — Cieszy się, że kapitan znajduje się na okręcie. Oszczędzi nam to zachodów wyprawy na ląd.
A widząc, że podniosłem brwi pytająco w górę, dodał:
— Mam zamiar wyruszyć przed świtem, gdyż wtedy zacznie się przypływ morza.
— A przedtem waszmość musisz wydać swego zakładnika — odpowiedziałem tonem najbardziej szorstkim, na jaki mię stać było.
— Nie inaczej — potwierdził dziadek. — Żal mi cię bardzo, Robercie, ale mogę ci to napewno przepowiedzieć, że przyjdzie czas, gdy z dumą będziesz wspominał utrapienia, jakie wycierpiałeś.
— Mniejsza o utrapienia, bylebym tylko żyw uszedł z rąk tych łotrów — odpowiedziałem wymijająco.
— Co do tego nie powinieneś mieć żadnych wątpliwości — rzekł dziadek z powagą. — Ja pójdę z tobą, więc będziesz mógł posłuchać zleceń, jakie na odchodnem zostawię Flintowi. Przyjacielu Piotrze, czy nie pogniewasz się, że odejdę stąd wraz z wnukiem na pół godziny, by odwiedzić pokład Konia morskiego?
Neen — odpowiedział Piotr i odskoczył od stołu. — Ja też idę.
— Nie, nie...
— Ja też idę.
— Ależ nie było mowy o dwóch zakładnikach.
— Jeszeli Bob icie, to i ja idę — uparł się Holender. — Ja.
Murray potrząsnął głową.
— Za ciebie, Piotrze, nie mogę ponosić odpowiedzialności.
— Ja odpowiadam sam za siebie — rzekł Piotr. — Pójdę na pokład Konia Morskiego albo też waszmość pójciesz za okno.
Dziadek patrzył nań przez chwilę i nagle wybuchnął śmiechem.
— Dalibóg, zdobyłbyś się na to! A potem zapewne zostałbyś zamiast mnie kapitanem. Z tobą nie można się spierać, Piotrze. Cóż na to, mój cioteczny wnuku?
— Nie chciałbym, by Piotr miał narażać dla mnie swe gardło — odpowiedziałem markotnie, gdyż w myśli brzmiały mi jeszcze słowa pieśni Flinta.
— Idę z tobą, Bob — powtórzył Holender.
— Widzicie go! — krzyknął Murray. — Daremno tu się sprzeciwiać. On zawziął się, że pójdzie z tobą. Dobrze, przynajmniej będziesz miał towarzystwo — a ja stracę towarzysza, którego obecność, pomimo jego małomówności, zawsze była mi miła. Piotr jest dobrym przyjacielem, Robercie; chciałbym, żeby i mnie darzył przyjaźnią!
Piotr powstał.
— Iciemy — ozwał się. — Ja.
Murray, wyszedłszy na pokład, kazał spuścić łódź na wodę; wsiedliśmy w milczeniu. Noc była ciepła, powietrze ledwo że zakłócone lekkim powiewem, więc przekleństwa i zwady na Koniu morskim słychać było do podziwu wyraźnie. Natomiast Jakób był cichy, jak grób; nie dochodził odeń głos najmniejszy, a światło paliło się jedynie w przedziale środkowym i w wielkiej kajucie. Koń morski był od rufy do forkasztelu rzęsiście oświetlony latarniami, lecz Murray musiał dwukrotnie zakrzyknąć, zanim otrzymał odzew z pokładu.
— Hola, łódź! — zawołał ktoś głosem ochrypłym. — Czemu, do..., nie wejdziecie na pokład?
— Kapitan Murray chce się zobaczyć z kapitanem Flintem, — odparł spokojnie dziadek.
— Słucham, słucham, panie łaskawy, — odpowiedział schrypnięty głos, drżąc lękiem. — Zaraz go przywołamy. Czy wasza miłość raczysz wnijść na pokład?
Dziadek, postawiwszy nogę na drabince, zwrócił się do Piotra.
— Czy jesteś przekonany, że musisz iść z Robertem? — zapytał. — Ręczę waćpanu, że jemu tu nawet włos z głowy nie spadnie.
Ja, ja idę!
Dziadek za całą odpowiedź wzruszył tylko obojętnie ramionami, i zaczął się wspinać na pokład; Piotr i ja poszliśmy za nim. Za jego pojawieniem pijacka wrzawa ucichła, jakby makiem siał, ale widoczne wszędy ślady hulanki odrazu wpadły w oczy. Pod grotmasztem stała beczka rumu, w której górne dno było wybite. Koło kajuty forkasztelu deski splamione były krwią, a jakiś bladolicy chłystek brudną płachtą zawiązywał sobie ramię i półgłosem miotał przekleństwo na swego kamrata, który pokryjomu obcierał nóż w zwój strzępiastej liny. Przed chwilą jeszcze wszędzie tu zabawiano się grą i pijatyką, swarzono się i śpiewano — a teraz nagle wszyscy oderwali się od swego zajęcia, wlepiając w nas wytrzeszczone oczy.
Murray na ten ich wzrok, przerażenia pełny, odpowiedział nieskrywaną wzgardą, która, jak się przekonałem, udzieliła się i mnie samemu. Po karności i ładzie, jakie panowały na Królu Jakóbie, Koń morski czynił wrażenie wprost niesamowite; mówiąc poprostu, panował tu brud i niechlujstwo. Pokład był zawalony najprzeróżniejszemi rupieciami; takielunek wisiał niedbale i powiązany był niezdarnie, jak mi się wydawało, acz byłem sam jeszcze partaczem w sztuce żeglarskiej; żagle były poszarpane, nędznie połatane i byle jak nawinięte na reje; łodzie, beczułki, rozklekotane sprzęty, zapasowe liny i drągi leżały dokoła w zupełnym nieładzie. Deski, po których stąpaliśmy, były oślizgłe od tłustości. Z poręczy odpadała farba, a na lufie działa, ustawionego w niewłaściwem miejscu, widać było plamy rdzy.
Flint zataczając się, zeszedł ku nam z rufy; stan jego trzeźwości był w najzupełniejszej zgodzie z całem otoczeniem. Podobnie jak większość jego ludzi, zdjął z siebie surdut, koszulę, pończochy i obuwie, by mógł łatwiej znosić spiekotę lata podzwrotnikowego. Obszerne na nim szarawary z żaglowego płótna, takusieńkie jakie nosili prości okrętnicy, były zaplugawione brudem i smołą. Na obnażonych łydkach i ramionach pełno było śladów zastygłej krwi, pochodzących od zadraśnięcia kolcami ostrężyny w czasie wypraw po lądzie; skroś kosmatego uwłosienia jego piersi widać było głowę tygrysa, przedziwnie wytatuowaną barwami: żółtą i czarną. Szczeciasta czupryna okalała mu posępne, zbójeckie oblicze, jeżące się niegolonym przez wiele tygodni zarostem.
Oczywiście, pomiędzy nim a moim dziadkiem, przystrojonym w zgrabnie dopasowaną odzież z czarnego jedwabiu i starannie ufryzowanym, zachodziła taka różnica takie przeciwieństwo, jak pomiędzy obiema okrętami! Snadź Flint sam to odczuwał, bo mruknął gniewnie:
— Czego tu szukasz, Murrayu? Czy chcesz być naszym nadzorcą?
— Przyszedłem dopełnić warunków naszego układu — odparł mój dziadek — Jutro rano, gdy nastanie przypływ, wyruszę w drogę... więc przyprowadzam ci nie jednego zakładnika, ale dwóch.
Flint przystąpił bliżej, przyglądając się bacznie mnie i Piotrowi.
— Dwóch?... hę? Na cóż mi dwóch? Cóż mi przyjdzie z tego tłuściocha? On tobie ani brat ani swat.
— Owszem, — sprzeciwił się mój dziadek. — Pan Corłaer jest dawnym i to poważnym, moim wrogiem, którego jednak spodziewam się z czasem przekabacić na swoją stronę.
— No, ale mnie z niego nic nie przyjdzie; bodajbym sczezł, jeżeli mi on się tu na co przyda.
— Weźmiesz ich obu albo żadnego — rzekł dziadek głosem zamrażającym krew w żyłach, jakim to on umiał tak dobrze się posługiwać.
— Tak się waszmość zawziąłeś? — żachnął się Flint. — Bodajby cię...
W burych oczach Murraya zamigotał jakiś błysk, niby zapalony odblaskiem latarń, co wisiały na niższych linach.
— Jest ich dwóch — dokończył Flint pośpiesznie. — Ale nie zobaczysz już nigdy jednego z nich, jeżeli nie dotrzymasz umowy. Wiele znosiłem od waszmości, panie Murray, lecz...
— Zniesiesz jeszcze więcej za odpowiednią zapłatę w złocie — strofował go mój dziadek. — Daj spokój, człowiecze, ja czytam w twej duszy, jak w otwarte] księdze. Gdyśmy się spotkali po raz pierwszy, szczyciłeś się, że jesteś starszym majtkiem na kupieckim brygu. Gdybyś tylko umiał korzystać ze sposobności, wprowadziłbym cię na drogę do zaszczytów i dostatków.
— Zaszczyty! korzyści! — zaszydził Flint, śmiejąc się poczwarnie. — Tak, waszmość zabrałeś mnie, gdym był uczciwym młodzieńcem, i uczyniłeś ze mnie korsarza. Jedyną zaś korzyścią, jaką uzyskałem przez obcowanie z waćpanem, będzie to, że kiedyś zadyndam na Placu Stracenia.
Dziadek uciekł się znów do zażywania tabaki, pobrzękując w tabakierę podczas słów Flinta.
— Słuchajno, — przerwał, widząc, że kapitan Konia morskiego zagalopował się tak daleko, — czas nagli. Mam ci powiedzieć tylko dwie rzeczy. Pilnuj dobrze i otaczaj opieką te dwie osoby, które ci powierzam, a za dwa miesiące wręczę ci trzysta piędziesiąt tysięcy funtów.
— Waszmość mówiłeś o siedmiuset tysiącach — obruszył się Flint.
— Powiedziałem, że siedemset tysięcy ma być rozdzielone pomiędzy dwa okręty.
— Oho! A waszmość weźmiesz cząstkę kapitańską z połowy, przypadającej na Króla Jakóba? I to oprócz stu tysięcy, które bierzesz w łupie?
— Moje warunki są całkiem jasne — odparł Murray. — Teraz przechodzę do drugiego punktu. Gdy powrócę, może się zdarzyć, że będziemy musieli okazać się rączymi w biegu. Polecam waćpanu utrzymywać swój okręt w przyzwoitym porządku. W takim stanie w jakim obecnie znajduje się okręt, nie zdoła on uciec nawet przed portugalskim handlarzem niewolników.
Chytry wyraz zaświtał na obliczu Flinta.
— A gdzież to waszmość myślisz zdybać owe półtora miljona? — zagadnął watażka. — Wiele już o tem mówiłeś, ale mało dałeś mi wyjaśnień. Którędyż to jeździ okręt ze skarbami? Gdzie będziesz nań czatował? Pomiędzy hiszpańskiemi posiadłościami a oceanem Atlantyckim są rozległe morza, a waszmość, panie Murray, nie potrafisz obsadzić wszystkich bełtów i cieśnin.
— W tej części mego dzieła musisz już waćpan na mnie polegać — odrzekł mój dziadek oschle.
To mówiąc, podał mi rękę, którą — prawie ku memu zdziwieniu uścisnąłem szczerze i bez przymusu.
— Robercie, — przemówił — bardzo tego żałuję, że konieczność zmusza mnie ściągać na ciebie tę przykrość. Będzie mojem usilnem staraniem, by kiedyś ci to należycie powetować. Tobie też, przyjacielu Piotrze. Pamiętajcie, że pracujemy dla sprawy donioślejszej, niż nasze wzbogacenie.
Przeskoczył zwinnie poprzez parapet burty i zniknął po drugiej stronie. Zaraz potem zachrzęściły jego trzewiki na szczeblach drabiny, a niebawem posłyszeliśmy plusk wioseł odpływającej łodzi.
— Bodajbym pękł, ale bywają chwile, iż wierzę wszystkiemu, co on mówi, — zaklął Flint.






ROZDZIAŁ XI.
Piotr igra z losem.

W świetle latarni zabłysła ruda głowa Darbego Mc Graw.
— Dalibóg, pan Bob znów do nas powrócił! Czyż nie jest to wielkie szczęście, że mamy pana pomiędzy sobą! Czy panicz już porzucił na zawsze tego starego djabła?
I skinął płomienną głową w stronę olbrzymiego pudła Króla Jakóba. Flint wybuchnął ochrypłym śmiechem.
— Tego starego djabła! — powtórzył. — Niechże mnie..., ale Darby umie czasem nadać komuś właściwy przydomek. Nie jest on doprawdy niczem innem, chocby, do....., uważał się za Bóg wie kogo!
Darby podał mu potężny srebrny roztruchan z rumem.
— Przyniosłem to panu z kajuty, kapitanie — rzekł schlebiająco, posługując się narzeczem irlandzkiem. — Doprawdy, powiadam, jeżeli kapitanowi przyjdzie rozmawiać z Murrayem, zostaje mu zawsze przykry smak w gębie, który należy spłókać, więc najlepiej mieć zawsze w pogotowiu napitek.
Flint pochwycił podany mu puhar, przechylił wtył głową i duszkiem łyknął palący trunek, jakgdyby to było wino.
— Słusznie mówisz, chłopcze — odpowiedział kwaśno. — Ja zaś myślę, że potrzeba mi będzie nieraz całego szczęścia, jakie może mi przynieść twoja ruda głowa. Gdzie jest Billy Bones?
— Urżnął się i leży pod stołem w kajucie — odrzekł skwapliwe Darby.
— A bodajże tego niedołęgę! A Długi Jan?
— Chyba to waćpan sam, kapitanie drogi, wysłałeś go na ląd, nie chcąc dopuścić, by ludzie znajdujący się w twierdzy, mieli się wzajemnie wyrżnąć.
— Tak uczyniłem. Wobec tego sam zajmę się jeńcami.
— Jeńcami! — żachnął się Darby, otwierając szeroko oczy. — Aleć on jest siostrzeńcem, czy też wnukiem, tego starego czarta. Za co chcesz go aść uczynić więźniem? Co więcej, był on moim przyjacielem w Nowym Jorku, a Piotr także. Będą z nich jeszcze świetni piraci, byłeś dał im tylko trochę czasu.
— Powiedziałem, że są jeńcami, więc też tak będzie! — rozsierdził się Flint. — Wiesz-no ty, Darby, co to jest zakładnik?
— Czy to taki, co ma być nieszczęśliwy? — zapytał Darby.
— Więcej, niż kto inny, — odparł Flint, śmiejąc się pobłażliwie. — A więc oni są zakładnikami, Darby. To zupełnie tak jakby byli więźniami.
— Ach, kapitanie, nie obchodź się źle z panem Bobem! Jest to najmilsze paniątko, z jakiem spotkałem się w mem życiu... a Piotr jest świetnym wojownikiem. Warto, żebyś posłuchał ich opowieści o jego walkach i bijatykach z Indjanami czerwonoskórymi.
— Będę względem nich tak surowy, jak na to zasługują — odrzekł Flint. — Ale w noc dzisiejszą muszę mieć ich żywymi.
Darby szarpnął go za rękaw.
— Nie powiem nic, jeżeli musisz zgładzić Piotra..., chociaż był on mi zawsze dobrym przyjacielem. Ale bądź łaskaw dla pana Roberta. Nie ma on żadnych złych zamiarów, a jeżeli będzie miał sposobność odpowiednio się wykształcić, możemy go urobić na dzielnego korsarza, który podoła dwom ludziom, uzbrojonym w noże i siekierki!
— Hoho! — zawołał. — Taki to z ciebie czupurny kogucik, panie Ormerod, czy jak się tam zową? Bardzo ci jestem wdzięczny za te wiadomości, Darby. Wiedziałem, że ten Koźli Kaftan to niebezpieczna sztuka, ale nigdy nie miałbym się na baczności przed tym młokosem, gdyby nie twoje ostrzeżenie. A niech mnie kule biją, gdybym miał do czynienia z takimi dwoma zapaśnikami!
Zobaczyłem, że Darby swem orędownictwem wyrządził mi iście niedźwiedzią przysługę, więc odezwałem się w imieniu własnem:
— Waćpan nie powinieneś za prawdę uznawać wszystkiego co mówi ten chłopak. On mówi to w dobrej myśli, ale...
— A niechże mnie okrzyczą za ostatniego ciemięgę, jeżeli nie widziałem, jak panicz Tomaszowi Tumbullowi wytrącił z ręki siekierkę, odbijając jednocześnie nóż Dicka Varje... a mógł cię on łatwo przebić, bo wojownik to nielada, jak mówił sam Piotr! — obruszył się głośno Darby.
— Dość mi tego — warknął Flint. — Nie kłamać, za pozwoleniem, moi złoci panowie! Przyjdzie czas, że wasze przechwałki...
— Wcale się nie przechwalałem.
— Schowaj asan język za zębami! Uciszcie się obaj, bo inaczej zadam wam tęgiego bobu!
I skinął na kilkunastu drabów, którzy stali nieopodal, przyglądając się nam zarazem nieprzyjaźnie i z zaciekawieniem.
— Zamknąć tych nożowców na noc do lazaretu! — rzucił rozkaz. — Jest to para szaleńców, więc trzeba ich dobrze przypilnować do czasu, gdy pójdą pod topór.
— Och, biadaż mi, biada! — zaszlochał Darby. — Cóżem to ja najlepszego narobił swym jęzorem! Ależ, kapitanie drogi, waćpan nie potrzebujesz wierzyć temu, co opowiadałem o panu Bobie. Jego jedynym pragnieniem jest zostać dzielnym, bitnym korsarzem. Dalibóg, o niczem innem nie mówiliśmy w dawnych czasach!
— Nie plećże głupstw, Darby — odezwałem się, poczem zwróciłem się do Flinta i gromady, która nas otaczała: — Kapitan Murray kazał...
— Wiem, wiem! — przerwał Flint niecierpliwie. — Obchodzić się z wami tu będą tak, jak na to zasłużycie. Jestem dobrym szyprem[51], może to wam poświadczyć każdy z załogi Konia morskiego, mój chłopcze. Ale jesteście mi rękojmią bogatego zysku, więc byłbym..., gdybam pozwolił uciec tobie albo też twojemu opasłemu przyjacielowi, który tu przyszedł z tobą. Więc przestańcie już gderać i chodźcie ze mną z dobrawoli, a nikt was nie uderzy ani w niczem nie urazi. Jutro Jakób odjedzie, a wtedy wprowadzimy tu wszędzie nowy porządek.
Jego wąskie zielone oczy, zezujące z obu stron jego spiczastego nosa, przyglądały mi się z niejakiem uznaniem.
— Myślę sobie, że jeszcze dojdziemy z sobą do porozumienia — dokończył. — Ale to jeszcze się zobaczy.
Piotr, stojąc tuż koło mnie, przemówił po raz pierwszy:
Ja, ja. — Pójciemy. Chce mi się spać.
— Spać? — zadrwił Flint. — Wyśpisz się, serdeńko! Chodźno ze mną.
I pociągnął nas za soba; inni ruszyli wślad za nami, a na samym ostatku szedł Darby, omal nie płacząc. Weszliśmy do kwater na rufie, potykając się na pustych butelkach, potłuczonych talerzach, porozrzucanych łachmanach, obuwiu, przyborach okrętowych i leżącej broni. Gdyśmy doszli do końca korytarza, Flint zdjął ze ściany latarnię, a jeden z marynarzy podniósł wzwodzone dźwierze; pod niemi rozwierała się czeluść, pełna mrocznych cieni, które rozbiegały się i chwiały, jakgdyby chcąc uciec przed słabiuchnem światłem. Przytem zionęło stamtąd zapachem wcale nieprzyjemnym. Cofnąłem się.
— Chyba możecie nas umieścić bezpiecznie gdzieindziej, a nie w tej norze! — wybuchnąłem.
— Nie, nie! — sprzeciwił się Flint.
— Na całym okręcie niema drzwi, któreby miały taki zamek, iżby Darby mógł was obu zostawić sam na sam. Przykro mi, mój chłopcze, że będziesz tu siedział niewinnie, ale dzisiejszą noc musisz przespać w lazarecie. Chodź-no, chodź; nie doprowadzaj mnie do tego, bym miał użyć przemocy. Dam wam tu oto latarnię, żebyście mogli uchronić się od szczurów, a jutro rano urządzimy to jakoś inaczej.
Piotr przecisnął się koło mnie i wyjął mi z rąk latarnię.
— Iciemy, ja, — zapiszczał. — Choć-no, Bob.
Poszedłem za nim, nie mówiąc ani słowa, dziwiąc się już niepomału jego niezwykłej uległości.
— Czy widzicie drogę przed sobą, mości panowie? — zawołał za nami Flint, przedrzeźniając służalczy ton właściciela gospody, co pobudziło do wielkiej wesołości jego drużynę przyboczną. — Obdarzcie swemi względy nasz niski dach, a niech pod nim dobrze będzie waszmościom! Pościeli nie przewietrzono, ale nie spodziewaliśmy się waszej gościny.
Ozwał się gwar rubasznych śmiechów i natrząsań, skroś którego wydzierał się piskliwy lament irlandzkiej mowy Darbego; wraz też z głuchym łoskotem zapadła się wrótnia. Szczękły zasuwane rygle i zawory, zadudniły stąpania oddalających się korsarzy. Usiadłem na najniższym szczeblu drabiny i obejrzałem się z rozpaczą wokoło; tymczasem Piotr, podnosząc latarnię tak wysoko, jak mu na to pozwalała niskość nory, obchodził na czworakach szczupłą powierzchnię naszego więzienia.
Czarny szczur, wielkości kota, przebiegł mi pod nogami; piski i szurgania rozległy się po kątach. Słychać było pluchotanie wody o kadłub okrętu, skrzyp rudla i dziwne, jękliwe szmery, jakie wydaje statek, czy to w drodze, czy na kotwicy.
Piotr powrócił do podnóżka drabiny, postawił latarnię na podłodze i zwalił się jak kłoda nieopodal.
— Co myślisz, Bob? — zapytał tonem pieszczotliwym. — Czi zostaniemy tu czi też się wydostaniemy?
Spojrzałem nań chmurnie.
— To nie żarty, — burknąłem. — Mam powody...
Ja — potwierdził. — Ta młoda panienka...
Holender mówił tak mało i okazywał tak mało przejęcia się tem, co działo się wokół niego, że często dziwiło to nawet tych, którzy znali go lepiej, jak to stale utrzymywał mój ojciec. Aż do tego wieczoru nie mówił ani raz ze mną o planie Murraya, że mam być użyty jako zakładnik celem pozyskania Flinta. Nigdy też o tem nie napomykał, że chce mi towarzyszyć. Nigdy też ani słówkiem nie zdradził przypuszczenia, że być może wolałbym zostać na pokładzie Króla Jakóba w czasie wyprawy na okręt ze skarbami. Ale, jak się teraz okazało, poczciwiec przemyślał rozważnie każdą z rzeczy powyżej wspomnianych.
— Skądże wiesz? — zawołałem.
— Wiem, — odparł, niby to śmiejąc się głupkowato. Ti myślisz, sze młoda ciewczyna jest dobrą ciewcziną. Myślisz, sze to niedobsze, szeby miała się dostać na pokład Jakóba. Chcesz być tam i wiecieć napewno, sze jej nic nie zagrasza.
— Wszystko to święta prawda, Piotrze — jęknąłem. — Spodziewałem się aż do samego końca, że ten nieszczęsny plan Murraya jakimkolwiek sposobem obróci się w niwecz, ale ten człowiek jest uparty, jak sam djabeł.
Ja — przyznał mi słuszność Piotr. — Myślę, Bob, sze on zdobęcie okręt ze skarbami. To szecz łatwa.
— Łatwa? Nie widzę czemu!
Ja, łatwo go zdobyć. Ale później bęcie miał kłopoty. Zbyt wielki skarb nie przinosi szczęścia korsaszom. Znajciemy się póśniej w opałach.
— My!... Nas już tam nie będzie. Zapewne do tego czasu nie będziemy już żyli, Piotrze; zginiemy w jednej z walk na noże, jakie często się zdarzają na pokładzie Konia morskiego.
— A przipuśćmy, sze drapniemy cisiaj w nocy? — odpowiedział Piotr kusząco. — Przipuśćmy, że wydostaniemy się stąd i wrócimy na pokład Jakóba. Ja?
Rozejrzałem się z niedowierzaniem po grubych deskach, po tęgich belkach ścian bocznych i fasady przedniej.
— To rzecz niemożliwa. Wyłamanie się stąd zajęłoby nam tydzień czasu... a Jakób odjeżdża za pięć — sześć godzin.
Neen — odrzekł Piotr. — Wyjciemy... o kasztej posze moszemy stąd się wydostać...
— Jakimże sposobem? — zapytałem.
On podniósł latarnię i poprowadził mnie do ściany szczytowej. Przy świetle zobaczyłem, że jedna z desek zlekka odskoczyła, pozostawiając nieznaczną rysę pomiędzy swoją krawędzią i innemi deskami, na niej spoczywającemi.
— Czy masz zamiar odrywać ją paznokciami? — zakpiłem sobie z niego.
Neen — odpowiedział i zaprowadził mnie do kąta, skąd za naszem nadejściem szurnęła gromadka szczurów. Pogmerał nogą wśród jakiegoś żelaziwa i wyciągnął kilka długich, żelaznych bretnali, jakich używają do zbijania co grubszych belek okrętowych.
— Tego tu duszo — ozwał się.
Ledwie zdołałem zapanować nad wybuchem radosnej ulgi, która wezbrała w mej duszy.
— Wierzę, że tak jest — szepnąłem. — Ależ, Piotrze, mamy tak mało czasu!
— Wystarczi nam! — mruknął Piotr. — Dalej! zaczinamy!
Przyłożyliśmy ucho do ściany szczytowej, nadsłuchując, czy nie posłyszymy jakiego ruchu lub gwaru z tamtej strony; atoli nie doszedł nas stamtąd najmniejszy szmer, aczkolwiek nad naszemi głowami rozbrzmiewała wrzawa, hucząca na górnym pokładzie i w tylnej kajucie. W powietrzu było duszno i skwarno, więc Piotr najpierw o tem pomyślał, by zdjąć z siebie skórzany kaftan i spodnie.
— Bęciemy musieli pływać — rzekł, patrząc z żalem na porzuconą odzież. — Nie bęcie ci potrzeba ubrania w noc cisiejszą, Robercie.
Poszedłem więc za jego przykładem i zaczęliśmy manipulować bretnalami koło naderwanej deski; pot lał się strugami z naszych półnagich ciał, nasze wielce pierwotne narzędzia wrzynały się nam w brudne palce, gdyśmy nadrywali, szarpali i chwierutali deskę, walcząc o każdy cal przestrzeni pomiędzy nią a węgarem, do którego była przybita. Całą robotę wykonywał Piotr. Dzięki swym przepotężnym muskułom zdołał końcem swego bretnala powiększyć małą zrazu szczelinę, krusząc i wyłamując po kawałku twarde drzewo. Ja jedynie mogłem podtrzymywać to, co jemu się udało podważyć, czem dawałem mu możność do silniejszego naporu, aż nakoniec miażdżące pchnięcie jego ogromnych barów oderwało deskę z jednego końca.
Zatrzymaliśmy się, dysząc ze zmęczenia i ocierając pot zalewający nam oczy, a przejęci byliśmy lękiem, aby trzeszczenie odbitej deski nie zwróciło uwagi któregoż z okrętników. Atoli nikt się nie pojawił, a gwar na pokładzie znacznie już przycichł. Nawet załoga Konia morskiego udawała się czasami na spoczynek...
Teraz czekało nas najtrudniejsze zadanie. Musieliśmy oderwać deskę, przybitą gwoźdźmi do węgarów, a bojąc się wywołania hałasu, nie ważyliśmy się użyć czegokolwiek, coby mogło zastąpić młotek. To też Piotr musiał przemocą wbijać koniec bretnala pomiędzy deskę a futrynę i powoli, ochwiawszy, rozdzielić je od siebie. Tak też uczynił, posługując się gołą dłonią jak młotkiem i jedynie stłumione chrapania były oznaką zużywanej przezeń energji.
Ale zabrało nam to parę godzin, gdyż ja nie mogłem już tyle być pomocny, co przedtem. Nie miałem w garści tyle siły, by zmagać się z krzepką dębiną i hartowanem żelazem.
Gdy ostatni gwóźdź ustąpił pod naciskiem barów Piotra, wśród ciszy nocnej doszedł do naszych uszu przenikliwy głos dzwonka, rozbrzmiewający na pokładzie Króla Jakóba. Cztery razy zadzwonił... godzina druga! Z naszego pokładu nie odbrzmiały podobne uderzenia; porządek okrętowy na pokładzie Konia morskiego zależał od widzimisię załogi.
— Wychodź, Bob, — szepnął Piotr.
Przecisnąłem się przez otwór, a on postawił za mną latarnię. Świeciła niezbyt jasno, ale i to światło wystarczyło mi do stwierdzenia, że znajduję się w składnicy, zawalonej beczkami rumu, solonego mięsa i sucharów. W ścianie przeciwległej były drzwi, wiodące do drugiego przedziału, gdzie widać było wrótnię i drabinę wychodzącą na pokład działowy. Podkradłem się do samego podnóżka drabiny i usłyszałem chrapanie kilkudziesięciu ludzi, którzy spali w hamakach, zawieszonych pośród wielkich dział baterji. Była to jedyna droga, którędy mogliśmy się wymknąć.
Powróciłem do Piotra bynajmniej nie w wesołem usposobieniu; atoli on już tam majstrował bretnalem, dźgając w deskę stępionym jego końcem, a sapiąc przytem, jak kocieł gotującej się wody. Mogłem mu już teraz więcej pomagać, bo od zewnątrz łatwo było podważać deskę, skoro raz już odskoczyła. Jednakowoż na Królu Jakóbie wybiło już siedem uderzeń, zanim uporaliśmy się z robotą. Piotr chrząknął z zadowolenia.
— W samą porę! — odezwał się. — Uff! Tyle się napociłem, szeby się przedostać przez tę ciurę.
Płomień latarni w mrokach komory okrętowej był niewiele co większy od małej iskierki, lecz ja zapaliłem od niego strzęp swego rękawa i wznosząc go w górę, przyświecałem Piotrowi, by mógł widzieć drogę. Piotr był rozebrany do naga, a jego różowe, bezwłose ciało całe lśniło od potu, gdy wtłaczał się przez otwór. głową i ramionami poszło mu jakotako, lecz z przerażeniem ujrzałem, że potężne brzuszysko stanowiło nieprzełamaną przeszkodę. Biedak przepychał się, rzucał i wił zapamiętale — na nic to się nie zdało; nie mógł przejść przez tę szczelinę, nie usunąwszy drugiej deski, na to zaś nie było czasu. Lada chwila na pokładzie Jakóba mogło się ozwać osiem uderzeń dzwonka, poczem już okręt Murraya lada chwila mógł wyruszyć w drogę!...
Te przewidywania zakończył Piotr wtórem piskliwych pomruków, a ja poszedłem w jego ślady, nie mogąc w żałości zdobyć się na słowa. Dopiero co ucieczka wydawała się tak łatwa — a oto teraz byliśmy skazani na dwumiesięczny pobyt na Koniu morskim... kto wie? — może nawet na okrutną śmierć!... albowiem wyobrażałem sobie, że skoro Flint straci z oczu tamten statek, pozbędzie się tego dziwnego szacunku i lęku zarazem, jaki żywił względem mego dziadka.
— Potrzymaj-no tu światło, Bob, — rzekł Piotr, przycupnąwszy na podłodze, zasypanej rumowiskiem i zaczął wyciągać sobie drzazgę z nogi.
— Tak, to dobsze — przemówił po chwili, powstając. — No, tą drogą nie wyjciemy.
— Czy jesteś przekonany, że nie potrafimy oderwać drugiej deski? — odpowiedziałem. — Może znajdę młotek... lub dłuto...
— A hałas sprowaci wartę. Neen, spróbujemy czegoś lepszego.
— Co takiego, Piotrze?
— Czy wicisz?
I po omacku doszukał się drogi ku drabinie prowadzącej do wrótni kajutnej.
— Bądź co bądź, zawsze tu mamy jeszcze jedną drogę, Robercie. Jeżeli jedna droga niedobra, mosze druga bęcie lepsza. Ja. Patrzajno!
Wyszedł bosemi nogami na drabinę, aż jego potężne bary znalazły się tuż pod kwadratem wrótni; za chwilę posłyszałem słaby zgrzyt prężącego się żelaziwa i trzask kruszonego drzewa.
Ja — odsapnął, przerywając tę robotę. — To się da zrobić. No, bąć-sze teraz gotów, Robercie. Skocz-no tu na górę co szywo! Mosze się zdaszyć, sze bęciemy musieli zabić paru drabów, a w razie czego niepowinniśmy dać się złapać.
Czułem, jak drżały mu nogi, tuż nad moją głową; drabina trzęsła się pod nogami. Rozległ się skowyt, potem nagły trzask — i wrótnia wyskoczyła w górę. Piotr podtrzymał ją nadstawionemi napłask dłońmi, zanim zdołała opaść z powrotem i rozwarł ją znów ostrożnie. W mig był już nazewnątrz, a ja szedłem tuż za nim w tropy.
Przycupnęliśmy na podłodze kajuty oficerskiej, rozglądając się wokoło, czy nie zobaczymy gdzie śladu korsarzy. Światła wszystkie już były pogasły, więc upłynęło parę dobrych chwil, zanim oczy nasze przystosowały się do światła gwiazd, wlewającego się przez okno.
Naraz na ławie, stojącej pod oknami, odezwało się chrapanie; zerwaliśmy się obaj na nogi, a ja pochyliłem się nad stołem, zagiąwszy palce w kabłąk, by chwycić zagardło leżącego tam człowieka. Lecz omal że nie roześmiałem się w głos, obaczywszy zaczerwienioną twarz i rozdziawioną gębę Darbego Mc Graw. Biedny Darby! Odrobina rumu wystarczyła, by zalać mu pałę, a chłopak lubił małpować obyczaje starszyzny.
— „Pili ... a resztę czart uczyni“ ... — zaczkał przez sen.
— Nieszkodliwy — mruknąłem.
Ja — szepnął Piotr i zajął się zamykaniem wrotni oraz przywrócenia skobli i zawiasów do takiego stanu, by można było zataić jej wyłamanie.
Wymknęliśmy się na palcach do korytarza; przywitała nas istna kanonada chrapań, dochodzących z sąsiednich kajut. Drzwi wszędzie były otwarte, więc widać było pryszczatą twarz Flinta, pokiereszowane policzki Bonesa, oraz dwu jeszcze innych pijanych marynarzy. Flint w prawej ręce, która mu zwisła na piersi, trzymał na sztorc krucicę. Jak to się stało, że nie wypalił do siebie — Bóg jeden raczy wiedzieć.
U wnijścia na pokład zatrzymaliśmy się, by rozpatrzeć się w położeniu — i całe szczęście, żeśmy tak uczynili. Od strony Króla Jakóba ozwało się osiem uderzeń dzwonka, a tuż koło nas samych czyjś głos mruknął obelżywie przekleństwo.
— Pewno sobie wyobrazisz, jakiego to oni mają djabelnego kapitana — odpowiedział drugi głos.
— Założę się, że tam przez noc całą czuwały wszystkie wachty — rzekł pierwszy.
Rozległ się przeraźliwy gwizd, a zaraz potem doszedł całkiem wyraźnie do naszych uszu głos Saundersa, nakazujący czatownikom, by weszli na bocianie gniazda.
— Oni już odjeżdżają, Jenny — odrzekł drugi mężczyzna. — Za godzinę pozbędziemy się tych draniów.
— Szczęśliwej podróży, niechta sobie jadą! — oświadczył Jenny, plując do ścieku.
Zobaczyłem ich teraz; stali oparci o drabinkę, wiodącą ze sztymbortu na rufę i wpatrywali się w potężny kadłub Króla Jakóba. Piotr też dostrzegł ich swemi drobnemi ślepkami i wpił się palcami w moje ciało, dając mi znać, żebym pozostał na miejscu; następnie prześliznął się koło mnie na pokład i za chwilę jego cielsko ledwie że majaczyło w mroku.
— Jestem...., jeżeli potrafję odgadnąć, po kiego licha kazano nam tu stać i wytrzeszczać ślepia! — zrzędził drugi z mówiących.
— Już niedaleko do ranka — odparł Jenny. — Cobyś powiedział, gdybyśmy tak kropnęli kusztyczek rumu, kamracie?
Odwrócił się połową ciała i spostrzegł Piotra — ni to jakowąś ogromną białą bryłę — skradającego się ku niemu... Korsarz mimowolnie otworzył usta do krzyku, aż mu zabłysły zęby.
— Nie dbam, czy... — zaczął mówić drugi marynarz.
W tej chwili Holender jednym susem znalazł się przy nich, wyrzucając w górę oba ramiona. Jenny‘emu okrzyk zamarł na ustach, przechodząc w gardłowy charkot. Piotr pochwycił obu za grdyki; przez chwilę ważył ich w powietrzu, a potem grzmotnął wzajem głowami, iż wydały dziwny, głuchy trzask, jak rozbite skorupy od jajek. Runęli bez przytomności na pokład.
Skoczyłem ku burcie, ale Piotr mnie powstrzymał.
Neen, neen, — sprzeciwił się. — Najpierw wezmę na siebie jaki taki przyociewek, Robercie, a potem wszucimy tych drabów do mosza.
To mówiąc, ściągnął z roślejszego korsarza proste odzienie, jakie obaj mieli na sobie; przemagając mimowolne uczucie odrazy, poszedłem i ja, chcąc nie chcąc, za jego przykładem.
— Tak lepiej; ja — oświadczył Piotr z zadowoleniem. — Trochę zaciasne, ale ja nie lubię być goły, Bob. Neen!
Podniósł się, zapinając na sobie pas zabitego człowieka.
— Będzie słychać plusk wody — przestrzegłem go, gdy podnosił jednego z umrzyków.
— E, nikt nie usłyszy! — odpowiedział i przełożywszy zwłoki poza burtę, opuścił je nogami wdół; plusk istotnie był mniejszy, niż się spodziewałem. Drugie zwłoki wyrzuciliśmy w podobny sposób, a Piotr pochwycił jedną z wielu lin, które zwisały bezładnie po bokach Konia morskiego.
— A teraz ruszajmy w drogę, Bob! — rzekł do mnie.
Prawie jednocześnie rzuciliśmy się w wodę i jęliśmy płynąć pospołu w stronę Jakóba. Odrazu poznałem, że odpływ jął się zmieniać, gdyż wart wody niósł nas z szybkością o wiele znaczniejszą, niżbyśmy zdołali osiągnąć własnym wysiłkiem, aczkolwiek Piotr, pomimo wstrętu do morza, był świetnym pływakiem dzięki doświadczeniu nabytemu w puszczach pogranicza.
— Przypływ zabierze z sobą obu zabitych, — wykrztusiłem, starając się, ile mi siły pozwalały, dotrzymać kroku Holendrowi.
Na pokładzie Jakóba rozległ się znów przenikliwy głos gwizdka.
Ja — rzekł Piotr. — Już podnoszą kotwicę. Spieszmy się, Bob!
Wkońcu wyprzedził mnie na kilkanaście piędzi. Zdybałem go dopiero u rudla, gdzie, uwiesiwszy się, spokojnie przebierał nogami w wodzie. Przed nami słychać było warkot kotwicznego kołowrotu przy wtórze jednostajnego przyśpiewu oraz dudnienia stóp ludzkich. Z łoskotem chybotały się reje, klaskały żagle, ludzie nawoływali się i swarzyli pomiędzy sobą.
— Kotwica idzie w górę, miłościwy panie! — zawołał Saunders.
Odpowiedział mu głos mojego dziadka.
— Doskonale. Jeszcze chwilę zaczekamy. Panie Marcinie, jesteś waszeć pewny, że z Konia morskiego niema do nas łodzi? Przysiągłbym, że słyszałem chlupnięcia, jakgdyby coś rzucono w wodę.
— Tak jest, tak jest, panie łaskawy — odrzekł Marcin. — Niechże mnie... jako ostatniego..., jeżeli tam choć jeden człowiek czuwa na tym... okręcie.
Podniosłem oczy ku oknom tylnej kajuty, — widocznym tak wysoko nad naszemi głowami. Zrąb Króla Jakóba wznosił się stromo nad naszem siedziskiem na rudlu, niby wanta Lunety — dotykalny, ale niedosiężony! Niewiele brakowało, a przywołałbym dziadka i zawezwał go, by wziął nas na pokład. Ale ostrzegł mnie głos rozsądku, że dziadek bezwątpienia skorzysta ze sposobności i odeśle nas z powrotem na pokład Konia morskiego, by dać namacalny dowód swej słowności. Ja zaś nie miałem ochoty stawać przed obliczem Flinta, mając na sumieniu zabicie dwóch jego ludzi.
— Co tu począć? — szepnąłem do Piotra, który powłóczył oczyma po wyniosłej rufie. — Przecież nie możemy tu pozostać. Skoro tylko okręt ruszy, zostaniemy odrzuceni precz od niego.
Ja, — przyznał mi słuszność Piotr. — Czi ty wicisz to błyszczące malowidło w gósze?
I wskazał pozłacaną płaskorzeźbę, umieszczoną poniżej okien na rufie, a przedstawiającą wschód słońca. Było to utrapieniem mego dziadka, że nie posiadał złotej farby, by i tę część swego okrętu uczynić tak nieskalanie chędogą, jak i inne. Ciągłe uderzanie fal morskich połupało i starło pozłotę, ale grzbiety i wgłębienia rzeźby były jeszcze widoczne.
— Tak, — odpowiedziałem, nie rozumiejąc, o co chodzi.
— Stanę na rudlu i będę się trzimał tej wypuklizny pośrodku. Ty zaś wlesiesz mi na barki, a stamtąd na okno kajuty, ja.
— Nie utrzymasz mnie w tem położeniu, Piotrze! — zawołałem. — Zaledwie potrafisz sam ustać na nogach.
— Podołam-ci ja temu, ja — uparł się Piotr.
— Ale co będzie z tobą? — a ty...?
— Spuścisz mi linę.
Wygramolił się na rudel i rozpostarłszy ręce, kierował się zwolna w stronę rzeźby, pokrywającej rufę. Szukając po omacku nad głową, znalazł głębokie wyżłobienie w promieniach poniżej tarczy słonecznej; uchwyciwszy się tego wgłębienia, wspiął się o jakie dwie stopy wzwyż na wąskiej listwie, biegnącej wzdłuż rufy — była ona zaledwie na tyle szeroka, iż mógł stanąć na palcach. Wówczas z błyskawiczną szybkością i niesłychaną sprawnością przerzucił ręce i splótł palce dokoła rzeźbionego krągu słonecznego, wystającego znacznie wprzód.
— A teraz wyłaź, Bob! — mruknął.
Posłuchałem go bez sprzeciwu, gdyż każda chwila była droga: Jakób już się podawał prądowi, a kotwica już bujała się przed nami wahadłowym ruchem.
Na rudel wdrapałem się z łatwością, podpierając się ręką na jednej ze stóp Piotra, aby się utrzymać w równowadze. Bez większej trudności, trzymając się skórzanego pasa Holendra, stanąłem na listwie, gdzie on się znajdował. Następnie złapałem za brzeżek płaskorzeźby i uniosłem się do góry, pakując, za radą Piotra, palce jednej z nóg w obwisłość luźnego nieco pasa. Piotr stęknął i na tem się skończyło.
Natrafiłem na nową antabę, do której mogłem się przyczepić dłonią, więc wyciągnąłem drugą nogę na barki Piotra i stanąłem na nich wyprostowany. Sięgnąłem w górę (było to wyżej, niż na wzrost dwu słusznych chłopów, od powierzchni wody), ale palce moje, obmacawszy całą przestrzeń, jeszcze nie dostawały do wysokości okien kajuty. Piotr zrozumiał moją trudność.
— Wleź mi na głowę — mruknął.
Podniosłem ostrożnie jedną nogę, wybrałem sobie znów jakaś antabę i stanąłem na zwichrzonej Piotrowej czuprynie. Zacząłem znowu badać przestrzeń nad głową, wyciągnąwszy jedno ramię w stronę granicy bezpieczeństwa; atoli brakło jeszcze paru cali, by uchwycić parapet okna.
— Skacz! — jęknął Piotr.
— Ale co z tobą będzie?
— Skacz! Szczęknął poruszony rudel, a Jakób pochylił się lekko pod tchnieniem bryzy[52] i jął z szelestem pruć wodę.
Skoczyłem. Piotr zwalił się od pchnięcia, ale mnie już się udało palcami prawej ręki objąć futrynę okienną. Posłyszałem plusk, więc czemprędzej uczepiłem się okna lewą ręką.
— Do góry! — wybełkotał Piotr, szamocący się z wodą.
Reszta była już dziecinną zabawką w porównaniu z tem, co było dotychczas. Miałem już teraz oprzeć na czem nogę, więc w mig przelazłem okrakiem przez parapet i spojrzałem w dół: Piotr płynął za Jakóbem trzymając się kurczowo listwy, która szła w poprzek rufy, o jaką stopę nad wodą. Nie śmiał już trzymać się rudla.. Twarz miał tak bladą, aż mię wzięła trwoga, więc nie zwlekając wtoczyłem się do kajuty, nie bacząc, czy się w niej kto znajduje; jednakowoż szczęście mi sprzyjało, bo nie zastałem nikogo.
Zacząłem krzątać się wokoło, szukając jakowej liny. Niewielka była nadzieja, bym miał ją znaleźć w tym zbytkownym pokoju, więc wybiegłem na korytarz, aż nakoniec, tuż koło wychodzących na pokład, nadybałem sondę, zwiniętą i zawieszoną na haku. Porwałem ją bez wahania.
Dla ścisłości nadmienię, że wszystkie te czynności zajęły mniej czasu, niż potrzeba na ich opisanie; atoli, gdy powróciłem do okna, Piotra już nie było. Wychyliłem się i wlepiłem wzrok w pienistą smugę, ciągnącą się za okrętem... o jakie dwadzieścia stóp od rufy zabłysło białe ramię dając mi porozumiewawcze znaki. Był to Piotr. Rzuciłem mu ołowiankę; on pochwycił linę, gdy zatrzymała się w wodzie, następnie nożem zabitego korsarza, który miał za pasem, odciął ołów, zadzierzgnął sobie pętlę pod pachami i dzięki mym gorączkowym wysiłkom przywlókł się znowu do przyburtnicy nad wodą.
Nie miałem siły wyciągnąć go w górę; przymocowałem więc koniec liny do stołu jadalnego, który był przybity do podłogi, poczem już sam Piotr windował się po zucheleczku w górę. W końcu tak osłabł, że musiałem wciągać go przez okno; jak bezwładna bryła, zwalił się na stół, obryzgując gładką jego powierzchnię strugami ociekającej zeń wody morskiej i krwią, co sączyła się z jego poranionych rąk.
Szczęściem w pobliżu stała butelka okowity, do której lubił zaglądać mój dziadek; porwałem ją i wlałem spory łyk w usta Piotra. Olbrzym chwiejnym ruchem wstał na nogi, łypiąc oczyma i rumieniąc się, jak panienka.
— Już wszistko w posządku, Bob — zapiszczał. — Już mi dobsze się zrobiło, ja.
Wzrok jego spoczął na sondzie, jeszcze przymocowanej do stołowej nogi; przezorny był Piotr, więc schylił się, odwiązał linę i cisnął ją za okno.
— Lepiej byłoby nie zostawać tutaj — mruknął. — Neen! Jeżeli Murray nas zobaczy...
— Ach, mój Boże! — posłyszeliśmy krzyk. To Benjamin Gunn stał w korytarzu, spoglądając na nas wybałuszonemi oczyma.
— To topielcy! — westchnął sam do siebie. — To Flint ich tak urządził!
Przeraziłem się, że on może wybiec na pokład i krzykiem swym ściągnąć nam na kark całą załogę; przeto przystąpiłem doń, by zapobiec czemuś podobnemu. Ale biedak był jakby urzeczony zabobonnym strachem.
— Rany Boskie! — wymamlał. — Już na mnie przyszła kreska! O Boże łaskawy, nie daj, by upiory zabrały Benjamina Gunna! O, nie daj! Byłem dobrym, bogobojnym młodzieńcem, chodziłem do kościoła w każdziuśką niedzielę i nauczyłem się katechizmu na pamięć... a gdyby moja stara matuś mogli...
— Uspokój się, Ben — rzeknę do niego. — Nie chcemy-ć ukrzywdzić.
Na te słowa chłopiec stał się nieco śmielszy.
— Nie wypada wam tak mówić — sprzeciwił się. — Nigdy nie słyszałem, żeby duchy...
— Nie jesteśmy duchami — odpowiedziałem. — Jesteśmy żywi, jako i ty. Oto możesz się namacalnie przekonać, że mówię prawdę.
Wzdrygnął się, gdym mu położył na karku chłodną, wilgotną rękę; jednakowoż to dotknięcie przekonało go zupełnie.
— Powiadacie, że nie jesteście duchami — powtórzył ze zdumieniem. — I naprawdę nie jesteście widmami, więc też nie jesteście umarli. A widząc was tutaj, zachodzę w głowę, jak to się stało, że nie jesteście na pokładzie Konia morskiego, gdzieście się znajdowali i gdzie powinniście znajdować się w tej chwili.
Potrząsnął głową.
— To coś niewłaściwego, panie Ormerod, i nijak nie zgadza się to z naturą.
— Jest to rzecz całkiem naturalna — odciąłem się prosto z mostu. — Pan Corlaer uciekł wraz ze mną z Konia morskiego.
Ben podszedł na parę kroków w głąb kajuty i całą siłą swego wzroku wpatrzył się w Piotra. Następnie ze zgorszeniem jął się przyglądać kałużom wody, rozchlapanym przez nas na stole i po bogatym kobiercu.
— Tak, wyglądacie na to obaj — mruknął niechętnie. — Ale zapaskudziliście mi okropnie całą kajutę, a kapitan pewno za to każe dwunastu co najtęższym chłopa przywiązać mnie do masztu i oćwiczyć kańczugiem.
— Nie dojdzie do tego, jeżeli weźmiesz się żwawo do wiadra i ścierki, Benjaminie — odezwałem się do niego, gdyż i mnie samemu zależało na tem, by ukryć przed Murrayem ślady naszego przybycia.
— Być może — odpowiedział. — Atoli nie w smak mu będzie, żeście taką drogę przyszli na jego okręt.
Bez skrupułu zamknąłem mu usta, podchwytując jego własną myśl.
— Tak, i to niezadowolenie skrupi się na tobie. Wstyd i hańba!
Zadrżał na całem ciele, z czego wniosłem, jak straszny musiał być gniew mojego dziadka.
— Panowie do tego nie dopuszczą! Panie Ormerod! niech pan powie, że nie dopuścicie do tego. Nie chcecie chyba, żeby biedny Ben Gunn miał wić się i piszczeć u słupka.
— Nie pragnę tego — przemówiłem serdecznie. — Musisz nas ukryć, Ben. Schowaj nas i wyczyść kajutę, a nikt nie będzie wiedział, że znajdujemy się na okręcie.
— No tak, ale potem? — zapytał chytrze.
— Ech, mniejsza o to, co będzie potem. Nikt wiedzieć nie będzie, że miałeś co wspólnego z naszem przybyciem na okręt; sądzę, że nawet kapitana Murraya obchodzić to nie będzie. Nie z własnej-ci woli oddał on nas Flintowi.
— Jeżeli tak, to czemuż nie pójdziecie na pokład i nie pomówicie teraz z kapitanem?
— Kazałby on nas odesłać z powrotem do kapitana Flinta. Pewnobyś sobie tego nie życzył Benjaminie, by cię odesłano na stały pobyt na pokład Konia morskiego.
Ben Gunn przechylił na bok głowę.
— Nie wiem napewno — odpowiedział. — Może Flint pozwoliłby mi chodzić w odzieży marynarskiej i napuszczać sobie dziegciem włosy.
Mimo że położenie nasze nagliło do pośpiechu, jednakże pociągnęła mnie zabawność pragnień lokajczyka.
— Czy nie jesteś zadowolony ze swego losu? — zagadnąłem.
— O, wcale nie, panie Ormerod! — odpowiedział z nieoczekiwaną stanowczością. — Zważno, waszmość, udałem-ci się ja na morze, ażeby zostać korsarzem, co klnie i rąbie za czterech, aż tu mnie każą chodzić w liberji! Przez całe życie nosiłem liberję — to taką, to inną. Otóż gdyby waszmość, lub, dajmy na to, kapitan Flint, raczył przywołać do siebie Benjamina Gunna i oznajmić, że zdejmiecie mu liberję i nigdy już mu nie włożycie... i zrobicie zeń porządnego marynarza, jednego z tych, co napinają liny, wspinają się na maszty, obracają sterowe koło i szczotkują pokłady... gdybyście raczyli uczynić to wszystko to i owszem Ben Gunn możeby się wam na coś przydał... panu albo Flintowi — o ileby Flint odezwał się z tem pierwszy.
— A więc ja pierwej przemówię — odrzekłem. — Jeżeli będę kiedy dowódcą okrętu, będziesz u mnie smoluchem[53], Benjaminie. Jeżeli zaś nie będę miał własnego okrętu, wystaram ci się o stanowisko, jakiego tylko zapragniesz, na innym okręcie.
Podszedł ku mnie bliżej, utkwiwszy we mnie oczy z powagą i przejęciem.
— Waszmość zobowiązujesz się uroczyście słowem marynarskiem, nieprawdaż, panie Ormerod? Pan nie chce Ben Gunna wystrychnąć na dudka? czy może pan ma ten zamiar?
— Nie, nie — zaprzeczyłem. — Ale jeżeli nas coprędzej nie ukryjesz, Benjaminie, nie zdołam nigdy wypełnić swego przyrzeczenia.
On ujął mnie za rękę.
— Chodźno pan za mną w te pędy... Ben Gunn ma jeszcze kapkę oleju w głowie. Pokażę waszmości dogodny schowek, paniczku mój! Chodźno pan w te pędy ze mną.
W ślad za nim przeszliśmy korytarz, aż stanęliśmy u drzwi położonych tuż za sypialniami, przez nas zajmowanemi; minąwszy je, szło się przez stromą klatkę schodową do kuchni i do izb czeladnych — była to połać wydzielona z rozległego obszaru pokładu działowego. Ben zdjął ze ściany latarnię, otworzył zapadnię w podłodze i dal nam znak, byśmy szli za nim. Doszedłszy do podnóża drugie] drabiny znaleźliśmy się w lazarecie — takim samym jak ów co służył nam za więzienie na Koniu morskim. Jednakowoż otoczenie było tu zgoła odmienne i wszędzie panowała wzorowa schludność. Ściany były czysto wybielone, a wzdłuż nich piętrzyły się beczułeczki z winem, piwem i rumem, tudzież przegrody, nabite butelkami wszelakich napitków.
— To winiarnia Murraya — zauważyłem głośno.
Ben Gunn postawił latarnię na środku podłogi i przytknął usta do mego ucha.
— Tak, a chowa on też tu skarby... gdy je miewa.
— Czy on tu nigdy nie przychodzi?
— Nigdy... ani on sam, ani jego murzyny. Tylko Ben Gunn.
— A jakże będzie z jedzeniem?
Ben podrapał się w głowę z zakłopotaniem.
— Już to zostawcie Benowi Gunowi. On was będzie dobrze żywił, mój panie, żeście mówili do niego łaskawie i obiecaliście zdjąć z niego liberję. Tak, Ben o to się już postara. I przyniesie wam ubrania z kajuty. Ale pan nie zapomni przyrzeczenia? Niech pan powie, że nie zapomni!
— Nie zapomnę — uspokoiłem go. — Ale teraz musisz wrócić do kajuty i przywrócić do porządku wszystko, cośmy tam zanieczyścili. Spiesz się, człeku!
Ben skoczył raźnie na drabinę, jakgdyby ujrzał raj przed sobą — albo jakgdyby djabeł nastawał mu na pięty.
I przez dwa dni naszego pobytu w winiarni Króla Jakóba chłopak wiernie dotrzymywał słowa. Żywił nas doskonale; przyniósł mi dostateczną ilość przyodziewku, a dla Piotra wystarał się o zapas płótna i barchanu, o igły i nici, przy których pomocy Holender uszył sobie odzienie, by okryć niepomierne miąższe swoje ciało.
Wieczorem drugiego dnia, dowiedziawszy się od Bena, że Jakób przebył już kilkaset węzłów morskich od czasu opuszczenia Rendez-vous, doszliśmy do przekonania, że teraz już będzie można bezpiecznie pokazać się na oczy Murrayowi, przeto skorzystawszy ze sposobności, gdy Ben podawał wieczerzę, wymknęliśmy się przez kuchnię i wkroczyliśmy do kapitańskiej kajuty.
Dziadek właśnie studjował uważnie mapę morza Karaibskiego, które tak często zaprzątało jego uwagę; wszakoż posłyszawszy szelest naszych kroków na kobiercu, rzucił nagle okiem w górę. Pomiędzy brwiami wyryła mu się zmarszczka zakłopotania, ale pozatem nie okazał żadnego zdziwienia.
— Ach, to tak? Więc postąpiliście na własną rękę? Czy przypadkiem nie zabiliście Flinta?
— Mogliśmy to uczynić — odrzekłem, — aleśmy tego nie uczynili.
— Szkoda tych ceregieli! — mruknął. — U licha! to ci kłopot nielada! Piotrze, założę się, że tobie to zawdzięczam!
Ja — rzekł Piotr i siadł sobie po staremu za stołem.
— Prawda-ć to, — przyznałem, — że gdyby nie Piotr, nie zdołalibyśmy uciec, ale winę w równym stopniu ponoszę i ja.
— Jakżeście to zmajstrowali?
Opowiedziałem mu rzecz całą, on zaś poglądał z zaciekawieniem na Piotra, który siedząc naprzeciw, z całym spokojem ducha pałaszował dary Boże.
— Powinienem był przypuszczać, że tak się stanie. Ciebie, Piotrze, nikt nie potrafi okiełznać wbrew twojej woli. Co za paskudztwo! Wszystkie me zamysły i przedsięwzięcia zostały pokrzyżowane! Piotrze, zaigrałeś sobie z losem! Pół godziny temu widziałem jasno swą drogę; teraz muszę zaczynać na nowo. A niechże mię! jaki galimatjas!
Wstał i zaczął się przechadzać po kajucie, założywszy w tył ręce i zwiesiwszy głowę na piersi. Naraz zatrzymał się tuż przede mną.
— Cóż cię to pchnęło do tak desperackiego kroku, Robercie?
Jego piwne oczki pałały przenikliwym blaskiem.
— Czy chciałeś być ze mną? Czy też szło ci o dziewczynę O‘Donnella?
Zawahałem się, bom szczerze nie chciał go obrazić.
— Tak, niepokoiłem się o nią — wyznałem nakoniec. — Ten okręt nie jest właściwem miejscem pobytu dla dziewczęcia, jakeś to waszmość sam przedtem powiedział.
— Lepszy-ć on od niejednego! — odpowiedział dziadek. Jednakowoż moja odpowiedź pono nie była mu niemiła. Przez chwil kilka wpatrywał się uważnie w moje oblicze.
— Dobrze, dobrze — ozwał się i począł znów przechadzać się po kobiercu. — Musimy to jakoś załatwić, mój chłopcze.






ROZDZIAŁ XII.
Okręt ze skarbami.

Gdy szlup już nadjechał i zatrzymał się w stronę wiatru od nas, dziadek nie okazał po sobie najmniejszej radości; nie znać w nim było podniecenia również i wtedy, gdy z owego statku spuszczono małą łódkę, przytroczoną do rufy, i kilku czarniawych drabów jęło wiosłować w naszą stronę. Zażył tabaki i zajął stanowisko za poręczą sztymborku przy załomie rufy. Piotr i ja ruszyliśmy za nim. W pobliżu nas był tylko Marcin, który nadzorował sternika. Ze zjawieniem się Murraya wszyscy ludzie, stojący na półpokładzie, odstąpili od prawej burty. Strzelnice wszystkie pozamykano ze względu na bujowisko[54], które miotało Królem Jakóbem, tak iż się zdawało, jakoby okręt miał po reje zanurzyć się w wodzie. To też — jak mniemam — oprócz czatowników, usadowionych na marsach wszystkich trzech masztów, jedynie my, którzyśmy stali na rufie, mogliśmy się przyglądać małej łódce, prześlizgującej się po wielkich, spiętrzonych górach, wodnych, które wypadały z zamglonych przestworów morza Karaibskiego, jakgdyby chciały zalać brzegi Hispanioli, jarzące się purpurowo na północy, w odległości paru mil morskich, na tle ciemnobłękitnej roztoczy.
Wśród tych bezmiarów rozhukanego żywiołu łódka wydała się maciopka niby żuczek; atoli człek, sterujący rudlem, prowadził ją z zadziwiającą zręcznością, to wdzierając się na czuby wzdętych bałwanów, które groziły jej zmiażdżeniem, to ześlizgując się po zawrotnych spadzinach, które zdawały się strącać ową nędzną łupinę aż na mętne dno oceanu... nakoniec zatrzymał się niespełna o pięćdziesiąt stóp od kadłubu Jakóba, obracając i zastawiając się długiem wiosłem, by zachować równowagę. Był to mężczyzna mocno opalony a chudy; muskularne ramiona i łydki miał obnażone, a żylasty tułów pokryty był strzępami bawełnianej koszuli i hajdawerów. Włosy miał kłaczyste i czarne. Na hasło, dane mu przez mego dziadka, odpowiedział głosem brzmiącym chrapliwie, lecz z jego przemówienia nie zrozumiałem ni słówka, gdyż zarówno on jak i Murray gadali do siebie językiem hiszpańskim.
Dziadek zadał dwa pytania, oba zwięzłe, a otrzymał na nie równie zwięzłą odpowiedź. Dziadek znów machnął ręką; przybysz wbił wiosło w grzbiet jednego z olbrzymich bałwanów i łódka pomknęła w dal — chyżo jak armatnia kula. W parę chwil później obaczyliśmy, że przybili do szlupu i jeden po drugim wskakiwali na pokład. Szlup podał się wiatrowi i zataczając z ukosa wielkie kręgi, odpłynął na zachód; Jakób zaś pozostał znowu sam u zachodniego wylotu cieśniny Mona. Hispaniola majaczyła siną plamą na północy, natomiast Porto Rico kryło się przed naszym wzrokiem... kędyś daleko od nas na południe.
Murray zażył znowu niuch tabaki i odwrócił się od poręczy.
— Nie napróżno czekaliśmy przez trzy tygodnie — odezwał się. — Santissima Trinidad miała opuścić Porto Bello w czterdzieści osiem godzin po odjeździe Diega, więc powinna spotkać się nami za jakie pięć dni... a najpóźniej z końcem bieżącego tygodnia.
Doznałem rozterki uczuć.
— Jeszcze się ten okręt może wam wymknąć. Dyć szeroka tu miedza wodna... a cóż, jeśli statek jechać będzie nocą?
— Ej, nie wymknie się! — odparł mój dziadek. — Choćby niewiem ile mil wynosiła szerokość cieśniny i choćby noce były Bóg wie jak ciemne, to ptaszek nam z garści nie umknie, Robercie. Durnie sami wydali mi w ręce swój statek. Według wydanych rozporządzeń (tak doniósł mi Diego) mają płynąć tuż przy samym południowym brzegu Hispanioli, ażeby w razie czego można się było łatwo przemknąć koło San Domingo. Zasię nocami okręt będzie oświecony, jak na odpuście.
Ja, wszistko to prawda, jeszeli tylko ten Anglik, któregośmy wicieli tycień temu, nie dostrzegł fregaty — rzekł Piotr.
Murrayowi zrzedła nieco mina.
— Tak, z tem zawsze musimy się liczyć — zgodził się. — A bodajbym zczezł, nie wiem, co ten drab mógł podejrzywać. Wszelakoż niech się dzieje, co chce, on nie rzuci się na fregatę po tej stronie Jamajki, więc czasu nam jeszcze starczy.
— Czemużby on miał podejrzywać nas, a nie jakiś inny okręt, który mijał nas po drodze? — wtrąciłem pytanie. — Wszak było ich wiele.
Dziadek wskazał białą banderę, powiewającą z tylnego masztu.
— Tu bywają jeno Hiszpanie lub Francuzi — odpowiedział. — Nasz okręt wzięto za należący do floty angielskiej. Nie, nie będzie się tu nikt do nas wtrącał. A jeżeli kto się odważy, — (tu zacisnął szczęki) — to będę gonił Santissima Trinidad aż do do portu w Kadyksie.
Tu przerwał mowę, odzywając się dobitnie:
— Panie Marcinie!
— Jestem, jestem, panie łaskawy — odpowiedział sztorman, odchodząc od steru i przystępując ku nam.
Niech wszyscy czatownicy pamiętają o tem, że dam dziesięć uncyj temu, kto pierwszy oznajmi majtkom na pokładzie ukazanie się wielkiego statku hiszpańskiego o czerdziestu działach, nadjeżdżającego od zachodu. Na wierzchołku przedniego masztu mieć będzie ów statek w nocy czerwoną i żółtą latarnię.
Marcin przyłożył rękę do czoła.
— Według rozkazu, panie kapitanie! Będzie się miał z pyszna ów — — — —, który przegapi — — — Hiszpana! Bodajbym nędznie sparciał! wiem-ci ja, że po tak czarownych wywczasach musi nam przypaść tęga gratka!
— Będzie to najobfitszy łup, jaki kiedykolwiek wpadł w nasze ręce — odrzekł Murray. — Powiedz o tem wszystkim okrętnikom.
Nikt tam nie naganiał załogi Jakóba do wytężone] pracy, ani nie odbywano zbiórki dla wydania zleceń, ale Marcin snadź umiał na swój sposób puścić w obieg każdą wiadomość, gdyż w godzinę po odjeździe szlupu różnojęzyczna rzesza marynarzy otrząsnęła się z uśpienia i posępne] mrukliwości Na wszystkich pokładach naoliwiano krucice, ostrzono kordelasy i szeptano pokątnie. Coupeau gorliwiej niż zwykle zajął się swą działobitnią, opatrując lonty, umacniając koła lawet, szorując kupę kul samopałowych, które miały być użyte w ostatecznym razie do boju na śmierć i życie.
Ale ani tego dnia ani następnego nic się me wydarzyło. Tak upłynęły jeszcze trzy dni wśród wzmagającego się naprężenia. Czatownicy na bocianich gniazdach zmieniali się co dwie godziny, ażeby ich wzrok mógł być rzeźwy i nieprzemęczony. Gdy gdziekolwiek na widnokręgu zoczono żagiel, cała załoga biegła co żywo ku działom, a okręt zaraz ruszał w owym kierunku. W ciągu tych pięciu dni Jakób aż czterykrotnie uganiał to za rybackim statkiem hiszpańskim to za brygiem z Martino, to za skunerem yankeeskim, to za śnieżnoskrzydłym korabiem plymouth’skim, kołując z powrotem, ilekroć przekonano się, że nie natrafiono jeszcze na właściwą zdobycz.
Szósty dzień był podobny do poprzednich; skwar buchał, jak z piekarni, aż smoła, topniejąc, wylewała się ze szczelin pomiędzy deskami; łagodna bryza południowowschodnia ledwie zdołała wzdąć żagle. Dunuga, która od kilku tygodni dawała się nam we znaki, prawie uspokoiła się, tak iż morze Karaibskie mogło się wydawać śródlądowem jeziorem. Z brzaskiem znaleźliśmy się nieco dalej na południe od miejsca zwykłego naszego pobytu, gdyż Murray obawiał się, że Hiszpanie zmylili jego rachuby, zmieniając wyznaczony kierunek żeglugi.
Po raz pierwszy mogliśmy wyróżnić majaczące wzgórza Porto Rico, któreśmy opłynęli, zawracając następnie znów w stronę północną. Gdy słońce wzbiło się wyżej, na krańcach horyzontu jęła wić się mgła. Porto Rico rozpłynęło się w błękitnej dali; strzeliste wierchy Hispanioli pochowały się, zanim zdołaliśmy należycie je rozeznać.
W czasie czaty południowej znajdowaliśmy się już z powrotem na miejscu zwykłego naszego postoju; ażeby zaś zabezpieczyć się przed przypuszczalną możliwością, że Santissima Trinidad wymknęła się nam podówczas, gdyśmy wracali z południa, dziadek kazał przez parę godzin płynąć z wiatrem w głąb cieśniny. Napotkaliśmy rybackie czółno, a jadący w niem Indjanie na zapytanie Murraya odpowiedzieli, że w tym dniu nie widziano w cieśninie żadnego dużego statku. To też przez całą resztę dnia, walcząc przeciwko wiatrowi, płynęliśmy napowrót tą samą drogą.
Noc nie przyniosła nikomu spoczynku. Nawet dziadek całemi godzinami przechadzał się po pokładzie, od czasu do czasu tylko zażywając drzemki na rogóżce, którą Ben Gunn rozesłał w miejscu, gdzie dochodził chłodzący wiew wietrzyka. Piotr i ja chrapaliśmy na pokładzie, pospołu z załogą.
W półmrocznej godzinie, poprzedzającej brzask, z bocianiego gniazda rozległ się okrzyk:
— Światła... heej!
Murray porwał się na nogi żywo, jako i my wszyscy.
— Jakie barwy rozpoznajesz? — zawołał przez tubę.
— Czerwoną i żółtą... w górze i na dole... — odpowiedziano z głównego marsu.
— Doskonale — odpowiedział dziadek. — Panie Marcinie, proszę szczególniej wyróżniać tego człowieka i wręczyć mu tę oto kieskę.
I podał ją Marcinowi.
— Zwołaj wszystkich wiarusów na śniadanie i wydaj im podwójną porcję rumu.
— Według rozkazu, panie kapitanie — westchnął Marcin. — Otóż i zaczęło się nam szczęścić, a bodaj...
Świt pojawił się nagle, jakgdyby za skinieniem różdżki czarnoksięskiej. Na wschodzie rozgorzała szkarłatna łuna zrazu nieznaczna, następnie coraz to bardziej rozszerzająca się i nabierająca mocy; aż naraz blask olśniewający, niby wybuch racy, rozerwał nocną pomrokę. Rumiany krąg słoneczny wniósł się ponad widnokręgiem. Rozedniało...
Na zachód, o jakie pół mili morskiej od nas, kołysał się wielki okręt, zdążający z wiatrem w naszą stronę. Malowane popiersie na czele statku połyskiwało od poziomo kładących się promieni słonecznych, które muskały żagle, zamieniając ich płótno w istną powłokę złocistą. Jaskrawa bandera hiszpańska z wyniosłą butą łopotała w rozzłoconym przestworze. Bryzgi wodne, rozsiane nad buszprytem, ilekroć okręt przeszywał swem radłem niezbyt rozhukane przelewy, zamieniały się w sznurki ametystów, turkusów, szmaragdów!
— Ciężko-ć naładowany ten okręt! — wykrzyknął dziadek, przyglądając mu się przez perspektywę.
— I ciężko uzbrojony! — dodałem, wskazując na rząd armat po jego bokach.
— Zaraz im ulżymy! — odpowiedział dziadek. — Ale będę musiał jakoś spełnić daną ci przeze mnie donkiszotowską obietnicę, że będę oszczędzał załogę okrętu. Hej, Coupeau! — zawołał na puszkarza, który przechodził po środkowym pokładzie.
Były galernik zwrócił swą potworną twarz ku rufie i zasalutował.
— Zapowiedz, Coupeau, że okrętu nie wolno dziurawić na wylot. Radbym zwalić ze dwa maszty na początku bitwy, ale ogień należy skupić na pokładach.
Oui, m‘sieu.
— Ale co będzie z O‘Donnellem i jego córką! — zawołałem. — Na pokładzie, gdzie będą gęsto padały pociski!
Dziadek spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
— Gra, którą rozpoczynamy, nie będzie zabawą w krokieta, mój Robercie, — odpowiedział. — Proszę cię, miej to w pamięci, że Hiszpanie posiadają czterdziestoczterofuntowe działa, które skierują przeciwko nam, przyczem zdarzyć się może, że zabiją kilku naszych... może nawet nas samych.
— Ale panienka!
Dziadek zażył tabaki.
— Spokojniej, spokojniej, synku! Niepotrzebnie się asan tak frasujesz. Wielki-ć to hazard, ale inaczej być nie może. W każdym razie ona z pewnością wyjdzie z tego cało. Jakąż rolę zamierzasz wraz z Piotrem spełnić w tej bitwie?
Już mnie język świerzbił, by odpowiedzieć z oburzeniem, że nie chcemy mieć nic wspólnego z korsarstwem, gdy Piotr się odezwał:
— Mosze najlepiej bęcie, jeszeli pójciemy na ten okręt hiszpański i porwiemy młodą ciewczynę, ja!
— Wspaniały pomysł — odpowiedział dziadek; spoglądając na mnie wyczekująco. — Ja sam będę osobiście dowodził moją załogą, a w zamęcie bitwy może mi będzie trudno się odłączyć od oddziału, by ratować O‘Donnella od zniewagi. Jeżeli wy dwaj...
— Zrobimy to — rzekłem opryskliwie. — Mimo całej swej przebiegłości waszmość nie potrafisz sam na własną rękę, bez niczyjej pomocy, ocalić swego sojusznika.
— Masz zupełną rację — przyznał łaskawie mój dziadek. — Przyznam ci się szczerze, Robercie, że obecność twoja zrzuca brzemię z mego serca, aczkolwiek twoja ucieczka od Flinta naraziła mnie na inne kłopoty. Bądź co bądź, będę ci wielce wdzięczny, jeżeli mi dopomożesz.
Wskazałem mu białe godło na maszcie głównym.
— Czy waszmość będziesz walczył pod fałszywemi barwami?
— Nie sąć one fałszywe — odciął się, zacisnąwszy wargi. — Dziś walczymy za Anglję.
— Za Anglję, Flinta, Jana Silvera, Billa Bonesa, Marcina, Coupeau i...
— I za mnie? Być może. Lecz jeżeli ci, których wymieniłeś, zostaną przypuszczeni do udziału w nagrodzie zwycięstwa, to tylko w tym celu, by na tem mogła zyskać Anglja i triumfować dobra sprawa. Cóż o tem mówić, jeżeli tylko król Jakób powróci do Londynu?
— Doprawdy, co o tem mówić? — powtórzyłem z przekąsem, jakkolwiek mimowoli poddawałem się wrażeniom jego kamiennej powagi.
— Nie jest ci moim zwyczajem, Robercie, walczyć pod cudzemi barwami — ciągnął dalej, jakgdyby uwziął się przekabacić mnie na swoją stronę. — Powie ci to każdy żeglarz, choćby nie wiem jakie oszczerstwa miotał na kapitana Rip-Rap. A co się tyczy kaperskiej bandery — phi! Jest to obyczaj, przestrzegany przez każdą drużynę korsarską. Mnie się wydaje to rzeczą nieco śmieszną, napędzać strachu tym, którzy i tak duszę mają w pięcie; jednakowoż pod tą banderą walczyłem bez wstydu, dopóki był to jedyny sztandar morskiego banity. Dziś jednak sprawa całkiem inna. Walczymy już nie jako korsarze, lecz jako słudzy króla Jakóba.
Z naszego forkasztelu wytrysnął biały kłąb dymu i łoskot wybuchu targnął naszym słuchem. To Coupeau oddał pierwszy strzał z osiemnastocalówki, jednego z tych długich, pięknych dział spiżowych odznaczających się daleką nośnością. Wszyscy bezwiednie zogniskowaliśmy nasze spojrzenia na okręcie, wiozącym skarby, a puszkarze radosnym okrzykiem powitali nastrzępioną dziurę, jaka ukazała się w wydętym żaglu masztu przedniego.
— Wspaniale! — mruknął dziadek.
Santissima Trinidad zawahała się przez chwilę, jak człowiek, ugodzony znienacka przez osobę uważaną za przyjaciela. Następnie skręciła wbok, aby w całej pełni odsłonić nam swe barwy; przez ten zwrot nadarzył się lepszy cel do strzału, z czego korzystając Coupeau znowu wypalił. Strzał poszedł za nisko, gdyż był oddany w chwili, gdy Jakób opadł w zaklęśninę pomiędzy dwiema falami; dostrzegliśmy, że pocisk najwidoczniej ugodził w sam środek okrętu.
Hiszpan wypalił z armaty w stronę wiatru i przekręcił ster, zamierzając przeciąć w poprzek naszą drogę i dopaść do San Domingo. Widać było, że nie wiedział, co począć z tym fantem. Z całego wyglądu Król Jakób wydawał się okrętem angielskim; nosił przecie godła floty angielskiej, a w każdym razie w oczach Hiszpanów mógł wydawać się wielce buńczuczny i zawadjacki, co było zwykłą cechą fregaty angielskiej; dowódca tam tego statku snadź osądził, że pomiędzy Hiszpanją i Anglją doszło do jakichś nieporozumień, przeto stosując się do danych mu rozkazów usiłował uniknąć wałki i dostać się do najbliższej warowni przystani hiszpańskiej.
Atoli Jakób pędził dwa razy prędzej od okrętu objuczonego skarbami, a dzięki świetnemu kierownictwu dogoniliśmy Najświętszą Trójcę już w godzinie po pierwszym wystrzale. Przez cały ten czas Coupeau tłukł zawzięcie w ścigany okręt; gdy zbliżyliśmy się doń na odległość strzałów naszej ciężkiej baterji, z hukiem zwaliła się nastawa[55] masztu przedniego, zasypując forkasztel plątanina olinowania.
Załodze hiszpańskiej przebrała się już miarka cierpliwości. Przekręciwszy ster, okręt nastawił całą swą baterję i plunął w nas ze wszystkich dział, jakie były na bakorcie. Salwa była nędznie wykonana, wszakże i tak parę kul przeleciało ze świstem przez nasz pokład, a jedna z nich, wagi ośmnastu funtów, rozbiła na miazgę kilku ludzi tuż przed samą rufą.
Murray podszedł do poręczy rufy, ażeby zbadać szkodę, i krzyknął na Coupeau:
— Wstrzymaj się od kanonady panie ogniomistrzu! Trzeba im wyprzątnąć pokład!
Poczem zwrócił się do Marcina, który prowadził okręt wprost na statek nieprzyjacielski:
— Skręcaj w bok! Skręcaj w bok! Oni jeszcze mają nad nami przewagę!
Coupeau uwijając się, jak opętany, koło dział pościgowych, dawał naraz po dwa strzały, wymierzone w jeden cel. Właśnie mu się udało zrąbać maszt przedni na wysokość około dwudziestu stóp od pokładu; ciężka reja i wzdęty żagiel runęły z łoskotem wślad za strzaskaną stengą. Brzemię zwalonej kłody osunęło się w morze, przechylając Najświętszą Trójcę jednym końcem w dół i tworząc jakgdyby kotwicę, unieruchomiającą statek.
Dziadek uśmiechnął się ze złośliwem zadowoleniem.
— Hej, Saunders! — zawołał na drugiego sztormana, który miał wyznaczone stanowisko pośrodku okrętu. — Przygotuj harpuny i osęki koło parapetu na bakorcie. Napadniemy Hiszpana tam, gdzie się zatrzymał.
Król Jakób ruszył co sił naprzeciw okrętu, wiozącego skarby, podchodząc go pod kątem prostym, co osłabiło skuteczność drugiej salwy danej przez Hiszpanów, a gdy wjechaliśmy w pół-przejrzystą chmurę dymu armatniego, Murray dał rozkaz do strzału:
— A teraz salwa, Coupeau! — zawołał.
Ogniomistrz podbiegł do otwartej luki[56] i grzmiącym głosem rzucił rozkaz puszkarzom. Zdawało się, iż deski zadygotały pod naszemi stopami. Piorunowe łoskoty następujących po sobie wystrzałów wstrząsnęły całem wnętrzem Jakóba. Chmury dymu zrazu się rozproszyły, potem zgęstniały w nieprzeniknioną mgłę, a przenikliwa woń saletry i siarki wierciła nam w nozdrzach. Ujrzałem w przelocie ogromną złoconą figurę, następnie zwał rozdartych żagli i olinowania.
— Ster na sztymbork, panie Marcinie! — krzyknął Murray.
Wśród głośnego skrzypienia rej i łopotania żagli obróciliśmy się przeciwko wiatrowi; z za przegrody dymu, osłaniającego Najświętszą Trójcę doszły mnie czyjeś niewyraźne krzyki i zawodzenia. Prawie jednocześnie z naszej strony huknęła znów palba, a z luf armatnich niby z krwiożerczych paszcz, wysunęły się jęzory płomieni. Jeszcze raz dostrzegłem mglisty zarys pogruchotanych parapetów i spiętrzonych żagli, poczem szary mrok zgęstniał jeszcze bardziej niż wprzódy. Nie można było odróżnić nawet postaci ludzi stojących na naszym pokładzie.
Hiszpan na chybił-trafił odpowiadał na nasz ogień, w miarę jak Jakób poomacku zbliżał się ku niemu, a grzmoty dwóch działobitni zagłuszały i ubezwładniały wszystko, jak ryczenie dwóch bestyj, walczących w nocy. Poczułem rękę dziadka na mojem ramieniu.
— Niebawem zrównamy się z tym okrętem — mówił głosem cichym, lecz wyraźnym. — O‘Donnell z córką będą na rufie. Najlepiej będzie, Robercie, jeżeli pójdziesz naprzód. Jeżeli dostaniemy się na ich okręt z poza masztu przedniego, będzie ci poręcznie wpaść na nich. Gdzie jest Piotr?
Holender wychylił się z kłębów dymu.
— Czi nie lepiej bęcie dostać się na pokład okrętu hiszpańskiego? — odrzekł spokojnie. — Ja, Murrayu?
Dziadek roześmiał się, zażywając tabaki.
— A jakże, przyjacielu Piotrze. A dla ciebie i Roberta byłoby najlepiej zaopatrzyć się w broń. Boję się, że Hiszpanie nie będą starali się odróżniać was od mej mizernej osoby.
Ja — zgodził się Piotr. — Iciemy.
W połowie statku spotkaliśmy Saundersa i zgraję ludzi, wychodzących rojnie z pod pokładu celem zasilenia oddziałów szturmujących. Piotr i ja pociągnęliśmy za nimi, by wybrać oręż ze stojaków koło masztu głównego. On wziął osękę, a ja poprzestałem na kordelasie.
Murray, obejrzawszy harpuny i upewniwszy się, że na naszych rejach poprzywiązywano haki celem przytroczenia lin hiszpańskiego okrętu, przyłączył się do nas. Ubrany był, jak zwykle, z wyszukaną elegancją: w szary surdut i pluderki z nakrapianego jedwabiu, w białe pończochy jedwabne i w szare trzewiki o sprzączkach wysadzanych brylantami. Na głowie nie miał kapelusza, a jego białe włosy były ufryzowane i związane w harcap. Jedyną bronią jego była szpada, którą trzymał obnażoną.
— Zbliża się już koniec naszych teraźniejszych kłopotów, Robercie, — oznajmił radośnie. — Bitwa wypadła pomyślnie. Nie marzyłem nawet, że wszystko pójdzie tak gładko. Nie straciliśmy nawet dwunastu ludzi.
Ostatnia salwa naszych dział rozdarła na strzępy tumany dymu a przybłąkany dech wiatru zniósł je na stronę. Było to jakby podniesienie kurtyny przed rozpoczęciem przedstawienia. Okręt, wiozący skarby, kołysał się bezradnie o kilkanaście sążni opodal; liny miał poszarpane, maszty i belki potrzaskane i połupane, forkasztel i pokład przedni były jedną krwawą rzeźnią, parapety w kawałkach, strzelnice zapadnięte, działa zdemontowane. Garstka ludzi trudziła się, by oderwać złamany czub przedniego masztu, a kilku innych zuchów wciąż jeszcze obsługiwało parę dział, które jęły nas prażyć ogniem, — gdy Jakób trącił buszprytem o poręcz ich okrętu.
Oba okręty stuknęły silnie o siebie, a Jakób, kierując się wiatrem i sterem otarł się bokiem o bok Hiszpana, przyczem nasz buszpryt uwiązł w sieci linowej masztu tylnego. Kilkanaście łańcuchów szczęknęło w powietrzu i wpiło się hakami w parapety. Rozległy się gromkie trzaskania krucic, groźby, pomstowania i krzyki rozpaczy.
Dziadek, nie zważając na strzelaninę, stanął na lawecie działa, tak iż wzniósł się ponad parapety, natomiast ja z Piotrem wspiąłem się na karnaty masztu przedniego, skąd mieliśmy doskonały widok na oba okręty. Cały bakort Króla Jakóba roił się od ludzi. Byli obnażeni do pasa, ich zwieszone w dół oblicza były zwalane od prochu, włochate piersi pokrywało wzorzyste tatuowanie, plecy rzadko tylko nie miały na sobie blizn, otrzymanych w krwawych burdach; bijąc się o pierwsze miejsca, wdzierali się bosemi nogami, gdzie tylko był jakiś sprzęt ruchomy lub choć piędź wolnej przestrzeni; kordelasy trzymali w zębach, chcąc ręce mieć swobodne do strzelania z pistoletów lub do znalezienia oparcia, gdyż tylko czekali dogodnej sposobności, by przeskoczyć zwężającą się szczelinę między oboma okrętami.
Powiodłem oczyma po pokładzie hiszpańskiego okrętu. Wszędzie biegały tam w nieładzie małe gromadki ludzi. Jakiś głupowaty drab zmierzył się do mnie z pistoletu, a wraz też jakaś lina nad mą głową oderwała się i zawisła luźno. Oficerowie popędzali marynarzy, by szli stawie nam czoło. Jakiś mężczyzna w ugalowanym surducie i w peruce, stojąc na rufie, donośnym głosem wydawał rozkazy; krew żywiej uderzyła w moich tętnach, gdyż tuż za jego ramieniem ujrzałem świecące, jak latarnia, oblicze O‘Donnella... ach... a poza nimi pośrodku gromadki czarno odzianych księży i zakonnic migotała biała sukienka kobieca...
— Skacz! — pisnął mi w ucho Piotr.
Skoczyliśmy jednocześnie, lecz dziadek już nas był wyprzedził. Trzymając szpadę w ręce, wybiegł na dziesięć stóp przed innych, wdarł się na parapet okrętu hiszpańskiego, ważył się przez chwilę w powietrzu, aż nakoniec rzucił się w sam środek pierścienia nieprzyjaciół. Zanim uzyskał równowagę, zdążył już odparować cios zagrażającego mu kordelasa i pchnął napastnika szpadą w grdykę. W chwili, gdym dostał się na pokład okrętu, wiozącego skarby, on jednemu wytrącił wymierzony w siebie pistolet, uchylił głowę przed ciosem grożącym mu z drugiej strony, przejechał i tego przeciwnika pod żebra i prawie jednocześnie postąpił kroku wprawo, by zajść drogę czwartemu wrogowi; wszystko to wykonał ze spokojem i zręcznością biegłego fechtmistrza, nie poniósłszy najmniejszego uszkodzenia, a na wyżółkłych policzkach grał mu rumieniec nietajonej radości.
Atoli więcej już nie widziałem. Mojem zadaniem było dostać się przebojem na rufę i bronić O‘Donnellów, przeto obaj z Piotrem odwróciliśmy się plecami do walki toczącej się pośrodku okrętu. Jedna fala korsarzy poszła hurmem w ślady Murraya; reszta poszła za mną i za Piotrem. Byli oni w równej mierze mężni, jak niegodziwi, przeto posuwaliśmy się rączo naprzód i doszliśmy prawie do podnóża drabiny wiodącej na rufę, — gdy wtem poza nami ozwał się przeraźliwy gwizdek Murraya. Zarazem posłyszałem, że O‘Donnell i oficer w wyszywanym surducie krzyczeli coś żywo — jeden po angielsku, a drugi po hiszpańsku, — starając się przekrzyczeć wrzawę bitwy.
— ...prosi o rozmowę — doszły do mnie urywki słów O‘Donnella. — ...nie może zrozumieć... przykre nieporozumienie... omyłka...
— Hiszpan chce się poddać — mruknął Piotr.
Istotnie, ci z załogi Najświętszej Trójcy, którzy mogli stawiać nam opór, skwapliwie porzucali broń, radzi sposobności, że mogą zaniechać walki; ale wilczaszki z załogi Jakóba nie byli zwyczajni do dawania pardonu, przeto zanim Piotr i ja zdążyliśmy wytrącić kordelasy z rąk, oni już zgładzili trzech Bogu ducha winnych ludzi.
Świstawka Murraya ozwała się po raz drugi. Nastała nagła cisza, przerywana stukiem zderzających się raz wraz ze sobą okrętów, dudnieniem nieobutych stóp, (jako, że coraz to więcej korsarzy wdzierało się na pokład okrętu hiszpańskiego), stłumionemi okrzykami ranionych i nosowym półśpiewem księdza, wyciągającego łacińskie pacierze.
Skorzystałem z dogodnej chwili, by rozejrzeć się wokoło. Staliśmy za blisko podnóża rufy, by dojrzeć, co działo się za barjerą, tuż ponad naszemi głowami; za to pokład główny, zarówno w częście przedniej, jak i tylnej, przedstawiał pożałowania godne widowisko: cały był zawalony odłamkami desek i sprzętów oraz mnóstwem ludzi ranionych w najrozmaitsze sposoby, o wyścielający go piaskowej barwy kobierzec splamiły krwawe kałuże i smugi.
Dziadek, tak czysto odziany jak wówczas, gdy wstępował na parapety Jakóba, stał przez chwilę na czele tłuszczy swych podwładnych, a jego pogodne oblicze i bogaty strój tworzyły rażące przeciwieństwo z ich nagością i dzikiem zezwierzęceniem. Z końca jego cienkiej szpady sączyła się strużka krwi. Miał postawę zacnego człeka, który pragnie okazać się rozsądnym w trudnej sytuacji.
— Zdaje mi się, że słyszałem, jakoby ktoś żądał pardonu — odezwał się spokojnie.
— Tak jest, miłościwy panie — odparł O‘Donnell. — Przemawiałem w imieniu, szlachcica cnej krwi, stojącego koło mnie, jmć pana Don Ascanio de Hurtado y Custa, który jest kapitanem tego okrętu.
— Bardzo mi przyjemnie, mości panie, — odpowiedział mój dziadek. — A waszmość?
O‘Donnell nie był bynajmniej zadowolony z odgrywania swej roli. Zagryzł wargę i zawahał się przez chwilę, zanim zdobył się na odpowiedź:
— Jestem pułkownik O‘Donnell, oficer w służbie Jego Mości Króla Arcykatolickiego.
— Aha! I czemże wam mogę służyć, cni panowie? — zapytał dziadek.
O‘Donnell znów zawahał i jął się naradzać z oficerem hiszpańskim.
— Miłościwy panie, — odezwał się po chwili. — Don Ascanio pyta was przez moje usta: odkąd to wasz kraj i Hiszpanja prowadzą z sobą wojnę?
— O ile mi wiadomo, obecnie jej nie prowadzą... — odpowiedział uprzejmie mój dziadek.
— Zatem czemuż mamy przypisać tę... tę... ach... niesłychaną napaść?
— Bardzo mi przykro, — odparł dziadek niemal ze smutkiem, — że nie mogę w tym względzie zaspokoić ciekawości waćpana.
Hiszpan wybuchnął niepohamowanym gniewem i jął wygłaszać jakoweś przemówienie; atoli Murray przerwał je, mówiąc:
— Mam szczęście rozumieć szlachetną mowę Hiszpanów. Nie byłbyś łaskaw, mości pułkowniku O‘Donnell, zawiadomić o tem swojego przyjaciela i przekonać go, iż, ku mojemu zmartwieniu, musi pogodzić się z losem? Pragnę ze szczerego serca ocalić pozostałych przy życiu jego podwładnych, ale w razie czego gotów jestem pozabijać wszystkich, byle doprowadzić do skutku swój zamiar.
— Jakiż to zamiar? — zapytał O‘Donnell.
— Chcę uwolnić Don Ascania od brzemienia skarbów, jakie wiezie z sobą — odpowiedział dziadek. — Gdy będę już je miał na swoim okręcie, obdarzę go wolnością i pozwolę mu odbywać dalszą drogę!
O‘Donnell zaczął zwolna tłumaczyć w dalszym ciągu te warunki. Hiszpan sypnął gradem nowych złorzeczeń, złamał szpadę na kolanie i rzucił ułamki w morze. Dziadek ze współczuciem pokiwał głową.
— Niemiła-ć to powinność, wiem o tem dobrze — przemówił. — Gdyby Don Ascanio nie strzaskał swej szpady, rad byłbym służył mu taką satysfakcją, jaką dać może szlachcic szlachcicowi... W każdym razie, mości pułkowniku O‘Donnell, winienem postawić jeszcze jeden warunek, a mianowicie że załoga Najświętszej Trójcy ma pozostać w niewoli przez czas tak długi, jakiego potrzebuję do wykonania mych celów. Wszelki opór wywołałby ponowny rozlew krwi, co, jak waszmość zapewne mi przyznasz, jest zgoła niepotrzebne.
— Don Ascanio nic już nie powie — odparł O‘Donnell, — i umywa ręce od wszystkiego. Opuszczony przez swą załogę...
— Wystarczy — przerwał mój dziadek.
Brząknął parę słów po hiszpańsku; odpowiedział mu na to brzęk oręża, rzucanego na pokład. Znów coś przemówił; na to cała załoga Najświętszej Trójcy przeniosła się na sztymbork i pomaszerowała do forkasztelu, popędzana najeżonemi kordelasami piratów.
Murray podszedł ku tyłowi okrętu, gdzie staliśmy obaj z Piotrem, nie wiedząc jak się zachowywać.
— Widziałeś ją? — zapytał.
— Zdaje mi się, że ona się znajduje wśród gromadki księży i zakonnic pod latarnią na rufie — odpowiedziałem.
On zacisnął wargi, jak to miał we zwyczaju, ilekroć musiał zająć się jakąś sprawą, która niezbyt go obchodziła.
— Ta cała kabała będzie mi tak przykra, jak niedawno O‘Donnelłowi przykrą była rozmowa z nami — rzekł krótko. — Ale musimy to załatwić niezwłocznie. Naszą kanonadę słyszano niewątpliwie przy tym wietrze aż na Hispanioli. Musimy zabierać zdobycz — i w nogi!






ROZDZIAŁ XIII.
Pierwsze kłopoty na pokładzie „Króla Jakóba“.

Gdy wchodziliśmy na rufę, panowało tam przygnębiające milczenie. Ostatni bełkot łacińskich pacierzy zakończył się nutą pełną żałości i patrzył przed siebie nienawistnym wzrokiem; kiedy zaś dziadek wydobył haftowaną chusteczkę z kieszeni surduta i zaczął nią obcierać zakrwawiony brzeszczot, Don Ascaniowi przebrała się już miarka cierpliwości; powlókł się w najdalszy kąt pokładu, miotając przekleństwa, i utkwił spojrzenie w zarumienionych wzgórzach Hispanioli. Za sterem, pod wielką złoconą latarnią, która zdobiła wysoki, o skośnym daszku, schron sternika, zebrała się czarna gromadka duchowieństwa; a pośród zakapturzonych plec mniszych i zakutanych bezkształtnych postaci uwydatniała się zarówno wdzięczna uroda Moiry O‘Donnell i jej słoneczne, modre oczęta, jako też rosnąca trwoga, z jaką przywitał nas jej ojciec.
Dziadek skinieniem głowy wyraził zadowolenie, które było dla mnie niezrozumiałe.
— Piękna panienka, Robercie! — zawołał. — No, dobrze, dobrze! To mi się podoba. Nie mógłbym marzyć o czemś lepszem. Winszuję waćpanu, chevalier, — zwrócił się do O‘Donnella. — W ciągu mego długiego żywota nie widziałem tak pięknej panny, jak córka waszmości.
O‘Donnell tyle zrozumiał, co i ja, z jego żartów.
— Wolałbym, żeby jej tu nie było — burknął z żalem. — Don Ascanio zdał na mnie dalszy bieg wypadków. Co teraz będzie? Czy waćpan musisz...? — (tu wskazał wymownie na okręt u naszych stóp) — ... zdaje się, że... ja... ja znajduję się... Wstrętne położenie... Kilkuset ludzi... i księża i zakonnice, Murrayu... Tak, to ciężki grzech i nigdy zań nie otrzymam rozgrzeszenia, cokolwiekby się przydarzyło.
— Waćpan niepotrzebnie się frasujesz — ozwał się Murray tonem uspokajającym. — Przeinaczyliśmy nasze plany, ażeby zaś je wykonać musimy wobec pańskiej córki odegrać komedję w czem i waszmość przyjąć musisz udział; będzie to nawet udane porwanie. A teraz powiedz mi, gdzie znajdują się skarby?
— W lazarecie.
— Panie Saunders! — zawołał mój dziadek.
Podsternik, roztrąciwszy otaczających, wysunął się na czoło korsarzy, stojących na głównym pokładzie.
— Weź pięćdziesięciu ludzi i wydostańcie cały zapas złota, jaki znajduje się w lazarecie zdobytego okrętu.
— Według rozkazu, panie kapitanie — odrzekł Saunders, a korsarze jęli się ubiegać z zapalczywością o przyjęcie ich do tej roboty.
Dziadek skończył czyścić szpadę, podszedł do poręczy bakortu i cisnął w morze skrwawioną chustkę.
— Hej, panie Marcinie! — zawołał na sztormana, stojącego na rufie Króla Jakóba.
— Słucham, słucham, panie łaskawy — odpowiedział Marcin. — Bodaj........, ale mieliśmy dziś ładną robotę.
— Podzielam twoje uczucia, Marcinie — odparł mój dziadek. — Bądź tak dobry, spuść nam linę z rei masztu przedniego, aby wciągnąć na pokład cały ten skarb, który Saunders właśnie wydobywa ze schowku. Skrzyknij-no też kilkudziesięciu ludzi, żeby na poczekaniu naprawili conajcięższe uszkodzenia. Chciałbym, żeby okręt nasz był zdatny do dalszej żeglugi, skoro tylko przeładujemy zdobycz.
— Według rozkazu, panie kapitanie, ja sam osobiście będę czuwał nad tem wszystkiem — zapewnił go Marcin. — A bodaj...
— Cięty chłop z tego Marcina! — zauważył mój dziadek, przechodząc z powrotem przez pokład. — Ale my tu musimy odegrać małą komedję. Waćpan, chevalier, odegrasz rolę Strapionego Rodzica. Ja będę Starym Rozpustnikiem. Piotr będzie Niemą osobą... nie dąsaj się, Piotrze. Robert... hm!... Nie wiem doprawdy, jak określić twoją rolę, Robercie. Czy chcesz być dajmy na to, Młokosem? Ach, tak! Młokosem, wiecznie żywym, samolubnym, popędliwym, zachłannym, kłamliwym...
Pułkownik O‘Donnell spoglądał nań, jak na kogoś, co postradał zdrowe zmysły.
— Cóż to za bałagulstwa? — przerwał.
— Zobaczysz waćpan — odpowiedział Murray. — Jest to sposób uprowadzenia stąd waćpana bez wzniecania podejrzeń Don Ascania i jego ludzi, jakobyś waćpan brał osobisty udział w tym ciekawym epizodzie. Ale wyliczajmy dalej role. Córka waćpana, ma się rozumieć, będzie Niewinną ofiarą.
To mówiąc, opuścił nas, i drobnym kroczkiem, zgoła niepodobnym do zwykłego mu kociego chodu, podszedł do czarno odzianej gromady, otaczającej pannę O‘Donnell.
— A niechże mię, co za smaczny kąsek! — ozwał się z przesadną czułością. — Istne cuda! Chodźno tu, panienko!
Jakowyś opasły mnich krzyknął nań coś groźnie po hiszpańsku, a dwie mniszki objęły ramionami młodą Irlandkę. Murray odpowiedział mnichowi jego własnym językiem i to tak zjadliwie, iż cała gromada nie na żarty przejęta była zgrozą. Atoli dzieweczka odcięła mu się tak dzielnie, że mnie aż krew żywiej zatętniła w żyłach.
— Wstyd i hańba ci, starcze, który mógłbyś być ojcem moim i innych tu obecnych! Wiem, ktoś ty zacz, kapitanie Rap-Rap, a jeśli przypuszczasz, że się ciebie zlęknę, spotka cię przykre rozczarowanie. O, lepiej byłoby ci paść na kolana i modlić się o zmiłowanie za popełnione łotrostwa, niż obmyślać nowe niegodziwości i świętobliwym ludziom grozić straszliwemi męczarniami.
— Acha, więc waćpanna mnie poznajesz? — ozwał się mój dziadek. — Wielki to dla mnie zaszczyt, mościpanno. Ale boję się, że aśćka nasłuchałaś się wielu oszczerstw, tyczących się mej osoby, przeto winienem cię zmusić do zwiedzenia mego okrętu i poznania odwrotnej strony medalu. Nie wątpię, że asińdźka pierwsza będziesz rada zaprzeczyć nędznym potwarzom, rzucanym na człowieka podeszłego w leciech.
— Wystąp waszmość, panie pułkowniku, i broń swej córy! — mruknąłem półgłosem do jej ojca.
Pułkownik rad był się zapłonić, ale postąpił według mej rady nadając sobie pozory szczerości.
— Hola, mości panie! — krzyknął. — Na cóż to sobie waszmość pozwalasz? Chyba i pańskie bezprawia muszą mieć jakieś granice! Ta dzieweczka jest moją córką.
Dziadek uciekł się do zwykłego obrzędu zażywania tabaki, z umyślną w gestach przesadą, która każdemu, kto go znał, musiała wydać się pocieszną.
— Nieszczęsny! — wycedził z udaną tkliwością. — Bardzo mi żal waszmości!
I zwrócił się do mnie:
— Robercie, odprowadź panienkę na pokład Jakóba.
Spojrzenie panny O‘Donnełl po raz pierwszy spoczęło na mem obliczu.
— Pan Ormerod! — wyszeptała.
Przyskoczyłem do niej, przybierając jaknajrubaszniejszy sposób obejścia.
— Najlepiej niech panienka pójdzie z dobrawoli! — rzekłem jej w ucho.
Ona wyciągnęła ręce przed siebie, by mnie odepchnąć, zaś gruby mnich wraz z dwiema mniszkami rzucił się na mnie; napaść była istotnie niebezpieczna i gdyby nie Piotr, byłoby ze mną krucho. Olbrzymi Holender wkroczył z głupią miną w sam środek zamieszania, usunął O‘Donnella na bok i odtrącił mnicha i dwie mniszki.
— Bierz małą ciewczynę, Bob — pisnął.
Ona opierała się całą siłą swego zgrabnego ciała, lecz ja ścisnąłem ją za ręce i zarzuciłem ją sobie na plecy — wówczas zaatakował mnie jej ojciec wraz z kapitanem hiszpańskim, któremu na widok świeżej zniewagi przebrała się już miarka cierpliwości.
Murray dobył szpady i powstrzymał Hiszpana, zaś Piotr zarzucił sobie na plecy O‘Donnella z taką łatwością, z jaką mnie udało się wziąć dziewczynę.
— Wsiąłem go, ja — oznajmił Murrayowi.
Dziadek włożył szpadę do pochwy.
— Nieś go dalej — odczuwał się. — Ponieważ tak się trapi losem swej córki, więc pozwolimy mu nad nią czuwać. Potem, kto wie, może on się nam przydać i na co innego! A niechże go, co za uparty chwat!
Opasły mnich stanął na pokładzie, wymachiwał krucyfiksem i miotał stekiem pomstowań, na co mój dziadek odpowiadał podniesieniem brwi, a od czasu do czasu jakimś ciętym dowcipem. Ale ja miałem ręce zajęte pilnowaniem branki, więc nie zwracałem uwagi na to, co działo się na rufie, skoro już dotarłem do drabiny wiodącej na główny pokład.
Po pokładzie długim korowodem snuli się zwolna korsarze, uginając się pod ciężarem dźwiganych beczułek i skrzyń żelazem okutych, okręconych drutem i zamczystych, z których każda była opatrzona ołowianemi pieczęciami z wyciśniętym na nich herbem króla hiszpańskiego. Spoglądali dwuznacznie na mą szamocącą się brankę i otwierali szeroko gęby na pocieszny widok, jaki przedstawiała przydługa postać pułkownika O‘Donnella, zwieszająca się z ramion Piotra. Ale wszyscy czemprędzej odwrócili oczy w inną stronę, skoro ze schodów zstąpił ku nam mój dziadek.
— Czy dasz sobie sam z nią radę? — zapytał mnie krótko.
Byłem mocno podrażniony fałszywą sytuacją, w jakiej się znalazłem, więc wywarłem na nim cały swój zły humor.
— Doprowadzę ją, albo utonę razem z nią! — warknąłem.
Dziadek uśmiechnął się.
— Tęgi masz w sobie animusz, chłopcze! Wolniej, wolniej, mościa panno — (albowiem udało jej się wyswobodzić rękę i zaczęła mi się dobierać do uszu). — Niepotrzebnie się dąsasz. To była tylko zabawka. Przyjrzyjno się, jak się zachowuje twój ojciec.
— Tem większa hańba dla niego! — syknęła. — Że też on pozwolił wam pojmać mnie żywcem!
— Jesteśmy przyjaciółmi — dowodził mój krewniak, zniżając głos. — To co czynimy, jest tylko fortelem...
— Przyjaciółmi? — i szczęknęła białemi ząbkami, usiłując ugryźć mnie w ucho. — Och, wy jesteście przyjaciółmi sił nieczystych!
— Bądź jeszcze przez chwilą cierpliwa, Moiro! — orędował jej ojciec, spoczywający na barach Piotra. — Ja-ć wyjaśnię...
Owa stała się naraz całkiem bezwładna i wybuchła spazmatycznym szlochem.
— Ach padre, padre, pomyśleć, że okazałeś się tchórzem! To najgorsze ze wszystkiego.
O‘Donnell zakląkł bezradnie.
— Pozwólcie mi zejść, bym ją uspokoił — jął błagać.
Ale Murray skarcił go.
— Oni tam patrzą na waćpana z rufy, chevalier. Borykaj się, ile tylko potrafisz (Piotrowi to nie zaszkodzi), ale jeżeli zależy ci na tem, byś mógł w przyszłości żyć spokojnie w Hiszpanji, nie wzbudzaj podejrzeń, jakobyś bratał się z nami.
Szybko, jak kula armatnia, wbiegłem na parapet bakortu, jednem ramieniem trzymając pannę O‘Donnell, a drugiem uczepiwszy się pętlicy zwisającej liny, a kiedy zabierałem się już do skoku, by przesadzić szczelinę, oddzielającą oba okręty, Moira wyrwała się z mego objęcia i omało co nie wpadła poza burtę — gdzie zapewne zostałaby zmiażdżona na śmierć, gdyż dwa kadłuby okrętowe zderzały się ustawicznie ze sobą. W samą porę zdążyłem jeszcze ją pochwycić, wypuszczając z rąk trzymaną pętlicę, i omal nie spadłem wdół wraz z mą branką, bom chwiał się to w jedną to w drugą stronę tak beznadziejnie, jak piórko miotane wiatrem. Ostatecznie, pomimo jej szamotania i utraty równowagi przeze mnie, zacisnąłem zęby i dałem niezgrabnego susa na chybił trafił przed siebie, no i trzeba przyznać, dostałem się na parapet Jakóba raczej dzięki przypadkowi niż mej zręczności.
Gdym zsunął się na pokład, byłem w nienajlepszym humorze. Doprawdy, mogło dojść do tego, że byłbym uderzył tę łzami zalaną twarzyczkę, która przytuliła się do mego ramienia; pod wrażeniem nagłego zniechęcenia odrzuciłem ją od siebie.
— Źle odwdzięczasz się, mościa panienko, temu, który czynił wszelkie zabiegi, by ocalić dobre imię twego ojca, — jąłem zrzędzić tonem tak gburowatym, niby jeden z piratów. — Omal nie stałaś się przyczyną mej śmierci.
Spojrzała na mnie, zanadto zdumiona, by mogła zdobyć się na natychmiastową odpowiedź; zanim przyszła do siebie, przystąpili do nas dziadek w raz z Piotrem. Piotr dźwigał jeszcze spokojnie pułkownika O‘Donnella, niby worek z mąką. Murray z zadowoleniem rozejrzał się po swym okręcie.
— Wyszliśmy bardzo honorowo z tej przygody! — zauważył.
Z rufy ozwało się wołanie Marcina.
— Za pozwoleniem, mości kapitanie, wszystko w porządku, z wyjątkiem paru zerwanych lin, które marynarze właśnie wiążą, i z wyjątkiem dziury w wielkim żaglu tylnego masztu.
— To dobrze — odparł mój dziadek. — A jakie straty w ludziach?
— Rzuciliśmy dwunastu w morze, a dwóch pójdzie jeszcze za nimi, ponadto dwudziestu... draniów, którzy będą jeszcze odpasać swoje ścierwa.
— Bardzo dobrze, Marcinie. Ja będę w kajucie. Zameldujesz mi, gdy już wszystkie skarby zdobyczne znajdą się na naszym okręcie.
Poczem zwrócił się do nas.
— Komedja się kończy, już będzie można spuścić zasłonę. Panno O‘Donnell, czy aśćka pozwolisz służyć ci mem ramieniem? Szklanka wina i kęs strawy będą ci lepiej smakowały, niż ucho Roberta, które chciałaś obgryźć mu z głodu. Fe, fe, moja panienko!
Ona wlepiła weń ze zgrozą swe oczy, w każdym razie jednak pozwoliła mu, by ujął ją pod ramię. Przybita ogromem naprężających wrażeń, nie mogła z siebie wydać ni tchnienia. Widząc katuszę głuchej trwogi, odzwierciadlonej w jej pięknych oczach, poniechałem gniewu. Biedne dziewczątko było podobne do motyla, nabitego na szpilkę.
Podobnego wrażenia doznawać musiał mój krewniak, bo zaczął z iście ojcowską tkliwością gładzić bezwładną rączkę, spoczywającą na jego ramieniu.
— Chodźno, chodź waćpanna, czy nie powiedziałem, że komedja się skończyła? — strofował ją łagodnie. — Ja, coprawda, grałem starego rozpustnika, ale obecnie rzucam tę rolę. Asińdźka jesteś tu bezpieczna, jak w swym klasztorze hiszpańskim. Ale pokład jest nazbyt wystawiony na widok publiczny, by można się tu było bawić w wynurzenia. Udamy się w zacisze kajuty, a tam, ażeby cię uspokoić, opowiem ci całą historję, której prawdziwość może zaświadczyć twój rodzony ojczulek.
Ona potrząsnęła głową.
— Nie... nie wiem, co waćpan masz na myśli.
— Z pewnością — przyznał jej słuszność mój dziadek. — Ale niebawem aśćka dowiesz się o wszystkiem.
Piotr, idąc za nami, chrząknął, by zwrócić uwagę Murraya.
— Czi pułkownik ma chocić czy jeścić?
— A niechże mię! — zawołał dziadek. — Zapomniałem na śmierć o tem, co się dzieje z ojcem waćpanny.
— Zda mi się, żem kiep ostatni! — sarknął Irlandczyk — waćpan nie odegrał roli Zelżonego Rodzica, który wszystko poświęcił dla ratowania swej córki? Mój drogi chevalier, czyż mogłeś wybrać rolę bardziej bohaterską?
— Zaniechaj waćpan swych błazeństw — obruszył się O‘Donnell. — Nie chcę, by ze mnie szydzono, mościpanie!
— Słusznie waszmość powiadasz! — zawołał mój dziadek. — Nikt z ciebie szydzić nie będzie, chevalier. Mój drogi Piotrze, bądź tak dobry, wejdź ze trzy kroki wgłąb korytarza i tam z należnym szacunkiem postaw pułkownika O‘Donnella na dwóch nogach, które natura dała każdemu z nas do chodzenia. Tak! Doskonale! Proszę pozwolić, łaskawa panienko!
W ślad za ich trojgiem weszliśmy też i my obaj z Piotrem w ciemny przesmyk korytarza.
— Przebyliśmy jeden szkopuł, Piotrze, — szepnąłem. — Ale co teraz będzie?
— Kłopot — wymiamlał Piotr.
— Kłopot?
Ja. Dostać skarb, to mojem zdaniem szecz łatwa, Robercie. Ale pocielić skarb — z tem bęcie kłopot. A ponadto mamy teraz kobietę na okręcie... a z tem bęcie jeszcze większy kłopot.
Ben Gunn i dwa czarne lokajczyki wskazali nam miejsca za stołem. Panna O‘Donnell padła w krzesło bezsilnie, prawie z rozpaczą. Na to, co ją otaczało, nie zwracała najmniejszej uwagi. Wydawało się, jakby się pogodziła z każdym złym losem, jaki ją czekał. Nie rzuciła okiem nawet na swego ojca, który siedział naprzeciwko niej po lewej ręce Murraya. Piotr zajął, jak zwykle, miejsce na szarym końcu, a ja siadłem obok panny.
— Racz asińdźka przyjąć ode mnie szklankę tej aqua vitae — przemówił mój dziadek. — To pomaga na osłabienie i ból głowy. Proszę spojrzeć, ja sam tego skosztuję. To robi doskonale. Waszmość też pozwolisz, chevalier? Wybornie! Bądź łaskaw przysunąć flaszę panu Corlaerowi. Panowie powinni znać się wzajemnie po tak blizkiem zetknięciu przed chwilą. Tam zaś siedzi pan Ormerod... mój, jakby to powiedzieć, wnuk cioteczny. Ale zdaje mi się, że waćpan i córka waćpanna zawarliście już dawniej z nim znajomość.
O‘DonnelI burknął coś niezbyt grzecznego pod nosem, natomiast panna poruszyła się z odrętwienia, a oczy jej znów wpatrzyły się we mnie badawczo, przejęte napoły strachem i zdumieniem, które przemogły jej nadąsanie.
— Skąd pan tu się wziął? — zagadnęła. — Pan... pan... jest również korsarzem?
— Jestem jeńcem, tak jak i waćpanna — odpowiedziałem. — Ba, nawet i w większym stopniu.
— Jeńcem! — zawołała, ożywiając się znowu. — Ale zapewne waćpan...
Tu przerwał jej mój dziadek.
— Racz wybaczyć, panno O‘Donnell! Nasza historja jest dość zawiła. Nie czyńże jej jeszcze bardziej niezrozumiałą przez wtrącania, już na samym początku, różnych okoliczności ubocznych... Gunn!
— Słucham, jaśnie panie! — ozwał się głos kuchty, a w chwilę później on sam wpadł i stanął, skrobiąc się w głowę.
— Dawajno tu jadło, jakie przygotowałeś, ale co żywo! Przynieś też wina... portugalskie, burgundzkie, bordeaux, maderę.
— Słucham, jaśnie panie.
To rzekłszy Ben Gunn obrócił się na pięcie i wpadł w korytarz, a Murray podjął znów rozmowę z Irlandką.
— Po pierwsze, żeby nie było jakiego nieporozumienia, mościa panienko, prawda-ć to, żem jest ten, którego powszechnie zwą kapitanem Rip-Rap.
Ona rzuciła się wstecz, przejęta ponownym lękiem.
— Powiedziałem już waćpannie, że niemasz powodu, by się mnie lękać — mówił dalej łagodnie, — ażeby zaś ci tego dowieść, dołożę jeszcze, żem jest banitą... którego przezwano korsarzem, choć sam brzydzę się tą nazwą... bom-ci jest Jakobitą. Sądzę też, że mogę poczytywać ojca aśćki za swego druha.
Tu spojrzał pytająco na O‘Donnella. Irlandczyk wysączył zawartość swej szlanki.
— Prawdą jest, co tu rzeczono — potwierdził. — Ten pan, Moiro, jest to Andrzej Murray, który w r. 1715 musiał uchodzić z kraju, a następnie miewał różne przejścia w prowincji nowojorskiej z powodu porozumiewania się z naszymi stronnikami i Francuzami. Był on wiernym i dzielnym sługą króla Jakóba.
— Ale z jakiejże to przyczyny chcesz waszmość na zgubę narazić całą nieszczęsną załogę Najświętszej Trójcy? — krzyknęła dziewczyna. — Wasi ludzie chcą zabrać skarb należący do Hiszpanji, choć Hiszpanja zawsze była bezpieczną przystanią dla tułaczy, którym Hanowerczycy nie pozwalają służyć prawowitemu królowi i przebywać w Anglji!
— Smuci mię to, że Hiszpanie muszą umierać, mościa panienko, — odpowiedział dziadek, ściszając głos, przez co nadał mu jakgdyby odcień wzruszenia. — Ale przypomnę waćpannie, że Hiszpanja nie poparła świętej sprawy, tak jak należało, gdy była dobra sposobność do wyniesienia na tron dynastji Stuartów.
— Święta to prawda — przyznała dzieweczka, przejęta do żywego.
— Dlatego też — ciągnął dalej mój dziadek, — niektórzy z naszych postanowili zebrać cząstkę skarbów hiszpańskich i przeznaczyć ją na cele przywrócenia korony królowi Jakóbowi.
— Ja wszelakoż sądzę, iż to dzieło nienazbyt uczciwe! — rzekła ona powątpiewająco.
— Masz jeszcze zielono w głowie — zgromił ją jej ojciec, wypróżniając drugą szklankę. — Nie do ciebie należy rozsądzać, co jest uczciwe a co nieuczciwe w polityce, o której nie masz najmniejszego pojęcia.
— Istotnie — wtrącił mój dziadek — zagadnienia, co jest uczciwe, a co nieuczciwe w polityce, nie zdołano należycie wyświetlić jeszcze od czasów Arystotelesa.
— Wszakoż nawet politycy nie nazwą uczciwością, gdy się zabiera złoto jednemu człowiekowi na korzyść drugiego — wmieszałem się do rozmowy.
Panna O‘Donnell spojrzała na mnie boczkiem.
— Mówimy o królach, nie o zwykłych ludziach — upomniał mnie mój dziadek.
— Niestety, przyłączę się do zdania pana Ormeroda — ozwała się Irlandka.
— Bajdurzysz, Moiro, — żachnął się jej ojciec. — Czyż nie lepiej, że ten skarb będzie użyty na oddanie Anglji i krajów, należących do korony angielskiej, pod władzę prawowitych zwierzchników (którzy przyczynią się do wskrzeszenia prawdziwej wiary) — niż gdyby miał być przelany w kieszenie królewskich kochanic w Madrycie? Jesteś dzieckiem, więc nie wypada ci wiedzieć o wszystkiem, co dzieje się w świecie; wszelakoż zdrowy rozsądek, nabożność i przywiązanie do króla winny przekonać cię do naszej sprawy. Ba, moja panienko, możni panowie, wśród nich nawet jeden z książąt kościoła, pochwalili i uznali nasz postępek.
Moira O‘Donnell zwiesiła głowę.
— Juści, jestem tylko niedoświadczoną gąską, jak powiadasz, mój ojcze, i wiem tylko tyle, ile nauczyły mnie siostry w klasztorze; ale głos wnętrzny przemawia do mnie głębiej niż nauka, wszczepione zasady lub uległość władzy.
Pułkownik O‘Donnell trzasnął pięścią w stół — wypił był bowiem właśnie trzecią szklankę.
— I to ma być dziecię plemienia, które przywłaszczyciel i tyran pozbawił wysokich dostojeństw w kraju, dziecię tych, którzy Bóg wie gdzie postradali swe głowy i członki, i tych, którzy uchodząc śmierci tułają się w nędzy i opuszczeniu! Dziewczyno, sama nie wiesz, co mówisz. Naród hiszpański będzie nam wdzięczny za to, żeśmy w ten sposób użyli ich skarbów... a zresztą później oddamy je im z powrotem — dodał, natchniony szczęśliwą myślą.
— A jakże! tak zrobimy! — potwierdził dziadek. — Cóż znaczy półtora miljona funtów dla królestwa Hiszpanii? Albo i dla Anglji, która dojdzie do wspaniałego rozkwitu pod mądremi rządami Stuartów?
— Zawsze pozostanie różnica między uczciwością a nieuczciwością! — krzyknąłem w uniesieniu. — Co się tyczy dobrobytu, to Anglia nigdy nie była jeszcze bogatsza, jak teraz, — co powie waszmość każdy, kto dorabia się uczciwie swego mienia. Król Jerzy może sobie być Holendrem, mówić cudzoziemskim akcentem i spędzać więcej czasu w Hanowerze niż w Londynie, ale nie uciemięża kupiectwa, to zaś przynosi dostatek wszystkim, którzy pracują.
Pułkownik O‘Donnell wybałuszył, na mnie gały swych oczu.
— Zdaje mi się, że obaj będziemy się musieli liczyć z niesnaskami w naszych rodzinach — napomknął oschłym głosem.
— Nie trapże się tem, dobrodzieju — odparł mój dziadek. — Et! chevalier, to młodziki... jeszcze nabędą doświadczenia. Czy pozwolisz im, niech się o to poczubią pomiędzy sobą! hę? Wówczas dopiero nawrócą się na właściwą drogę.
— Nie pozwolę, by ktoś mnie nazywał przeniewierczynią! — zawołała Moira. — Całą dusza stoję po stronie Stuartów, ale nie chciałabym, żeby mieli uciekać się do środków nieuczciwych celem odzyskania swej własności.
— Hm — ozwał się mój dziadek. — Ażeby odzyskali to, co swoje, muszą mieć dużo pieniędzy. Jeżeli powiesz nam, moja panno, skąd to jeszcze możemy ich dostać, to każę natychmiast przenieść skarby z powrotem do Najświętszej Trójcy.
Ona zamilkła.
Jego łagodny sposób przemawiania naprowadzał delikatnie na domysły o tem, jak wielką wagę przywiązywał on do jej aprobaty.
— Nie chcę obarczać tak młodego i czarującego dziewczęcia, jak ty, moja droga, brzemieniem materjalistycznej filozofji naszego wieku — mówił dalej; — ale może waćpanna mi wybaczysz, jeżeli wskażę ci na tę nieszczęsną okoliczność, że ideał rzadko daje się osiągnąć? Innemi słowy, łaskawa panienko, ażeby osiągnąć największe dobro dla większej ilości ludzi, trzeba niekiedy ściągnąć nieszczęścia, cierpienia, ba, nawet śmierć, na mniejszą gromadkę ludzką. Co się tyczy obecnego wypadku, to aby zdobyć środki na przywrócenie władzy królowi Jakóbowi i tego co ojciec waćpanny tak trafnie określa, jako prawdziwą wiarę, na wyspach brytyjskich, taki banita, jak ja, wespół z innymi o jeszcze mętniejszej przeszłości i sławie, musiał narazić na śmierć paru Hiszpanów, którzy sami przez się nie wyrządzili najmniejszej krzywdy, ani nam samym ani sprawie, której służymy. Mniemam, że moje dowodzenie jest całkiem jasne?
— Prawdę powiedziawszy, miłościwy panie, — odrzekła mu na to prostodusznie — zdaje mi się, że waćpan sobie ze mnie żarty stroisz.
Dziadek zażył tabaki.
— Nigdy nie mówiłem poważniej — zapewnił.
O‘Donnell wychylił czwartą szklankę, mrucząc coś niecierpliwie, bodaj że klnąc pod nosem.
— Tracisz niepotrzebnie czas, panie Murray. Moira jest dobrą dzieweczką i moją córką; ale co ona myśli o tem przedsięwzięciu...
— ... jest dla mnie rzeczą wielkiej wagi — obruszył się mój dziadek. — Mimowoli na początku naszej znajomości dałem jej złe wyobrażenie o mym charakterze, przeto bardzo pragnę pozyskać lepsze o sobie mniemanie.
— Waćpan weź się wpierw do swego siostrzeńca czy wnuka — dogryzł mu Irlandczyk.
— Właśnie na to staram się zrehabilitować w jej oczach, ażeby i on lepiej o mnie sądził, — wyznał niefrasobliwie mój dziwny krewniak, a nieznaczny uśmiech rozpromienił mu oblicze.
— Juści, panie łaskawy — odpaliła mu ona na to; — sądzę, że jest to najrozsądniejsze z tego, co waszmość powiedziałeś, gdyż ten młody pan wydaje mi się jedynym wśród was człowiekiem, który lubi szczerą prawdę... o tym dużym panu nie mogę nic powiedzieć, jako że jeszcze nie raczył ust otworzyć.
Murray zaśmiał się i rzekł:
— Przywłaszczę sobie nieco zaufania, jakiem waćpanna tak hojnie darzysz mego wnuka. Co się tyczy „dużego pana“, to jest on już z natury taki milczący. Nieprawdaż, Piotrze?
Ja — rzekł Piotr.
— Ale czemuż on... — (tu zarumieniła się nieco) — dlaczego pan Ormerod jest jeńcem? Czemu powiada, że jestem branką, jeżeli...?
— Waćpanna nie jesteś branką, — odparł dziadek, — tak przynajmniej mówię pod wrażeniem, że — jako córka swego rodzica i gorliwa Jakobitka — nie zechcesz, choćbyś miała nie wiem jakie osobiste uczucia, wtrącać się do naszych planów.
Zatrzymał się, ona zaś po chwili skinęła głową.
— Z drugiej zaś strony — mówił dalej dziadek — tak mój wnuk, jak i ten „duży pan“ nie są naszymi stronnikami politycznymi... przynajmniej do tej pory.
— Ani też nigdy nimi nie będą — dodałem.
— Nie radbym z tobą wszczynać sporu, Robercie — odpowiedział dziadek. — Niemniej jednak, by oddać ci sprawiedliwość, pójdę jeszcze dalej i wyjaśnię pannie O‘Donnell, że porwałem cię przemocą na mój okręt... Piotr zaś towarzyszy ci z własnej woli, — kierując się względami, które mi się wydały wystarczającemi.
— Doprawdy, przychodzi mi na myśl, czyście wy wszyscy nie poszaleli — rzekła Moira bez ogródek.
— Pewnie, że pani miałabyś prawo tak powiedzieć! — zawołałem. — Rzecz się miała jak następuje: jmć pan Murray oprócz swej własnej drużyny okrętowej ma jeszcze drugą szajkę korsarzy, którzy zaczęli trochę mu warcholić i swywolić. Zapragnął więc, bym był jego prawą ręką i pomagał mu utrzymywać ich w karbach...
— Dzielnieś ich waćpan utrzymywał na pokładzie Najświętszej Trójcy! — rzekła mi ona na to. — Dalibóg, jestem tu uwikłana w sieci kłamstw!
— Moiro! — charknął jej ojciec, oblewając sobie rękaw, podczas gdy dopijał piątej szklanki. — Mówisz jak... jak... — tu wpadał w coraz to ordynarniejszą gwarę — jak miotła, albo też nie wiem co! Ja tego... ja tego... nie ścierpię, powtarzam!
— Myślałem tylko by panią ratować! — wyjaśniłem.
— Juści, i jestem uratowana! — podchwyciła zjadliwie.
— Tak, jesteście uratowani: waćpanna i ojciec waćpanny — rzekł Murray poważnie. — Pułkownik O‘Donnell siebie i wszystko, co posiada, naraził na szwank dla naszej sprawy. Ażeby go zabezpieczyć, należało przedewszystkiem się postarać, by nigdy się nie rozgłosiło, że on brał udział w naszem przedsięwzięciu. Do tego celu można było wybrać dwojaką drogę. Jedną z nich było zatopić Najswiętszą Trójcę z całą jej załogą oprócz was tylko jednych...
Ona krzyknęła w przerażeniu i zasłoniła sobie dłońmi oczy, jakgdyby chciała pozbyć się wyobrażenia, wywołanego temi słowy.
— Drugą drogą wyjścia było usunąć was dwoje stamtąd w taki sposób, ażeby utwierdzić ich w przekonaniu o waszej niewinności. Powiem otwarcie, że pierwsza droga była łatwiejsza. Jednakowoż przeważył głos ludzkości.
Jakże on zręcznie ułożył to ostatnie zdanie!
— A co waćpan powiesz o tej ludzkości, która zbroczyła krwią pokład Najświętszej Trójcy? — odpowiedziała Moira. — I to wy stawiacie Hiszpanów za przykład przewrotności i okrucieństwa! Nie wierzę ani słowa z tego, co powiadacie. Nie będę wierzyła nikomu z tych, którzy tu przebywają. Wszyscyście skalani jednakowym występkiem.
— Panno Najświętsza, miej mię w Swej opiece! — jęknął O‘Donnell. — Słyszałże kto kiedy, by coś podobnego mówiła córka o swym rodzonym ojcu? Cieszę się, że matka, która cię urodziła...
Piotr pochylił nad stołem swój olbrzymi kadłub.
— Nie gadaj-sze już waćpan więcej — nakazał Irlandczykowi. — Neen, ja teraz mówię! Panieneczko, Bob i ja nie poszliśmy z własnej ochoty za Murrayem. On nas zmusił. Ja. On ma nas pod swą władzą. On ma włacę nad twoim ojcem. Ale skoro jesteśmy u niego, zrobimy, co w naszej mocy, aszeby czuwać nad tobą. Niedobsze to, gdi ciewczątko przebywa na okrętach korsarskich. Neen!
Wyprostował się i znów rozparł się w krześle.
— To wszistko.
Jej błękitne oczy spoczęły z powagą na jego szerokiej, gładkiej twarzy, na której tu i owdzie ledwo zaznaczały się jakieś rysy.
— Waćpanu wierzę — przemówiła.
— A niechże mię! — zadrwił Murray. — Nasz Piotr stał się naraz rycerzem i obrońcą płci pięknej... preux chevalier. Piotrze, zaniedbałeś swe talenta. Winniśmy na nich lepiej się poznać.
Ja — rzekł Piotr bezmyślnie.
Panna O‘Donnell podniosła się z krzesła.
— Wasza miłość — odezwała się do mego dziadka — raczysz mi wybaczyć, że nie pragnę już dłużej rozmawiać. Wasze sprawy wcale mnie nie obchodzą. Jestem głęboko wstrząśnięta... serce mam po brzegi wypełnione czarną boleścią i... i... — tu poczęła się nieco słaniać — chciałabym położyć się do łóżka... i wypłakać się...
Zerwałem się zmiejsca, by ją podtrzymać. Jej ojciec, siedząc naprzeciwko, spoglądał na nas głupowato przez łzy.
— Kochane dziewczątko! — wybełkotał głosem, przerywanem przez łkanie. — Ona jedynie mi pozostała, gdym oddał się przegranej Sprawie. A bodajby tych Hanowerczyków...
— Zaprowadź ją do swojego pokoju, Robercie — rzekł dziadek. — Ty musisz zamieszkać razem z Piotrem.
I powstał również, kłaniając się z wytwornym wdziękiem, który nadawał mu cechę szlachetności.
— Czem tylko potrafimy ci usłużyć, cna panienko, to wypełnimy z ochotą. Tymczasem udaj się na spoczynek i zapomnij o upiornych zjawach, od których uchroniłbym cię, gdybym tylko wiedział, w jaki sposób tego dokonać.
Doprowadziłem ją do samej sypialni. Ona podziękowała mi cichym głosem, gdym otwierał przed nią drzwi, a ja pośpieszyłem zapewnić ją o przyjaznych względem niej zamiarach.
— To co starałem się opowiedzieć pani, było najzupełniejszą prawdą — mówiłem półgłosem, wyrzucając słowa jednym tchem. — Tak było istotnie! Piotr Corlaer ma zupełną słuszność. My obaj nie jesteśmy korsarzami, a wszystko, cośmy uczynili, miało na celu złagodzenie waszej doli.
Ona podniosła oczy i pod czarnemi, długiemi rzęsami zalśnił jakiś dziwny, cichy blask.
— Dałby Bóg, bym w waćpanu spotkała uczciwego człowieka — wyrzekła. — Ja... ja muszę jeszcze powstrzymać z sądem. Cały świat przewrócił się i wiruje mi w oczach. Nawet padre...
Stłumiła łkanie.
— Pan nie weźmie mi tego za złe, — zakończyła ze spokojem i godnością, — że nie powiem już ani słowa, bo i tak może już powiedziałam za wiele.






ROZDZIAŁ XIV.
Skrzynia umrzyka.

Gdy powróciłem do kajuty głównej, Ben Gunn właśnie podawał jadło do stołu, a dziadek odsuwał trunek na taką odległość, gdzie już pułkownik O‘Donnell nie mógł dosięgnąć ręką.
— Mamy już dosyć napitków, Benjaminie, — mówił do kuchty i nie zważając na zafrasowaną twarz Irlandczyka, kazał wynieść i to, co było przed nimi, jako też i nową kolejkę butelek, którą jeden z lokajczyków wniósł na tacy.
Nikt nie odzywał się, póki kuchcik i murzynkowie nie opuścili pokoju. Wtedy Murray pochylił się naprzód w swem krześle.
— Musimy rozpatrzeć pewną ważną sprawę, pułkowniku — oznajmił. — Proszę cię o chwilę bacznej uwagi.
O‘Donnell pokiwał głową markotnie.
— Jak waćpanu wiadomo, drużyna mego sojusznika, kapitana Flinta, której część widziałeś w Nowym Jorku, nie nawykła do takiej karności, jakiej ja wymagam od ludzi, osobiście mi podległych. Kapitan Flint uznał za stosowne dąsać się na układ, zawarty z waszymi przywódcami w sprawie podziału skarbów, więc aby go przejednać i poręczyć mu moją słowność, dałem mu mego wnuka i pana Corlaera jako zakładników. Im to było nie w smak, więc szczęśliwym trafem czmychnęli stamtąd jeszcze przed naszym odjazdem, powrócili na pokład Króla Jakóba i ukrywali się tutaj przez kilka dni. Nie chciałem tracić czasu na odwiezienie ich Flintowi, więc przewiduję, iż przyjmie on mnie z jeszcze większą podejrzliwością, jak wprzódy.
— Ciągle powtarzałem, że było szaleństwem z naszej strony dopuszczać takiego nikczemnika do uczestnictwa w naszem przedsięwzięciu, — odął się O‘Donnell.
— Niema potrzeby znów tego wałkować — odrzekł żywo mój dziadek. — Muszę mieć zabezpieczoną Rendezvous, a za to trzeba zapłacić Flintowi. Ponadto, może mi on być potrzebny z innych jeszcze względów. Nasze zamierzenia jeszcze nie zostały ziszczone w całej pełni. Trzeba też pono mieć to na uwadze, że dotychczas szedł on ze mną ręka w rękę, więc winienem mu nieco lojalności.
— Lojalność względem Sprawy winna wyprzedzać wszystko inne! — oświadczył O‘Donnell.
— Słusznie waszmość rzekłeś i ja tak samo twierdzę. Atoli muszę też patrzeć w przyszłość. Byłoby wbrew mej polityce zrywać z Flintem, o ile tego można uniknąć. Podobnież byłoby rzeczą sprzeczną z mym rozsądkiem wierzyć Flintowi więcej, niż się należy; w obecnym zaś wypadku nie mam wcale ochoty mu wierzyć.
— Więc cóż czynić? — zgrzytnął O‘Donnell. — Zwiększyć mu zapłatę?
— Nie, nie, bynajmniej. Mojem zdaniem, powinniśmy ukryć część skarbów, przypadającą na naszych przyjaciół, jeszcze zanim wrócimy na Rendezvous.
— Ale gdzie ją ukryć?
— Już od kilku tygodni układałem to sobie w głowie. Na południe od Porto Rico znajduje się wyspa — taki sobie spłacheć jałowej golizny — znienawidzona przez wszystkich marynarzy... z powodu smutnych wspomnień o rozbiciach i innych tarapatach. Nazywają ją Skrzynią Umrzyka.
Przypomniałem sobie ponurą, przejmującą pieśń, którą po raz pierwszy usłyszałem w gospodzie pod Głową Wielorybią, gdy szukałem O‘Donnella na prośbę jego córki. Samo brzmienie tej nazwy zapowiadało miejsce jakby stworzone na ukrywanie skarbów korsarskich.
Irlandczyk skrzywił się.
— Co? To złoto, którego zdobycie kosztowało nas tyle zachodów i niebezpieczeństw, mamy wywalić na wydmę piaskową, by pierwszy przejezdny żeglarz?...
— Powiedziałem, że nikt tam nie zechce pójść, nawet gdyby potrafił tego dokazać.
— Mnie się to nie podoba! — odparł O‘Donnell, patrząc spodełba. — Moi przyjaciele nawymyślaliby mi ostatniemi słowami, gdyby taki zasób złota wymknął się nam z rąk tym sposobem.
— Łatwiej-ci się może wymknąć nam z rąk na pokładzie Króla Jakóba, niż na Skrzyni Umrzyka! — odpowiedział Murray. — Namyśl się, chevalier! Nasamprzód musimy się liczyć z Flintem. Szelma będzie bezczelny w swych żądaniach, jak on to potrafi, zależnie od nastroju jego załogi oraz ilości wypitego rumu. Powtóre, zawsze zachodzi możliwość, że natkniemy się na jakąś fregatę, zanadto chyżą w biegu. W tym czy innym wypadku lepiej zawsze nie mieć skarbu na Królu Jakóbie. W ten sposób zyskamy czas na uciszenie wrzawy, jaką podniosą Hiszpanie, i na przygotowanie waszych przyjaciół do przejęcia skarbu.
— Cokolwiekbyś waćpan powiadał, zawżdy-ć to kiepski sposób rozwiązania sprawy — żachnął się O‘Donnell. — Lepiej byłoby nam skierować się ku północnej stronie i wyładować skarb na wybrzeżu francuskiem.
— Ażeby narazić się na zaczepienie przez krążowniki francuskie i angielskie? — ozwał się z przekąsem mój dziadek. — Rany Boskie, człowiecze, chyba postradałeś zmysły? A gdy już go wyładujesz, cóż wtedy czynić zamyślasz? Ileż to z tego skarbu okroi się dla twych przyjaciół, a ile pójdzie na omaszczenie kieszeni urzędników francuskich? Wielkim skarbem nie tak znów łatwo się rozporządzić!
Ja — rzekł Piotr, — masz rację, Murrayu. Ale na cóż to wracać do Flinta? On zawsze tylko narobi ambarasu... a jeszeli nie on, to jego lucie. Najlepiej bęcie iść na inne miejsce.
Dziadek zażył tabaki, poczem ją w zadumie pobrzękiwać w wieczko tabakiery.
— Żeby tak wyznać waszmościom zupełną prawdę, — zauważył nakoniec, — postanowiłem wrócić do Flinta, ponieważ przewiduję, że być może będę musiał go poświęcić celem zatarcia naszych śladów. Nie mam jeszcze w głowie określonego planu, ale sytuacja może się ukształtować w ten sposób, że kto wie czy nie trzeba będzie dać jakowej zwierzyny do ścigania Hiszpanom, Francuzom i Anglikom. Z całej duszy wolałbym — a zapewne i wy tak samo, mości panowie, — żeby tą zwierzyną był Koń morski, a nie Jakób. Ponadto, zanim dojdzie do takiej sytuacji, Rendezvous jest najbezpieczniejszą kryjówką, jaką znam po tej stronie Afryki.
O‘Donnell wpatrzył się w niego z mimowolnym szacunkiem.
— Nie chciałbym-ci ja mieć w waszmości swego prześladowcy, panie Murray! — zawołał. — Czy Flint nie jest pańskim przyjacielem?
Dziadek zamyślił się nad tem pytaniem.
— Nie bardzo przyjacielem, — odpowiedział, — powiedz aść raczej sprzymierzeńcem. A bywa to niekiedy warchoł pierwszej wody. Nie zawahałbym się go poświęcić, ażeby zapewnić sobie stawkę o którą gramy.
— Więc w sercu waszmości niemasz ni krzty prawdziwej rzetelności? — dociąłem mu. — Zatem waćpanu chodzi poprostu o to, by go wyzyskać do własnych celów?
— Tak i nie, Robercie — odparł chłodno. — Gdy dojdziesz do lat starszych, przekonasz się, że rzecz żadna nie jest całkiem dobra, jak i całkiem zła.
W korytarzu zadudniły kroki, wraz też w drzwiach kajuty ukazała się szpakowata głowa Marcina.
— Ostatni z...... smoluchów już przybył na pokład, panie kapitanie, — zaraportował. — Jaki kierunek drogi waszmość nam nakażesz?
Murray spojrzał na Irlandczyka.
— Czas już coś postanowić, mości panie — odezwał się. — Do waćpana należy rozstrzygnąć, co czynić wypada.
O‘Donnellowi jakby się twarz przeciągnęła.
— Juści, skądże mam wiedzieć, co rzec powinienem, skoro nigdy przedtem nad tem się nie zastanawiałem? — wykręcał się niepewnie. — Czy potrafię waćpanu to wytłumaczyć, że kapitan Flint może się pokusić o posiadanie całego skarbu?
— Uważałbym to za rzecz prawdopodobną — przystał mój dziadek.
— Jest rzeczą jeszcze bardziej prawdopodobną, iż on wywoła rozruch, jeżeli waszmość przybędziesz do zatoki, rozporządziwszy się połową złota — wtrąciłem. — Przyczyni się to tylko do zaostrzenia jego podejrzeń.
— W tem, co aść powiadasz, jest trochę słuszności, — przyznał dziadek. — Niemniej pozwól mi zaznaczyć, że jeżeli nie będziemy mieli połowy skarbu, niepodobna mu będzie zabezpieczyć tenże jakimkolwiek sposobem.
O‘Donnell huknął rozwartą dłonią w wierzch stołu.
— Dość tych sporów! — wykrzyknął. — Jestem na twe rozkazy, Murrayu, mniejsza o moje osobiste widzimisię. Czyń, co uważasz za najstosowniejsze.
Dziadek zwrócił się do sztormana.
— Odczepić się od zdobycznego okrętu, panie Marcinie, i nastawić wszystkie żagle! Jedziemy na Pd. W. ku Pd. Chciałbym, żebyśmy, nie byli widziani zbrzegów Porto Rico.
— Według rozkazu, panie kapitanie!
Tu Marcin zawahał się.
— A skarb, panie kapitanie? — dodał.
— Ben Gunn da waszeci klucz do lazaretu. — Złożycie tam wszystko, jak zwykle.
— Według rozkazu panie kapitanie!
Po jego nadejściu nastała chwila milczenia. Z pokładu odbrzmiewały nawoływania korsarzy, skrzypienie putków i łopotanie żagli. Król Jakób niejako się otrząsnął, odrywając się od połupanego kadłuba Najświętszej Trójcy. Przez okno wślednie widać było buszpryt i forkasztel hiszpańskiego okrętu, jeszcze nachylone pod ciężarem gmatwaniny żagli, strzaskanych rej i poszarpanych lin. Zwolna wyminęliśmy cały statek, a ja z zajęciem patrzyłem, jak z jego okien i z za parapetów wystawały głowy ludzkie, przyglądając się nam z beztroską ciekawością, jakgdyby po jakiemś przyjaznem spotkaniu na morzu.
Bandera hiszpańska jeszcze powiewała na głównym maszcie, gdzie szamotała się przez całą bitwę. Kapitan don Ascanio z założonemi rękoma i wściekłym wyrazem twarzy stał jeszcze wciąż na rufie. Gromadka duchowieństwa klęczała, modląc się żarliwie. Opasły mnich w groźnej postawie podniósł krucyfiks, gdyśmy przejeżdżali koło nich.
Dziadek powstał z miejsca.
— Panowie wybaczą, ale muszę jeszcze obejrzeć niejedną rzecz na pokładzie, jeżeli życzycie sobie jakowegoś posiłku, zadzwońcie w ten dzwonek i wydajcie rozkazy kuchcikowi. Robercie, jeżeli ty i Piotr potraficie natyle stłumić swe sympatje hanowerskie, to będę bardzo cenił pomoc, jaką mi okażecie w sprawie dotyczącej skarbu.
Ruszyliśmy obaj za nim, z jednej strony, by uniknąć pozostania sam na sam z Irlandczykiem, z drugiej zaś, by nasycić swą ciekawość co do skrzyń i pak, które widzieliśmy przelotnie podczas przeprawy przez pokład Najświętszej Trójcy. Istotnie, scena, która nas oczekiwała, godna była widzenia. Pokład główny, tuż przed samą rufą, zatłoczony był zawartością lazaretu hiszpańskiego, zwaloną byle jak, gdyż pracujące drużyny przenosiły wszystko pośpiesznie z jednego okrętu na drugi.
Murray wydobył rejestr i kałamarz; urządzono mi pulpit na beczce z wodą, poczem piraci, jeden za drugim, jęli przechodzić przede mną, każdy ze swym ładunkiem złota lub srebra, w bitej monecie lub bryłach kruszcu.
Był to wprost niezwykły zasób kosztowności. Niepodobna wyszczególnić całych kolumn liczbowych, jakie zapisywałem w rejestrze — było tam np. 5.000 talarów, albo 10.000 dublonów, 12.000 uncyj, 20.000 castellanos, 25.000 talarów itd. — nigdzie nie bawiono się w drobiazgi. Jedna z beczułek, któreśmy otworzyli, była zapełniona dziwacznemi monetami wschodniemi, z których jedne miały kształt kwadratowy, inne podługowaty, inne sześcienny, inne znów okrągły, a wszystko zapisane pajęczą siatką zygzaków — był to haracz z posiadłości hiszpańskich na morzach południowych. Było tam zgórą dwieście tysięcy funtów w sztabach srebrnych — każda z nich ważyła po pięćdziesiąt funtów — które zapakowano, po trzy sztuki razem, w jeden pokrowiec z płótna żaglowego, celem ułatwienia transportu karawanie mułów... w ten sposób, że muł każdy miał do dźwigania ładunek trzysta funtów. Był też pokaźny zapas złotego surowca, którego każda sztaba, wagi osiemdziesięciu funtów, owinięta była w oddzielny pokrowiec. Była też skrzynia drogich kamieni, których wartość można było ocenić jedynie na domysł, tudzież trzy skrzynie zastaw stołowych.
Wartość całkowita, według urzędowego oszacowania na każdym z pakunków, czyto skrzyni czy beczce, wynosiła na walutę angielską £ 1.563.995, nie licząc klejnotów i zastaw stołowych; przeliczanie skarbu i przenoszenie go do winiarni Benjamina Gunna ukończyliśmy dopiero w godzinę po zapadnięciu zmroku, gdy Murray rozpuścił całą drużynę, obdarzywszy ją podwójną porcją rumu, i dał polecenie Saundersowi, sprawującemu podówczas wachtę, ażeby pozwolił swym ludziom spać na pokładzie, z wyjątkiem tych, którzy w danej chwili mieli pełnić służbę czatowników lub przy sterze.
W kajucie zastaliśmy śpiącego O‘Donnella, który rozwalił się na stole, ułożywszy głowę na podgiętych ramionach; tuż koło niego rozlana była kałuża wina. Dziadek podniósł brwi w górę i rzekł:
— Ten pan, Robercie jest szambelanem króla Jakóba, rycerzem Malty i Santiago w Hiszpanji, pułkownikiem wojsk inżynieryjnych hiszpańskich, oraz dziedzicem Bóg wie ilu dworów w Irlandji... o ile odzyszcze swoje prawa. A przypatrz-no mu się teraz!
Przyznam, że nie wyglądał pięknie, ale zadrasnęło mnie to usposobienie mego sławetnego krewniaka.
— A któż go do tego przywódł? — dociąłem mu.
— Nie ja, mój chłopcze! Takie żarty byłyby zgoła zbyteczne. No, no, ale niezbyt to szczęśliwe z mej strony, iżem go namówił, by zabierał, z sobą tę dziewczynę.
— To był chyba najnikczemniejszy z uczynków waszmości!
Dziadek zażył tabaki, rozważając ten zarzut. Pomimo całodziennego znoju twarz jego zachowała nienaruszony spokój.
— Pozory przemawiają przeciwko mnie — odpowiedział. — Jednakowoż skłonny jestem przypuszczać, iż z czasem asan przyznasz mi, że czyniłem com mógł najlepszego. Zważ asan, jaka czekałaby ją dola w klasztorze hiszpańskim, gdyby coś przydarzyło się jej ojcu.
— Zważ waszmość, jaka czeka ją dola na okręcie korsarskim, jeżeli mu się coś przydarzy! — odparłem z przekąsem.
Dziadek skwaszony, zwrócił się do Piotra.
— A niechże mię! ten chłopak gra mi na nerwach! Znał-że kto młodzika tak ślepo przekonanego o swej słuszności!
Piotr zmrużył małe ślepki.
— On ma słuszność i waćpan masz słuszność. Ale najlepiej bęcie, jeszeli połoszymy pułkownika do łóżka, ja.
— „Daniel zjawił się na sądzie!“ — zawołał Murray. — Ale co chciałeś przez to powiedzieć, miły Pietrze?
— Waćpan wiesz, co chciałem powiecieć... i ja wiem, co waćpan miałeś na myśli — odparł z powagą Holender. — Jesteś aść wielkim szubrawcem, ale tim razem mosze miałeś rację.
— Nie bądź-że kpem, Piotrze — żachnąłem się.
— Asan jesteś sam kpem — nasrożył się dziadek. — Jesteście tutaj wy obaj — ludzie najzacniejsi pod słońcem — i ja trzeci, który ma zapewne mniej pretensji do cnoty, ale (jeżeli powiedzieć prawdę) jest bardzo zainteresowany w tej sprawie; wszyscy trzej całą duszą pragniemy zapewnić dziewczynie bezpieczeństwo. Czyż matka rodzona mogłaby dać lepszą opiekę?
— A Flint? — wtrąciłem. — Zapewne i on będzie się nią opiekował?
— On nawet nigdy nie będzie miał sposobności, Robercie — odpowiedział dziadek poważnie. Wprawdzie wy obaj pokiereszowaliście moje plany, ale Jan Flint nie zdoła mnie przemóc. Dajno mu powróz, chłopcze... a my damy mu sposobność do tego, by się obwiesił.
Ja — rzekł Piotr. — Bęciemy opiekowali się losem tej ciewcziny... więc zaniesiemy pułkownika do łóżka.
I ponieśliśmy nieprzytomnego O‘Donnella, który raz po raz bełkotał jakieś przekleństwa lub urywki piosenek jakobickich.
Nakoniec, gdy udaliśmy się już do naszej sypialni, zapytałem Piotra, o czem to był on napomknął w czasie rozmowy swej z Murrayem.
— O, właśnie o tem mówimy — odparł, wtaczając się z ciężkiem westchnieniem ulgi na swój tapczan.
— Słyszałem — podchwytuję. — Ale o czem?
W jego oczach, schowanych za trzęsącemu się płatami tłuszczu, zamigotało błade światełko.
— Właśnie o tem mowa — mruknął. — Murray mówi i ja mówię. Murray lubi mówić, ja.
Wstałem z łóżka wczesnym rankiem, ale panna O‘Donnell i mój dziadek już mnie w tem byli uprzedzili. Wyszedłszy na rufę, ujrzałem ich oboje stojących koło barjery; Murray całą swą postawą i każdym rysem swej przystojnej, czerstwej twarzy wydawał niezmierne ugrzecznienie, natomiast dzieweczka wpatrywała się weń wzrokiem, w którym dziwnie łączyła się niechęć z szacunkiem.
Wiatr zmienił się w ciągu nocy na naszą korzyść, więc jechaliśmy swobodnie — Jakób zręcznie, chyżo, niby koń wyścigowy, pomykał po łagodnych wełnach. Ląd straciliśmy już dawno z oczu.
Dziadek z ojcowską poufałością poklepał mnie dłonią po ramieniu, zasię panna O‘Donnell rzuciła na mnie nieśmiałe spojrzenie, w którem wyczytałem dwojakie usposobienie, podobne temu, jakie okazywała względem niego.
— Oto mój cioteczny wnuk, który uspokoi wszelkie wątpliwości, kołaczące się jeszcze w sercu asindźki, mościpanno Moiro — oznajmił Murray; — a teraz waćpanna pozwolisz, że pójdę odbyć ranny przegląd okrętu... gdyż winniśmy utrzymać surowy rygor, jako że jedziemy pod banderą królewską i jesteśmy przeto okrętem floty królewskiej.
Ona z pewnem oczarowaniem przyglądała się odchodzącemu.
— Dalibóg, nigdy nie spotkałam człeka jemu podobnego! — odezwała się nakoniec. — Przypomina mi on tę zacnej krwi szlachtę, z jaką zapoznał mię padre w Madrycie... i on-że jest korsarzem? Kiedy z nim rozmawiam, odczuwam mimowoli, że na całym świecie niema tak wytwornego i wspaniałego mężczyzny. Ale znowu gdy sobie przypomnę całą burdę na pokładzie Najświętszej Trójcy i to, co o nim mówił Frey Sebastian... wtedy zimny dreszcz mnie oblatuje. Jednakowoż wydaje mi się, że i waszmość, panie Ormerod, jesteś z tego samego osobliwego rodzaju łudzi... że potrafisz być szarmancki i ugrzeczniony dla młodej panienki, a jednocześnie tak okrutny, jak dziki kot, którego pokazywali nam Indjanie na wzgórzach za Porto Bello.
— Waćpanna musisz mieć o mnie takie wyobrażenie — odpowiedziałem. — Atoli prawdą jest, żem-ci ja tak samo, jak aśćka, jedynie poddany igraszce losu.
— Tak waćpan powiadasz? — odrzekła mi łaskawie.
— Powiadam — odrzekłem dobitnie. — Pozwól mi pani bym opowiedział ci całą historję... począwszy od nocy, kiedym waćpannę prowadził do gospody pod „Głową Wielorybią“...
— Ach, była też to noc! — zawołała Moira. — Po raz pierwszy to w mem życiu odetchnęłam wówczas atmosferą przygód, a później, gdym sobie to wspominała, myślałam, że nie potrafiłabym się nigdy niemi nasycić. Ale wczoraj zostałam uleczona z mego pragnienia...
I niebieskie jej oczęta zaszły łzami, a kąciki jej ust obwisły boleśnie w dół.
— Niechże pani pozwoli mi tylko, bym jej opowiedział rzecz całą, — prosiłem, a zapewne waćpanna lepiej będziesz myślała o owej nocy i, być może, o niektórych wypadkach późniejszych.
— Owszem, panie łaskawy — odrzekła, — opowiadaj aść co żywo, a ja cała w słuch się zamienię i nie będę w niczem przerywała. Ale co się tyczy wiary... będę musiała i ja też coś niecoś powiedzieć... a waćpan posłuchać.
Zacząłem więc opowiadać wszystko po kolei, począwszy od chwili, gdy Darby Mc Graw przybiegł do kantoru na ulicy Perłowej... jakże odległy wydał się nam ów czas i owo miejsce, teraz gdyśmy wpatrywali się w zielonawo-modre bałwany morza Karaibskiego, ogrzane podzwrotnikowem słońcem, dochodzącem właśnie do największego skwaru godziny południowej!... Ona słuchała ze wzrastającem zaciekawieniem, nie przerywając mi opowieści, conajwyżej jakiemś westchnieniem:
— Chwała Bogu!... o Święci Pańscy!... Najświętsza Panno, czy to możliwe!
Ale gdy doszedłem do ucieczki z Konia morskiego, ona nie dała mi dokończyć:
— Więc waszmość gotów byłeś służyć mi swą pomocą i obroną? O, proszę mi wybaczyć niegodziwe podejrzenia, jakie żywiłam względem waćpana! Będziesz mi waćpan prawdziwym przyjacielem... tak samo i ten duży pan. Jakże się nazywa?... Pan Corlaer? Doprawdy jestem waszmości wielce zobowiązana — i zawsze nią pozostanę. Wszakoż jedyną odpłatą, na jaką zdobyć się umiem, będą tylko moje szczere dzięki i modlitwy, jakie zasyłać będę na klęczkach do Stwórcy, póki mi życia stanie.
Odtąd już pełnem zaufaniem darzyła mnie i Piotra i spędzała najwięcej czasu w naszem towarzystwie. Jej ojciec, o ile nie pił, był zajęty naradami z Murrayem. Całemi godzinami kreślili piórem po papierze, obliczając siłę klanów, koszta muszkietów, prochu i ołowiu, oraz ilość dział polowych, potrzebnych do uzbrojenia okrętu, jako też osobiste potrzeby wodzów i szlachty, tudzież kwoty, zapomocą których należało „podkupić“ pewne osobistości. Gdy tak pracowali, ufność mego dziadka rosła coraz to bardziej, a długa, końska twarz pułkownika O‘Donnella nabierała żywszych rumieńców, co było nietylko wynikiem butelek madery, wypijanych po cztery naraz za jednem posiedzeniem...
Siódmego dnia po bitwie z Najświętszą Trójcą spostrzegliśmy niską, piaszczystą wysepkę, gęsto najeżona karłowatemu drzewami i zaroślem, a pozbawioną jakichkolwiek cech, któreby zachęcały do osiedlenia się na niej. Jedyną wyróżniającą odznaką był jej podługowaty, kanciasty zarys, który przy pewnym wysiłku wyobraźni, można było upodobnić do kształtów kufra marynarskiego, Murray zbliżał się do niej ostrożnie, a jeden z mierników wciąż zanurzał ołowiankę, — aż wreszcie zapuściliśmy kotwicę od nawietrznej strony, o milę albo i więcej od wybrzeża.
Tymczasem Marcin i gromadka może pięćdziesięciu ludzi wydobywali skarb z winiarni czyli lazaretu; sztorman sprawdzał liczby wypisane na przygotowanej przeze mnie liście, a korsarze gderali pomiędzy sobą — w sposób, który niezbyt przypadał mi do gustu, — gdy przeliczono ponownie majątek, jaki zdobyli, nie otrzymując, jak dotąd żadnego wynagrodzenia ani uczestnictwa. Marcin był służbistym i sprężystym oficerem, więc pomimo ich szemrania i niezadowolenia, potrafił utrzymać ich w karbach wytężonej pracy, aż do czasu, gdy zwinięto linę kotwiczną i Murray rozkazał spuścić na wodę wszystkie łodzie. W tejże chwili ujrzeliśmy, że owych pięćdziesięciu ludzi rzuciło się na stormana i zwaliło go do rynsztoka, poczem ruszyli hurmem na sztymbort i jęli wdzierać się po drabinie na rufę, idąc za przewodem olbrzymiego Szkota.
Murray, który właśnie wiódł był rozmowę z O‘Donnellem, skoczył na ich spotkanie z taką równowagą ducha, jak gdyby to zdarzenie wchodziło w zwykły tryb życia okrętowego.
— Cofnijcie się, wiara! — rozkazał spokojnie.
Przywódcy zatrzymali się, stropieni i niezdecydowani, strwożeni naraz czerwonym blaskiem w jego piwnych oczach i niewzruszoną mocą, jaka biła z białego oblicza.
— Chcemy tylko trochę złota!... — odezwał się chrapliwie pierwszy z idących.
Dziadek spokojnie wyjął z kieszeni mały, dwururkowy pistolet francuski, strzelił chłopu w głowę, pochylił się nad nim i strącił zwłoki z drabiny.
— Panie Marcinie, — zawołał, — bądź łaskaw nakazać, by rzucono w morze to ścierwo. Do roboty, chłopy, albo każę was wszystkich oćwiczyć.
Oni na łeb na szyję poczęli zbiegać z drabiny i rozproszyli się jak stado owiec; żaden z nich nie śmiał nawet ręki podnieść na Marcina, który przybył do nich, klnąc pociesznie swym łagodnym głosikiem oraz kułakując wszystkich na prawo i lewo. Dwaj z nich wyrzucili na jego rozkaz martwy zewłok za barjerę, a potem ruszyli prosto do miejsca, gdzie spuszczano łodzie, i już ani słowem ani czynem nie okazywali buntowniczych zamiarów.
Jednakowoż gdy Murray obrócił się ku nam twarzą, zauważyłem pomiędzy jego brwiami głęboką rysę, która świadczyła niezbicie, że nurtował go jakiś niepokój.
Moira O‘Donnell, która stała koło mnie i Piotra, przysłuchując się wygłaszanej przeze mnie powieści o Wyspie, pierwsza zagaiła rozmowę.
— Czy waszmość musiałeś zastrzelić tego człowieka? — zapytała.
— Mieliśmy do wyboru: albo to, albo też może śmierć nas wszystkich, moja panno, — odpowiedział niezwykle gniewnym tonem. — Załoga tego rodzaju, jak moja, jest to hałastra obwiesiów, utrzymywanych w posłuszeństwie strachem. Niechno tylko kiedy pryśnie zaklęcie dyscypliny — które da się osiągnąć tylko strachem — a oni dzięki swej liczebności rychło osiągną przewagę nad nami. Niniejsze wydarzenie naogół nie miało większej wagi, lecz dało mi nauczkę, że winienem być stanowczo bezwzględny. Krótko mówiąc, moi drodzy, — rzekł po chwili, — nie mogę opuścić Króla Jakóba, dopóki choć część skarbu znajduje się na okręcie; z drugiej zaś strony nie byłoby dla mnie rzeczą bezpieczną powierzać komukolwiek z mej załogi umieszczenie skarbu w kryjówce.
Zażył tabaki, przypatrując się w zamyśleniu wzgórkom piaskowym na Skrzyni Umrzyka.
— Zatem powziąłem plan następujący: — ciągnął dalej. — Wyślę na brzeg osiemset tysięcy funtów, z czego sto tysięcy należy do mnie, a siedemset tysięcy jest przeznaczone dla twoich przyjaciół, chevalier. Potem wysadzę na brzeg was czworo, dawszy wam dostateczną ilość żywności i odpłynę z Jakóbem na południe, skąd powrócę za pięć dni, by was z sobą zabrać. Przez ten czas zdołacie chyba przenieść skarb w bezpieczne miejsce i zakopać go tamże. W ten sposob, chevalier, można będzie zapewnić sobie bezpieczeństwo tegoż, póki nie uda się nam wrócić po niego na Jakóbie lub na jakim innym okręcie, wysłanym przez waszych przyjaciół.
— Plan waszmości może jest najlepszy w dzisiejszych warunkach, — odpowiedział O‘Donnell — ale winienem przypomnieć panu, mości Murray, że z czterech osób, które wiedzieć będą o miejscu, gdzie ukryjemy złoto, dwie należą do stronnictwa Hanowerczyków, a trzecią jest moja córka, wątłe jeszcze dziewczątko.
Dziadek roześmiał się.
— Nie potrzebujesz mieć żadnych obaw co do tych trojga. Mało aść znasz pannę Moirę, jeżeli nazywasz ją wątłem dziewczątkiem; co się zaś tyczy Roberta i Piotra, obaj są uczciwymi ludźmi, a w każdym razie nie będą z pewnością narażeni na pokusę, by wydawać nasz skarb swoim sprzymierzeńcom. Nie nie, pułkowniku, dzięki mojemu planowi będzie można skarb ukryć lepiej niż w banku.
Gadali jeszcze tak i owak, ale koniec końców O‘Donnell przyjął plan mojego dziadka, a Moira dała się też przekonać argumentom, że dopóki skarb będzie ukryty, póty będzie można zapewnić obrócenie go na szlachetny użytek. Piotr i ja przystaliśmy z wielu powodów — popierwsze ze względu na panienkę, powtóre pod wpływem podniecenia, płynącego z zakopywania skarbu, którego nikt z nas poprzednio nie dotknął, a wreszcie też i z tej przyczyny, że bądź co bądź byliśmy jeńcami i musieliśmy być posłuszni. Jednakowoż nie będę starał się zaprzeczać, że miły był nam dreszcz, który przejął nas wieczorem tego dnia, gdy staliśmy na wąskiej wydmie wybrzeża wysepki, obok wielkiego stosu beczułek i skrzyni, siekier, kilofów i łopat baryłki wody i pudeł z żywnością ze spiżarni Benjamina Gunna, i patrzyliśmy, jak łódka, co nas tu przywiozła, wracała w stronę Jakóba.
Następnych pięć dni wymagało znacznego nakładu pracy ręcznej, co wywołało jęki oburzenia z ust pułkownika O‘Donnella, wielki wysiłek ze strony Moiry (ta nie skarżyła się ani słowem), a ze strony Piotra i mojej wytężenie całej siły, na jaką nas stać było. Doprawdy, bez pomocy olbrzymiego Holendra me zdołalibyśmy przenieść tak znacznego skarbu, wykopać dlań dół i zataić miejsce jego ukrycia, i to w przeciągu tak krótkiego czasu, jaki wyznaczył nam Murray.
Pierwszy wieczór upłynął nam na poszukiwaniu kryjówki w niegłębokiej dolince, zasłoniętej od strasznych burz, które nawiedzają morza tameczne. Pułkownik O‘Donnell i Moira zostali odkomenderowani do kopania, ponieważ tylko Piotr i ja zdolni byliśmy unieść ciężki ładunek skrzyni i beczułek. Potem pracowaliśmy już bez przerwy, z wyjątkiem dwóch godzin w południe i krótkiej drzemki nad ranem, gdyż gwiaździste noce, ochłodzone wiatrami morskiemi, były najdogodniejszą porą do pracy. Wszakoż już na widnokręgu ukazały się topżagle Jakóba, zanim zdołaliśmy usunąć zwały wykopanego piasku z miejsca kryjówki i całą tę przestrzeń zasadzić drzewami i krzakami, które poprzednio wykopaliśmy z całą ostrożnością, by nie naruszyć ich korzeni.
O‘Donnell czuł nieprzezwyciężony wstręt do pracy fizycznej, ale jego wiedza inżynierska dawała mu możność wymierzyć w przybliżeniu położenie owego miejsca oraz wyznaczyć pewne kąty, które utrwalały je w waszej pamięci — była to ostrożność wielce potrzebna, gdyż skoro ukończyliśmy robotę, nie było już nawet znaku naszego dzieła, oprócz lekkiego rozrzucenia ziemi dokoła paru drzew. A w miesiąc później, jakeśmy się dowiedzieli, bujna roślinność zatarła pono wąski trop ścieżyny, która wiła się kręto przez piaszczyste pagórki do krawędzi doliny.






ROZDZIAŁ XV.
Podejrzenia.

Opuściwszy Skrzynię Umrzyka, Król Jakób ruszył na północny zachód wgłąb Atlantyku. Murray wiedział, że Najświętsza Trójca z pewnością rozesłała wzdłuż i wszerz Antyllów wieść o jego postępku. W chwili obecnej niewątpliwie już z San Juan de Portorico, z Santo Domingo i z Havany wyruszyły na morze hiszpańskie eskadry, a morze Karaibskie pewno się roiło od guarda costas[57]; więcej atoli, niż wszystkich zabiegów hiszpańskich, należało się obawiać skutków zażalenia, wysłanego niewątpliwie do admirała w Kingstonie. Fregaty z Jamajki mogły pierwszemu z brzega krążownikowi angielskiemu w przystaniach zachodnio-indyjskich dać hasło do pościgu.
Dotychczas byliśmy ścigani na równoleżniku południowej Hispanioli przez jakiś cudzoziemski statek, którego piętrzące się żagle i ociężały chód przypominały okręt regularnej żeglugi; mijając Kubę, spostrzegliśmy trzy okręty — fregatę i dwa szlupy — które przez dwa dni i jedną noc goniły nas w kierunku wschodnim. Następnego dnia spotkaliśmy flotę brazylijską, konwojowaną przez dwa okręty wojenne i pół tuzina drobiazgu, ale mój dziadek, nie tracąc fantazji, rozwinął białą banderę, wypalił na powitanje admirałowi portugalskiemu i przejechał koło nich.
Potem przez cały tydzień, kołując ku zachodowi, nie spotkaliśmy ani jednego okrętu, aż pewnego poranka, gdy wschodzące słońce gorzało za nami, jak ogromna płyta miedziana, ujrzeliśmy przed sobą stożek Lunety, wznoszącej się ponad mgłą. Gdyśmy posunęli się naprzód o jedną lub dwie mile morskie, wyłoniła się cała wyspa, pokryta grzebieniem wzgórz, a słup dymu, dobywającego się z Lunety, świadczył, że czatownik Flinta już nas dostrzegł.
Wiatr wzmógł się był już w ciągu nocy, ale o świcie jął dąć potężnie, przeto dopiero koło południa zdołaliśmy nakoniec dobić do zatoki kapitana Kidda. Na pokładzie Konia morskiego panował wielki harmider, a łodzie jeździły tam i z powrotem od okrętu do wybrzeża. Gdyśmy zapuścili kotwicę, od okrętu odbiła długa łódź, na której, jak płomień, migotał czerwony surdut Flinta.
— Na miłość Boską! — krzyknęła Moira O‘Donnell, jej błękitne oczki rozszerzyły się z przerażenia. — Tego człowieka nie potrzeba wskazywać, bym poznała w nim korsarza... w nim, albo w tych strasznych drabach, co wiosłują. Zaiste, przyjrzyjcie się tylko ich skórze, zaczerwienionej od słońca, jak u Indjan... zaistne!... i to oni nie noszą przyodziewku, w jaki ubrałby się nawet najsprośniejszy pohaniec!
Klasnęła w dłonie.
— Ale podobają mi się chustki na ich głowach! Patrzcie! Czerwone, zielone, żółte i niebieskie. A jakież to rysunki mają na skórze! Jej ojciec czem innem był przejęty. Spoglądał posępnie na kupę skrzyń, beczułek i pak ze skarbami, które Murray kazał rankiem wynieść na pokład; następnie wlepił wzrok w jaskrawo odzianą postać Flinta.
— Więc to takim łotrom, jak tamci, powierzysz życie nas wszystkich, Andrzeju Murrayu! — zawarczał. — Niekiedy zdaje mi się, że masz, człeku, źle w głowie. Bo widok tego złota i srebra zdołałby nawet ludzi lepszych, niż oni, skusić do rozlewu krwi.
Dziadek zażył tabaki.
— Aścina djagnoza jest trafna, chevalier — odpowiedział. — Oni bez wahania dopuściliby się morderstwa, gdyby szło tylko o zdobycie pięknego noża lub przedziurawionego szeląga. Jeżeli odsłaniam przed nimi w całej okazałości skarb, który przywozimy, czynię to w tym celu, by wzbudzić wśród nich odrazu zaufanie do mej osoby oraz sparaliżować ich zachłanność widokiem bogactwa, jakiego nigdy nie marzyli otrzymać za jednym zachodem.
Sapnięcie Piotra zwróciło uwagę na Holendra.
— Waćpan nie zgadzasz się ze mną? — zagadną! Murray uprzejmie.
Neen. Złociej zostanie złociejem. Kradnie by kraść.
— Święta prawda! — potwierdził dziadek. — Cóż więc aść sądzisz?
— Jeszeli Flint ma na to chrapkę, to nic to nie bęcie go obchocić, co mu waszmość pokaszesz. On chce otrzimać wszistko.
— Aha!
Murray spojrzał z większą uwagą na korsarzy, siedzących w łodzi, która właśnie omijała środek naszego okrętu.
— Widzę, że pospołu z kapitanem Flintem siedzi Jan Silver i ten rudy Irlandczyk, którego Flint nazywa swojem szczęściem. Hm! Może masz rację, mój przyjacielu Piotrze. Ale ja się tem bardzo nie trapię. W wielu wypadkach...
Przerwał i popadł w zamyślenie. Pułkownik O‘Donnell podchwycił jego słowa.
— Tak? tak? Jakież nowe łotrowstwa snują ci się po głowie?
Dziadek uśmiechnął się.
—Dalibóg, nie jest-ci to łotrostwo knować w dobrej sprawie... dla dobrej sprawy, która jest naszą... Nieprawdaż, panno Moiro?
Ona potrząsnęła głową.
— Nazbyt zawiłe są zamysły waszmości, bym mogła je zgłębiać, panie Murray — odpowiedziała. — Ja jestem tylko młodem dziewczęciem, które nie wie nic ponadto, iż sprawiedliwość winna nas wszędy obowiązywać.
— Mniejsza o to, co myśli Moira — wtrącił się O‘Donnell. — Waszmość nie odpowiedziałeś na moje zapytanie.
— Prawda-ć to, chevalier. Właśnie nad tem rozmyślałem. Myśli moje nie zdołały przyoblec widomych kształtów, ale nic w tem nie będzie złego, jeżeli wyznam, że przychodziło mi na myśl, iż zadanie nasze byłoby z wielu względów uproszczone, gdyby kapitan Flint uciekł się do orężnego przeciwko nam wystąpienia.
Irlandczyk policzył strzelnice na boku Konia morskiego.
— Zdaje mi się, że oni posiadają tyleż dział...
— Ale zarówno na lądzie, jak i na morzu rozum więcej znaczy niż brutalna siła, chevalier. Waszmości, jako inżynierowi, nie potrzeba przypominać tej znanej prawdy. W każdym razie jeszcze nie doszło pomiędzy nami do rozprawy, a ja nie mam zwyczaju wszczynać niesnasek. W chwili obecnej zdaję sobie sprawę z jednej tylko rzeczy, a mianowicie, że nie możemy się ważyć na zbyt dalekie odjeżdżanie od wyspy, boć krążowniki trzech narodów dybią za nami po wszystkich morzach.
— Znajdziemy się w matni — bąknął O‘Donnell posępnie.
— Bynajmniej — odrzekł skwapliwie mój dziadek. — Jak dotąd, wiodło nam się w grze doskonale. Teraz powinniśmy wycofać się i oczekiwać posunięć innych graczy. O ich poczynaniach zadecyduje nasza... Ale kapitan Flint już wszedł na pokład. Ta rozmowa jest bezcelowa, skoro fakt musi usunąć na bok domysły.
Przyjrzał się nam wszystkim w pewnem zasępieniu.
— Jedno tylko mam jeszcze do powiedzenia — dorzucił. Cokolwiekby się potrafiło, pozwólcie mi prowadzić rozmowę.
— I tak to waćpan uczynisz, czy z naszą wolą czy pomimo naszej woli — burknął O‘Donnell.
F1int, miotając stek przekleństw, przelazł przez barjerę i kaczym chodem jął piąć się na rufę. Marcin opuścił w dół pętlicę, dyndającą na putkach głównej rei; w chwile później podniesiono na niej Jana Silvera ze szczudłem uwieszonem na szyi. Darby i reszta przybyszów wdarli się po bocznej drabinie i zmieszali się z załogą Jakóba. Gały wyłaziły, im z oczodołów, gdy okrążali stos leżących skarbów; Długi Jan kusztykał wraz z nimi, przysłuchując się chciwie opowiadaniom okrętników Jakóba, oceniając wagę pak i bryłami kruszcu i z przejęciem odczytując napisy na baryłkach i skrzyniach bitej monety.
Ich przywódca z równą szczerością okazywał po sobie żądzę chciwości, jaką wzbudził w nim ten obraz. Jego zielone oczki z obu stron cienkiego, wydłużonego nosa, migotały gorącym blaskiem, jego sine policzki posiniały bardziej niż po inne czasy, a osmagana wiatrami skóra jego twarzy porysowała się siatką szkarłatnych żyłek, które w miarę podniecenia nabierały coraz to żywszej barwy.
Jednakowoż gdy rzucił wzrokiem na Piotra i na mnie, zapomniał zgoła o skarbie.
— Aha, więc twoi zakładnicy wrócili do ciebie, Murrayu? A niechże mnie kule biją, ładny kawał mi urządziłeś! Dochowałeś wierności, dochowałeś... a jakże! Chciałeś mi dać dwóch zakładników zamiast jednego. Mówiłeś, że dotrzymasz umowy, dotrzymasz... oczywiście, jest to rzecz zbędna, ale chcesz uczynić cośkolwiek, by stwierdzić wierność swego sojuszu ze mną! Mówiłeś, że muszę wziąć ich obu, albo żadnego! Obu albo żadnego! Dobrze, okpiłeś mnie wówczas, Murrayu, ale drugi raz ci się to już nie uda, do pioruna!... inaczej niech się nie nazywam Janem Flintem!
Dziadek w milczeniu wysłuchał jego przemowy, oczekując, aż on zejdzie ze schodów, wiodących na rufę i stanie oko w oko z nami.
— Nie odpowiadam za wypuszczenie przez ciebie zakładników — odrzekł wówczas jak najozięblejszym tonem. — A niechże mię piorun spali, Flincie, przecież przestrzegałem cię, że okręt twój uległ wielkiemu rozprzężeniu. Czy myślisz, że mając wszystkich marynarzy pijanych, zdołasz na uwięzi utrzymać dwóch ludzi silnych i nie bitych w ciemię?
— Mniejsza, czy byliśmy pijani czy trzeźwi, ale ich nam obiecano — postawił się Flint nieco zaczepnie. — Zresztą, mogłeś nam ich oddać... boć nie fraszka to, że zabili mi dwóch ludzi... albo oni, albo ci którzy pomagali im wydostać się z Konia morskiego.
— Nikt z Jakóba im nie pomagał — odrzekł Murray. — Ręczę ci słowem honoru. Nie mogę za to, tego samego powiedzieć o twoim rodzoniusieńskim okręcie, chociaż oni obaj gdy zjawili się przede mną w parę dni po naszym odjeździe, opowiadali, że działali na własną rękę.
— Na własną rękę, czy nie na własną, ale gdzież się podziało dwóch moich ludzi? — zaperzył się Flint. — Dobrzy marynarze na pniu się nie rodzą.
— Istotnie się nie rodzą: na pokładzie Konia morskiego mordują się w najlepsze nawzajem, — potwierdził dziadek. — Dalipan, waszeć nie masz żadnych dowodów na poparcie swego zarzutu.
— Żadnych dowodów? — zawył Flint. — Ci dwaj wykradli się z mego lazaretu, a tejże nocy dwaj ludzie stojący na warcie...
Dziadek podniósł brwi.
— Phi! phi! słyszane rzeczy! „dwaj ludzie, stojący na warcie!“ Nawet Jan Silver i ślepy Pew zdołaliby się wymknąć takim niedorajdom, a cóż dopiero dwaj zdrowi ludzie, z których jeden jest chyba największym osiłkiem, jakiegom widział w mem życiu.
— No tak, dwóch uciekło, a dwóch zginęło — upierał się Flint na swojem. — A jeżeli nie stało się to za pośrednictwem tych dwóch, którzy uciekli...
— Jakież masz na to dowody?
— Dowody?
— Tak, dowody, powiedziałem. Gdzież ich ciała?
— Doprawdy, nigdyśmy...
Dziadek wzruszy! ramionami.
— Widzisz? Zdaje się, że sam nie wiesz, co mówisz, mój drogi. Pozwólże mi jednak powtórzyć, że jeżeli zostawiłeś okręt przez całą noc na opiece dwóch ludzi, zasłużyłeś na to, by postradać zakładników i ażeby pozbawiono życia całą wartę. W każdym razie nie zyskasz sobie mego współczucia.
Flint ujął w garść jelce puginału.
— Ejże, mówię ci, Murrayu, że ta cała sprawka brzydko pachnie. Sam waszmość namawiałeś mnie do wzięcia zakładników nie mojać to była myśl. Potem zaś, ledwo przyszli na mój okręt, wnet-ci już byli z powrotem u was. To mi się nie podoba. Jest w tem jakieś matactwo!
— Gdybym twoich zakładników znalazł na pokładzie Jakóba przed odjazdem, albo nazajutrz, byłbym ci ich nazad zwrócił, — odrzekł Murray głosem stanowczym. — Ale niema się tu o co kłócić, bo czy miałeś zakładników czyś ich nie miał, widzisz, że powróciłem ze skarbem, tak jakem ci był przyrzekł.
— Bodaj..., już to dość dawno, jak waszmość wyruszyłeś! — utyskiwał Flint. — Zmitrężyłeś cały miesiąc ponad to, coś obiecywał.
— Miałem po temu ważne powody — odparł dziadek. W czasie drogi powrotnej aż dwukrotnie mnie ścigano.
Flint dał się przekonać — jednocześnie oczy jego, jakgdyby przyciągnięte magnesem o nieprzemożonej sile, jęły znów błądzić po stosie skarbów, ułożonych na pokładzie.
— Waszmość musiałeś mieć niebywałe powodzenie — przyznał niechętnie. — Dyć tu jest złoto indyjskie!
Spojrzał w górę i w sam raz spotkał się z przerażonym wzrokiem Moiry O‘Donnell. Na wargach zaigrało mu szyderstwo.
— Ale jak widzę, wieziecie tu pasażerów — podjął rozmowę. — Złoto i kobiety! Piękna to kombinacja, Murrayu, ale w naszych ustawach istnieje jedno prawidło, za którego wprowadzeniem sam najwięcej gardłowałeś. Paragraf czwarty — hę? Utkwił mi on w łepecie, gdyż raz stosowałeś go do mnie: „Ażeby zaś było mniej sposobności do bójek i niesnasek w naszej drużynie, postanawiamy dalej, że należy zabronić szulerki w każdym wypadku, gdy kapitan uzna ją za narażającą na szwank naszą zgodę; podobnież, że w żadnym czasie i w żadnych okolicznościach nie wolno brać i trzymać kobiet gwoli rozpusty na naszych okrętach, ani na żadnym okręcie, któryby przewoził naszą załogę“. I cóż waszmość na to powiesz? Gdzież się teraz podział paragraf czwarty?
— Pragnę, aby go przestrzegano zarówno na pokładzie Konia morskiego, jak i na pokładzie Króla Jakóba — odciął się Murray. — Co się zaś tyczy szulerki, to zdaje mi się, że waćpan dajesz swym podwładnym zupełną swobodę.
— Chcę być panem na swoim statku — odrzekł Flint kwaśno. — Jednakże waszmość nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
Dziadek zażył tabaki.
— Ta białogłowa — rzekł z lekkiem przejęciem, — jest córką tego oto mojego przyjaciela, pułkownika O‘Donnella ten zaś cnej krwi pan należy do zastępu mych sojuszników, którzy umożliwili mi zdybanie okrętu wiozącego skarby.
O‘Donnell, który coraz to bardziej czerwienił się na twarzy w ciągu tej rozmowy, ujął swą córkę pod ramię i odprowadził ją na stronę.
— Byłbym wdzięczny waszmości, gdybyś mi raczył powiedzieć, kiedy to nadejdzie czas, że przestaniemy bawić się w ceregiele z tymi plugawymi chamami — rzekł spoglądając przez ramię poza siebie. — Słuchać już tego me mogę, jak tu się naigrawają z mej córki i jak tym szumowinom objaśnia się, ktom ja zacz... bym miał tu stać spokojnie i bezczynnie wobec nich, niby...
— Proszę o spokój, chevalier! — przerwał mu Murray a w głosie jego brzmiał ton, zmuszający do bezwzględnego posłuszeństwa.
Sine szczęki Flinta powlekły się chorobliwą, zielonawą bladością, a drobne żyłki na jego policzkach poczęty silniej pulsować.
— A niechże mię..., jeżeli zniosę to od jakiegoś tam obłudnego irlandzkiego papisty z długą gębą...
— Dość tego — rzekł dziadek, nie podnosząc głosu.
Flint przycichł.
— Pułkownik O‘Donnell i jego córka są moimi gośćmi — mówił dalej mój dziadek. — Odegrali oni ważną rolę w zdobyciu przez nas skarbu. Muszę wymagać Flincie, żebyś okazywał im uprzejmość podobną do tej, jaką ja okazałbym twoim przyjaciołom w podobnej sytuacji.
— Oni nie są moimi przyjaciółmi — zawarczał Flint. — Jest to jeszcze jedno z twoich przeklętych ględzeń politycznych. Dalibóg, już mnie to nudzi, Murrayu, a nie wiem, kto potrafi się na tem połapać. Najpierw zawlokłeś nas do Ameryki północnej, tylko po to, by pojmać dwóch ludzi i nie zdobyć nawet stu funtów, by się opłaciła wyprawa. Następnie zamykasz mnie tutaj na sześć miesięcy żeby ludzie mi poginęli od febry i pijaństwa, a w okręcie dno zaczęło gnić na dobre...
— Za jedno i za drugie zganić powinieneś tylko własną niedbałość — wtrącił dziadek.
— ...a w końcu — dąsał się dalej Flint, nie zwracając uwagi na jego słowa, — przyprowadzasz na Rendeyvoo jakiegoś tam mężczyznę i jakowąś podwikę, którzy nie należą do naszej drużyny i mogą pomimo waszej wiedzy dać stąd drapaka, a pewnego pięknego poranku, gdy będziemy zajęci oporządzaniem naszych okrętów i niczego nie będziemy się spodziewali, sprowadzą na nas okręt angielski...
— Chyba nie ty będziesz tem zajęty — odciął się Murray zgryźliwie. — Ty nie będziesz oporządzał statku, Flincie; przecież załoga twoja musiałaby się nie na żarty wziąć do pracy. Ale niepotrzebnie się frasujesz. Pułkownik O‘Donnell ma powody, by zataić swe uczestnictwo w naszem przedsięwzięciu. Więcej-ci jemu należy ufać w tej mierze, aniżeli wielu innym.
— Nie obchodzi mnie, kto on zacz, ani też, na co on waćpanu może być potrzebny — krzyczał Flint, wpadając we wściekłość. — Dość, że wacpan wprowadziłeś już czterech ludzi obcych do naszego grona, nie pytając rozkazu ani pozwolenia innych z naszej drużyny.
— Nikomu nie przyznaję prawa do dyktowania mi co powinien, a czego nie powinien czynić — odparł dziadek wyniośle. — Bądź co bądź, ta drużyna powstała i istnieje na skutek mych wysiłków, a ważę się nawet na twierdzenie, że niedługoć ona będzie istniała, gdy zabraknie mojego kierownictwa. Czterej ludzie obcy, na których się uskarżasz, kapitanie Flincie, w znacznej mierze przyczynili się do dostarczenia ci skarbu..., który oto oczekuje, byście raczyli wziąć się do podziału, stosownie do poprzednio ułożonych warunków.
Jeżeli słowa Murraya miały na celu okiełznanie chciwości, Flinta, to celu swego dopięły w zupełności. Kapitan Konia morskiego otwarł usta, by wydać okrzyk niedowierzania, a następnie znów począł błądzić oczyma po stosie, stojącym pod krawędzią rufy.
— I... ile? — zapytał niemal z trwogą.
— Siedemset sześćdziesiąt trzy tysiące, dziewięćset dziewięćdziesiąt pięć funtów w monecie bitej i kruszcu, nie licząc skrzyni z drogiemi kamieniami i trzech skrzyni sreber stołowych — rzekł bez wahania mój dziadek. — Zechcesz zauważyć, że przy podziale okazałem się hojny dla naszych wiarusów, obdarzając ich całą nadwyżką sumy półtorej miliona funtów, jaką, wedle naszych przypuszczeń, miała przewozić Santisima Trinidad.
Na twarzy Flinta pojawił się przebiegły wyraz.
— A gdzie reszta? — zgrzytnął.
Dziadek zażył tabaki.
— Bezpiecznie schowana, mogę zapewnić waćpana — odpowiedział.
— Na spodzie okrętu?
— Nie, niema jej wcale na okręcie.
Flint ledwo potrafił złapać powietrze.
— Waćpan powiadasz, że jej tu niema? Niemasz jej na Jakóbie?
— Tak jest, Kapitanie.
— A niechże mię — ryknął Flint. — Podzieliłeś się nią na uboczu... tak żeby nikt z załogi Konia morskiego nie był przy tem obecny i nie widział tej szacherki? Nie daruję ci tego, Murrayu! Niechże mię gromy spalą, gdybym miał na to dłużej pozwalać!
Dziadek brząknął w tabakierkę i przemówił:
— Aścine podejrzenia są zgoła bezpodstawne; gdybym zamierzał waćpana oszachrować, bądź pewny, że sumy, przeznaczonej do podziału między dwa okręty, nie powiększałbym o przeszło sześćdziesiąt trzy tysiące. Dalibóg, doliczywszy wartość klejnotów i sreber, otrzymamy zapewne nadwyżkę z górą stu tysięcy funtów.
— Znam się na waszych sztuczkach! — wrzasnął Flint. — A niechże mnie......., jeżeli jakiemuś parszywemu politykowi-przecherze uda się rzucać mi piaskiem w oczy. Jest to zupełnie to samo, jakgdybyś, Murrayu, starał się mnie ocyganić, że siedemset tysięcy funtów odłożono dla waszych „przyjaciół“, dorzucając nam jeszcze sto tysięcy funtów do podziału. „Przyjaciół!“ Do pioruna! jedynym przyjacielem, jakiego waść uznajesz, jesteś waść sam... ty wyschnięty kłaku...!
— Dość tego! — rzekł dziadek cichym, spokojnym głosem.
i Flint otwarł usta i wraz zamknął je pospiesznie, nie mogąc wydobyć głosu ze siebie.
— Zakazuję-ć tych wyzwisk, kapitanie — skarcił go mój krewniak, chwytając za rękojeść pałasza.
— Przypuszczam, że nie dasz mi powodu, bym miał powtarzać to upomnienie! — nadmienił.
Zabawną rzeczą było spoglądać na tłumioną wściekłość Flinta.
— Aha! tuś mi aść ze swemi wykwintnemi, pańskiemi manierami! — wykrzyknął. — Znam-ci ja waćpana! A niechże mnie piorun spali, jeżeli pozwolę tak się zwodzić! Kobieta i ludzie obcy na naszym pokładzie! A osiemset tysięcy funtów gdzieś się zaprzepaściło! „Bezpiecznie schowane” — mówisz waćpan! Juści! Bezpiecznie, czyli tam, gdzie waćpan możesz je wyłowić, kiedyć się podoba. Zaraz-ci to zmiarkowałem, gdym posłyszał szelest spódniczki. Kobieta i złoto...
Jan Silver wystąpił z drabiny na rufę i przytrajdał się w naszą stronę.
— Za pozwoleniem, panie kapitanie Murray! — przerwał swym miłym głosem przemówienie Flinta. — Moje uszanowanie waszmości, panie Ormerod, i wam również, panie Corlaer. Dość to dawne czasy, mości panowie, gdyśmy się z sobą nie widzieli... prawda? Spodziewam się, że waszmość raczy darować mi moją śmiałość, panie kapitanie Murray, ale muszę powiedzieć słóweczko kapitanowi Flintowi... narada forkasztelu, mościdzieju.
Dziadek znów zażył tabaki.
— Ach, tak — zauważył sucho. — Przypominam sobie, że na Koniu morskim wszyscy muszą brać udział w wiecu forkasztelu. Tuszę, że zdołacie wlać odrobinę oleju w głowę swego kapitana. Jemu tego potrzeba, Silverze.
Flint zapałał gniewem, lecz zanim zdołał coś odpowiedzieć, już Silver go w tem uprzedził.
— Dzięki waszmości. A teraz proszę mi pozwolić, bym pogadał nieco na osobności z kapitanem Flintem, a może uda się nam znaleść jakiś sposób rozwikłania tej gmatwaniny.
— Uczyńcie, jak się wam podoba — odrzekł dziadek, ruszywszy ramionami.
Silver zasalutował, a szeroka twarz rozjaśniła mu się, jakgdyby spłynęła nań niebywała łaskawość.
— Uprzejmie dziękuję waszmości.
I wsunął swobodną rękę pod łokieć Flinta, a mnie aż dziwną wydała się łatwość, z jaką zdołał nagiąć swego kapitana do swej woli. Ponieważ byłem przyzwyczajony do samowładnej karności, wprowadzonej przez Murraya, przeto nieodrazu zdołałem oswoić się znowu z poufałym i beztroskim nastrojem załogi Konia morskiego, gdzie człek pierwszy z brzega mógł stać się dowódcą, jeżeli tylko umiał porwać za sobą większość drużyny, by dobywała kordelasów w jego sprawie. Flint posłusznie poszedł za swym kwatermistrzem na sztymbork rufy; tam przywarli do siebie głowami i gwarzyli z jaki kwadrans. Najpierw Silver coś tam wyłuszczał, a Flint opierał się jego dowodzeniom.
— Silver nie tak łatwo zezwoli, by czterysta tysięcy funtów miało mu się wymknąć z rąk — odezwałem się.
— A kto wie, mosze on nawet mówi, by nie darować ośmiuset tisięcy — zauważył Piotr. — Ja, takie jest moje przipuszczenie.
Murray kiwnął nieznacznie głową.
— Zdaje się, że raczej masz słuszność, niż się mylisz, przyjacielu Piotrze. Z całej załogi Konia morskiego on ma najwięcej sprytu i przemyślności. Łepak, co się zowie!
Pułkownik O‘Donnell, trzymając Moirę pod ramię, podszedł ku nam z najdalszego krańca rufy.
— Czy natarłeś uszu temu łotrowi, Murrayu? — zagadnął. — Dalibóg, nie przypuszczałem, że możesz ścierpieć takie zuchwalstwo na własnym swoim okręcie.
— Nie lubię się kłócić, jeżeli nie mam w tem upatrzonego, a stosownego celu — odparł dziadek. — Nie należy nigdy grozić, chyba że jesteśmy do tego zmuszeni, chevalier, potem zaś należy uderzać niezawodnym ciosem.
— Bajania! — jął zrzędzić Irlandczyk. — Teraz trzebaby coś przedsięwziąć.
Moira uwolniła się z pod ramienia ojca i stanęła pomiędzy mną a Piotrem.
— Jeżeliby miało przyjść ponownie do walki — ozwała się — chciałabym mieć pistolet i kordelas i wziąć udział w potyczce. Nie chcę stać bezczynnie i bezbronnie, jak to było na Najświętszej Trójcy; boć doprawdy jeżeli mam już żeglować z korsarzami, to wolę kapitana Murraya niż tamtego draba w czerwonym kubraku.
W jej słowach i postawie było tyle rycerskości, że nawet Piotr się roześmiał.
— Wezmę ja panią kiedy ze sobą do cikiej puszczy, kcie bęciemy strzilali do niećwieci i skalpowali Indjan — obiecał jej.
Ona klasnęła w dłonie.
— I owszem, panie Piotrze — zawołała. — Pewno, że wolę bić się z Indjanami, niż z tłuszczą korsarską. Ale spójrzno aść, panie Bob! Tam na drabinie bakortu stoi ów rudowłosy chłopak i daje panu jakoweś znaki.
Płomienna, rozczochrana czupryna Darby‘ego Mc Graw wystawała natyle nad poziom pokładu, iż można było dostrzec jego oczy i rękę, którą tajemniczo machał w moją stronę.
— Chodź-no tu do mnie, Darby — zawołałem nań.
Atoli on potrząsnął silnie głową, przeto ja sam podążyłem ku niemu.
— Co ci dolega? — zagadnąłem go.
— Bieda-ż, paniczu, bieda, jakiej świat nie widział — odrzekł mi, szafując obficie akcentem irlandzkim. — Ale ja wolałbym obiema nogami wleść w piec kuchenny, niż stać tak blisko starego djabła, jak wy, panie Bob. Doprawdy, to-ci drab straszecznie okrutny.
— Nie więcej-ci należy się bać, niż Flinta — odpowiedziałem ze śmiechem.
— Ech, panicz mało jeszcze wie, że to jeszcze może mówić coś podobnego! — wykrzyknął Darby. — U Flinta to ino: ciach go w brzuch!... albo przekleństwa... albo też: „bier to, a tego nie rusz!“ Ale ten staruch... on gotów rzucić na nas zły urok, jeżeliby mu to tylko strzeliło do głowy.
— Wolałbym być mu przyjacielem niż nieprzyjacielem — przyznałem. — Czy tak go się tam boją na Koniu morskim?
Darby zerknął na mnie z ukosa.
— Czasami go się boją. Potem zaś znowu, gdy rum zacznie lać się strugą... Ale powiem, co może później przynieść biedę i strapienie. Widzę, że panicz znalazł tę elegancką panienkę, która z paniczem przyszła do gospody pod Głową Wielorybią. Dalibóg, czyż to nie piękna dziewucha! Czy ona też chce przystać do korsarzy?
— Nie większą ma ochotę, jak Piotr i ja.
— E, co mi ta panicz opowiada! A tam na dole opowiadają ludziska, żeście ją wzięli razem ze skarbem. O, wspaniała to była zdobycz! Ale opowiadają tu także, że przeszło połowę łupu zakopaliście na tej wyspie, o której Długi Jan tak lubi śpiewać.
— A więc słyszałeś o tem? — zawołałem.
— A juści. Opowiadali o tem Długiemu Janowi i mnie, zanim on poszedł rozmawiać z kapitanem Flintem. Boże litościwy, któżby pomyślał, że na świecie jest tyle pieniędzy? Ale oto nadchodzi Jan z kapitanem. Wolę czmychnąć.
Mówiąc to, ześliznął się z drabiny, ja zaś przyłączyłem się do gromadki, stojącej koło mego dziadka. Flint stąpał wielkiemi krokami przez pokład, a twarz miał pochmurną, jak niebo przed burzą. Silver, idąc przy jego boku, okazywał twarz spokojną, osłoniętą uśmiechem.
— Podzielimy się tem, co jest na okręcie — rzekł Flint zwięźle.
— Cieszę się, żeś aść nabrał rozsądku — odparł Murray.
Silver wtrącił się do rozmowy.
— Prawdziwy to zazdrośnik i kłótnik ten kapitan Flint. Zawdy ma na względzie pożytek swej drużyny. Jest on dla nas, można rzec, jakby opiekunem. Jednakowoż my wszyscy jesteśmy waszmości bardzo wdzięczni, że jednakową łaską darzysz Konia morskiego i Jakóba; co się zaś tyczy Konia morskiego, ośmielam się dodać, że nigdy ci tego nie zapomniemy, mości panie kapitanie Murray.
Dziadek przysłuchiwał się temu z nieznacznym uśmiechem na twarzy.
— Dziękuję wam, panie Silver, — rzekł uprzejmie. — Miałem ufność, że potrafisz ocenić należycie sytuację. Czy chcesz odrazu przystąpić do podziału, Flincie?
Flint mruknął coś gardłowym głosem, potem jednak znacznym wysiłkiem opanował swój zły humor.
— Wyznaczymy, jak zwykle, komisję sześciu, aby rozliczyła się z waszymi ludźmi — ozwał się chrapliwie. — Przyślę łodzie po odbiór naszej należności.
To rzekłszy obrócił się na pięcie. Jan Silver zasalutował i skłonił się nam wszystkim.
— Dziękuję uprzejmie, kapitanie Murray. Moje uszanowanie waszmościom i łaskawej panience. Miło to, oj, miło, mieć w kajucie taką śliczną, słodką buzię... nieprawdaż?... No, mości panowie, teraz to już możnaby wracać spokojnie do domu i raz na zawsze zerwać z morzem.
— A jakże, — odpowiedział dziadek. — Mniemam, Silverze, że wrócisz do swej starej matuli... a może do małżonki, co czeka z utęsknieniem?
Silver wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Jeszcze do tego nie doszło, łaskawy panie. Ale w St. Pierre na Martynice znam pokaźną dziewuchę, z którą mógłbym do spółki założyć sklepik. W prawdzie trochę kolorowa, ale ostatecznie...
Machnął pobłażliwie ręką, poczem pokusztykał do drabiny i lekko zeskoczył na główny pokład za swoim dowódcą.






ROZDZIAŁ XVI.
Zdrada.

Świece gorzały jednomiernym, strzelistym płomieniem, nie drgając ani się chybocąc, tak iż cienie padały nieruchomemi bryłami na kobierce ścian kajuty, niby pasma ciemniejszego malowania na gładkiej tafli drewnianej. Powietrze tak było spokojne, że słyszeliśmy wrzawę ptactwa nad zatoką, mlaskanie i syk wody dokoła rudla, pluskanie się ryb, odgłos kroków warty.
Panna O’Donnell udała się do swej sypialni, ledwo przyniesiono wino, bo zarówno jej ojciec jak i Murray przestrzegali w tym względzie skrupulatnie prawideł obyczajności towarzyskiej; pułkownik O’Donnell, jak mi się zdaje, miał w tem i ten powód, iż obawiał się, by ona nie była świadkiem któregoś z jego raz wraz powtarzających się wybryków, kiedy-to on się upijał do utraty przytomności, a ja z Piotrem musieliśmy zanosić go do łóżka, jakeśmy uczynili jeszcze w ową noc pierwszą po jego przybyciu na pokład Króla Jakóba.
Dziadek, w braku innej rozrywki, postanowił wyuczyć Piotra gry w szachy; ku memu rozweseleniu — a winienem dodać, że i Murraya — Piotr, choć nowicjusz, okazał się bardzo groźnym graczem i umiał się bronić bardzo przebiegle.
— Nakoniec mat! — zawołał mój krewniak, rozpierając się w krześle; z pośród nas czterech on tylko jeden miał na sobie surdut i pludry, a mimo to potrafił zachować się spokojnie i chłodno w tej dusznej atmosferze. — Aleś mi dał łupnia, Pietrze! A niechże cię nie znam! Niechciałbym grać z tobą za jakie sześć miesięcy! Gdybyś posunął swego laufra przed ośmiu ruchami... Ale jałowa to rzecz kłócić się o to, co mogło się zdarzyć. Zupełnie to samo, co starać się wywróżyć naszą własną przyszłość.
Piotr zachichotał i mruknął, że „czuje się niedobsze, neen“.
— Wolałbym, żebyśmy mogli powiedzieć: mat! w tej ciężkiej gmatwaninie, w jakąśmy się uwikłali — zrzędził O‘Donnell. — Widzę, że nie zaszliśmy ani na krok naprzód z tymi sprzymierzeńcami waszmości.
I wskazał ręką w stronę okna, wychodzącego na tył okrętu.
— Zabrali-ć oni swoje czterysta tysięcy funtów, ale każdy z tych ludzi miał takiego kozła na czole, jakgdyby zamiast książącego okupu dostali tylko garść piachu. Na Św. Patryka! Pomyśleć sobie, czem byłoby te czterysta tysięcy funtów dla członków angielskiego parlamentu, którzy zaprzedają duszę każdemu, kto ofiaruje im najwyższą cenę!
— Zapłaciliśmy należność, chevalier — odrzekł dziadek. — Jeżeli otrzymamy to, cośmy kupili, tedy wszystko pięknie i ładnie; jeżeli zaś nie... — tu rozłożył ręce, jakby się wymawiając. — Jednakowoż winienem przyznać, że z tej krótkiej wieści, na której musimy się opierać, nie wróżę najpomyślniejszego obrotu rzeczy. Czy zauważyliście, mości panowie, że aczkolwiek noc jest tak cicha, nie słyszymy odgłosów hulanki na pokładzie Konia morskiego?
Istotnie cisza taka panowała w tej chwili, a raczej już oddawna, to jest od chwili gdy wkrótce po zapadnięciu zmroku przeniesiono ostatnią ładugę skarbów na okręt Flinta.
— Czyż więc waszmość sądzisz, że on porwie się do walki? — rzuciłem pytanie. Siedziałem podówczas pod samem oknem, wychodzącem na tył okrętu, tak iż mogłem dostrzec światła płonące na Koniu morskim, migocące bladożółtym blaskiem w gęstej, aksamitnej, podzwrotnikowej pomroczy nocnej.
Spodziewam się, że on wystąpi do walki, mój drogi wnuku — sprostował dziadek me słowa. — Boję się, że kapitan Flint przestał już mi służyć, a jeżeli moje obawy są uzasadnione, to im prędzej potrafimy go rozbić, tem bardziej będę zadowolony. Ale mam zasadę, ażeby nigdy nie myśleć o tem, co może się zdarzyć w przyszłości. Wolę przygotować się na wszelką ewentualność i czekać biegu wypadków.
— A czy waszmość przewidujesz zdradę... jeżeli ten rakarz Flint zwróci się przeciwko tobie? — zapytał O‘Donnell.
Murray zażył znów szczyptę tabaki.
— W pewnej mierze tak, chevalier. Zaciągnęliśmy czujne straże, a działa zostały zaopatrzone w amunicję i odszpuntowane. Nic ponadto uczynić nie mogę. Jedyną przewagą, jaką ma Flint nade mną, jest to, że zmuszony jestem oczekiwać, jaki sposób postępowania poweźmie on sam lub z nakazu swej załogi.
Irlandczyk jednym łykiem wychylił szklenicę gorzałki i zawołał:
— Ba! łatwo to waszmości mówić coś podobnego. Ale powiem waszmości, że zdaniem mojem powinniśmy natychmiast rozstrzygnąć, czy mamy wszczynać walkę z Flintem, czy też wyruszyć na morze.
Dziadek potrząsnął głową.
— Czy tak, czy tak, kiepskaby to była polityka. Walka pociągnęłaby za sobą straty w ludziach i uszkodzenie okrętu, a jeżeliby dało się jej uniknąć bez straty, tem-ci większy nasz zysk. Z drugiej strony, jak ci wiadomo, chevalier, morza są dla nas niebezpieczne... a ponadto Marcin, jako i ja, przewiduje, że w powietrzu zbiera się wielka burza.
— A brońże nas, św. Patryku! — żachnął się O‘Donnell. — Nie potrafię nic a nic zrozumieć z twych zamiarów, mości Murrayu... jako mię tu widzisz! To nawołujesz do walki z Flintem, to znowu mówisz, że należy jej unikać, o ile to możliwe.
— Całkiem słusznie, chevalier — rzekł spokojnie dziadek. — Położenie moje jest niezbyt jasne i ponętne. Wolę nie wywoływać wilka z lasu. Do tego właśnie zmierza moja polityka.
— Ale waszmość nie wiesz, co myśli zrobić załoga Konia morskiego, w tem cała bieda — ozwał się Piotr, odrywając wzrok od pionków, któremi bawił się na stole.
— I to prawda, jużem to zaznaczył, kumie Piotrze — odrzekł dziadek.
— Swojego czasu Bob i ja potrafiliśmy płynąć w nocy od Konia morskiego do Jakóba, — ciągnął dalej Piotr, nie zważając na słowa mojego dziadka. — Mosze potrafimy tego dokonać powtórnie, ja.
— Ha! — krzyknął O‘Donnell, uderzając pięścią w stół. — W sam raz to, czego potrzeba.
Ale dziadek siedział nieporuszony.
— To rzecz możliwa do wykonania! — zawołałem. — A nikt oprócz nas nie będzie o tem wiedział.
Przedziwne, bure oczy Murraya spoczęły na mej twarzy.
— Tak, można to wykonać — potwierdził. — Ale to rzecz niebezpieczna, mój chłopcze. Noc jest cicha i można usłyszeć nawet plusk ryby.
— A ludzie Flinta pewno sprawują pilną wartę — dorzuciłem. — Ale Piotr i ja pływamy doskonale; nie będzie słychać najmniejszego szelestu.
Piotr zaczął zdmuchiwać świece.
Ja — odezwał się. — Nie lubię-ci ja wody, kiedy na niej powstają bałwany, ale kiedy jest spokojna, to bardzo dobsze na niej się czuję.
Dziadek uśmiechnął się i rzekł:
— Byłbym obłudnikiem i głupcem, gdybym odrzucił waszą ofiarę, panowie. Na szwank jest nietylko wystawione życie nas tu obecnych, ale i życie panny Moiry.
Z piersi pułkownika O‘Donnella dobył się jęk.
— Ach, czyżem ci tego nie powiadał, Murrayu, że będziemy kiedyś zdani na łaskę pańskich rozpruwaczy i włamywaczy? A teraz sam musisz przyznać mi rację! Ciężka to sprawa... bodajbym nigdy nie był słyszał twojego nazwiska ani też nie wyjeżdżał z Hiszpanji!
Murray sam zdmuchnął ostatnią świecę.
— Dobrze, dobrze, chevalier — odpowiedział dziadek trochę cierpko, — asan wyjechałeś z Hiszpanji i znajdujesz się na pokładzie Króla Jakóba, a to właśnie, że tu się znajdujesz, jest jedyną ostoją twojego życia... nie mówiąc już nic o zobowiązaniach względem przyjaciół waćpana.
W tej chwili przesunęło się koło nas ogromne cielsko Piotra.
— Idę po linę! — zapiszczał.
— Linę! — głosem przerywanym przez czkawkę jął mówić O‘Donnell. — Jeżeli nie skończymy na pętlicy powroza, to pewno będziemy rzuceni w morze. Mało stoję o samego siebie. Wielu rzeczy napatrzyłem się w życiu i patrzy mi się już kres. Ale nieszczęsny był to dzień, Murrayu, kiedy mnie namówiłeś, bym wziął z sobą Moirę. Nie mogę sobie wyobrazić, co ci wlazło do głowy... młode dziewczę na okręcie korsarskim! To niegodziwość wprost nie do uwierzenia!
— Sza! — strofował go dziadek. — Uczyniłem to z jak najlepszych względów, które zostały potwierdzone wypadkami. Ale oto Piotr. Znalazłeś, Piotrze, linę?
Ja — odpowiedział Piotr i przywiązał jeden jej koniec do nogi od stołu, tak jakem ja to był uczynił w ową noc, gdyśmy tu się zakradali pokryjomu.
O‘Donnell szukał pocieszenia w nowej szklenicy gorzałki; Murray zaś pomógł Piotrowi i mnie się rozebrać i odprowadził nas do okien, wychodzących na tył okrętu.
— Pamiętajcie nie narażać się bez potrzeby — szepnął, gdy przełaziłem przez parapet. — Nadewszystko zaś starajcie się by was nie odkryto. Lepiej nic się nie dowiedzieć, niż dać się zauważyć.
Objąłem już kostkami nóg swobodnie zwisającą linę i byłem gotów ostrożnie zesunąć się do wody, gdy doszedł mnie cichy śmiech dziadka.
— Cóż takiego? — zapytałem.
— Myślałem jeno o tem, jaki to z ciebie stał się zawzięty korsarz.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, on już odwrócił głowę. Zsunąłem się z największą ostrożnością w ciepłą wodę, uważając, by nie słychać było pluśnięcia. W chwilę później Piotr był już koło mnie i poczęliśmy płynąć długiemi, powolnemi poruszeniami w stronę światełek, które były jedyną widoczną cechą Konia morskiego — tak nieprzenikniona była gęstwa tej bezwietrznej nocy. Nie było ani gwiazdki na niebie — a nawet samo niebo było niewidoczne.
Kadłub okrętu korsarskiego przyoblókł widoczne zarysy dopiero wówczas, gdyśmy podpłynęli pod krzywiznę rufy. Jedyna, ledwo pełgająca latarnia paliła się prawdopodobnie w głównej kajucie, gdzie nie było słychać nikogo. Popłynęliśmy przeto wzdłuż sztymborku, przywabieni gwarem głosów, odzywającym się na przodzie okrętu.
Gdyśmy przepływali poniżej buszprytu, Piotr zatrzymał mnie, złożywszy swą łapę na mem ramieniu.
— Tu wydrapiesz się na górę — szepnął mi w ucho. — Oni wsziscy znajdują się na pokładzie. Zdaje mi się, sze palą fajki i wiecują, ja!
Utrzymując się ruchami nóg nawodzie, jąłem oburącz szukać jakiegoś uchwytu nad głową.
— Nie mogę dosięgnąć nijakiej liny — mówię do Piotra.
— Dobsze, wszistko jedno. Ja cię podniosę.
To mówiąc, trzymał się oburącz za ostrogę okrętu i przywarł nogami do brzuśca plichty okrętowej.
— Wyłaź! — naglił mnie. — Wyłaź mi na ramiona. Ja cię utrzymam, ja.
— Ale jeżeli chlupniemy w wodę?
— Nie chlupniemy. Ty wyjciesz do góry, a ja pójdę pod wodę. To wszistko!
Przybliżyłem się do niego i ostrożnie wgramoliłem się na jego ogromne bary, uchwyciwszy pęk jego włosów, by podciągnąć się w górę. Następnie znów stanąłem mu na głowie, a tym razem udało mi się zaczepić rękami za linę buszprytu, która biegła od połowy stengi do sworznia na dziobie okrętu.
— Już się trzymam — szepnąłem. — Zaraz skoczę do góry.
Ja!
Podrzuciłem nogi w górę i oplotłem niemi stach[58], wisząc na nim, jak małpa, zaś Piotr hulnął pod wodę z bełkotliwym pluskotem, jaki mogła wywołać wynurzająca się ryba. Naraz wyszedł na powierzchnię i podpłynął pode mnie.
— Czy moszesz się wydrapać, Bob?
— Zdaje mi się, że tak.
— Dobsze, ja poczekam.
Lina na szczęście była sucha — gdyby była oślizgła od wilgoci, nie potrafiłbym za nic w świecie po niej się wspinać — więc po wielu wysiłkach udało mi się dostać do buszprytu i usiąść na nim okrakiem. O innej porze możnaby stąd widzieć pokład, ale w obecnej ciemności, gęsto zalegającej świat, potrafiłem dostrzec tylko ledwo majaczącą gmatwaninę rej i lin oraz blade światełko na środku okrętu. Pogwar głosów było tu lepiej słychać, acz jeszcze niewyraźnie.
Posunąłem się w dół buszprytu, aż do samego wzniesienia dzioba okrętowego; ale jeszcze i teraz nie mogłem nic dostrzec, nawet na forkasztelu. W każdym razie było rzeczą jasną, że tutaj nie należało się obawiać żadnej straży, przeto zesunąłem się na pokład, następnie zaś na czworakach poczołgałem się W stronę gwaru rozmowy, który, jak się teraz upewniłem, pochodził ze środkowego przedziału okrętu.
Forkasztel był zawalony zapasowemi linami, beczkami z wodą i innym sprzętem żeglarskim — musiałem się strzec, by oń nie zawadzić; zostałem za to wynagrodzony, bo skoro przysunąłem się bliżej, pogwar głosów stał się wyraźniejszy i mogłem już odróżnić poszczególne słowa i całe zdania.
— ... to przebiegła sztuka ten Murray! — ozwał się głos jednego z marynarzy.
— Cokolwiekbyś nam gadał, wszakże nasi kamraci z Jakóba będą walczyć przeciwko nam, — dodał drugi.
— Pewno, że będą!
Był to niezawodnie przesłodzony głos Silvera.
— Któż nie chciałby walczyć za największy skarb, jaki kiedykolwiek wpadł w ręce śmiałych ludzi?
Wpełzałem za działko pościgowe i z poza jego lufy spojrzałem wytężonym wzrokiem na środkowy pokład. Dwie latarnie zwisały z głównej rei, a w ich żółtym blasku widać było załogę Konia morskiego, która gęstą ciżbą, ramię przy ramieniu, przycupnęła dokoła podstawy grotmasztu, gdzie na przewróconych beczułkach rumu siedział Flint, Bones, Silver i kilka innych korsarzy.
Właśnie, gdym przytulił się mocno do lawety, Flint pochylił się wprzód, przyjęty wściekłością.
— A bodajem skisł, jeżeli myślałem, że znajdę takich tchórzów wśród mej załogi! — warknął. — Czy myślicie, że można bez strat wziąć jakąkolwiek zdobycz?
— Juści, — rzekł trzeci marynarz zgryźliwie, — ale jeszcześmy nigdy nie walczyli z Murrayem. Tym, którzy się na to porwali, nie dopisywało szczęście.
Potwierdzający pomruk byt odpowiedzią na te słowa.
— Och! — wybił się nad innych głos Silvera, — tak to zawsze bywa z początku, druhowie; Murray jest taki, jak i inni z pośród nas! Jedna kulka lub pchnięcie sztyletem może kres położyć jego życiu. A jeszcze dodam: któż nie zechciałby narażać życia dla sumy przeszło półtorej miljona funtów w złocie i srebrze najczystszej próby, za które każdy z nas smoluchów mógłby sobie nakupić tyle przyjemności, jakich mało który człek zakosztował w swem życiu?
— Ależ na pokładzie Jakóba pozostało jedynie tyle pieniędzy, co i u nas! — zauważył jeden z poprzednich mówców.
— Masz rację, Tomaszu Allardyce — rzekł Flint. — Ale reszta jest bezpiecznie schowana, nieprawdaż?
— Jedynie ich kilku wie o tym schowku — odrzekł tamten mężczyzna. — Na Jakóbie opowiadano, że tylko trzech chłopa i jedną dziewuchę wysadzono na ląd, aby zakopali skarb.
Flint odpowiedział śmiechem, przejmującym do szpiku kości.
— Cóż, wy myślicie, że tych czworga ludzi, nie licząc Murraya (jedną z tej czwórki jest dziewczyna), nie możnaby wziąć na spytki? Mówię-ć Tomaszu, że skarb cały jest tak jakby już podzielony.
— Najpierw musicie pojmać Murraya — odparł Allardyce.
— A czemużbyśmy nie mieli tego dokonać? — zapytał Silver. — Czyżeśmy nie wzięli tego, co on raczył nam dać i nie dziękowaliśmy mu za to, jak potulne baranki? A czyż on podejrzywa co się święci? W taką noc, jak dzisiejsza, nie będzie nawet wiedział, gdzie jesteśmy, póki nie napadniemy na niego. Damy dwie tęgie salwy, a potem wymieciemy mu pokład.
Przez chwilę nikt się nie odzywał.
— Kiedy zaczyna się przypływ? — zapytał Flint, przeciągając się i poziewując.
— Za jakie dwie godziny — odrzekł Bones.
— ...., muszę jeszcze nieco się przespać — mruczał kapitan korsarzy. — Przystąpcie do głosowania, chłopcy, i zakończcie już raz tę mitręgę. Czy pójdziecie, czy nie pójdziecie? Wszystkim wam wiadomo, czem obdarzy was łaska Murraya, jeżeli kiedy dojdzie do niego wieść o tej naradzie... a nie brak takich, co gotowi to roztrąbić, jestem tego pewny.
Silver podniósł się i stanął wyprostowany, biorąc szczudło pod pachę.
— Kwatermistrz przemawia imieniem załogi — odezwał się. — A mój pogląd w ten się streszcza, że załoga powinna walczyć o swe słuszne prawa. Dość już długo Koń morski pełnił rolę sługusa i chudopachołka, a dziś mamy taką sposobność, jaka prawdopodobnie nigdy już nam się nie zdarzy.
Przez krótką chwilę panowało powtórnie milczenie.
— Nikt się nie sprzeciwia — oznajmił radośnie kuternoga. — Narada skończona! Zachowujcie się cicho, kamraci. Żadnych pijatyk, żadnych bójek! Później będziemy mieli nadto i jednych i drugich!
Ciżba siedzących wiecowników rozbiła się na gromadki, a garstka ludzi poczęła kroczyć w stronę mej kryjówki. Ale jam nie czekał na nich. Pod osłoną armaty przemknąłem się poza beczkę z wodą, stamtąd zaś dostałem się z powrotem do dzioba okrętowego, przekradłem się za krawędź statku i po linie kotwicznej opuściłem się w wodę.
Jakaś wielka biała postać przypłynęła w moją stronę.
— Czi to ty, Bob?
— Tak. Oni chcą napaść na Jakóba, gdy zmieni się przypływ.
On jął płynąć z prądem, nie mówiąc ani słowa. Odezwał się dopiero wtedy, gdyśmy przebyli połowę przestrzeni, dzielącej nas od Jakóba.
— Ten Murray to szczęśliwy chłop. Zawsze zdobęcie to, czego sobie szyczi.
— A czegóż on sobie życzy? — odsapnąłem.
— Teraz pozbęcie się Flinta i załogi Konia morskiego, ja.
— Ale on straci ich połowę skarbu, jeżeli...
— Być mosze, ale mosze też nie straci. Potem zaś pozbęcie się Jakóba.
— Duby smalone, Piotrze, — odrzekłem z oburzeniem, pomimo wielkich zabiegów, by go nie obrazić. — Przecież nie mógłby stąd wyjechać.
— O, on tego nie uczini tutaj... może nawet wcale tego nie uczyni... może djabeł przestanie mu pomagać, ja. Ale jeszeli trafi mu się sposobność, wtedy miej się na baczności, Bob. On się pozbęcie Jakóba, a mosze pozbęcie się i nas samych.
— Dobrze, czemużeśmy więc mu pomagali? — rzekłem półgłosem, przypominając sobie żart mojego dziadka przy rozstaniu ze mną.
— Oto właśnie, w czim jest on kuty na czteri nogi. On tak wszystko usządzić potrafi, sze my musimy mu pomagać, by uratować własną skórę, ja... no i tę małą ciewczynkę. Na nim i na tym Irlandcziku, co pije, jak ciurawa beczka, zgoła mi nie zaleszy. Ale ty i ta ciewczyna... to co innego.
— Czy myślisz, że on zamierza poświęcić nas wszystkich i zabrać cały skarb dla siebie?
— Nie wiem, Bob. Murray to cwany chłop. Jaki cwany — ho-ho! On ciebie lubi; też tę ciewczynę. Mosze i mnie lubi — tego nie wiem. Jest też szetelnym i wiernym sługą tego starego króla, który mieszka w Szymie. Ale jeszeli który z nas wejcie mu w drogę, to on nas pousuwa. A oto on sam!
— Czy myślisz, że on zamierza poświęcić nas wszystkich i zabrać cały skarb dla siebie?
Przed nami wyłoniła się rufa Jakóba, a w jednem z otwartych okien ukazała się kształtna, siwa głowa mego dziadka, niby spłowiały obraz w ramie, widzianej skroś mroku, zalegającego pokój.
— Nad czemś się frasuje — szepnął Piotr. — Mosze tym razem Bóg przemawia głośno do djabła i odwróci go od złych zamiarów.
W tej chwili dobiegł nas całkiem wyraźnie głos dziadka.
— Nazbyt długo zwłóczą; dalibóg, chevalier, jeżeli oni nie powrócą niebawem, to każę podnieść kotwicę i skorzystam z ostatnich fal odpływu, by podjechać do Konia morskiego i doraźnie rozstrzygnąć tę całą sprawę.
Odpowiedź O‘Donnella brzmiała tylko, jak żałośliwe echo z wnętrza kajuty.
— To brzmi tak, jak gdybyśmy mu byli na coś potrzebni — mruknąłem do Piotra, rozgarniając bez szelestu wodę.
Ja. Jesteśmy mu potrzebni. Mosze bęciemy mu potrzebni, gdy on się pozbęcie Jakóba, hę? Jeszeli djabeł go zawiecie, to mosze mu bęcie potrzeba posządnych luci, Robercie.
— Zaraz się dowiemy — odpowiedziałem i uchwyciłem się liny, która dyndała koło rudla.
— Kto tam? — odezwał się mój dziadek, — poruszywszy się nagle.
— Robert — odpowiedziałem półgłosem i zacząłem się piąć do góry.
Murray wespół z O‘Donnellem (ostatni wyrwał się na chwilę ze zwykłej swej markotności) pomogli mi przedostać przez framugę okienną; dziwne to na mnie zrobiło wrażenie, gdym zauważył niezadowolenie mojego dziadka, że zbryzgałem mu wodą jedwabny surdut.
— Nie poniosłeś jakiej rany? — zapytał skwapliwie.
— Nie, nie, — odpowiedziałem. — Pomóżcie czemprędzej Piotrowi tu się wydostać. Tamci ruszają na nas wraz z nastaniem przypływu.
Dziadek stał pomiędzy mną a oknem, tak iż mogłem na twarzy jego dostrzec lekki uśmiech zadowolenia.
— Właśnie tego się po nich spodziewałem, — zauważył. — Musimy sprawdzić warty. Niebardzo to dobrze świadczy o czujności naszych ludzi, że ani nie podejrzywali waszego odejścia i powrotu.
Piotr wtoczył się do kajuty, jak ogromna ropucha.
— Uff! — zapiszczał. — Mam już bąble pod skórą. bęciemy ciś w nocy mieli bitwę, Murrayu, ja?
— Dzięki tobie i Robertowi, drogi Piotrze, będzie to raczej czemś w rodzaju kary niż walki — odpowiedział uprzejmie dziadek. — Waćpanowie pozwolą, że odejdę, by wydać potrzebne zarządzenia.
Brzęk szkłą oznajmił mi, że O‘Donnell napełniał znów swój puhar.
— I cóż to ma być za walka z takimi jak oni? — mruczał markotnie Irlandczyk. — Zdrady, knowania i skrytobójstwa... dalibóg, doskonała noc na tego rodzaju sprawki. O święci Pańscy, gdzie będziemy jutro o tym czasie?
— Z pewnością będziemy już bezpieczni — starałem się go pocieszyć, wkładając jednocześnie hajdawery. — Plugawa i ociężała załoga Konia morskiego żadną miarą nie zdoła nas pokonać.
— Nie bądź aść nadto dufny, panie Ormerod — odparł pułkownik z niepowszednią gwałtownością. — Mniemam, że klątwa niebios zawisła nad całem tem przedsięwzięciem i nad nami wszystkimi.
Mimo to, gdyśmy się już ubrali, on przypasał pałasz i wyszedł wraz z nami na pokład. Ludzie snuli się tu w milczeniu tędy i owędy, z otwartej luki dochodził skrzyp liny, którą wyciągano jedną z armat na pomost działowy. W górze, na masztach, garstka marynarzy rozwijała płachty żaglowe by w razie potrzeby można było manewrować Jakóbem. Na rufie stał dziadek, wydając ostateczne rozkazy Marcinowi, Saundersowi i Coupeau.
— Ty, Saundersie będziesz stał z toporem koło liny kotwicznej, a na hasło, dane przeze mnie, odetniesz ją, by wpadła w morze. Ty Marcinie, zajmiesz stanowisko na środkowym pokładzie; koło głównego i przedniego masztu ustaw ludzi, gotowych do nastawiania żagli, skoro już odetnie się kotwicę. Od ciebie, Coupeau, oczekuję pierwszej salwy, silnej i druzgocącej, a jeżeliby się tak ułożyły warunki to nie żałuj i drugiej palby. A teraz na miejsca, a nadewszystko przykażcie swym ludziom, by zachowali milczenie. Ktoby wszczynał jakieś hałasy, tego nabiję w armatę i wystrzelę nim w powietrze... i niech to będzie mojem wyzwaniem, rzuconem Flintowi!
Oficerowie złożyli ukłon i oddalili się. Jednocześnie Piotr wskazał wgłąb zatoki.
— Patrzcie! — zawołał.
Światełko, pełgające na maszcie Konia morskiego, jęło się chybotać i zagasło. Po paru minutach poszło za niem i jedno ze świateł, połyskujących na środkowym pokładzie. Jeszcze parę minut — i okręt zniknął zupełnie w łonie czarnej nocy.
Dziadek zlekka pociągnął nosem.
— W ciemności człek staje się niedorajdą — bąknął. — Boję się, żem zatracił węch wskutek nadmiernego zażywania Rip-Rapu. Dobrze, dobrze! Może to zdarzenie będzie nauczką dla takich łepaków, jak kapitan Flint... A teraz muszę poprosić waćpanów, byście nie wałęsali się tu i tam. Mamy jeszcze bezmała godzinę do odpływu, ale ostrożność winna być naszem hasłem.






ROZDZIAŁ XVII.
Burza.

Zanim zdołaliśmy dostrzec Konia morskiego, jużeśmy posłyszeli łopot fokżagla, szurgotanie putków i skrzyp liny. Potem można było już rozeznać jakowyś potężny cień piętrzące się motowisko rej i lin, wyłaniające się, jak widmo z rozpostartych mroków.
Okręt podpływał ku nam — bliżej — bliżej — i bliżej; zderzenie obu statków wydawało się rzeczą niechybną, — byliśmy naprężeni do ostatnich granic. Dziwowałem się powściągliwości mego dziadka. Czyż on nigdy...?
Odetchnąłem z ulgą, gdy jego głos spokojny i zrównoważony przerwał milczenie:
— Pal, Coupeau!
Trrach Bu-u-um! Pokład zadygotał pod naszemi stopami; kadłub okrętu, przytrzymany kotwicą, zakołysał się wprzód i bryznął kipielą. Czerwona smuga ognia opasała burtę Jakóba, a na jedno mgnienie oka ukazał się nam Koń morski, zarysowując się silnie w swych szczegółach na tle połyskującej, czarnej wody i niskich, zalesionych brzegów. Na szczycie masztu przedniego ujrzałem człowieka, wymachującego bezradnie granatem; ujrzałem ludzi, którzy ciekawie wytrzeszczali oczy ze strzelnic właśnie w chwili, gdy huknęła w nich nasza kanonada. Przelotnie dostrzegłem też zwierzęcą twarz Bonesa, który wyzierał z za parapetu, trzymając w zębach kordelas.
Zapadła znów ciemność — po zatoce tam i z powrotem jęły się odklaskiwać huczne echa. Było słychać pękanie i trzaskanie desek — wespół z takim zgiełkiem, jakiego pono nigdy już w życiu nie usłyszę: były to wrzaski nieszczęśników, którym zajrzała w oczy nieoczekiwana śmierć, były złorzeczenia, bluźnierstwa i żałosne nawoływania... wszystko to zlewało się w jedną nieopisaną, potępieńczą wrzawę...
Spokojny głos dziadka tak łatwo zapanował nad tym zamętem, jakgdyby trwała wciąż niezmącona cisza.
— Odetnij cumę, Saundersie!
Z Konia morskiego odpowiedział mu ryk Flinta.
— A walcież w nich, tchórzliwe dranie! Do armat!
Z dział Konia morskiego wybiegły na nas krwawe jęzory ognia, a nierówny huk strzałów rozdarł ciszę nocną. Zadrżała i zatrzęsła się cała pojemność Króla Jakóba, sieczona gradem żelaza. Na forkasztelu, pokładzie średnim i działowym podniosły się jęki i wrzaski:
— Boże!
— Moja noga!... moja noga!...
— O, jak boli! Chryste Panie, jakże to...
— Oczy mi wypaliło! Już po nich!
— Gdzie moja ręka! Boże, gdzie moja ręka?
Ale dziadek po raz trzeci zapanował nad wrzawą.
— Nastaw żagle, Marcinie!
Coupeau nabił powtórnie swe działa i z pokładu Jakóba buchnęła druga salwa z tą samą druzgocącą zgodnością, co przedtem. Koń morski się cofnął, jakgdyby nasz ogień miał tę skuteczność, by sam przez się mógł odrzucić okręt. Chmury dymu zaszły pomiędzy okręty, a ja spostrzegłem, że przydało się nam odcięcie cumy. Odpływ niósł nas już w dół zatoki, w stronę pełnego morza.
Koń morski dał jeszcze jednę poszarpaną salwę, która po większej części rozbryzgała wodę lub mąciła namuł pobrzeżny, potem zaś rozpoczął zaciekły pościg — a śmigownice na jego forkasztelu szczekały zajadle, miotając dwudziestofuntowe pociski ponad naszemi pokładami. Nasze armaty milczały. Z pokładu działowego raz wraz wychodzili ludzie, których Marcin zapędzał do rei, by rozwijać wszystkie żagle celem chwytania błędnego wiatru, który hulał sobie dowolnie od południowego zachodu do południowego wschodu.
Pułkownik O‘Donnell jął pięścią wygrażać dziadkowi.
— Co ci znów do Iba strzeliło, Murrayu? — zawołał. — Miałeś doskonałą sposobność, by raz na zawsze skończyć z tymi szubrawcami. Czy się ich boisz, że tak zawracasz kitę.... ty, któryś dał pierwszą salwę — no i drugą?
— Bynajmniej, mościpanie — odparł dziadek. — Oddawszy pierwszą i drugą salwę, jak waszmość trafnie-ś się wyraził, mam również zamiar zadać im coup de grace... i to jaknajmniejszym uszczerbkiem dla mojego okrętu.
— Człowiecze, nigdy już nie będziesz miał takiej sposobności, jaką właśnie przegapiłeś — nasrożył się Irlandczyk.
— Jak na żołnierza, waćpan okazujesz niezwykłą płytkość sądu — odrzekł dziadek. — Gdybym pozostał w ciasnocie przystani, by załatwić porachunki z kapitanem Flintem, mógłbym oczywiście zyskać zwycięstwo, ale musiałbym przytem podporządkować umysł sile fizycznej, a ponadto narazić się na stosunkowo znaczne straty. Wolę wypchnąć go na morze, gdzie zapomocą manewrów i odpowiedniej strategji mogę połową lub trzecią częścią kosztów dopiąć tegoż celu.
— Wszystko jedno — odrzekł O‘Donnell. — Jeżeli go zatopisz, stracisz skarb.
— Zupełna prawda — potwierdził Murray. — Ale co waćpan powiesz, gdy zapędzę go na brzeg, hę?
Nie wiem, co na to odpowiedział O‘Donnell, gdyż naraz na pokładzie rozległ się tętent stóp i Moira rzuciła się ojcu w objęcia.
— O padre! — zawołała łzawym głosem, — uchroniłżeś się od kuli armatniej? Obudziłam się, gdy zaczęto strzelać i zdawało mi się, że jesteśmy znowu na Najświęszej Trójcy, a biedny aptekarz, Senjor Nunez, jęczy od zadanej rany... a oczekiwał spokojnego końca swych dni w domku swoim koło Alkantary!... Potem zaś myślałam, że to tylko taki sen okropny. Ale działa znów zagrzmiały, okręt się zatrząsł, a pod samemi mojemi drzwiami rozległ się donośny krzyk. Wybiegłam więc w samej koszulce... na podłodze kajuty leżał murzynek Djomedes, brocząc krwią, a obok niego Ben Gunn, odprawiając modły. Wówczas ogarnęłam się gwoli przyzwoitości w jaki-taki przyodziewek i poszłam szukać was, bo trzęsłam się ze strachu na całem ciele... na Boga żywego!
O’Donnell przytulił ją do siebie.
— No, no, acushla — odezwał się z czułością, jaką okazywał tylko w stosunku do niej. — To co najgorsze, zaraz przeminie. Nie masz czego się obawiać.
Ona sięgnęła ręką w górę i pogłaskała go po twarzy.
— Doprawdy, a ja myślałam tylko o tem, czy potrafię dostać się do ciebie padre, — powiedziała. — Ale straszna to rzecz spać samej i obudzić się podczas bitwy morskiej.
Ojciec zaklął półgłosem.
— Ach, byłem-ci zaiste słaby i głupi, żem wciągnął cię w taką awanturę. Przyjdzie dzień, że będę musiał odpowiadać...
Ona ręką zatkała mu usta.
— Jakgdybym ja chciała być gdzieindziej, a nie właśnie tutaj!
Odwróciłem głowę, nie chcąc się wtrącać do ich poufnych spraw; o jakie ćwierć mili za naszym statkiem ujrzałem błysk ognia i posłyszałam przygłuszony huk jednego z dział pościgowych, znajdujących się, na Koniu morskim.
Moira jeszcze coś powiedziała, czego nie dosłyszałem — on jej przerwał:
— Zejdź na dół, moja droga, i zaczekaj, aż będziemy...
W powietrzu rozległ się przykry świst, na który zjeżyły mi się włosy na głowie; zaraz potem usłyszałem trzask kuli, uderzającej w drzewo.
— Blisko, na Boga! — zauważył mój dziadek.
O‘Donnell zachwiał się jakoś dziwnie i zwalił się w ramiona swej córki.
Padre! — krzyknęła Moira, a głos jej przejęty był nieprzytomnym bólem. — Czemu nie wstajesz? Czyś raniony? Najświętsza Panno! on stracił przytomność! Panie Bob, panie Piotrze, pomóżcie mi! On taki... taki... ciężki!
Piotr i ja skoczyliśmy jej z pomocą, a Murray nadbiegł wkrótce po nas. Ułożyliśmy rosłe ciało O‘Donnella na pokładzie, a ja pobiegłem po latarnię. Gdym z nią powrócił, już dziadek objął komendę nad całą sytuacją.
— Nie możemy się doszukać ani krwi ani złamania kości — ozwał się. — Bądź łaskaw, Robercie, potrzymać światło koło jego głowy.
Żółty blask zaigrał na pociągiem obliczu Irlandczyka. Wargi pułkownika były cofnięte wstecz, jakby w zastygłym uśmiechu; oczy miał szklane i nieruchome; w jego żylastej szyi nie było znać uderzeń tętna. Moira uklękła obok niego nacierając jego bezwładne ręce i wymawiając z łkaniem najprzeróżniejsze pieszczotliwe słowa po angielsku, irlandzku i hiszpańsku. Murray, siedząc naprzeciwko niej zapuszczał badawczo palce w zanadrze koszuli jej ojca. W lekko połyskujących oczach mojego dziadka pojawił się wyraz zmieszania, lecz rysy twarzy zachowały nadal dawną nieruchomość.
— N a nic się nie zda wołać na niego, dzieweczko — ozwał się łagodnie. — Sama widzisz, że nie odpowiada.
— Ale odpowie! — żachnęła się. — Pewno waszmość niebawem dojdziesz, co mu się złego przydarzyło. Może łyk wódki go otrzeźwi?
Dziadek przestąpił przez leżące ciało O‘Donnella i wyjął z jej uścisku rękę nieboszczyka, którą ona nacierała.
— Chodź, waćpanna — rzekł, podnosząc się, — poprosimy Piotra, ażeby zaniósł go do łóżka, dobrze?
— Ale... ale... musimy go ocucić!
— Nie zdołamy go ocucić — odrzekł dziadek łagodnie.
Ona wstała, oszołomiona i ledwie przytomna.
— Nie... zdołamy!... go ocucić? Dlaczego?
— Bo serce bić w nim przestało — odrzekł dziadek. — Żwawo! Przenieś ją, Robercie!
Ona wpadła w me ramiona, jak zmęczone dzieciątko.
— Umarł! — szepnęła mdlejącym głosem.
— Niepodobna, by umarł! — zawołałem. — Nie było ani śladu rany.
Neen — rzekł Piotr.
Podniósł latarnię z tego miejsca, gdzie byłem ją postawił na pokładzie, i skierował światło na wierzch głowy pułkownika O‘Donnella. W poprzek lewej skroni Irlandczyka znaczyła się sina kresa, podobna do blizny.
— Postrzał powierzchowny — oznajmił Piotr. — Kula przeszła tuż blisko. Ja!
— Ależ skóra nawet nie jest zdarta! — sprzeciwiłem się.
Ja, ale to nie zmienia faktu... neen!
Murray nachylił się i palcami wymacał pręgę.
— Piotr ma słuszność — ozwał się. — Wstrząśnienie uszkodziło mózg. Słychiwałem-ci ja o takich dziwacznych postrzałach, alem nigdy nie widział czegoś podobnego.
Moira przywarła do mych ramion.
— Więc on naprawdę nie żyje? Padre naprawdę nie żyje? Więc umarł... bez spowiedzi, bez duchownej pociechy? O święci Pańscy, bądźcież jego orędownikami! Doprawdy, był-że kiedy sroższy zgon?
I zaniosła się rozpaczliwym płaczem.
— Zaprowadź ją na dół, Robercie — rzekł dziadek. — My pójdziemy za wami.
Pozwoliła bez najmniejszych sprzeciwów sprowadzić się z rufy, podobniejsza, niż zwykle, do dziecięcia, łkając, labiedząc i powtarzając raz po raz te same rzeczy z zapamiętałością bólu, jaką spotkać można tylko u Irlandczyków.
— Waćpan jesteś mi serdecznym przyjacielem — wyjąkała, gdy doszliśmy do sypialni. — Ach, panie Bob, bardzo mi jest potrzebna pańska obecność, bom-ci jest sama jedna, sierota, na tym zbójeckim okręcie. Zaiste, na całym świecie nie mam już przyjaciela oprócz ciebie i pana Piotra. Ale też ze mnie niegodziwa, samolubna dziewczyna, że myślę o swej własnej doli, a tymczasem ojciec mój, który mnie kochał, stanął już przed bramą niebios, nie otrzymawszy świętego wijatyku, ani nawet pacierza za swą duszę. Ach, cóżeśmy tak złego popełnili oboje, albo jedno z nas, że zabrano go tak ode mnie, bez słowa pożegnania? Siostry zawsze powiadały, że winniśmy pozyskać łaskę Bożą, ale snadź nie należała mi się ta łaska...
Udało mi się nakoniec ją uspokoić, wlałem jej do ust łyk gorzałki i nakłoniłem ją, by się położyła spać.
Szary brzask przesączał się przez okna na tyle okrętu, gdy powróciłem do dziadka i Piotra, siedzących w głównej kajucie. Piotr był, jak zawsze, spokojny, pykając gorliwie z glinianej fajki o długim cybuchu; natomiast mój krewniak wydał mi się bardziej zakłopotanym, niśli go widywałem kiedykolwiek w przeszłości.
— Sądzę, że ci się udało uspokoić biedną dzieweczkę? — powitał mnie na wstępie. — A niechże mię, jakaż to kiepska sprawa! Nie wybrałbym nigdy O‘Donnella na towarzysza podróży, ale bez niego nie wiem co mam czynić. Całe przedsięwzięcie...
Potrząsnął głową i wpatrzył się poza okno, przy którem stał, to otwierając to zamykając wieczko swej tabakiery.
— Ale najpierw musimy zaczekać na Konia morskiego — dodał ni stąd ni zowąd. — Uczynię to z tem mniejszą niechęcią po ostatnim strzale. To ci dopiero djabelne szczęście! Strzał pobitego nieprzyjaciela, oddany pociemku, naoślep, — dla Boga! I pomyśleć, że musiał ugodzić człowieka najbardziej mi potrzebnego w mych zamierzeniach. Mógłbym... Dobrze, dobrze, niema o czem mówić! Musimy triumfować nad tem, co nieoczekiwane. Jest to czelność, którą muszą przebyć wszyscy wielcy wodzowie, chcąc pozyskać ostateczne zwycięstwo.
Mimowoli poczułem w sobie wrogie usposobienie względem jego stanowiska.
— Co waszmość zrobiłeś z pułkownikiem O‘Donnellem? — zapytałem chłodno.
— Piotr zaniósł go do jego sypialni. Wyprawimy mu wspaniały pogrzeb, skoro powrócimy na wyspę. A może kiedyś przyjedziemy doń urzędownie, całą eskadrą okrętów królewskich i zabierzemy go do domu, by pogrzebać w ziemi, z której był wygnany.
Dziadek ożywił się widocznie i rozpromieniał na twarzy, rozpamiętując obraz, wywołany własnemi słowami.
— Tak, tak — mruknął napół do siebie. — Co mógłby wykonać O‘Donnell, może i ja potrafię. Nasi przyjaciele w Awinjonie nam dopomogą. I Robert!
To mówiąc, zwrócił się ku mnie.
— Ach mój chłopcze, ten nieszczęsny wypadek najlepiej usprawiedliwi moją natarczywość względem ciebie. Cóżbym ja zrobił bez ciebie i Piotra! Wam obu, oraz pannie Moirze, poruczę nawiązanie łączności pomiędzy nami i pełnomocnikami króla we Francji.
— Waszmość pono zapominasz, że nie jestem Jakobitą — odpowiedziałem kwaśno.
— Sza, będziesz ty jeszcze hardym Jakobitą jak sam książę Karol.
— Przenigdy!
Uśmiechnął się.
— Zostawimy to pannie Moirze.
— Zdaje się, sze waćpan zapominasz o Koniu morskim — wtrącił Piotr.
— Nie, Piotrze. O losie Konia morskiego zadecyduję w ciągu kilku godzin!
— I Bóg — dodał Piotr, jakgdyby nie zważając na słowa Murraya.
Dziadek roześmiał się wesoło.
— Kochany Piotrze, ludzie rozsądni cię pouczą, że Boga niema... lub jeżeli przypuścimy istnienie Boga, to mamy wszelkie podstawy przyznać większą moc nieuniknionemu Złu. Doprawdy, gdybym dał się nakłonić do składania czci jakiejś istocie nadludzkiej, wybrałbym raczej szatana. Ale zabrnęliśmy w dysputę filozoficzną, a tymczasem, jak słusznie mi przypomniałeś trzeba zwrócić uwagę na przeciwnika. Chodźmy na pokład.
Piotr nie odpowiedział nic na to i wyszliśmy na główny pokład, gdzie żeglarze krzątali się, usuwając ślady pierwszej kanonady, otrzymanej z Konia morskiego; wyrządziła ona nieco pomniejszych uszkodzeń i przyprawiła o śmierć paru ludzi. Było już dość jasno i można się było rozejrzeć wokoło — lecz była to dziwna jasność, jakiej nigdy wprzódy nie zdarzyło mi się widzieć: jakowyś gęsty, miedziany światłokrąg, w którym nie było jeszcze można dostrzec słońca. Morze było całkiem gładkie, a wiatr co pewien czas zawiewał, lawirując od południo-wschodu na południo-zachód. Wyspę Lunety mieliśmy od strony bakortu — jej zarysy były zadziwiająco wyraziste, jakgdyby wgryzły się w obrzeże stalowo-modrego morza i matowo połyskującego nieba, które je obejmowało. Koń morski, tak jak i Jakób, wydostał się już z Zatoki kapitana Kidda i mknął z wiatrem na północ, pomiędzy nami i ostrówkiem, zwanym Wyspą Szkieletów.
Murray powiódł bystrem okiem po ożaglowaniu i zawołał na Marcina.
— Czemuż to na bezanmaszcie niema żagli? — zapytał.
— To z powodu tego ostatniego ... strzału, kapitanie — odpowiedział sztorman, podnosząc rękę do czoła. — Gdyby pan się przyjrzał, zobaczyłby niechybnie, jak to nas poczęstował ten ... dwunastofuntowiec.
Poszliśmy za jego wskazującym palcem w stronę wyżłobienia pod bezanreją. Kula, która tylko drasnęła głowę pułkownika O‘Donnella, o wiele cięższe draśnięcie zadała masztowi tylnemu. W maszcie była wyrwa na głębokość paru cali, tak dokładna, jakgdyby wyrąbał ją topór jakiegoś olbrzyma.
Dziadek z wielką powolnością zażył tabaki.
— Co za traf! Co za traf! — mruknął.
A potem głośno dodał:
— Wiele nas kosztował ten strzał, bodajby go! No, Marcinie, przy najbliższej sposobności musimy spławić ten maszt, ale i bez niego uda się nam zapędzić Flinta w kozi róg. Koń morski jest już przegniły i ciężko porusza się na wodzie. Jakób może krążyć wokoło niego przy tym wietrze.
W ogorzałej od wichrów twarzy Marcina pojawił się posępny wyraz.
— Przepraszam, panie miłościwy, ten... wiatr wcale mi się nie podoba. Będziemy mieli ... burzę, albo też jestem skończonym ciemięgą.
Dziadek wzruszył ramionami.
— Burza, czy nie burza, ale Koń morski wiezie prawie czterysta tysięcy funtów.
— Tak, panie łaskawy; ale, za pozwoleniem, najlepiej będzie go zatopić i szukać schronienia.
— Zatopić go! Człowiecze, ależ utracimy skarby!
— Lepiej utracić skarby, co są na Koniu morskim, niż pójść na dno — odrzekł Marcin z przekąsem. — Czyń waszmość, co ci się podoba, ale jestem ...., jeżeli to nie nadciąga jedna z tych okropnych burz karaibskich, co to człekowi od nich aż włosy stają na głowie.
Murray przez dłuższą chwilę przyglądał się czterem stronom nieba.
— Nie będę przeczył twoim przepowiedniom, Marcinie — rzekł nakoniec; — sądzę jednak, że mamy dość czasu, by zadrzeć z Koniem morskim. Flint nie odważy się płynąć na południe, ponieważ wiadomo mu o gniazdach szerszeni, któreśmy rozjątrzyli na tutejszych morzach. Moim zamiarem jest zapędzić go w pułapkę i zmusić do lądowania. Jeżeli ten wiatr będzie trwał nadal, zagnamy tego szelmę na północne wybrzeże, a gdy Koń morski uwięźnie przy brzegu, ruszymy i wpłyniemy do Zatoki Północnej. Czy to cię zadowala?
Sztorman zawahał się.
— Waszmość tu jesteś kapitanem. Ale gdybym ja tu miał jakiś głos, powrócilibyśmy nazad do Zatoki Kidda, mniejsza o Konia morskiego.
Dziadek wyprostował się i rzekł wyniośle:
— To niemożliwe. W każdym razie możemy podpłynąć do Konia morskiego, a waćpan nakaż Coupeau, by pokazał, jaką szkodę może on wyrządzić temu okrętowi swemi działami pościgowemi.
Marcin zasalutował i ruszył na przód okrętu. Dziadek poprowadził nas na rufę.
— Stary żeglarz może iść w paragon ze starą babą — ozwał się mimochodem, idąc przede mną po drabinie od strony sztymbortu. — Niechno tylko zwęszy zbliżanie się burzy, a już ma ochotę drapnąć do najbliższej przystani... tak, i to zarówno korsarz, jak i żyjący w zgodzie z prawami kupiec.
— O‘Donnell miał pono rację, gdy radził doprowadzić do końca dzieło, które waszmość rozpocząłeś w zatoce — bąknąłem, niezadowolony bynajmniej z widoku nieba.
— W takim razie, mój drogi wnuczku, połowa z nas musiałaby wyginąć — odparł mój krewniak. — Poznałeś już nieco tych wilczków, do czego są zdolni, gdy w nich rozigrają się złe pożądliwości. Nie, nie! nie jestem tchórzem podszyty, ale wolę raczej zwyciężyć przeciwnika spokojnie i po długim przeciągu czasu, niż dawać mu równą sposobność do rozdarcia mi gardła.
Piotr chrząknął.
— Czy co powiedziałeś? — zapytał Murray grzecznie.
Neen, nie powieciałem nic. — Ale sącę... sącę, sze dobsze bęcie, jeszeli waszmość capniesz Konia morskiego i sam wyjciesz cało. Jeszeli nie uda ci się jedno i drugie, to nic z tego, sze jedno ci się powiecie, neen!
Dziadek podniósł lunetę i rzekł:
— Doskonale określiłeś, Piotrze, jedną z zasadniczych reguł powodzenia w każdem przedsięwzięciu. Kapitan Flint lepiej się spisuje, niż przewidywałem. Widocznie dzięki jakowejś opaczności naszego ustawicznego niepowodzenia ma on tam koło wyspy bardziej stały wiatr, niż my tutaj. Aha! Słyszę szczekanie Coupeau.
Obłok dymu potoczył się na tył pokładu, gdy huknęła długa osiemnastka, stojąca na sztymborcie forkasztelu. Kula wyrzuciła fontannę wody o parę stóp od Konia morskiego który teraz płynął równolegle z nami. Flint odpowiedział jedną ze swych dwunastek, ale kula padła za blisko. Nasze działo znów huknęło, a tym razem kula odbiła się od powierzchni wody i trzasnęła w kadłub Konia morskiego.
— Dobrze — zauważył mój dziadek — ale trzeba nam teraz celnego uderzenia w reję.
Coupeau tyle tylko dokazał, że dwa następne pociski poszły za wysoko i rozbryzgały wodę poza celem. Ale dłużej już nie dano mi przyglądać się wynikom jego palby, gdyż za piątym strzałem wyszła na pokład Moira O‘Donnell, otwierając szeroko oczy z przerażenia.
— Zaprawdę, przyrzekłeś mi aść, panie Bob, dopiero przed paru minutami, że nie zostawisz mnie samej, jeżeli znów rozpocznie się walka — uczyniła mi wymówkę.
— To nie walka — odpowiedziałem.
— A jakże, staramy się tylko zapędzić tych drabów do brzegu — zapewnił ją Murray. — Oni nie mogą nas dosięgnąć z tej odległości.
Ona przyjrzała się wątpiącem okiem tej scenie i niezbyt była skłonna dawać nam wiarę.
— Ale czemuż to światło jest takie dziwne? — zapytała. — Zupełnie tak wygląda, jakby ktoś otworzył drzwiczki gorejącego pieca kuchennego.
— Nadciąga brzydka pogoda, mości panno — odparł dziadek. — Powinnaś asińdźka iść na dół.
Ale ona cofnęła się przed nim i obiema rękami pochwyciła silnie za ramię Piotra i mnie.
— Nie, nie, ja nie chcę iść tam znowu — załkała. — Tam, w kajucie, nie mogę myśleć o niczem, jak tylko o bólu, który nade mną zaciężył. Pozostanę tutaj na wolnem powietrzu.
— Doprawdy nie będzie to miejsce bezpieczne w czasie burzy — przekonywałem ją.
Ale ona tem silniej nas się uchwyciła.
— Nie pójdę na dół. Wolę być wzięta przez korsarzy, niż zejść na dół. Tam na dole hałasy wody i okrętu będą mi brzmiały, jak lament upiora w zielonym pokoju, gdzie zmarł mój dziadek... Nie, nie! W kajucie przebywa jeno śmierć... i światło takie jest posępne... i te zgiełki będą rozlegały się wokoło mnie... jakby przez całe życie... Nie chcę, nie chcę tego! Zaprawdę nie dbam o żadne niebezpieczeństwo, jeżeli będę mogła pozostać tutaj i widzieć wszystko.
— Pozwolimy waćpannie pozostać — rzekł Piotr uspokajająco. — Ja, lepiej pozwólmy zostać tej ciewczynie, Murrayu. Bob i ja bęciemy się nią opiekować.
— Będziemy — poparłem jego słowa.
Dziadek popatrzył na mnie z lekkim uśmiechem.
— Zdaje się, Robercie, że zaczynasz zmieniać przekonanie — zauważył. — W każdym razie niech Moira pozostanie z nami. Przypuszczam, że nic się jej nie stanie od zmoknięcia.
Ale burza trzymała się od nas zdala przez cały poranek, gdyśmy jechali wzdłuż wschodniego wybrzeża wyspy, a następnie na pełne morze, by osaczyć Konia morskiego od północy. Coupeau raz wraz walił w nieszczęsny statek i strzaskał mu maszt przedni; jednakowoż przeciwnik wciąż trzymał się zdala od brzegu i czynił rozpaczliwe wysiłki, by nas wyprzedzić i zyskać swobodną drogę w stronę wiatru, — a kiedy około południa wiatr ustał do reszty stanowisko obu statków były całkiem takie samo, jak na początku gry w kotka i myszkę, w którą zabawiał się Murray.
Król Jakób, dzięki większej obrotności, bardzo się posunął w ciągu ostatniej godziny i był więcej niż na odległość strzału armatniego na północny zachód od Konia morskiego; najdalej na północ wysunięty cypel łańcucha górskiego — ten, który korsarze przezwali Masztem Przednim, — był prawie dokładnie na południowy-wschód od nas. Gdyby wiatr powiał znowu mniejwięcej w tym samym kierunku, Koń morski znalazłby się w pułapce, zastawionej przez Murraya. Przeciwnikowi pozostawały dwie drogi do wyboru: albo mógł zatrzymać się i wystąpić do boju, narażając się na niechybne ciężkie straty wśród załogi, albo też przybić do brzegu, w razie czego załoga mogłaby się schronić w lasach i, według wszelkiego prawdopodobieństwa, udaremnić pościg... chyba że Murray porwałby się na ryzykowne przedsięwzięcie, by wdzierać się w skaliste zakątki wyspy. Wydawało się rzeczą prawie niewątpliwą, że po półdziennem ostrzeliwaniu, nadomiar ciężkich porażeń w czasie nocnej utarczki, niesforna załoga Konia morskiego ujmie w swe ręce ster sprawy i wybierze drugą drogę, która nadarzy im możność ocalenia życia, mniejsza za jaką cenę.
Sternik właśnie przewrócił klepsydrę, która w raz z kompasem spoczywała w skrzynce, obciągniętej pokrowcem, tuż przed kołem sterowem — gdy posłyszeliśmy wołanie Marcina, który znajdował się na drabince sznurowej w połowie głównego masztu, wpatrując się przez lunetę w rąbek widnokręgu. Dziadek krzyknął mu odzew:
— Czy nadciąga wiatr?
— Tak jest, panie kapitanie — huknął Marcin, a obecnie już w jego głosie nie było łagodności. — Albo jestem najgorszym..., jaki żył na świecie, albo też nadchodzi naj... wiatr, jaki kiedykolwiek przeciągał przez niebo.
Osunął się co żywo z drabinki i przybiegł do zrębu pokładu tylnego; twarz miał poważną i surową.
— Najlepiej będzie, jeśli zrąbię maszt tylny — zawołał.
— Poniechaj obawy, Marcinie — odparł Murray. — Przeżyłem już niemało burz na Królu Jakóbie. Zwiń żagle, w tem masz rację; ale jeżeli niepotrzebnie poświęcimy maszt, to przez tygodnie będziemy kuleli. Skąd idzie ten wiatr?
Marcin wymachnął ręką w stronę północno-zachodnią.
— Spójrz-no sam, kapitanie. Jestem już człek stary, ale nigdy nie widziałem czegoś podobnego.
W odpowiedzi na to Murray wspiął się z niebywałą zręcznością po linach masztu tylnego, ja zaś wygramoliłem się za nim. Byliśmy o jakie pięćdziesiąt stóp nad pokładem, gdy ujrzeliśmy wyraźnie gołem okiem ogromną purpurową płachtę, którą posuwała się naprzód przez północną połać nieba — było to zjawisko dzikie i piękne zarazem, o jaskrawem natężeniu kolorów. Poszarpane wstęgi błyskawic tryskały z jej ciemnych głębin. Strzępiaste kiście chmurzysk burzonośnych rozwijały się wokoło, niby macki jakiegoś olbrzymiego polipa. Wszystko to zbliżało się ku nam z niesłychaną chyżością, a przez te kilka chwil, przez które przyglądaliśmy się zjawisku, już zdołało ono zasłonić znaczną przestrzeń nieba i morza.
Dziadek wykrzywił twarz gniewnie.
— Zapóźno już poświęcać maszt tylny — ozwał się. — Nie mielibyśmy czasu uprzątnąć złomu.
W raz też po całym okręcie rozbrzmiały jego komendy.
— Na reje, marynarze! Hola, Coupeau! Przymocuj silniej armaty przednie i sprawdź, czy baterje boczne są zabezpieczone i strzelnice pozamykane. Pozamykać wszystkie luki, Saundersie!
Nie dał on i mnie spokoju, gdy zstąpił na rufę.
— Przynieś zwój cieńszej liny, Robercie — rozkazał mi krótko. — Wszyscy będziemy musieli silnie się przywiązać.
— Czy mam zanieść Moirę na dół?
Zawahał się.
— Nie, będzie miała lepszą sposobność... — i nie dokończył zdania. — Niech zostanie na pokładzie. W razie potrzeby będziemy jej tu mogli służyć pomocą. Śpiesz się, chłopcze! Musimy mieć linę, zanim wiatr w nas uderzy.
Ześliznąłem się po karnacie na pokład główny i doszedłszy do skrzyni z przyborami masztowemi, przymocowanej do przepierzenia kajuty, wydobyłem stamtąd żądaną linę. Ostatnie słowa dziadka wywarły na mnie większe wrażenie nawet niż zjawa złowieszczej opony, zakrywającej północną część nieba; dreszczem też mnie przejął niezmierny pośpiech, z jakim uwijała się cała załoga, by przygotować okręt na spotkanie burzy. Nie było niemal żadnego hałasu — jeno czasem zabrzmiał głos komendy i odzew, oznaczający jej spełnienie; ale każdy człowiek pracował tak usilnie, jakgdyby od tego zależało jego życie.
Murray stał z Moirą i Piotrem koło sternika, a podczas gdy om w osłupieniu przypatrywali się nadchodzącej burzy, jego oczy zwrócone były w stronę Konia morskiego.
— Flint widocznie jest trzeźwy — rzekł z goryczą. — Właśnie zwija żagle. A, żeby to piorun trzasł! w sam raz dobre zakończenie feralnego dnia! Miałem go w garści, a teraz... Doprawdy, on jeszcze gotów wyjść cało, gdy natomiast my...
Z ośrodka nadciągającej burzy przybiegło ku nam jękliwe wycie, jakgdyby ścierających się i skłębionych wichrów. Niebo pociemniało. Tchnienie powietrza, ciepłe i siarką przesycone, zjeżyło mi włosy. Wycie przeszło w zgiełk potępieńczy i wrzawę.
Dziadek wyciągnął składany nóż za pasa sternika; sternik był to człek o krzywych nogach a płaskiej, szczerbatej gębie, która mimo całego podniecenia, wywołanego zapowiedzią burzy, nie okazała po sobie najmniejszego niepokoju.
— Daj mi tę linę, Robercie — zawołał Murray. — Głupio czynię, że tracę czas na gawędzie. Hej, Piotrze, sam tu!
I cisnął Holendrowi koniec liny.
Przywiąż pannę Moirę do tych antabek... a najlepiej przywiąż ją też i do siebie. Ona nie potrafi sama utrzymać się na nogach. Ty zaś, Robercie, pomóż mi przywiązać tego człowieka... musimy go przywiązać do koła.
Jedna z chmur, wyprzedzających gęstwę burzy, stanęła nad naszemi głowami, trzaskając gromami i rozbryzgując strugi deszczu; palce nam grabiały, gdyśmy przywiązywali najpierw sternika, a następnie siebie samych. Szum burzy zamienił się w ponury, iście zwierzęcy ryk, potęgowany od czasu do czasu łoskotami piorunów. Ogromna zasłona nawisła nad Jakóbem — czarna i nieprzebita u nasady, a ciemnokształtna w miarę posuwania się naprzód. Koń morski majaczył niby okręt-widmo od strony wiatru, a wkrótce znikł mi zupełnie z oczu, zanurzywszy się w ciemności.
— Matko Najświętsza! — westchnęła Moira. — Już wszystko stracone!
I tak istotnie się wydawało. Koń morski gdzieś przepadł. Północny brzeg wyspy zmroczniał i zniknął. Przez chwilę sterczał jeszcze w górze wierzch Masztu Przedniego, ale niebawem i on się zatarł przed naszemi oczyma. Szkarłatny półmrok jął gęstnieć. Deszcz lał się strugami z chmur, zwieszonych niewiele co powyżej głowic naszych masztów. Żółtawe płomienie błyskawic migotały i zagasły w morzu. Wicher smagał nas, wyjąc zaciekle, jakby w radosnem upojeniu, i zagarniając w swe objęcia wszystko, co nie było przymocowane do pokładu.
Jakób zatrząsł się pod tym naporem, zanurzając się przodem i przechylając na prawy bok... Dziadek i ja runęliśmy twarzą na pokład. Sternik przygiął się nad sterem. Piotr pochylił się nad Moirą i osłaniał ją swem ciałem.
Naraz okręt się wyprostował, ale w sam raz gdy dochodził do równowagi, rozległ się przeciągły trzask łamiącego się drzewa i uszkodzony bezan-maszt runął na pokład, miażdżąc kilkunastu ludzi swym upadkiem, a drugie tyle zmiatając w morze przez wyłom powstały na bakorcie.
Rozpaczliwy krzyk konających przedarł się skroś zgiełku burzy, a Jakób cały zadudnił echem, gdy na jego kadłub zwaliło się ogromne drzewce wraz z całą siecią rej i olinowania, uderzając weń niby ciężki młot kowalski; bezwładne jego brzemię przechyliło w bok nasz okręt, wciągając nas w zator fal, idących za nieprzepartym podmuchem wiatru. Z wysokości, co dorównywała niemal wzniesieniu grotrei, spadły na nas strome zwały wodne, łomocąc głucho o rufę i forkasztel. Olbrzymie bałwany tłoczyły się tak gęsto, że dusiliśmy się prawie pod ich nawałą. Pokład środkowy był jednym zalewem spienionych wełn, które wiły się i szamotały u parapetów burtowych i schodowych.
Murray powstał, chwiejąc się na nogach i przyłożył usta do mego ucha.
— Trzeba... odrąbać... maszt... oswobodzić... okręt...
Tyle zdołałem zrozumieć, przeto pomogłem mu rozluźnić linę, którą byliśmy przytwierdzeni do pokładu. Piotr zobaczył, żeśmy powstali, więc również się odwiązał, postarawszy się przezornie umocnić pęta Moiry. Następnie jęliśmy we trzech iść przebojem w piekielną czeluść pokładu środkowego, gdzie czółna, beczki z wodą i zwłoki ludzkie chybotały się tam i nazad w warcie rozchwiejnej kipieli.
W skrzyni, z której wydobyłem był linę, znajdowały się i topory; zaopatrzywszy się w nie, brnęliśmy powyżej kolan przez grążel wody i złomu, plącząc się w kłębowisku karnatów[59] i węźlic[60], które łączyły chwierutający się maszt z okrętem. Nikt nie przyszedł nam z pomocą. Poza masztem głównym nie było widać żywej istoty, a doprawdy było niechybnem narażaniem życia, gdyby ktoś usiłował stamtąd dostać się na tył okrętu, gdyż z jednej strony był szeroki wyłom w barjerze, przez który wlewała się woda, z drugiej zaś widać było dziurę wybitą przez maszt tylny. Ktokolwiek przechodził tamtędy przez pokład, musiał wpaść w morze z tej lub tamtej strony.
W miejscu, gdzieśmy stali, byliśmy jako tako zasłonięci przez rufę, ale i tak przedsięwzięcie było dość hazardowne. Jeszcze teraz potrafię sobie uprzytomnić postać mojego dziadka, jak odziany w czarny, aksamitny surdut i pluderki, zbryzgane do cna wodą morska, pracował zawzięcie, niby zbywszy połowy swych lat sędziwych, zawsze zręcznie trafiając do głównego węzła plątaniny, zawsze pierwszy wstępując w zdradziecką sieć sznurów, gdzie każdy mylny krok groził upadnięciem w morze.
Piotr dwukrotnie wybawił go od niechybnej śmierci, raz zaś ocalił moją osobę, gdy zbałwanione morze chlusnęło w nas pryskiem wodnym, przelewającym się przez burty Jakóba i omal nie porwało mnie za powrotem. Sile mięśni Piotra i przytomności jego umysłu zawdzięczał głównie mój dziadek sprawne wykonanie swych zamierzeń; on to odcinał i odrąbywał od bezanmasztu wszystkie przytrzymujące go wiązadła. Dalibóg, nie zanadtośmy się z tem pośpieszyli, bo skoro wygramoliliśmy się z powrotem na rufę, zastaliśmy Moirę z rękoma załamanemi od przerażenia. Ujrzawszy nas, wskazała w stronę, w którą nas niósł wicher: — skroś szarego dżdżu widniał tam skalisty cypel.
Murray rzucił nań wzrokiem i skoczył do steru. Sternik siedział pochylony nad kołem, w takiej samej dziwacznej zgarbionej postawie, jaką miał w chwili, gdy uderzyła w nas burza; gdy dziadek schwycił go za ramię, on przechylił się w bok bezwładnie, a ciało miał przegięte w krzyżach. Nie dał żadnej odpowiedzi, jeno zsunął się w zwoje liny, które przytwierdzały go do siedziska; skurczone palce wysunęły się ze sprych, nogi podwinęły mu się w górę.
— Pękł mu kręgosłup! — zawołał dziadek.
Jakób zaczął już płynąć prosto, ale ponieważ koło wypadło z ręki sternika, więc dziób okrętu opadł w dół i okręt zanurzył się niezmiernie w przelewy bałwanów, które spiętrzyły się nad zrujnowanym pokładem średnim, a jedna z zielonych gór wodnych rozbiła się o krawędź rufy, obalając nas na pokład. Piotr wstał na nogi wcześniej niż Murray lub ja, odrzucił na bok zwłoki sternika i ujął ster we własne ręce. Zwolna odzyskawszy równowagę, Król Jakób zawrócił tam, gdzie go kierował rudel, i jął z wiatrem pruć głębinę.
Cypel, który dostrzegła była Moira, zniknął we mgle; atoli dziadek potrząsnął smutnie głową.
— Nabieramy coraz więcej wody — krzyknął do mnie, — a wyspa jest od strony wiatru. Trudno nam będzie dobić się cało, a jeżeli...
Z forkasztelu doszedł do nas ledwo słyszalny okrzyk.
— Ziemia...!
Przez szparę w chmurach deszczowych ukazał się drugi, niższy cypel, widoczny nad prawą krawędzią dzioba okrętowego.
Piotr zaczął kręcić kołem, byśmy mogli jak najdalej ominąć ten cypel i o ile możności uniknąć rozbicia; ale Murray schwycił Holendra za ramię.
— Nie, nie, Piotrze! — zawołał. — Jedź prosto! jedź prosto, to Zatoka Północna! Jeżeli uda się nam przejechać na prawo od tego cypla, będziemy bezpieczni!
Ja, — pisnął Piotr i stalowe jego muskuły użyły całego wysiłku, by przemóc napór wiatru i fal morskich... co mu się wreszcie powiodło; Król Jakób posuwał się piędź za piędzią ku południu, ominął cypel wschodni w odległości nieledwie połowy liny okrętowej i wpłynął w wąską, jak szyja u butelki, zatokę, której brzegi porośnięte drzewami dawały zasłonę przed wszelką zawieją i nawałnicą.
Deszcz wciąż jeszcze zacinał. Na dalszych brzegach, na wydmach przymorskich, pieniła się dunuga[61]; wiatr gwizdał przeraźliwie w linach okrętowych. Ale ten widok już nas nie przerażał. Moira uklękła — modląc się u zwłok korsarza. Dziadek przystąpił do barjerki i nakazał pozostałym przy życiu marynarzom, by rozwinęli żagle celem umożliwienia obrotów okrętu. Ja zaś trąciłem w bok Piotra; on spojrzał na mnie z powagą i rzekł:
— Zdaje mi się, sze Bóg cisiaj głośno przemówił do djabła, Robercie... Ja!






ROZDZIAŁ XVIII.
Złe wróżby.

Gdyby na miejscu Murraya był człek jakiś inny, mniej pewny siebie, pewno bardzoby się zafrasował i zaniepokoił szeregiem spadłych nań niepowodzeń. Byliśmy bezpieczni, ale i na tem koniec. Król Jakób nabierał wodę tak gwałtownie, że koniecznie należało go osadzić na płaskich, błotnistych brzegach w południowym kącie zatoki. Zaczął przeciekać, jak sito, już wówczas, gdy bezanmaszt strzaskał mu bok, a górne spojenie desek poszły w kawałki. W czasie bitwy z Koniem morskim, a następnie, podczas burzy utraciliśmy z górą osiemdziesięciu ludzi; atoli najdotkliwszą była strata dwóch oficerów. Ciało Marcina znaleziono tuż przy kikucie masztu tylnego... zabił go ten maszt, któremu on tak niedowierzał... O Saundersie nie było ani słychu-dychu i mogliśmy jedynie przypuszczać, że fala zmiotła go z pokładu.
Załoga była w posępnem i mrukliwem usposobieniu, skłonna do rokoszu lub do drwienia z powagi mego dziadka. Po raz pierwszy mieli powód, by kwestjonować jego wszechwładztwo, tak iż trzeba było całej bezwzględności i srogości, by utrzymać ich w karbach — w czem zresztą niemało dopomagał mu Coupeau, a także (wyznam otwarcie) Piotr i ja, bośmy nie chcieli narażać się na hajdamacką swawolę, która nastąpiłaby niewątpliwie w razie udania się buntu tej wielojęzycznej czerni. Dawny galernik wybornie nam sekundował dziewięciorzemienną dyscypliną lub pięścią, co miała cios niezawodny, jak długie osiemnastki, z których bił tak celnie.
Z nadejściem zmroku deszcz i wiatr ustal. Dziadek zwołał pod rufę zbiórkę całej drużyny okrętników, z których wielu jeszcze ociekało krwią od otrzymanej chłosty.
— Stoicie na pokładzie strzaskanego okrętu — przemówił oschle. — Pod pokładem spoczywa tyle skarbów, że każdy może wygodnie urządzić sobie życie, kupować sobie stanowiska, majątki i wszelakie przyjemności, co się komu podoba. Jeden tylko człowiek może wam wskazać, jak naprawić okręt, i zaprowadzić was tam, gdzie będziecie mogli korzystać ze zdobytego skarbu. Tym człowiekiem jestem ja. Jeżeli mnie nie stanie, będziecie skazani pędzić całe życie na zabijaniu kozłów pośród gór tutejszych; jeżeli zaś choć raz jeszcze się powtórzy bałagan, jaki dziś widziałem, to zostawię was wszystkich na wyspie, oprócz tych którzy mi się przydadzą do prowadzenia okrętu. A teraz do roboty! Zanim położycie się spać, żądam, aby pokład był wyczyszczony, a po bokach ustawiono rusztowania celem naprawienia i odświeżenia burtów.
Popędzał ich tak do północy, poczem zmęczonych i nie mogących ustać na nogach odprawił do hamaków.
Rankiem ułożono systematyczny plan zajęć. Za radą Coupeau wybrano zastęp ludzi, na których można było więcej polegać — byli to przeważnie murzyni, Portugalczycy, Włosi i Prowansalczycy — i utworzono z nich drużynę zapasową, pozostałych zaś podzielono na gromadki, na których czele postawiono ludzi, którzy odznaczali się zręcznością w pewnym fachu. Jeden oddział zaczął przyprowadzać do porządku ocalałe żagle tudzież kroić i szyć z zapasowego płótna ożaglowanie na nowy bezanmaszt, który druga gromadka ludzi miała wyrąbać na zboczach Lunety i przytargać na okręt. Trzeci zastęp miał naprawić wszystkie zewnętrzne uszkodzenia pudła okrętowego; czwarty oddział miał zalewać smołą rozluźnione spojenia desek, piąty zaś miał być w pogotowiu do podjęcia niezbędnych reparacyj we wnętrzu okrętu.
Coupeau dostał zlecenie czuwania nad robotami na statku, my zaś reszta zanieśliśmy zwłoki pułkownika O‘Donnella na szczyt małego wzgórka na wschód od zatoki. Tam pośrodku sosnowego lasku ułożyliśmy go na wieczne spoczywanie. Było to miejsce odpowiednie dla tułacza, który nie osiągnął swego celu; szumiały mu drzewne konary, a odległy pogrzmot dunugi grał mu requiem po wieki wieków... Roztaczał się stąd widok na zielone błonia i karłowate zalesia, aż po białą smugę wydm piaszczystych i po błękitną toń morską, połyskującą w słońcu.
Wydawało się, że całe lata zbiegły od dnia wczorajszego. Przecierałem oczy, spoglądając to na spokojną piękność przyrody, to na zgrabne ciało Moiry, klęczącej w rozmodleniu koło kopczyka szarej ziemi, usypanego między sosnowem igliwiem. Na skraju lasku ludzie, którzy wykopali byli mogiłę, grali szyszkami sosnowemi w jakąś hazardowną grę. Piotr wspierał się na muszkiecie, poważny i wzruszony. Dziadek wpatrywał się w morze, przymrużywszy oczy. Gdy mu się przyglądałem, on schwycił mnie za rękaw i odciągnął na bok.
— Pozwalam ci zabawić się, jak zechcesz, przez resztę dnia — odezwał się. — Twoją i Piotra rzeczą jest czuwać nad tą panną. Ja muszę, ile to w mej mocy, przekonać się, co się stało z Flintem!
— A potem? — zapytałem.
— Potem? — brwi mu się zagięły łukowato od zdziwienia. — A niechże ci będzie, Robercie!.. Później będziemy tak postępować jak dotychczas.
— Więc waszmość nie możesz się pozbyć tego szalonego postanowienia? On okazał względem mnie taką cierpliwość, jakgdybym był krnąbrnem dziecięciem.
— Nie jest-ci to szalone przedsięwzięcie, ale przebiegła polityka niezwykłej doniosłości, mój chłopcze. Cóż?, mamy-ż dać za wygraną li tylko z tego powodu, że okręt nasz został pogruchotany?
Potrząsnąłem głową beznadziejnie, ale postanowiłem znów próbować:
— Namyśl się waszmość: można łatwo przysposobić czółno. W niem zajechalibyśmy...
— Wybij to sobie z głowy — przerwał mi z odcieniem zawziętości w głosie. — Mało mnie znasz, Robercie, jeśli sądzisz, że możesz mnie odwieść od tego, com rozpoczął... zwłaszcza co się tyczy tej sprawy, która pochłania całą ambicję mego życia.
— Ależ my...
Tym razem upór zwyciężył.
— Chłopcze, grasz wielką rolę w mych zamierzeniach. Kocham cię bardzo, ale... Ale nie mówmy o tym planie. Nie lubię pogróżek. Niech ci to wystarczy, że nie wolno ci wspominać nigdy o tej kwestji.
Obrócił się na pięcie i opuścił mnie, a niebawem wraz z drużyną smoluchów, idących za nim gęsiego, schował się w gąszczach na niższych zboczach wzgórza.
Słońce przeszło już poza południk, gdy Piotrowi i mnie udało się nakłonić Moirę, by oderwała się od mogiły; ażeby zaś nieco ją rozruszać, poprowadziliśmy ją na ścieżkę wiodącą ku grzbietom Lunety, gdzie kilkunastu ludzi z załogi Jakóba już zrąbało ogromny świerk i ociosywało pień z gałęzi, przygotowując go do odarcia z kory. W lesie przyległym zabiliśmy sporo ptaków; Piotr zręcznie upiekł je na wolnym ogniu, potem zaś, ponieważ ona rozkoszowała się ciszą zboczy górskich, poszliśmy dalej, tam gdzie już nie było słychać dzwonienia toporów, aż nakoniec przybyliśmy do podnóża ostrej iglicy skalnej, która była soczewką Lunety.
Bylibyśmy się tu zatrzymali, ale Moira tyle się nasłuchała o straży korsarskiej, utrzymywanej na szczycie, iż poczęła nalegać, byśmy wspinali się do samego końca, mimo, że godzina była już spóźniona. Ulegliśmy jej życzeniu, gdyż radzi byliśmy wykonać wszystko, coby jej się w tym dniu podobało i przyniosło ulgę w strapieniu.
Była to rzecz trudniejsza, niż się zdawało; słońce już było nisko na zachodzie, gdyśmy dotarli do płaśni na wierzchołku, zakurzeni i zaczernieni od ognisk, jakie tu niegdyś palono na wici. Ale widok stąd był wspaniały. Wyspa rozpościerała się pod nami, jak mapa na stole, od Masztu Przedniego po naszej lewicy ciągnąc się skalistym grzbietem zachodniego wybrzeża do Góry Masztu Tylnego i do przylądka na zachodzie, który przez starego Marcina był zwany Dziobem okrętowym. Po stronie wschodniej nieregularne wybrzeże biegło na północ i południe aż do Zatoki Kapitana Kidda, wrzynającej się zębem w głąb lądu; ta strona była porosła drzewami gęstemi i splątanemi, z wyjątkiem kilku łąk pośrodku wyspy oraz srebrzystych prześwietli kilku drobnych rzeczułek.
Rozpoznaliśmy maszty Jakóba, wznoszące się nad Zatoką północną, oraz wyrąb wśród drzew na północ i wschód od Zatoki Kapitana Kidda — było to miejsce, gdzie Flint zbudował warownię. Naraz Moira zawołała:
— O święci Pańscy, czy to okręt? Spojrzyjno aść, panie Bob! panie Piotrze!
Wskazała na wschód; istotnie widać tam było okręt, a raczej topżagle okrętu, wznoszące się nad krawędzią widnokręgu. Gdyby nie to, że promienie słoneczne słały się poziomo po powierzchni morza i odbijały się od płócien żaglowych, nie dostrzeglibyśmy tego okrętu nawet przez lunetę.
— Tak, to okręt — ozwałem się.
Ja — potwierdził Piotr. — To Flint.
Moira zadrżała.
— Zaprawdę, któżby to mógł być inny? — zapytała. — Zdaje mi się, że żaden z naszych przyjaciół nie przybywa tu na nasze zawołanie.
— Może to okręt królewski... — zacząłem.
— Nie, — sprzeciwiła się, — jeżeli przez tyle lat okręty królewskie nie mogły trafić do tej wyspy, to niewygląda na rzecz prawdopodobną, by miały tu naraz przybyć właśnie w tej chwili.
— Tak, to okręt... — przystałem niechętnie, — okręt o pełnem użaglowaniu...
Ja, wygląda on na okręt Flinta — rzekł Piotr.
Zamilkliśmy na chwilę, przerażeni nagłością, z jaką zmieniły się nasze przewidywania, z chwilą gdyśmy niespodzianie ujrzeli te topżagle, widniejące o parę mil w oddali.
— Teraz rozpocznie się znowu krwawa bitwa — zawołała Moira. — Na mą duszę, czy nie dość szafowano życiem ludzkiem dla tego skarbu? Każdy pieniądz musi być tu krwią zbryzgany!...
— Lepiej choćmy do Murraya — rzekł Piotr, posuwając się w stronę krawędzi płaśni skalistej.
— Ale skądżeby się Flint wziął tu tak prędko? — żachnąłem się. — To rzecz niemożliwa, Piotrze. On nie potrafiłby...
— Potrafił, ja — odrzekł Holender niewzruszony. — Busza przeszła po dwóch gocinach... a okręt mosze być oddalony o ciesięć mil, neen?
Zeszliśmy w milczeniu z Lunety. Zmierzch zastał nas w lesie u jej stóp; drogę powrotną musieliśmy odbywać z największą ostrożnością, tak iż zabrzmiało już osiem uderzeń dzwonka (z taką ścisłością przestrzegano przywróconej karności na lądzie), gdy wyszliśmy z drzew na brzeg Zatoki północnej i jęliśmy przywoływać łódkę.
Na pomoście przywitał nas dziadek, wyświeżony jak zawsze; ubrany był w śliwkowego koloru satynową kurtę i błękitne spodnie pluszowe, w białe pończochy i czarne trzewiki ze srebrnemi sprzączkami; włosy miał pięknie przewiązane czarną wstążką jedwabną.
— No, no — odezwał się — długoście marudzili. Nie jesteś chyba zbyt zmęczona, lubciu? — zwrócił się do Moiry. — Nie zasiadałem do wieczerzy, spodziewając się, że wnet nadejdziecie. Możecie się przekonać, — i zatoczył ręką wokoło, — że nie próżnowaliśmy na pokładzie Jakóba. Zaczynamy wyglądać jak przystało na okręt, hę? Czy nie widzieliście przypadkiem nowego bezanmasztu?
— Lepiej idźcie do kajuty — rzekł Piotr zwięźle.
— Za pozwoleniem? — zapytał Murray.
— Mamy coś powiedzieć waszmości — wyjaśniłem. — Jest to rzecz nie cierpiąca zwłoki.
Przewiercił mnie oczyma i zdaje mi się, że odrazu odgadł, jaką niesiemy nowinę. Brząknął w tabakierkę, otworzył ją i zażył tabaki.
— Tak? — mruknął. — Stąd to wiatr dmucha!
Poczem z wdziękiem i dostojnością, w jakiej celował, podał ramię Moirze i wprowadził ją do kajuty głównej.
— Przynieś-no nam tylko potrawy na stół, Gunnie — rozkazał kuchcie, gdyśmy usiedli. — Usłużymy sobie sami.
I zwrócił się do Moiry.
— Zalecam tę rybę. Jest świeżo ułowiona, a Scypjo — (było to imię murzynka pozostałego przy życiu) — jest mistrzem w przyrządzaniu takich potraw; jak państwo widzą, przyprawił ją zieleniną, którą znalazł w lesie.
— Mało mamy czasu, by jeść, a cóż dopiero podziwiać jadło waszmości — przerwałem opryskliwie. — O zachodzie słońca widzieliśmy ze szczytu Lunety topżagle okrętu, płynącego od wschodu.
— Przypuszczam, żeście go wzięli za Konia morskiego? — odpowiedział.
— Ja — ozwał się Piotr. — To Flint.
— Doprawdy, któżby to mógł być inny? — zapytała Moira.
— Niewątpliwie macie rację — zgodził się mój dziadek. — Dalibóg, ja sam co do tego nie będę się spierał. Nasz wywiad na wschodnim i północnem wybrzeżu nie przyniósł nam żadnych tropów, któreby wskazywały, co stało się z Koniem morskim; gdyby się rozbił, to jakiś jego szczątek dopłynąłby do brzegu. Tak, tak, moi drodzy, szczęście nadal nam nie sprzyja. Flint wyszedł cało z tej burzy. Ale nie jest to jeszcze, Robercie, powodem, byśmy nie mieli się uraczyć tą smakowitą wieczerzą... zwłaszcza, gdy pomyśleć o tem, że przez parę dni następnych nie będziemy jadali tak wykwintnie.
— Waszmości to nie wzrusza? — zawołałem.
— Czemużbym miał się wzruszać? Jest to zła wróżba, w tem się z tobą zgadzam, ale rozdrażnienie na nic tu się nie przyda.
— Waszmość tu nie zostaniesz, neen? — rzekł Piotr.
— Masz zupełną rację, drogi Piotrze. Król Jakób w obecnem położeniu byłby dla nas jeno zabójczą pułapką. Dziś jeszcze go opuszczę i przeniosę się do warowni, którą był łaskaw wybudować nam Flint koło wielkiej przystani.
— A skarb? — zapytałem.
On podniósł w górę szklanicę wina i bacznie jej się przyglądał pod światło.
— Niestety musimy być tam, gdzie jest skarb — odrzekł nakoniec. — Albo też, jeżeli się komu podoba, odwrócimy tę zasadę: skarb musi być tam, gdzie my jesteśmy. Nasi ludzie będą mieli pono dużo roboty w noc dzisiejszą.
Moira wyciągnęła ku niemu błagalne ręce.
— O panie, czemuż choć teraz nie zechcesz wejść w układy z tym okrętem, gdy nadejdzie, by sobie zebrali, czego pragną, i poszli precz? Chyba byłoby to lepsze niż...
— Powoli, powoli! — zgromił ją dziadek. — Część tego skarbu ma dać w sumie 800.000 funtów, przeznaczonych dla przyjaciół twego ojca... oni zaś, moja panienko, są przyjaciółmi króla Jakóba. Jesteś, jak sądzę, dobrą Jakobitką i nie chciałabyś, by nasza sprawa utraciła choć jeden dublon, za który można nakupić muszkietów w Lyonie lub brzeszczotów w Bredzie?
— Nie żywię zbyt gorących uczuć dla króla Jakóba, ani dla nikogo z tych, którzy wysłali mego ojca przed sąd Boga żywego! — krzyknęła Moira. — Co mi tam Jakobita czy Hanowerczyk, czemże na to zasłużył król Jerzy lub Jakób, że musicie siać mord i łotrostwo... że człek zacny i cichy (o ile nie był podchmielony) spoczywa w ziemi niepoświęcanej?! — i zerwała się, drżąc z uniesienia, które skrzesało ogień w jej źrenicach. — Jakobita! Odrzucam precz tę nazwę i tych, którzy jej używają!... Nie dała-ć mi ona nic więcej, jak tylko nędzę, wygnanie i śmierć tej, która mię na świat wydała... a teraz... teraz... ojciec... i jeszcze...
Zalana łzami uciekła z kajuty, a drzwi jej sypialni zatrzasnęły się za nią.
— Biedne dziewczę! biedne dziewczę! — westchnął dziadek. — Dzisiaj był dla niej dzień próby. Musimy być wyrozumiali.
— Waszmość powinieneś paść na kolana, modląc się do niej o przebaczenie, iżeś dla zabawki wciągnął ją w te niebezpieczeństwa! — fuknąłem na niego.
— Dla zabawki, Robercie? — sprzeciwił się łagodnie. — Chyba sam mogłeś teraz nabrać lepszego zrozumienia. Kierowałem się jak najlepszemi powodami, jak najwznioślejszemu pobudkami.
Uderzył w srebrny dzwonek, przed nim stojący; gdy ukazał się Ben Gunn, dziadek rzekł:
— Przyślij mi Coupeau...
Poczem znowu zwrócił się do mnie:
— Ze wszystkich ludzi na tym świecie ty, Robercie, najmniej masz powodów, by ganić mnie za obecność panny O‘Donnell.
— Ja mam ich najwięcej! — odparłem w uniesieniu. — Nieszczęście chciało, że jestem krewnym waszmości, przeto w pewnej mierze muszę podzielać hańbę, wynikającą z aścinych postępków.
On pokiwał smutno głową.
— Słowa! słowa! Jakichże to pochopnych, nierozważnych słów używa nieraz młokos, ulegając ślepym przesądom! Piotrze, odwołuję się do ciebie: czy mój wnuk nie powinien mi być wdzięczny za to, iż nadarzyłem mu sposobność adorowania naszej młodej Irlandki?
Piotr wychylił szklankę wódki.
— Lepiej nie mów już nic więcej, Murrayu — burknął. — Neen. Aść czasem pono mówisz za duszo.
W drzwiach korytarza ukazała się potworna gęba Coupeau.
Oui, m‘sieu? — zaszwargotał.
— Aha, Coupeau! — odrzekł Murray. — Jakiś okręt przybliża się do wyspy; może to Flint, może kto inny. Nas to nic nie obchodzi. Musimy obwarować się na lądzie. Skarb i dostateczny zapas żywności na dwa tygodnie pobytu trzeba będzie przenieść do twierdzy za palisadą, na północ od zatoki Kapitana Kidda. Ludzie będą musieli pracować dziś noc całą, gdy zajdzie potrzeba. Zrozumiałeś?
Oui, m‘sieu — odrzekł puszkarz.
— To dobrze. Pogoń ich odrazu do roboty.
Oui, m‘sieu.
Coupeau niezgrabnym krokiem potoczył się przez korytarz; w chwilę później jego schrypły głos jął wykrzykiwać rozkazy, zakłócając ciszę okrętu.
— Dzielny chłop, ten Coupeau — napomknął dziadek. Nigdy nie żałowałem tego, iżem go ocalił. Ale może byłoby rzeczą dobrą, gdybyśmy poszli na pokład i poparli go swą powagą.
Atoli załoga w mniejszym stopniu, niżeśmy przypuszczali, była skłonna sprzeciwiać się tej nowej pracy. Nietrudno było znaleść przyczynę. Przenoszenie skarbów do warowni nad przystanią dawało im sposobność bliższego zetknięcia się z tem ich mieniem; tak bliskiej styczności jeszcze z niem nie mieli — oczarowywała ich ona, podniecała, oszołamiała. Wprawdzie już raz przenosili całą ładugę z Najświętszej Trójcy, później połowę porzucili na Skrzyni Umrzyka, a dwa dni temu wydobyli resztę do podziału z Morskim Koniem; atoli tamto było zgoła co innego, aniżeli przenosić pękate, ciężkie skrzynki, beczułki i owinięte w płótno sztaby kruszczowe przez szmat lądu, po ciernistych ścieżynach, mgławo oświeconych tu i owdzie latarniami i łuczywem, aż w róg wielkiej stanicy drewnianej, która była cytadelą niezdarnej twierdzy Flinta...
Piotr i ja, wraz z Moirą, Benjaminem Gunn i Scipionem, ruszyliśmy około północy w odwodzie głównej kolumny, opuszczającej pokład Jakóba. Coupeau poprowadził był pierwszy oddział, z którego spotkaliśmy kilku ludzi, jak wracali na okręt, by przynieść drugi ładunek zapasów. Dziadek miał pójść za nami, zabierając z sobą tychże oraz resztę załogi. Na pokładzie Króla Jakóba miało pozostać jedynie dwudziestu kilku ludzi, którzy jeszcze nie wyleczyli się należycie z ran, otrzymanych podczas dwóch bitew z Najświętszą Trójcą i Morskim Koniem, iż niepodobna było narażać ich na przenosiny; umieszczono ich jaknajwygodniej na pokładzie działowym.
Zauważyłem z niepokojem, że gromadki, które nas mijały, wiodły z sobą ożywioną, jakby gorączkową, rozmowę, bynajmniej nie okazując przygnębienia, jakiego możnaby się spodziewać po marynarzach, zaprzężonych do roboty, nie wchodzącej w zwykły tryb zajęć; jednakowoż, milkli od razu, skoro zobaczyli, kim jesteśmy.
— Ci ludzie chyba sobie nie podpili — mruknąłem do Piotra.
Neen — odpowiedział. — Ale stają się pijani przi skarbie.
— Widzicie, jaka to klątwa cięży na wszystkich, którzy go dotknęli — rzekła Moira. — Ach, Najświętsza Panno! bodaj ten skarb spoczywał na wieki wieków w głębinach ziemi, gdzie osadził go Bóg wszechmogący!

Nasze złe przeczucia nabrały uzasadnienia, gdyśmy wywlekli się na piaszczyste zbocza wzgórka, na którym zbudowana była warownia. Skroś drzew ukazał się jaskrawy blask ogromnego ogniska, a zachrypłe głosy nuciły tę ohydną piosnkę marynarską, którą poznałem był na wstępie do bractwa korsarskiego.

„Piętnastu ludzi na umrzyka skrzyni —
Hej — ho! i butelka rumu! —
Piją za zdrowie — resztę czart uczyni! —
Hej — ho! — i butelka rumu!

Nigdy poprzednio nie słyszałem tego śpiewu pomiędzy załogą Jakóba.
Gdy zbliżyliśmy się do częstokołu, ujrzeliśmy poprzez luki garstkę korsarzy, którzy, pociesznie odziani w szerokie pantalony, błyszcząc od kordelasów i pistoletów, wetkniętych za pasem, skakali dokoła watry, jak Mohikanie, odprawiający pląsy nad poległym wrogiem.
Nie zwrócili na nas najmniejszej uwagi, przeto przeszliśmy skwapliwie wpoprzek wykarczowanego placu aż do drzwi stanicy, gdzie stał Coupeau, oparty niedbale o ścianę.
M‘sieu le capitaine ma przijść? — zapytał.
Odpowiedziałem potwierdzająco.
— Prędko przijdzie?
Wzruszyłem ramionami, on zaś chrząknął.
— Może pójdziemy... do tych łotrów — zagadnął.
— Czy dostali rumu? — zapytałem podejrzliwie.
Non. Mają ogień... i widzą dużo pieniędzy.
I urwał.
— Może państwo pójdą — rzekł po chwili i nie czekając na naszą odpowiedź, podążył sam w stronę ogniska.
Wepchnąłem Moirę w głąb stanicy, a sam w towarzystwie Piotra poszedłem za puszkarzem. Chciałem nabić pistolet, ale Piotr pochwycił mnie za ramię.
Neen — ozwał się. — Dokaszemy tego pięściami i głosem... albo nie dokaszemy niczego, Robercie.
Taka była taktyka Coupeau — lecz on polegał głównie na swych pięściach. Wkroczył w środek tancerzy, tłukąc na prawo i na lewo, zaś Piotr i ja szliśmy w jego ślady. Kilku ludzi sięgnęło po kordelasy, ale te wyrwaliśmy im, zanim zdążyli obnażyć klingę. W śród tego harmideru zabrzmiał nagle z mroków ostry głos Murraya, na który nasi przeciwnicy pierzchli z trwogą.
— Do kroćset! — wycedził kapitan. — Czy chcecie, łotry, zapanować nade mną, dlatego że na parę godzin odwróciłem się od was plecami?
— Wystąpił naprzód, stając w kręgu rozświetli ogniska.
Ostrzegałem was nie dawniej, jak w zeszłą noc — mówił dalej ciemnym, jak lód, głosem. — Chyba to powinno było wystarczyć... Coupeau!
Oui, m‘sieu!
— Kto tym razem wszczął burdę?
Puszkarz utkwił swój straszny wzrok w pobladłych twarzach gromady warchołów.
— Ten człowiek.
I jął kolejno wskazywać winowajców.
— On... On... On... On.
— Doskonale rzekł dziadek. — Większość nas woli spać, widząc, że rankiem napewno czeka nas żmudna praca; atoli nie chcę skwasić tych, którzy mają ochotę bawić się dziś w nocy. Owszem, wynajdę im rozrywkę. Coupeau, weź tych pięciu i tych drabów, którzy dokazywali pospołu z nimi, i czuwaj nad tem, by ich zwolennicy wymierzyli każdemu z nich po sto pięćdziesiąt batów.
Przez chwilę trwało milczenie, następnie wzbił się szmer zgrozy; jakiś człowiek począł szlochać.
— Ach, na Boga, panie kapitanie... łaskawy panie kapitanie... my nie wytrzymamy stu pięćdziesięciu batów! Żaden człek nie wytrzyma... Nie mów tego, panie łaskawy. Czołgamy się przed tobą, kapitanie... gotowiśmy umrzeć...
— Powinniście byli wcześniej o tem pomyśleć — odparł Murray niewzruszenie.
— Nie każ dawać stu pięćdziesięciu plag, kapitanie — błagał ktoś inny. — Napewno od tego umrzemy.
— Nie zdziwiłoby mnie to, gdyby tak się stało — przytwierdził dziadek, zażywając tabaki. — Weź ich, Coupeau... i zaprowadź z łaski swej tak daleko, by nie było słychać ich wrzasków.






ROZDZIAŁ XIX.
Napaść na warownię.

W świetle dnia ujrzeliśmy Konia morskiego, wjeżdżającego całym pędem do przystani; jednakowoż dym naszych ognisk kuchennych widocznie wprawił w zakłopotanie drużynę kapitana Flinta, bo spuszczono łódkę, która ruszyła na zwiady wgłąb zatoki. Ze szczytu naszego wzgórza niepodobna było rozeznać, co czyniła osada łodzi; widać było tylko, że odjechali z powrotem, skoro się przekonali, że Jakób nie czatował na nich w zasadzce. Koń morski, przycumowawszy łódkę, ruszył pełnemi żaglami w stronę północną.
— Wybiera się do Zatoki Północnej — zauważył Murray, chowając lunetę do kieszeni. — Flint odnajdzie Jakóba i na przedwieczerzu przybędzie do nas.
— Jego działobitnia krótką będzie miała sprawę z tą lichotną fortecą — ozwałem się markotnie.
— Jesteś niepoprawnym pesymistą, Robercie — zgromił mnie dziadek. — Jest to rzeczą niemożliwą, by okręt tej wytrzymałości, co Koń morski, mógł się zdobyć na salwę ze wszystkich dział.
— Czemu waszmość nie wdasz się z nimi w układy? — burknąłem. — I tak aścine osiemset tysięcy jest bezpiecznie ukryte.
— Wyłuszczyłem zeszłej nocy swe powody pannie O‘Donnell.
— Ale nie byłeś wówczas waszmość zmuszony zachłostać na śmierć pięciu drabów — sprzeciwiłem się. — Żadna załoga nie zechce walczyć, gdzie widzi straconą nadzieję.
— Oni i im podobni walczyli za mnie przez trzydzieści lat — odparł dziadek spokojnie. — Nie myślę też doprowadzać do walki beznadziejnej. Niechno mi się tylko uda wciągnąć Flinta do ataku na nas tutaj, a ręczę ci, że nie stanie mu ludzi do obsługi okrętu. Zresztą mylisz się w swem pierwszem twierdzeniu Robercie. Z wczorajszych rokoszan zmarło tylko trzech; dwóch jeszcze żyje... ale czują się bardzo mizernie... o, bardzo mizernie.
— Jakże oni muszą kochać waćpana! — zadrwiłem.
Dziadek zwrócił się do Piotra, który, nic nie mówiąc, żuł źdźbło trawy, — i zagadnął go:
— Może przekonamy się, czy panna O‘Donnell dokończyła swej toalety? Chce mi się jeść i z chęcią spałaszowałbym śniadanie.
— Wzmianka waszmości o tej pannie jest najsilniejszym argumentem, że powinniśmy podjąć układy z Flintem, — począłem znów swoje. — Czegóż może się ona spodziewać, jeżeli...
— Robercie — przerwał mi dziadek uprzejmie, — mówisz na wiatr. Cała przyszłość tej dzieweczki związana jest z mojem powodzeniem... a w powodzenie mej sprawy nawet wątpić niepodobna. Jak to? Mam-że ugiąć kolano przed hałastrą obwiesiów i niedołęgów, stanowiących załogę Konia morskiego? Przecieżeś ich widział!
Tu podniósł głos.
— Wiesz, jaka karność panuje między nimi! Czy myślisz, że ludzie tego pokroju zdołają mnie pokonać? To rzecz nie do wiary, powiadam ci! Nie mogę się mylić.
Ja — rzekł Piotr, wypluwając źdźbło trawy. — Raz już się pomyliłeś.
— Pomyłka to rzecz względna — odparł dziadek — i wyraz ten może mieć różne znaczenie. Według tego, co ty określasz tem słowem. Piotrze, byłem zmuszony obrać zawód, który doprowadził mnie do tego, iż jestem ośrodkiem sprzysiężenia mającego obalać królestwa. Ale nie kłóćmy się już o nic, lepiej zatopmy wszystkie nasze nieporozumienia w filiżance czekolady.
Nie było już o czem mówić, więc aczkolwiek niechętnie, obaj, tak Piotr jak i ja, byliśmy zmuszeni czynić wszystko, co było w naszej mocy, by umocnić stanowisko. Piotr wpadł na pomysł, by zająć ludzi kopaniem płytkich dołków za palisadą, celem lepszej osłony przed ogniem muszkietowym ze skrajów lasu i zarośli u podnoża góry. Również, jak mi się zdaje, on to poradził, by, pomimo wzdragań się Moiry, zbudować dla niej nieprzebitą kulami alkowę ze skrzyń i beczułek ze skarbem, ustawionych w kącie stanicy.
Ledwośmy ukończyli te przygotowania, aż tu już ponownie ukazał się Koń morski i przybił do brzegu w tem miejscu, gdzie zatoka gwałtownie się zagina dokoła większej wyspy, zamykającej dostęp. Dalej nie mógł już jechać ze względu na płytkość wody; z tej samej przyczyny zmuszony był przy zapuszczaniu kotwicy zwrócić się przodem w naszą stronę, wskutek czego — zgodnie z tem, co przepowiadał Murray — przeciwnik mógł przeciwko naszemu wzgórzu skierować tylko działa pościgowe oraz parę kartaczownic, ustawionych na przedzie pokładu działowego. Atoli nie widać było, aby tamci nosili się z myślą natychmiastowego zastosowania swej baterji. Załoga zdawała się być całkowicie zajęta lądowaniem, a patrząc przez szkło przybliżające, obrachowaliśmy, że w sam raz stu pięćdziesięciu ludzi wyszło na brzeg i rozpełzło się bezładnie po lesie.
Potem nastąpiła w działaniach Flinta chwila ciszy, wobec czego czyniliśmy ostateczne przygotowania celem obrony przed spodziewanem natarciem. Murray porozstawiał swych ludzi wzdłuż całego obwodu palisady, wyłączywszy tylko tych, których poprzednio nazwałem strażą tylną. Ci — a było ich około dwudziestu chłopa — zostali zatrzymani w stanicy, jako oddział posiłkowy, który można było pchnąć z pomocą tym odcinkom naszej linii obronnej, gdzie byłoby potrzeba silniejszej ostoi. Sam Murray wraz z Coupeau, Piotrem i ze mną stanął pośrodku ogrodzenia, gdzie mogliśmy czuwać nad wszystkiem, co się działo.
W powietrzu rozlana była południowa duszność i ospałość. Koń morski na gładkiej powierzchni zatoki wyglądał, niby okręcik, jakim bawią się dzieci. Na pokładzie nie znać było ani śladu życia, a las, który rozciągał się pomiędzy nami i wybrzeżem, osłaniał milcząco swe tajemnice.
Dziadek zmarszczył się w zamyśleniu.
— Nie wygląda to na Flinta — zauważył. — On zawsze pędzi do ataku na łeb, na szyję, jak byk rozjuszony.
Ledwo tych słów doniósł, gdy z pod boku palisady, wychodzącego na zatokę, doleciał okrzyk:
— To ten rudziak, co służy u Flinta!
Jęły się z sobą ścierać wołania:
— Strzelać do niego!
— Chorągiew pokoju!
— To chłopak, co przynosi szczęście!
Podbiegliśmy do palisady, nakazując ludziom, by się wstrzymali od ognia, a Piotr podsadził mnie na belkę poprzeczną, która spajała pale ze sobą. Z tej wysokości mogłem przyjrzeć się ogołoconym stokom wzgórza i gęstym zaroślom karłowatych drzewin i krzewów, ciągnących się dokoła. Ze ściany leśnej wyłaniała się niewątpliwie płomienna czupryna Darby‘ego Mc Graw, który wznosząc jedno ramię do góry, pilnie wymachiwał czemś, co niegdyś było białą koszulą. Skoro tylko mnie zoczył, zaraz wygramolił się na porębę.
— Czy pozwolisz mi wejść, panie Bob? — zawołał.
— No, to zależy — odpowiedziałem. — Czy chcesz nas szpiegować?
— Ależ nigdy, nawet o tem nie myślałem. Mam poselstwo do niego...
— Do kogo?
— Do niego... co jest twoim wujem... czy dziadkiem...
— Ponieważ słyszymy się wzajem doskonale z tej odległości, przeto możesz przemawiać z miejsca gdzie stoisz! — odpowiedziałem.
— Dalibóg, bardzo mi się to podoba — odrzekł ochoczo, — i trafnie to było powiedziane. Flint żąda, ażeby kapitan Murray złożył skarb u podnóża pagórka; gdy żądanie zostanie spełnione, Koń morski zabierze skarb i odjedzie. W razie przeciwnym weźmiemy go sobie innym sposobem... a jeżeliby się nam to nie udało, wtedy rozbijemy wam Jakóba i skażemy was wszystkich na pobyt na odludnej wyspie.
I począł przybierać ton poufały.
— Tak, i on właśnie to zamyśla, panie Bob. Możesz wierzyć memu słowu. Nasza załoga jest zajadła i wściekła na was za tę niespodziankę, jakąście wypłatali nam po ciemku.
— Była to doskonała zapłata za waszą zdradę, Darby — odparłem nieco podniecony.
On zwiesił głowę, grzebiąc w piasku końcem buta.
— Dyć korsarze zawdy tak robią — odezwał się. — Jakie ci mogą być ceregiele między tymi, którzy występują do boju?... albo też żądają od drugich to, co tamci posiadają?
— Być może, że nie posiadamy skarbu przy sobie — wykręcałem się.
— O, wiemy, co się święci. Ranni, pozostawieni na Jakóbie, opowiedzieli nam co innego.
Spojrzałem na dziadka pytająco.
— Jeżeli próbują układów, widocznie nie są pewni wyniku — rzekł ów. — Odpraw tego chłopaka.
— A Je jeżeli oni zniszczą Jakóba?
— Najpierw ruszą do ataku... a potem będziemy sobie suszyć głowę nad tem, jak zabezpieczyć okręt.
A widząc, że się waham, dodał:
— Bądź tak dobry i odpowiedz mu natychmiast, inaczej zastrzelę go, jak psa, na miejscu.
— Idź z Bogiem, Darby — zawołałem. — Kapitan Murray nie chce przyjąć żadnego z waszych warunków.
— Boże, miej nas w swej opiece! — wyrwało się chłopakowi bezwiednie. — Zdaje mi się, że wielu dzielnych ludzi padnie teraz trupem. No, szczęść Boże paniczowi, panu Piotrowi i pięknej panience. Jeżeli uda się nam wszystkim wyjść cało...
Dziadek wyskoczył na pieniek drzew a i strzelił z pistoletu ponad głową Darbego. Chłopak stał przez chwilę nieruchomo, rozdziawiwszy gębę.
— Stary czart! — zawył po chwili i co sił w nogach jął zmykać w dół po zboczu.
Flint nie czekał na wysłuchanie ustnej odpowiedzi Murraya; ten strzał pistoletowy był dostatecznem wyjaśnieniem. Od strony podnóża wzgórka huknęły w odzew trzy strzały muszkietowe, a na forkasztelu Morskiego Konia wszczął się znowu ruch. Nad pokładem wzbił się kłąb białego dymu, a łoskot długiej dwunastki spłoszył krocie ptactwa morskiego z nadbrzeżnych żuław. Pocisk ze świstem przeleciał nad nami i łupnął kędyś w środek lasu. Drugie działo wrzuciło nam kulę w ogrodzenie, gdzie ów wrył się jeno w miękki piasek, nie czyniąc żadnej szkody. Dwie kartaczownice, o niższych lawetach i krótszych lufach, wysłały teraz pociski, które padły tuż przed palisadą. Ta pierwsza salwa była początkiem bombardowania, które trwało aż do zachodu słońca.
Zginął tylko jeden człowiek, a materjałnej szkody nie było żadnej. Kartaczownice swemi cięższemi pociskami nie zdołały dosiągnąć stanicy, a Długim Tomkom[62] brakło siły, by mogły przebić żywiczne drzewo ścian. Większość kuł ugrzęzła w piasku. Trzy pale częstokołu zostały zwalone, ale natychmiast ustawiliśmy je z powrotem. Na tem koniec. Zgiełk strzałów sprawiał wielkie wrażenie, jako że echa, odbijając się od krzesanic Lunety, tłukły się po całej wyspie; jednakowoż wynik ostateczny napełnił mnie ufnością, jakiej nie miewałem poprzednio. Gdy zapadła ciemność i strzelanina ustała, mieliśmy świadomość, że z pierwszego okresu walki wyszliśmy zwycięsko.
Przez cały ten czas nie widzieliśmy ani śladu tych z załogi Konia morskiego, którzy wyszli byli na ląd; z nastaniem nocy jęliśmy z ciekawością spoglądać poprzez szczeliny w palisadzie, oczekując z każdą chwilą, iż obaczymy podkradające się sylwetki. Lecz godzina mijała za godziną, a żaden głos nie zakłócał ciszy, tak iż nawet Murray, który miał nerwy jakby z kowanej stali, zaczął się niepokoić, po raz trzeci od zachodu słońca odwróciwszy klepsydrę. Wkońcu postanowił obejrzeć dokoła całe obwarowanie.
— Ta Fabjuszowa taktyka[63] nie wydaje mi się dziełem Flinta! — zauważył. — Ktoś tu inny działać musi; może Jan Silver. Jest to drab przebiegły i zręczny. Zbytnia czujność tu nie zawadzi.
Moira — biedne dziewczątko! — spała w szałasie pod zapasami złota i srebra. Ben Gunn i czarny Scipio, obaj zarówno przerażeni, skulili się na progu, zaś ludzie, należący do tylnej straży, rozsypali się po piasku — jedni z nich spali, inni zabawiali się grą (korsarze jednej i drugiej załogi byli zawziętymi szulerami).
Przy południowym narożniku palisady przyłączył się do nas Coupeau; zameldował, że w dolnej części zbocza zauważono jakieś niewyraźne poruszenia i stłumione szelesty, jednak bynajmniej nie oznaczające ani nie wróżące jakowegoś podchodzenia nieprzyjaciół w naszą stronę. Tu i owdzie z dołów podnosili się ludzie i posępnie lub głupowato, zależnie od usposobienia, potwierdzali, że nie widziano wroga. Po stronie północnej nadybaliśmy dołek, który był opróżniony, a w następnym znajdował się człowiek, który leżał na brzuchu, jakgdyby pogrążony we śnie.
Murray żgnął go szpadą — człowiek jęknął, ale się nie poruszył.
— Cóż to się stało temu człowiekowi? — zapytał dziadek.
— Proszę jaśnie pana, to Job Pytchens — odpowiedział jego sąsiad.
— Pytam, co mu się stało — rzekł dziadek chłodno.
— To jeden z tych, co otrzymali sto pięćdziesiąt batów, panie kapitanie.
Zadrżałem. Dziadek zażył tabaki.
— A któż to odszedł z tego pustego miejsca? — pytał dalej.
— Tomasz Morphew, panie kapitanie. On zmarł, panie kapitanie.
— Zabity?
— Nie, panie kapitanie. On też otrzymał sto pięćdziesiąt batów.
— Gdzie się znajduje?
Nastała chwila naprężającego milczenia.
— Pochowaliśmy go, proszę łaski jaśnie pana — odrzekł ów człowiek.
— Gdzie?
Człowiek wskazał niedbale ręką poza piaszczysty wierzchołek wzgórza.
— Aha! Otóż teraz nie wolno wam grzebać następnego człowieka, który umrze... czy to będzie Job, czy kto inny... inaczej każę oćwiczyć wszystkich, którzy bez pozwolenia opuścili swe stanowisko.
— Tak jest, panie kapitanie. Dziękuję, panie kapitanie — lecz w chrapliwym i zrzędnym głosie mówiącego nie znać było wdzięczności; twarz jego zasłonięta była ciemnością.
— A niechże mię piorun spali! — rzekł Murray, odchodząc, — ale te szelmy stają się tak niesforni, jak hołota Flinta!
Na karczowisku rozległ się strzał z muszkieta, potem drugi i trzeci. U stóp wzgórza huknęła salwa — wraz też odpowiedzieli na nią nasi ludzie. Ochrypłe wrzaski zwiększyły jeszcze hałas strzelaniny.
— Nakoniec!
Głos Murraya drgał radością.
— Teraz rozbijemy tych szubrawców, jak garstkę piachu! Durnie! Nocny atak to kiepskie przedsięwzięcie, gdy się ma niekarnych ludzi.
Pobiegliśmy za stanicę, gdzie oddział posiłkowy właśnie zrywał się na nogi; Moira stojąc w drzwiach, załamywała ręce.
— Nie opuścicie mnie chyba! — zawołała na nas.
— Asindźka musisz pozostać w ukryciu — ozwał się dziadek uprzejmie. — Bylibyśmy bardzo skrępowani w ruchach, gdybyśmy musieli dbać o bezpieczeństwo jej osoby.
— Nie boję-ci się ja żelaza ani ołowiu, — rzecze ona, — tylko krwawych wspomnień, jakie wypełzają ze skrzyń kryjących skarby. Dalibóg, wolę być tu na miejscu otwartem, niż tam wewnątrz.
Dziadek zawahał się, wprost rozdrażniony jej uporczywem postanowieniem.
— Gdzie jest Gunn? — zapytał.
— Ach, on!
I śmiech Moiry zadźwięczał tak swobodnie, jakgdyby w powietrzu nie świstały śmiercionośne kule.
— On jest tam, gdzieście mnie początkowo chcieli umieścić: pod skarbami. Jemu tam dobrze.
— Niechże sobie będzie, jak chcesz, — fuknął dziadek, dając folgę swemu rozdrażnieniu, — ale waćpanna nie możesz tu zostać, a my jesteśmy zmuszeni...
W tejże oliwili tuż poza częstokołem od północnej strony zerwała się piorunowa trzaskawica wystrzałów, a z odgłosem muszkietów mieszały się okrzyki:
— Rzucajcie broń, marynarze z Jakóba!
— Z drogi, wiara z Jakóba!
— Chcemy tylko starego Murraya!
A raz po raz odzywało się jękliwe wołanie:
— Oto Tomasz Morphew z okrwawionemi plecami!... patrzcie, okrętnicy!
Strzelanina stawała się bezładna i przycichała, poczem nastąpił złowieszczy szczęk i zgrzyt kordelasów.
— Nie zrobimy wam nic złego, marynarze z Jakóba!
Teraz rozpoznałem głos Silvera.
— Złóżcie broń, marynarze z Jakóba!
Trzej ludzie, z których jeden miał przetrącone ramię, podbiegło pędem ku nam.
— Długi Jan wdarł się do środka! — jęknął jeden.
— Tomasz Morphew ich wpuścił — wykrztusił drugi.
— Wybornie to było obmyślane! — wycedził Murray.
Posłyszałem brzęk tabakiery.
— Damy jeszcze tęgą nauczkę przebiegłemu panu Silverowi!
— Tak, o ile można polegać na podwładnych waszmości — rzekłem z przekąsem.
— Na każdej drużynie można polegać w zwycięstwie, mój Robercie — odrzekł Murray.
Ja, ozwał się Piotr, — ale lepiej było, szebyś nie pozwalał temu chłopakowi opowiadać o tem, sze mu okrwawiono plecy.
— Jesteś wybredny, zdaje się, Piotrze — mruknął mój dziadek. — Dobrze, postaram się właśnie ciebie udobruchać. Coupeau!
Głos jego stał się ostry i dobitny.
Oui, m‘sieu — odezwał się puszkarz, wychodząc z poza skulonych szeregów straży tylnej.
— Uderzamy!
Ale właściwie to uderzono na nas. Nie uszliśmy jeszcze czterech kroków od chroniącego nas szałasu, gdy z mroku nocy wypadło kilkunastu napastników, wrzeszcząc i wymachując kordelasami. Daliśmy piorunową salwę, która obaliła czterech przeciwników, i nabiliśmy znowu muszkiety. Przywitało nas parę kulek pistoletowych, ale większość atakujących odrzuciła była muszkiety, przenosząc nad nie marynarski sposób walczenia kordelasami — przeto byli wielce zbici z tropu niespodzianem przyjęciem, jakieśmy im zgotowali.
Cienka szpada Murraya, zadając śmiertelne pchnięcia, torowała nam drogę wśród najbardziej zwartych szeregów. Po jednym boku jego szedł Piotr, wznosząc muszkiet o szerokiej kolbie, którą co krok rozwalał łby i ramiona. Po drugiej stronie szedł Coupeau, z równą skutecznością wywijając kordelasem.
Nad wierzchołkami drzew wypłynął żółty księżyc, będący właśnie w pierwszej kwadrze; zatrzymaliśmy się przeto koło wyłomu, który napastnicy uczynili w palisadzie, by przy świetle miesięcznem rozejrzeć się w sytuacji. W połowie stoku wzgórza zebrała się gromadka ludzi z załogi Konia morskiego i otworzyli na nas ogień. Coupeau chciał wypaść na nich, ale dziadek go powstrzymał.
— Nie, nie, Coupeau! Tam oto na palisadzie siedzi okrakiem Jan Silver. Patrz, on wyciąga wgórę jednego ze swych kamratów. Trzeba ich sprzątnąć. Weźmy się do nich odrazu.
Przyznam się, że ocknęło się we mnie coś w rodzaju współczucia dla Silvera. Był on oddalony od nas o niespełna dwadzieścia sążni; dzięki prawie niewiarygodnym wysiłkom, z pomocą drugiego człowieka, który go podpierał, udało mu się wygramolić na częstokół i siedział tam, zwiesiwszy po naszej stronie swą jedyną nogę. Gdyśmy go dostrzegli, zaczął przekładać nogę przez wierzch palisady, widocznie zamierzając zdać swego towarzysza na pastwę losu. Ale czy to na skutek tego, co rzekł mu tamten, czy też obawiał się, że potłucze się, spadając z wysokości ośmiu stóp na ziemię, gdzie nie było nikogo, ktoby go podtrzymał — dość, że naraz zmienił postanowienie i śmiało zwrócił się ku nam twarzą, chwytając szczudło, które wisiało mu na rzemyku u szyi.
Człowiek, stojący u stóp częstokołu, zebrał się w sobie jak żmija skręcająca się przed skokiem, i wyjął długi nóż z za pasa. Dotychczas mrok przysłaniał jego postać, ale teraz światłość miesięczna oblała jego tułów, tak iż rozpoznaliśmy w nim ślepego Pew. Gdzieś był postradał swój zielony daszek, więc jego zżarte prochem oblicze poglądało na nas w żółtej oświetli, niby twarz trupa. Oczy miał rozwarte, a zdawały się szklić mgławo, gdy były w nas wytrzeszczone. W ręce połyskiwał mu nóż.
— Czy chcesz, być sprowadzony na dół i powieszony, czy też mamy cię strącić stamtąd, Silverze? — zawołał Murray.
Zarówno jak my wszyscy, tak i on nie zważał na ślepca. Całą uwagę skupiliśmy na Silverze, którego szerokie oblicze w księżycowej oświetli wydawało się bardzo spokojne.
— Tamci oto nie próbują wcale układów, panie kapitanie Murray — odparł Silver pogodnie. — Czy waszmość nie mógłbyś być nieco bardziej wspaniałomyślny?
— Każę ci teraz wypić piwo, któregoś dla mnie nawarzył — odparł dziadek oschle.
— Ależ panie łaskawy, panie! — żachnął się Silver. — Jakże waszmość możesz mówić coś podobnego? Cały nasz zamiar polegał na tem, by nakłonić waćpana do oddania nam należnej części skarbu... ponieważ waćpan schowałeś kędyś ośmkroć sto tysięcy funtów, na jakieś tam swoje faramużki. Ale nie chcieliśmy waćpana tem urażać.
— Twoje wywody mogą być bryłą lodu w piekle, Silverze! — odrzekł dziadek z uśmiechem. — Rzućno to szczudło! Porzuć nóż, Pew... czy jak cię tam zowią!
I trzymając w ręce szpadę, wysunął się na czoło naszej gromadki, która rozciągnęła się od wyłomu w palisadzie. Coupeau szedł przy jego boku, a Piotr i ja tuż za nim z tyłu.
— Hejże! — zawołał na nich po raz drugi. — Nie mam ochoty bawić się w układy, a jeżeli będziecie się ociągać, to śmierć wasza stanie się bardziej bolesną.
Silverowi twarz pożółkła w blasku miesiąca.
— Tak, — zgrzytnął kulawiec — każesz nas smagać do krwi, jak tych chłopaków, co nas tu dziś wpuścili.
A gdy Murray podchodził bliżej, ów wymachnął szczudłem.
— Precz stąd! — wrzasnął. — Precz stąd! Nie mogę go dosięgnąć, Ezdraszu. A siepnij-że go!
Pew przyczaił się, schowawszy nóż poza siebie.
— Tak, trafiło się, że ślepy Pew może go siepnąć! — zakrakał swym ohydnym głosem, pełnym nienawiści.
I wyrzucił rękę wprzód. W świetle księżyca mignął nagły blask i dziadek zachwiał się — rzucony nóż wbił się po rękojeść w jego boku.
— Jestem ugodzony — westchnął.
— Pew ugodził Murraya! — zawołał Silver. — Chodźcie-no, ludzie z Konia morskiego. Zaprzestańcie walki, chłopcy z Jakóba... nie zrobimy wam nic złego. Skarb dla wszystkich — i koniec tyranji! Dość walki, Jakóbiaki!
Piotr i ja podtrzymaliśmy padającego dziadka. Coupeau uniesiony wściekłością przyskoczył do ślepca, podnosząc kordelas do ciosu; atoli gdy podszedł na odległość ciosu, Silver podniósł szczudło, niby włócznię, pochylił się i wbił ostry koniec żelaznego okucia w oko puszkarza, wiercąc mu aż do mózgu. Coupeau runął na wznak.
— Zabiłem Coupeau — krzyknął znowu Silver; — chłopcy, nie dajcie się wyręczać długiemu Janowi!
Wśród nieprzyjaciół powstało takie poruszenie, taki wrzask radości, że aż tchu zabrakło mi w piersiach.
— Trzymaj Murraya, Piotrze — odezwałem się. — Ja się uporam z tą cudaczną parą.
I wbiegłem na Pew, jednakowoż z większą ostrożnością, niż to uczynił był Coupeau; atoli ślepiec (doprawdy, jeżeli był on ślepy, to słuch miał niepospolicie wyrobiony) podniósł pękatą krucicę, a Silver zasłaniał go z góry swem groźnem szczudłem. Krzyknąłem na nasz oddział, by dali do nich ognia, atoli nasi ludzie jeszcze nie zdążyli nabić, a wielu z nich już ucierało się z partją, którąśmy dopiero co przegnali, a która teraz tłumnie wdziera się przez tenże wyłom. Ci z załogi Jakóba, którzy stali najbliżej, zachowywali się zgoła obojętnie; Silver, siedzący na wierzchu palisady, widząc to przeważanie się szali losów, cisnął we mnie swem szczudłem i w dalszym ciągu wydawał okrzyki, nawołując do zbiórki.
— Murray już kipnął, kamraci! Coupeau zda się jeno na żer rekinom! Pozostało tylko dwóch myśliwców. Obchodźcie się łagodnie z załogą Jakóba. Nie macie o co walczyć, chłopcy z Jakóba! Podzielimy się z wami równo!
Ze wszystkich stron częstokołu jęli ku nam nadbiegać ludzie, należący zarówno do załogi Jakóba jak i Konia morskiego, a gdzie jeszcze nasi ludzie stawiali opór, znać w nich było bojaźliwość i zniechęcenie. Zostaliśmy odepchnięci wtył, a ponadto musieliśmy baczyć, by nas nie otoczono.
— Chodźmy do domu, Bob — pisnął Piotr. — Ludzie z Jakóba nie będą już walczyć w naszej obronie.
Przewiesił sobie przez ramię bezwładne ciało Murraya, a w ręce jeszcze trzymał żelazną lufę swego muszkietu — gdyż kolba była już strzaskana; mimo to biegł rączo koło mnie po grząskim piasku.
W obrębie ogrodzenia palisady powstało okropne zamieszanie; gdyby nie ta okoliczność i gdyby nie spory obłok, który przesłonił tarczę miesięczną, nie dotarlibyśmy przenigdy do stanicy. Nasi ludzie topnieli z każdym krokiem. Dwóch poległo z początkiem odwrotu, a ustawiczne wołania: „zatrzymajcie się, Jakóbiaki... nie zrobimy wam nic złego! — niweczyły ostatek nawet tej służbistości, jaka przetrwała wśród zajść kilku dni ostatnich.
Do stanicy dotarliśmy sami — od strony przeciwległej drzwiom, i obeszliśmy ją ostrożnie, niemało zaniepokojeni losem Moiry, gdyż tuż nieopodal w różnych kierunkach trzaskały pistolety i szczękały kordelasy. Wobec przyćmienia księżyca nie widzieliśmy nic przed sobą na odległość muszkietu, a skoro zwróciliśmy się ku czarnej czeluści wejścia, natknąłem się na czyjeś zwłoki.
— Sam sobie będziesz winien swej śmierci, człowiecze — ozwał się spokojny głos. — Słyszę cię doskonale i jeżeli nie...
— Moira! — zawołałem.
— To waćpan, panie Bob? O święci Pańscy, jakże się cieszę! Wzięłam was za... Czy to Piotr?
Ja — rzekł Piotr.
— A co waćpan dźwigasz na ramieniu? Umarłego? Czy to ten, któregom zabiła przed paru minutami?
— To kapitan Murray — odpowiedziałem, ustępując z drogi Piotrowi.
— Królowo Niebieska! To już chyba z nami krucho!
— A jakże! — potwierdziłem markotnie, wchodząc za Piotrem. — Czy macie tu światło?
Wydobyła latarnię z pod pokrowca; nikłe promyki zaczęły igrać i przeganiać się z cieniami po grubo ciosanych kłodzinach belek ściennych, po stosach beczułek z rumem, po skrzyniach bitej monety i zwałach skarbów.
— Gdzie Ben Gunn i Scipio? — zapytałem.
— Wyszli, skoro zabiłam tego, co leży tam na dworze. Ogromnie się trwożyli, co z nimi zrobi kapitan Flint, gdy znajdzie ich tutaj i jednego ze swych ludzi leżącego trupem przed drzwiami.
Piotr lekko ułożył dziadka na glinianej podłodze — nie było tu miększego łoża — i zaczął rozrywać na nim odzież dokoła rękojeści noża, który tkwił jeszcze w jego prawym boku.
— A czemuż pani nie poszłaś za nimi? — zapytałem.
Ona spojrzała na mnie z oburzeniem.
— Miałam-że opuścić was obu?! Nie taką jestem przyjaciółką, Robercie.
Piotr spojrzał w górę.
— Ty idź pilnować tych trzwi, Bob. Panna Moira zaś prziniesie mi kapeńkę rumu. Mosze Murray przyjcie do siebie, zanim...
Poczułem naraz, że temu wierzyć niepodobna.
— To niemożliwe, Piotrze!
Ja, — odrzekł Holender cierpliwie. — Wkrótce zemsze. Ma krwotoki wewnętrzne.
Podszedłem do drzwi chwiejnym krokiem, a w głowie mi szumiało: Murray konający? Wierzyć temu się nie chciało! Ta groźna osobistość, tak wytworna, wyniosła, panująca nad wszystkiem, z czem się zetknęła... tak dziwnie kojarząca w sobie występek, większość, mądrość i dziecinną próżność! I tłumaczcie to sobie jak chcecie, naraz odkryłem w sobie podziw dla niego, narastający już od wielu miesięcy pod powłoką zewnętrznej odrazy. Aż do tej chwili potępiałem go — atoli w tej chwili dławiła mnie myśl o jego śmierci... Kimkolwiek, był, nie był jednak istotą tchórzliwą i nikczemną. I tak mu przyszło kończyć śmiercią tak nędzną i przypadkową — z ręki ślepego człowieka, w noc ciemną... On, którego ambicje dosięgały gwiazd, poległ oto z ręki ślepego Pew! I to w chwili, gdy ku niemu chylił się los zwycięstwa!
Bezwiednie i odruchowo stoczyłem paki złota i srebra ze stosu leżącego skarbu i zbudowałem barykadę wpoprzek drzwi. Było tu parę zapasowych muszkietów i pistoletów — nabiłem je i umieściłem na podorędziu, potem ukląkłem za barykadą i czekałem tego, co miało nadejść. Ale nic nie nadchodziło. Wszędy dokoła stanicy chrzęściły stąpania po piasku; słychać było nawoływania, zapytania i spory; czasem gdzieś tam wystrzelono z muszkietu — i na tem koniec.
Triumf Flinta uzyskany był z nazbyt zdumiewającem powodzeniem, by tenże mógł go pojąc odrazu, a ponadto, jak się zdaje, w zastępach korsarskich wynikły nieporozumienia w sprawie tego, co teraz z kolei uczynić wypada.
Klepsydra, którą przynieśliśmy z Króla Jakóba, stała koło drzwi — i pamiętam, że dwukrotnie ją odwróciłem, zanim Piotr dotknął mego ramienia.
— On ciebie wzywa — przemówił.
Murray leżał, oparłszy głowę na kolanach Moiry; na twarzy jego uwydatniała się woskowa bladość; nozdrza mu w padły i ścisnęły się do wnętrza; w kątach ust jawiła się szkarłatna posoka... atoli piwne oczy pałały mu niepożytym ogniem jego ducha. Gdy pochyliłem się nad nim, z ich czarnych głębin wybłysnął drwiący półuśmiech, a usta mu się poruszyły ledwo dosłyszalną mową.
— Smucisz się, hę?
Skinąłem głową, a drwiący wyraz stał się wydatniejszy.
— Gdybym ... chłopcze ... przedtem ... cię pozyskał ...
Moira otarła ohydną pianę z jego warg.
— Ty ... nie ... wydasz ... naszej tajemnicy? zapytał.
— Byłoby nieuczciwie przyrzekać — odrzekłem. — Wątpię zresztą, czy długo żyć będziemy po waszmości.
Palce jednej jego ręki dziwnie się zatrzęsły.
— Cicho, chłopcze ... nigdy ... nie trać nadziei. Miej... jeszcze ... wzgląd na mnie ... Jeszcze ... zwyciężę ...
Jego wyblakłe wargi rozchyliły się w poczwarnym uśmiechu na widok niedowierzania w mej twarzy.
— Będzie to ... już ... koniec ... Flinta. Zabij mnie ... zabij jego ...
Znów jął gmerać palcami, a Moira szepnęła:
— On szuka tabakiery, Robercie.
A gdy zacząłem jej szukać w strzępie jego surduta, dodała:
— Ale gdy raz zażyje, może go to o śmierć przyprawić.
Zawahałem się, ale wyraz jego oczu nakłonił mnie, by mu ją podać.
— Poczciwy chłopak!
I palce jego pieszczotliwie objęły wysadzaną brylantami puzderko, postukując w pokrywkę, którą zwykł był otwierać i zamykać w chwilach zakłopotania. Piwne jego oczy z lubością spojrzały na Moirę.
— Opiekuj się ... dziewczyną ... w jej żyłach ... dobra krew ... Familja, Robercie,... wychowanie ... majętności ... na tym głupim świecie ...
— Uczynię, co w mej mocy — obiecałem, widząc że czekał na odpowiedź.
— Mogło być... gorzej... lub lepiej — odpowiedział, zlekka się uśmiechając. — Pew... swoim nożem... zagrodził ci drogę do księstwa... Moiro...
Nastała chwila ciszy. Moira otarła mu usta.
— Głupi świat... — powtórzył. — Co powie... książę Karol?..
Oczy zaszły mu mgłą; począł nucić półgłosem urywek pieśni — jednej z tych szumnych ballad jakobickich, co to, jak pożoga, rozchodziły się po roku 1745: —

— Z Dunbaru Cope rozesłał zew:
Karolku, chodźno spotkać się ze mną....

Przerwał mu atak kaszlu, który tak go wyczerpał, iż myślałem, że już dziadek wyzionął ducha; lecz za chwilę zabrzmiał znów jego ochrypły, upiorny głos, uderzając jakby w ton wesoły i beztroski:

— Hej, Janie Cope, czy maszerujesz do mnie?
Czy twoje bębny jeszcze werbel grają?
Jeżeli idziesz do mnie...

I podniósł głos.
— Wasza Królewska Mość! Pochód już gotów!... ruszać!.. heroldowie... czekają... lordowie... izba gmin...
I dobywał wszelkich sił, aby się podnieść, tak iż chcąc go ratować, oparłem go na swoich ramionach.
— Radosny dzień... ten... i wiele w przyszłości... Czy wasza królewska miłość pozwolisz tabaki? To Rip-Rap... czystej próby.
Otworzył tabakierkę i podniósł do nosa szczyptę tabaki.
— Radosny dzień... ale świat głupi...
I tak skonał.






ROZDZIAŁ XX.
W niewoli.

Z nocnej ciemności zagrzmiało wołanie:
— Hej tam, stanica!
Moira zaprzestała płaczu, ja zaś powstałem z klęczek.
— To Flint — szepnął Piotr. — Odezwij się do niego, Bob, ja.
— Co takiego? — krzyknąłem odzew.
— Czy Murray jest z wami?
— Już umarł — odpowiedziałem po chwili namysłu.
— A to ci dopiero... szczęście dla niego! Właśnie jest tu Tomasz Morphew, który radby mu odpłacić z nawiązką za wczorajszą chłostę.
Przeraźliwe wycie było wtórem tych słów.
— Nie wierzcie temu człowiekowi, kapitanie Flincie! Wszystko to łgarstwo! A tyś mi przyobiecał, że będę mógł go wychłostać.
— Mówię świętą prawdę — odezwałem się markotnie. — O wschodzie słońca możecie przysłać człowieka, by przekonał się na własne oczy.
— Aha! — zaszydził Flint! — Ale widzisz, moja Koźla Skórko, ja nie mam ochoty czekać na wzejście słońca, zachód księżyca, czy tam jeszcze na co innego. Wiemy, ilu was tam jest, i jeżeli się nie poddacie, to podłożymy żagiew pod stanicę i upieczemy was na wolnym ogniu. Ogień nie zaszkodzi złotu i srebru, ale nie miło to zgorzeć żywcem.
— Będzie was to wpierw nieco kosztowało — odciąłem się.
— Nie tyle, ile wam się zdaje.
— To prawda — pisnął Piotr do mnie. — Ja, lepiej zawszyjmy z nim układ, Bob.
— Układ? — powtórzyłem.
— O cóż możemy się układać?
— O skarb na Skrzini Umszyka.
— Ależ on... — tu zwróciłem się do Moiry. — Biorąc rzecz ściśle, ów skarb należy do pani. Był on złożony na imię nieboszczyka ojca pani, a nam powierzono w zaufaniu jego tajemnicę. Czy pani się zgadza...
— Zaprawdę, cokolwiek ma się stać, lepiej gdy się pozbędziemy tego skarbu — przerwała Moira. — Cóż on przyniósł innego, jak tylko rozlew krwi i cierpienia dla wszystkich, którzy mieli z nim styczność? Jeżeli teraz możemy zapomocą niego okupić nasze życie, Robercie, będzie to jedyna zasługa, jaką na karb jego policzyć będzie można.
— Czas upływa — krzyknął Flint. — Jeżeli nie poddacie się, podkładamy łuczywa.
— Czyńcie, co chcecie, — odpowiedziałem z butnością, na jaką stać mnie było. — Jest nas tu troje i tylko my wiemy, gdzie znajduje się skarb na Skrzyni Umrzyka. Jeżeli nie przyrzeczecie nam nietykalności, będziemy się bić do upadłego i zabierzemy tajemnicę ze sobą do grobu.
Na to ozwał się szmer sprzeciwu; albowiem do głosu Flinta dołączyło się parę innych, między innemi głos Silvera.
— Nic tu nie mówiono o waszej śmierci — oświadczył Flint. — Oddajcie skarb, a rozstaniemy się po przyjacielsku.
Spojrzałem bezradnie na Piotra.
— Cóż więcej możemy uzyskać? — zapytałem. — Niedorzecznością byłoby ufać ich obietnicom.
Ja. — potwierdził Piotr. — My im nie bęciemy wieszyć. Ale my o tem wiemy, Bob, i nie damy się wsiąć na kawał. Teraz choci tylko o to, by jakimciś sposobem ocalić szycie. Potem...
Wzruszył olbrzymiemi ramionami.
— Byleśmy się wydostali z tej strasznej wyspy, to już sobie jakoś damy radę! — zawołała Moira. — Na miły Bóg, będę na klęczkach modliła się dniem i nocą, jeżeli obaczę jeszcze kiedy oblicze jakiej kobiety... nie znaczy to jednak, bym miała być niewdzięczną dla was obu, boć jesteście dzielnymi kawalerami, którym ja, biedne dziewczę, tyle jestem winna...
Jej słowa pobudziły mnie znowu do zastanowienia, zaraz też zawołałem na Flinta:
— Panna O‘Donnell winna mieć wszelki respekt, do jakiego nawykła, przyzwoitą kwaterę w kajucie, a my dwaj mamy nad nią sprawować pieczę.
— Do licha! — wrzasnął Flint.
— Czy myślisz, że założymy żeński klasztor na pokładzie Konia morskiego?
— Myślę, że ona jest młodem, osamotnionem dziewczęciem, więc niepodobieństwem, by miała mieszkać razem z piratami — odpowiedziałem.
— W naszych ustawach jest paragraf czwarty — zadrwił Flint. — Pewno słyszałeś o nim poprzednio. Przestrzega on przed braniem ze sobą niewiast.
— Słyszałeś moje warunki — odrzekłem. — Możesz je przyjąć lub odrzucić. Jeżeli obchodzić się będziecie z nami grzecznie, zyskacie ośmkroć sto tysięcy funtów. W razie przeciwnym, gotowiśmy zginąć, jako tu stoimy wszyscy troje, zanim wydamy waszeci naszą tajemnicę... a przekonasz się, ilu lat potrzeba, by przekopać całą Skrzynię Umrzyka.
— Weźmiemy was z sobą — ozwał się Flint gniewnie. — A bodaj..., nie słyszałem jeszcze nigdy ani pewno nie usłyszę tak przekornego drania. Czy upierasz się przy swojem, Koźla Skórko?
— Tak.
— Więc rzuć broń i zostań tam gdzie jesteś. Chcemy wejść, by się wam przyjrzeć.
Na majdanie warowni wszędy wokoło zalśniły skwierczące łuczywa; gdy korsarze podeszli bliżej, Piotr i ja zwaliliśmy barykadę, zbudowaną przeze mnie wpoprzek drzwi. W pochwiejnem świetle ukazały się postacie obnażone do pasa, podrapane kolcami krzaków; ordynarne twarze, okolone szpakowatym zarostem, spoglądały na nas chyłkiem, jakby przyczajone.
— Odstąpić! — ostrzegłem ich. — Nie wpuścimy tu nikogo, zanim nie nadejdzie kapitan Flint.
— Ho, jesteś ostrożny, Koźla Skórko! — roześmiał się kapitan, stojący za gromadą korsarzy. — Z drogi, kamraci. Wszyscy prędzej czy później będziecie mieli sposobność obejrzenia skarbu i podzielimy się nim równo, akuratnie, według ustawy.
Gromada rozstąpiła się, by dać mu przejście, on zaś buńczucznym krokiem przystąpił do drzwi. Przy nim był Bones, Silver i człowiek, którego przezywano Czarnym Psem — ten, podobnie jak Bones, niósł łuczywo. Za nimi wszystkimi zaś wlokła się na czworakach okropna jakowaś postać, której posępna twarz była istnem zwierciadłem boleści, a gołe plecy i boki były porysowane ropiącemi się pręgami i szmatami zdartej skóry. W jednej ręce trzymał dziewięciorzemienną nahaję, której zwisające pętlice wraz z wystrzępionemi węzłami poplamione były ciemno-czerwoną barwą.
Gdy weszli przez niskie odrzwia, Bones wzniósł łuczywo, tak iż światło rozjaśniło wszystkie kąty wielkiego szałasu.
— Czy to Murray? — ozwał się, wskazując na ciało, spoczywające pod poszarpanemi szczątkami ciemnomodrego satynowego surduta, który służył za całun.
— Tak, — odpowiedziałem, zaś Moira wcisnęła się ze strachem pomiędzy Piotra i mnie, gdy rozbójnicy zaczęli hurmem pchać się naprzód, patrząc z rozdziawionemu gębami na wystygłą garść gliny, wyobrażającą człowieka, którego oni tak się bali i tak nienawidzieli.
— A niechże mię kule biją! — zaklął Flint. — Nigdy nie myślałem, że obaczę Andrzeja Murraya, leżącego bez ducha.
Silverowi zabłysły oczy.
— On teraz niewiele znaczy, nieprawda, kamraci? — przemówił.
— Przyjrzyjmy się jemu — rzekł Bones mrukliwie. — Hej, Czarny Psie, podnieś-no także swoje łuczywo.
Człowiek z okrwawionemi plecyma przywlókł się za nimi, z jakąś pożądliwą pieszczotliwością gładząc palcami rzemyki swego kańczuga.
— Puśćcie mnie do niego! — zamruczał. — Będę go smagał, oj będę! Nauczę go, co to znaczy mordować marynarzy. Nas pięciu i...
Bones kopnięciem nogi odrzucił na bok satynowy surdut, zakrywający zwłoki; pociągła, blada twarz Murraya roześmiała się jakgdyby zlekka drwiąco do obecnych; jedna ręka obejmowała jeszcze tabakierkę.
— Bodaj..., tak-ci on zawsze wyglądał! — szepnął Flint.
— Niepojęte dziwy! — ozwał się Bones. — On tak wygląda jakby wiedział, że jesteśmy tutaj... i nie możemy mu nic zrobić.
Silver nic nie mówił, wpatrując się z pod namarszczonej brwi w nieboszczyka, jakgdyby usiłował odczytać coś, co się taiło za niewrażliwemi rysami.
— Będzie wyglądał inaczej, gdy go wychłoszczę — zajęczał człowiek z nahaja, odtrącając Czarnego Psa. — Poczekajcie, niechno przejadę po jego plecach, kapitanie. Zaraz zejdzie ten uśmiech z jego djabelskiej twarzy.
I już nieszczęśnik podniósł ramię do ciosu, gdy uchwycił go za nie Jan Silver.
— Nie, nie, Tomaszu! — zawołał. — Murray nie żyje!
— Nie żyje? — odpowiedział ów człowiek, jak oszołomiony. — Ale tyś mi obiecał, że będę go mógł oćwiczyć!
— Tak, Tomaszu, ale nie wolno ci bić umarłego.
— Czemu? On bił mnie, aż byłem prawie że nieżywy. Trzech mych kamratów zachłostał na śmierć, a Job Pytchens kona w tej chwili na piasku.
Ale wdał się w tę sprawę sam Flint, wyrywając z niekłamanem obrzydzeniem nahaję z garści Tomasza.
— Nie wolno ci bić nieboszczyków, Tomaszu, — zgromił go kapitan Konia morskiego. — To przynosi nieszczęście. A przypatrzcie-no się, jakie szczęście nam sprzyja, odkąd znaleźliśmy Darbego Mc Graw! Powiadam wam, towarzysze, że dałbym się powiesić za moje szczęście! Bones mruknął coś potwierdzająco, a Silver dodał: — Tak, tak, kapitanie, lecz jeżeli wolno ci doradzić, powinieneś, nie tracąc czasu, zakopać Murraya w ziemię.
Wszyscy zamienili spojrzenia, pełne zabobonnego lęku, a Bones przemówił ochrypłym głosem:
— Czyż on nie był prawie jakąś istotą nadludzką?
— Powiadają, że można unieszkodliwić upiora, przybijając trupa nawskroś kołkiem do ziemi, — napomknął Czarny Pies... i zatrząsł się tak, aż iskry posypały się z łuczywa.
— Nie potrafiłbyś przebić Murraya w ten sposób, jeżeliby on zechciał cię straszyć — odrzekł Silver. — Ja osobiście nie wierzę w upiory.
— Kaleczenie umrzyka przynosi nieszczęście — żachnął się Flint. — Nie, nie, pochowajmy go jak najprędzej i basta!
— Ale obiecaliście mi, że będę mógł go wychłostać — zaszlochał Tomasz Morphew. — Ja was wpuściłem, Długi Janie, a tyś mi obiecał!
— Skądże mogłem wiedzieć, że on umrze? — odparł Silver. — Nie bądź uparty, Tomaszu. Damy ci w dwójnasób tyle pieniędzy za to, coś uczynił, a gdy wykurujesz sobie grzbiet, będziesz mógł pohulać dowoli!
Ale Morphew był niepocieszony; wypełzał z szałasu, wlokąc za sobą nahajkę.
— Nie potrzeba mi złota — płakał. — Chciałem tylko wybatożyć plecy tego szubrawca. Tak! aż cały ociekłby krwią, jak Job Pytchens i inni, którzy już ziemię gryzą. Och, moje nieszczęsne plecy!
Po jego odejściu zapanowała chwila milczenia.
— Dotknięcie trupa przynosi nieszczęście — powtórzył Flint. — Nie, nie, trzeba pochować go jak najprędzej, Bill, weźno ze sześciu ludzi i zakop go gdziebądź... byle dość głęboko.
— A co ze skarbem? — zawołał jeden z łudzi, stojących koło drzwi.
— Juści, juści — przyłączył się drugi. — Kiedy przeniesiemy go na okręt i podzielimy?
Flint jął nacierać sobie podbródek, namyślając się.
— E, nie macie co śpieszyć się tak z tym skarbem, kamraci — odpowiedział nakoniec. — On tu jest bezpieczny. Oprócz tęgiego łyku rumu i dwóch strażników niczego nam więcej nie potrzeba.
Powszechny pomruk, który na to powstał, był oznaką zgody. Flint skinął na mnie palcem.
— Chodźno ze mną, Koźla Skórko. Wsadzimy was wszystkich troje na okręt, gwoli bezpieczeństwa, jako że tak drżycie o własną skórę. Długi Janie, tobie zlecam czuwanie nad jeńcami. Tej pannicy daj oddzielną alkowę. —
Silver kazał nam iść przed sobą, kierując nas w głąb nocnej pomroczy, a gdyśmy ruszyli, skupił przy sobie gromadkę ludzi, którzy otoczyli nas bezładną kupą.
— Jeżeli dacie mi słowo, że będziecie zachowywać się poprawnie, panie Ormerod, będę mógł służyć wam swą uczynnością — oświadczył, skorośmy stracili z oczu stanicę.
— Cóż ty na to, Piotrze? — zapytałem Holendra.
Ja.
— To mi wystarczy — oznajmił Silver radośnie. I bardzo to roztropnie z waszej strony, mości panowie... wcale nie nazbyt skwapliwie. Jestem tylko ułomnym marynarzem i bardzom się utrudził tej nocy. Doprawdy, gdy wspomnę sobie dzisiejsze przygody, to aż serce zamiera mi ze wzruszenia. Jużem był przekonany, że mnie tam capniecie na palisadzie... ale nie masz to człeka sprawnego w rzucaniu nożem, jak Pew, boć on zwęszy człowieka, gdy nie może go dostrzec. No, no! któżby się spodziewał wtedy, gdyśmy się spotkali w Nowym Jorku, że do tego przyjdzie między nami, panie Ormerod!
Nie śmiałem mu odpowiadać, więc w milczeniu szliśmy, potykając się co chwila, poprzez lasy aż do brzegu zatoki. Tam uwiązane było jedno z czółen Konia morskiego; ruszono wiosłami i popłynęliśmy w stronę okrętu, którego kadłub sterczał niby skała nad spokojną taflą wody. Z pokładu zakrzyknięto na nas, spuszczono pętlicę dla wywindowania Silvera, my zaś reszta jęliśmy się wspinać po drabince, przyczem Moira okazywała się tak sprawna, jakgdyby już Bóg wie ile miesięcy przebywała na morzu.
— Oto znaleźliśmy się już cało i zdrowo na Koniu morskim — wspomniał Silver, wciąż nadskakująco uprzejmy, — a ci którzy tu się znajdują, mogą nazywać się szczęśliwymi, ponieważ jest tu wielu takich, co towarzyszyli Murrayowi. Tak, niechże będę skończonym ciemięgą, jeżeli noc dzisiejsza nie była krwawa. Idźcie naprzód, towarzysze — zwrócił się do ludzi, którzy nas konwojowali — ja już się zajmę jeńcami. A teraz panowie... i ty, panienko... chodźcie ze mną, a ja urządzę wam wszystko tak wygodnie, jak na brystolskim okręcie pocztowym.
I stuknął mnie w pierś kościstym palcem wskazującym.
— Pamiętajcie aść, panie Ormerod; pamiętaj, że Długi Jan był twoim przyjacielem. Zapytasz, czemu? Dlatego, że człek nigdy nie zdoła przewidzieć, co mu przyniesie najbliższa godzina. A czekają nas teraz dziwne czasy. Czemu dziwne, zapytasz? No, skądże ja to mogę wiedzieć? Mówię tylko — i to z całą niezbitą pewnością — że nadchodzą dziwne czasy... a pamiętaj aść, że Długi Jan był ci przychylny, że służył ci serdeczną i szczerą przyjaźnią. Pojmujesz?
Było rzeczą widoczną, że pragnął odpowiedzi, chociaż nie bardzom wyrozumiał, do czego on zmierzał tą gawędą.
— Zdaje mi się, że nie — odrzekłem krótko.
On przekrzywił głowę wbok.
— Nie rozumiesz? Hm, są rzeczy, które najlepiej pominąć milczeniem, jednakowoż zwierzę ci się z nich. Weźmy oto pod uwagę nasz okręt, dalej skarb, potem Flinta, następnie ze dwustu chłopców, z których nie wszyscy jednej są myśli; ponadto w grę tu wchodzi Bill Bones — a naostatek i ja. Może być nielada kawał, mopanku. A kto potrafi powiedzieć, kto to wywoła? Nie ja w każdym razie. Ani też niewiedzieć, kto później wypłynie na wierzch.
I skinąwszy mi na pożegnanie, pokusztykał w stronę rufy, zagiąwszy palec na znak, że powinniśmy iść za nim poprzez niechlujny pokład.
— Na miłość Boską! — westchnęła Moira, krzywiąc nosem. — Toć to raczej stajnia niż okręt.
Nie było w tem przesady. Koń morski był jeszcze brudniejszy, niż w ową noc, gdy Piotr i ja byliśmy tu pozostawieni jako zakładnicy. Pokłady butwiały od łoju i wszelkich nieczystości; farba na nich była popękana i zdrapana; chmary much uwijały się z brzękiem dokoła stosu wnętrzności rybich, których nikomu nie chciało się pozrzucać w morze; z otwartej luki zionął stęchły i przykry zaduch. Jakież przeciwieństwo z Królem Jakóbem!
W korytarzu kajutowym pod rufą natknęliśmy się na rumowisko potłuczonych butelek, skałek pistoletowych oraz strzępów zużytej odzieży. Silver oparł się o ścianę, skrzesał ogień i zatliwszy szczapę drzewa, zapalił od niej knot w latarni z tranem wielorybim, wiszącej na kołku. Trzymając ją nad głową, obejrzał podwójny rząd drzwi co wiodły do bokówek, nader podobnych w rozmieszczeniu do układu pokojów na Królu Jakóbie.
— To pokój dla wszystkich, — objaśniał; — ten oto po lewej ręce zajmuje Flint, a Bones śpi po przeciwnej stronie. Inne pokoje są zastawione solonem mięsem, ale łatwo będzie je wyprzątnąć.
Bliższe badanie wykazało, że tem solonem mięsem był przeważnie rum Jamajka i inne mocne napitki, które wyrugowaliśmy do kajuty głównej. Ale brudu, zaskorupiałego od wielu lat, nie dało się tak łatwo usunąć. Silver — trzeba mu oddać tę sprawiedliwość — patrzył przychylnie na początkowe nasze wysiłki, a nawet zdobył się na to, że wystarał się dla nas o wiadro na linie, którem mogliśmy czerpać wodę z morza; po pewnym czasie jednak znużył się taką bezowocną robotą i skoczył na swój hamak, upominając nas, byśmy byli zadowoleni, że „w tapczanach niema pluskiew“.
Uczyniliśmy, co było w naszej mocy (i tak zdziałaliśmy nader mało), poczem namówiliśmy Moirę, by odważyła się spocząć w czystszym z dwóch pokoików — wybraliśmy go dlatego, że od wewnątrz posiadał zasuwę, co zapewniało jej w pewnej mierze niezakłócony spokój i swobodę — natomiast Piotr i ja ułożyliśmy się po drugiej stronie korytarza: Piotr na podłodze ze względu na swą tuszę, ja zaś na jakimś pogruchotanym tapczanie. I doprawdy dziwię się, żeśmy natychmiast usnęli i nie obudziliśmy się prędzej, aż dopiero koło południa, gdy słońce napłynęło strugami przez zaszarzałe szybki okna kajutowego.
Rozgłośne chrapania upewniły nas, że Flint i Bones spali w najlepsze, atoli znany nam głos, paplący gwarą irlandzką, skierował nas ku głównej kajucie.
— E, na cóż ty jeszcze możesz się uskarżać, jeżeli widziałeś, jak ludzi rzucano w morze, jeżeli byłeś na Madagaskarze, we Wschodnich Indjach i w Afryce, skąd pochodzą murzyny? Na mą duszę! słabo mi się robi od twojego kwilenia! Człowiecze, spojrzyjno tylko na mnie, który już od tylu miesięcy jestem korsarzem i w raz z innymi korsarzami brałem udział we wszystkich walkach, jakie oni prowadzili...
— Ale tyś miał w ręce kordelas i muszkiet na ramieniu, — sprzeciwiał się drugi, znany głos. — I chodzisz po pokładzie, nie mając trzewików na nogach, a na głowie masz piękną, jaskrawą chustę, a jeżelibyś chciał holować linę lub kręcić ster, to nikt ci nic za to nie powie, mój Darby. Ale ja skazany jestem na lokajskie zajęcie i noszenie liberji od pierwszego dnia, gdy wyjechałem na morze. I wciąż ino: „Ben, zetrzyj stół!“ albo też: „Nalej w kielichy, Benjaminie Gunn!“ albo „Przynieś mi tytoniu, Gunn!“ Jestem takim samym korsarzem jak ta irlandzka dziewczyna...
— Nie wspominaj o niej, bo użyję stryczka na ciebie! Nie życzę sobie, byś mi się tu zanadto puszył. Czyż kapitan nie dał mi cię za służącego? A jakże! „Bodaj to...“ powiedział, gdyśmy cię zabrali — „Darby, jesteś dobrym chłopcem kajutowym i w czepku się urodziłeś. Daję ci tego chłopaka, aby cię wyręczał“.
— Juści, a obiecywano, że mnie uwolnią od liberji — odpowiedział Gunn z gniewem, — a jeżeli...
Właśnie w tej chwili wkroczyliśmy do kajuty; on przerwał, kuląc się w sobie pod wpływem nagłego zakłopotania, jakiego doznawał zawsze, gdy znalazł się w obecności kilku osób. Darby Mc Graw, nie mniej zaskoczony, zerwał się z fotelu, w którym się rozwalał, i pochylił czoło przed Moirą, z gorliwością poganina, kłaniającego się bożyszczu. Za cały przyodziewek miał parę płóciennych hajdawerów, spiętych w pasie, oraz zawój na głowie, z pod którego wymykały się jego rude włosy. Kordelas dyndał mu u lędźwi, a za pasem miał zatknięte trzy pistolety.
— Pan Bob! — zawołał. — I pan Piotr też! I... i... panna O‘Donnell... doprawdy, jakaż to harfa w tej chwili zagrała we mnie czarowną muzyką?
I roześmiał się; pomimo tylu miesięcy, spędzanych na Koniu morskim, uśmiech jego był tak słoneczny, jak niegdyś w kantorze przy ul. Perłowej.
— Racz mi wybaczyć, łaskawa pani dobrodziejko, bom-ci ja sam Irlandczyk, a gdy patrzę na oczy pani, to mi się mimowoli przypominają jeziora Wicklow.
Moira klasnęła w dłonie.
— Wicklow! — zawołała. — Właśnie w Wicklow jam się urodziła, stamtąd i przódziej pochodziła moja matka.
— A, więc jakże się raduję, żem panią spotkał w tej stronie świata — odpowiedział Darby, uderzając butnie dłonią w rękojeść swego kordelasa. — Boć gdybyśmy się spotkali w Wicklow, ja byłbym sobie ot, synem zwykłego błociarza[64], a pani byłabyś wielką damą.
Śmiech Moiry zadźwięczał nutą czarownych dzwonków, jakiej nie słyszałem od czasu, gdy jej ojciec poległ na pokładzie Jakóba.
— Więc to ty jesteś tym chłopcem o srebrnym głosie! — odezwała się. — Ale jeżeli ty pochodzisz z Wicklow, mój Darby, to tak jakbyśmy byli sobie krewni.
Naraz spoważniał.
— Ale ja, która mogłabym ci być starszą kuzynką lub nawet siostrą, muszę cię zapytać, czemu jesteś korsarzem. Czy nie pochodzisz z uczciwej rodziny?
Darby zafrasował się nie mniej, jak Ben Gunn.
— I owszem, widzi panienka... Zawsze bardzo rwałem się do morza... Byłem sobie tylko zwykłym chłopcem do posyłek... Aż ci tu Długi Jan powiada...
— Darby, — przerwała ona surowo, — od jak dawna nie byłeś u spowiedzi?
On zaczął bić się końcem pochwy kordelasa po palcach bosej nogi.
— No... może miesiąc... może, jakby to powiedzieć... doprawdy, jeżeli panienka tego ode mnie wymaga...
— Pewno wiele miesięcy! — postawiła twardo sprawę.
— Nie będę temu przeczył — potwierdził, rumieniąc się ze wstydu.
— I ty jesteś rodem z Wicklow, Darby!?
— Nie moja to wina, że nie mogłem znaleść księdza.
— Juści, kto znajdzie księdza na okręcie korsarskim? A coby ksiądz powiedział, gdybyś poszedł do niego i wyznał mu to, coś tu nabroił? O Darby, wyrośniesz na złego człowieka!
Darby był skruszony.
— Na mą duszę, nigdy o tem nie pomyślałem! Doprawdy, nikt nie będzie bardziej żałował ode mnie... jeżeli trafi mi się sposobność. Ale widzi panienka... dopóki ktoś obcuje z piratami, musi być im podobny, ale kiedy się od nich wyrwie, to będzie miał czas wszystko naprawić...
I usiłował pokryć swe zmieszanie, dybiąc na Ben Gunna, który stał drżąc przez cały czas tej rozmowy.
— Cóż to za sposób postępowania, lokajczyku? — zapytał, przewybornie naśladując sposób przemawiania Flinta. — Czy jesteś tak głupi, czy zalękniony, iż nie widzisz, że czekamy na kęs strawy?
— Stój, stój! — wdałem się wtę sprawę, widząc że biedny Gunn już zaczyna się gramolić z kajuty. — Skądeś ty się tu wziął? Zdaje mi się, że kapitan Flint odkomenderował cię do twych dawnych obowiązków?
— Nie wiem, co to znaczy odkomenderować, panie Ormerod — odrzekł głupowato, — lecz ma pan rację, że spełniam dawne swe obowiązki. Zeszłej nocy wyobraziłem sobie, że już przyszła kreska na kapitana Murraya... co, jak słyszę, okazało się prawdą... więc powiadam do siebie: „Ben, idź do kapitana Flinta i zgłoś się, że jesteś człowiekiem, który z całej duszy pragnie mu służyć... jako tęgi marynarz... niech mu da do tego sposobność!“
I szurnął nogami, patrząc na mnie z ukosa.
— A cóż na to rzekł kapitan Flint? — zapytałem.
Ben Gunn kłopotliwie poskrobał się w łepetę.
— Ostatecznie powiedział, że jestem za dobrym lokajem, by miano mnie marnować. Potem zawołał Darbego i powiedział, że dobry chłopak kajutowy zasługuje na własnego służącego... to mówiąc, wskazał na mnie. Taki to mój los, panie łaskawy! Urodziłem się pod nieszczęśliwą gwiazdą... zaraz potem dano mi liberję pazia... i żyłem nieszczęśliwie. I umrę pono nieszczęśliwie, paniczku. A le nie chcę umierać w liberji, nie, mościpanie!
I szurnął nogą w ukłonie.
— Co za kiep i prostaczek! — sarknął Darby z niechęcią. — I jemu zachciało się być korsarzem!






ROZDZIAŁ XXI.
Fortele Flinta.

Gdy jeszcze zajęci byliśmy jedzeniem, do kajuty niepewnym krokiem wtoczył się Bones; gdy rzucił wzrokiem na Moirę, jego wyżółkła twarz pofałdowała się w grymas, mający oznaczać galanterję.
— To mi się podoba! całkiem jak w domu! — odezwał się. — Chodźno tu, lubciu, siądź na kolanach Billa i pokraj mi ten kawałek mięsa na talerzu.
Chciałem się zerwać z miejsca, ale Darby już mnie uprzedził.
— Jeżeli ważysz się choćby palcem ją ruszyć, to ci wpakuję kulę w serce! — krzyknął nań swym przeraźliwym głosem chłopięcym.
— Tego ci się zachciewa, ty ruda małpo...!
— Moja głowa jest szczęściem okrętu — z dumą odparł Darby. — Im mniej będziesz na nią wygadywał, tem lepiej dla ciebie.
— Zaraz zobaczymy! — warknął Bones. — Jesteś tylko sługusem i niczem więcej, mój chłopcze; ja zaś...
Pochwycił za rękojeść kordelasa; ale Darby, bynajmniej nie zatrwożony, wymierzył w niego pistolet, długi, jak ramię chłopaka. Zanim jednak doszło do walki, z korytarza wypadł Flint i uchwycił Bonesa za łopatkę.
— Cóż to takiego, Billu? — zapytał — Czy nie możemy spotkać się z sobą, by nie zastać burdy wywołanej przez ciebie?
— Więc chcesz, bym miał przyjmować obelgi i wyzwiska od tego rudego szczura lądowego, co go Długi Jan wyłowił w Nowym Jorku? — wrzasnął Bones.
— Bynajmniej — odparł Flint. — Darby, jesteś mojem szczęściem i opatrznościowym chłopcem, ale wytrzepię ci plecy harapem, jeżeli będziesz wywoływał burdy!
— To on chciał wywołać burdę — odpowiedział Darby w zacietrzewieniu. — Czyż on nie ubliżył pannie O‘Donnell? Dalipan, jestem Irlandczyk, jej ziomek, i zabiję każdego szubrawca, który jej da powód do płaczu... choćby to był niewiem kto!
— Powoli, bratku, — upomniał go Flint. — Cóż to takiego Billu?
— A niechże będę skończonym draniem, jeżeli wiem, czemu tak ją wyróżniają — huknął Bones. — Jestem sztorman... a jeśli...
Krwią nabiegłe oczy Flinta wpatrzyły się weń prawie taką samą bezzwłoczną mocą, jaką często, bywało Murray poskramiał swą załogę.
— Powinieneś mieć więcej rozumu w głowie, Billu, — ozwał się spokojnie. — Przed chwilą właśnie Długi Jan doniósł mi, że załoga zażądała zwołania wiecu, a Bóg wie, co tam knuje Allardyce i jego szajka. Ty zaś chcesz targnąć się na paragraf czwarty! U licha! Wiele zarzutów miałem przeciwko Andrzejowi Murrayowi, ale jeden z jego postępków uważam za najmądrzejszą rzecz, na jaką zdobył się jakikolwiek harnaś (zresztą przed nim uczynił to już Bart Roberts)... jest to zaś paragraf czwarty.
— Kobieta jest zdobyczą tak, jak i skarb — mruczał Bones.
— O nie! kobieta nie jest zdobyczą — ale przeszkodą. Wiesz, co się dzieje, gdy na statku korsarskim są kobiety. Powstaje zazdrość, bójki i leje się krew, jak w bitwie. Nie możemy sobie pozwalać na utratę więcej ludzi, Billu. Z całej drużyny okrętowej pozostało jedynie stu pięćdziesięciu ludzi...! Zapowiadam, że od dnia dzisiejszego wrzucę w morze każdego, kto porwie się do noża.
— Dobrą rzecz uczynisz — rzekł Bones.
— Będziemy nad tem czuwali. W każdym razie nie pozwolę na bójki o kobietę.
I spojrzał złowrogo.
— Rzuciłbym tę dziewkę w morze, gdyby nie to, że przez nią mogę odnaleść skarb, ukryty przez Murraya.
— Jeżeli ją skrzywdzisz, nie dowiesz się ni słowa od nikogo z nas.
— O, polegajcie na tem! — furknął Flint. — Wasze szczęście, żeście żywi!... a jedyną tego przyczyną jest, że wiecie to, co mi potrzebne.
I odwrócił się znów do Bonesa.
— A teraz, zapamiętaj to sobie, Bill, masz zostawić ją w spokoju. Gdy już dostaniemy ten skarb, będziesz mógł dowoli bawić się z dziewkami czy też czego dusza żywo zapragnie.
— Juści, jeśli go dostaniemy!
— Będzie to prędzej, niż się zdaje! — odrzekł Flint.
— Akurat! teraz, gdy cała załoga domaga się rozpuszczenia na cztery wiatry! Gdy Allardyce zapowiada, że jutro pójdzie do domu! Widziałem, że dawałeś sobie radę w przeciwnościach, ale ty nie jesteś Andrzejem Murrayem!
Ten docinek rozdrażnił Flinta. Twarz mu posiniała, jak to się zdarzało, gdy wprawiono go w zły humor lub gdy przebrał miarkę w napoju.
— Zobaczymy! — fuknął. — Jeszcze ich nauczę! Nie jestem Andrzejem Murrayem! Może i nie. Ale mamci ja własne fortele, Billu! Tak, fortele moje rodzone, Flintowe! A są one nienajgorsze!
Naraz przypomniał sobie o naszej obecności.
— A wy tam trzymajcie język za zębami. Nic tam nie wypaplać Janowi Silverowi, ani też nikomu innemu. Ty zaś, moja dzierlatko, — zwrócił się do Moiry, — schowaj się gdzieś dobrze zarówno ze względu na mnie jak i na siebie. Jest to okręt korsarski, spotkać się tu można z grubijaństwem, a...
— Nie troszcz się o pannę O‘Donnell — ozwał się Darby ufnym głosem. — Ja już się nią zaopiekuję.
— Aha, ty się do tego weźmiesz! — roześmiał się Flint. — Jesteś dopiero w zawiązki lat młodzieńczych... do kroćset, co za chłopak! No dobrze, strzeż ją od złej przygody, a skoro podzielimy się skarbem, może upiecze ci się jakaś uboczna gratka. Chciałbyś ją mieć, hę?
— Więcej-ci ona warta, niż wszystkie skarby, co się tu znajdują — zapłonił się Darby. — A racz sobie zapamiętać, co ci powiem, kapitanie Flincie. Jeżeli stanie się jej jaka krzywda lub sercu jej ból ktoś zada, to pożegnaj się ze swem szczęściem... tak, będziesz szczęśliwy, jeżeli ci się uda ujść z całą szyją.
Flint pobladł.
— No, no, Darby — jął go uspokajać. — Nie gadajże tak po próżnicy; to nie wyjdzie nam na dobre. Ja zawsze byłem dla ciebie bardzo uprzejmy... i...
— I ty właśnie przyczyniasz się do zguby naszego szczęścia — rzekł Darby. — Powiem ci tylko tyle, że masz się obchodzić uprzejmie z tą wytworną panienką, gdyż biada ci, jeżeli ktoś wyrządzi jej jakąkolwiek przykrość lub krzywdę!
— Jest-ci ona całkiem bezpieczna — odpowiedział Flint. — Ja nigdy nie wyrządzę jej krzywdy. Będziemy ją tu trzymać, dopóki nie dobędziemy tego, co zostało zakopane na Skrzyni Umrzyka, potem zaś ona i ci dwaj koźlarze mogą sobie wziąć czółno i jechać, gdzie im się podoba... a...
— I ja z nimi pojadę — dodał Darby.
— I nie, nie, Darby! Pomyśl-no, ile złota mieć będziesz na pokładzie Konia morskiego! Zresztą potrzeba nam jeszcze będzie twojego szczęścia.
— Szczęścia! — nadał się Darby, — Bodaj grom spalił to moje szczęście! Więcej z niem kłopotu, niż pożytku.
Tymczasem Bones pochwą kordelasa odtłukł szyjkę butelki z rumem i wlał sobie w gardło łyk, jakiby się zmieścił w sporej szklanicy, i popłókiwał sobie krtań, by odczuć cały smak płomiennego trunku.
— Zostaw dla mnie resztę! — zawołał Flint chciwie. — A—a—a—aa! Nic tak nie dodaje serca człowiekowi, jak łyk dobrego rumu, mój Billu. No, Darby, dokończ-że tego! To-ci mi zuch! A nie mówcie już więcej o utracie swego szczęścia. W dniach najbliższych bardzo nam będzie potrzeba szczęścia... ba, nawet dzisiaj, jak powiada Bill, to oto Tomasz Allardyce i gromada mazgajów drze się, że powinniśmy poprzestać na tem cośmy zdobyli, rozwiązać naszą bandę i ratować głowę na karku.
— Nie tyle się boję Tomasza Allardyce, — rzekł Bones rozważnie, — ile Silvera. On ma głowę nie od parady... ten Długi Jan... a wszystka wiara wali jak w dym do niego, odkąd udało mu się wziąć fortelem warownię.
Flint kiwnął głową.
— Masz rację, jednakże przeoczyłeś rzecz jedną, a mianowicie, że Jan jest tego samego zdania, co ja, co się tyczy rozpuszczenia załogi. Gdy już cały skarb będzie wydobyty, wtedy tylko czekać burzy. Ale w chwili obecnej, Billu, Silver — zarówno jak ty i ja — pragnie jechać z nami w kupie.
— Być może — odrzekł Bones, raczej wątpiąco, niż z przekonaniem.
— Być może? Niechże będę skończonym ciemięgą, jeżeli nie mam racji.
To mówiąc, Flint powstał ze stołka, na którym siedział.
— Chodź ze mną na pokład, a ja ci pokażę. Ty również, Darby, Nie, nie, mój chłopcze — ozwał się, widząc, że tenże się ociąga, — twoja obecność będzie mi potrzebna. Powiadam ci, że twoja czerwona łepeta jest najlepszą flagą, pod jaką zdarzyło mi się kiedykolwiek żeglować.
U wyjścia na korytarz zatrzymał się i przemówił do nas, spozierając przez ramię:
— Pamiętajcie, co mówiłem o dziewczynie. Trzymajcie ją w ukryciu.
I pchnął Darbego przed sobą.
— Biegnij co żywo i zwołaj ludzi na tył okrętu! — rozkazał. — Co za chłopak! Billu, coś tam masz rzadką minę! Przystrój se gębę uśmiechem i zaśpiewaj jakąś piosenkę. Nie pozwolimy, żeby te kpy z forkasztelu pomyślały, że jesteśmy strapieni — hę?
I głos jego zahuczał głucho wśród ciasnych ścian korytarza:

Pięknym i wielkim okrętem był Słoń,
Na wszystkich morzach słynął;
Minąwszy Kanał, pruł słoną toń,
Do Indyj Wschodnich płynął.


A młodszy bosman, Dicky Lamb,
Podmówił żeglarską czeladź:
„Do kroćset! dobrą rzecz radzę wam!
Krwi trochę warto przelać!“

Bones przyłączył się do pieśni, wpadając w sam środek melodji:

Jest nas czterdziestu trzech — każdy zuch!
Zaś kupców dziesięciu, a z nimi
Kapitan, kucharz i sztormanów dwóch
I chłopak — półgłówek Simmy.

Razem piętnastu na czterdziestu trzech —
Uciechę będziem mieć rajską!
W nocy ich zdybiem... czy kto żyw, czy zdechł —
Hul! go w zatokę Biskajską!“

Wył wicher, miotając żagle tam i sam —
Noc była to pełna grozy,
A Portugalczyk i Dicky Lamb
Związali szypra w powrozy.

W tej chwili stanęli już na pokładzie, a Flint przerwał na chwilę śpiewanie, by zakrzyknąć gromkim głosem:
— Na tył okrętu, durnie! Żądaliście zwołania wiecu, więc będziecie go mieli. A niechże cię, Billu! nie możesz śpiewać głośniej?
— Głośniej?! — mruknąłem do Moiry i Piotra. — Ależ chyba i na Lunecie możnaby ich dosłyszeć.
— Pst! — upomniała mnie Moira. — Chciałabym usłyszeć ciąg dalszy. O, teraz śpiewa Darby... i inni.
Kilkanaście głosów podjęło dziką śpiewkę:

Sztormana w morze Sandy Grant zmiótł,
Trzasnąwszy go mocno po kufie;
W łóżku nożami drugi sztorman skłut —
Toż kupcy, co spali na rufie.

Kucharza zduszono wśród solonych miąs; —
Lecz nikt Simmy‘ego nie znajdzie,
Bo od ich pogróżek mózg nazbyt się wstrząsł
Biednemu niedorajdzie....

Zaszył się kędyś w najciemniejszy kąt
Z toporem, świdrem i piłą —
I śmiał się z uciechy, gdy morze swój prąd
Przez otwór wyrżnięty wtoczyło...


Ach, w taki to sposób wielki Słoń
Na wodach Biskajskich zginął.
Już nigdy nie będzie przez morską toń
Do Indyj Wschodnich płynął...

Gdy dochodzili do ostatniego wiersza, śpiewała już chyba cała załoga. Talerze, stojące na stole przed nami, pobrzękiwały od rozhuku śpiewających głosów.
— Doskonała pieśń! — ozwał się głos Flinta. — Najlepsza ze wszystkich, jakie znam, z wyjątkiem „Piętnastu chłopów“. Nie jestem kaznodzieją, ale nie mogę się opędzić od myśli, że każda załoga w gronie swem posiada takiego cwaniaka, jak Simmy, co to zawsze chce dla siebie pieczeń upiec, a nie zważa na to, co myślą jego kamraci.
Nie było na to żadnej odpowiedzi, jak tylko klaskanie bosych nóg po pokładzie i szmer gromadzących się ludzi.
— No, zacznijcie przemawiać, marynarze! — mówi! dalej z odcieniem złośliwości w głosie. — Czego wam potrzeba? Doszły mnie słuchy, jakoby tu mówiono o tem, by dać mi Czarną Plamę... mniejsza o to, jakie będą skutki... a potem popłynąć na własną rękę do domu... i basta. Cóż mi tu chcecie wykładać, pytam!
Sień kajutowa, niby tuba okrętowa, donosiła wszelki gwar z pokładu do naszych uszu; jednakowoż słyszeć nie było to samo co widzieć, przeto Piotr i ja namówiliśmy Moirę, by poszła do swej alkowy, a sami przysunęliśmy się do samych drzwi, wychodzących na pokład, gdzie toczyły się właśnie obrady.
Była to scena prawie taka sama, jak ta, której świadkiem byłem na parę nocy przedtem, gdym podglądał przygotowania Flinta do napaści na Murraya. Flint siedział, jak wówczas, na przewróconej beczce, mając przy sobie Bonesa, Silvera, Pew i jeszcze kilku innych. Reszta załogi siedziała w kucki półkolem na deskach pokładu — można było dostrzec ich bronzowe oblicza i tatuowane piersi. W powietrzu było parno, dlatego też wszyscy obecni mieli na sobie tenże przyodziewek, co Darby, a mianowicie tylko parę hajdawerów, najczęściej zakasanych powyżej kolan.
W półkręgu siedzących marynarzy najbardziej wyróżniał się wysoki, chudy mężczyzna o przydługich, żółtawych włosach i wyzywającej minie. On to dźwigał na sobie ciężar rozprawy z Flintem, opierając się o pewnej mierze na siedzącej za nim gromadce złożonej z kilkunastu ludzi.
— Tak, tak, Tomaszu Allardyce — mówił Flint właśnie gdyśmy dostali się na miejsce, skąd można było ich poglądać. — Tyś to najwięcej sprzeciwiał się napastowaniu Murraya.
— Czyż nie miałem słuszności? — odciął się Allardyce. — Czy nie stało się wszystko tak, jakem wam przepowiadał? Wyrżnięto nas jak bydło.
— Nie wszystko idzie pomyślnie od samego początku — odpowiedział Flint. — Ale zważcie-no sami, druhowie, co już udało się nam osiągnąć.
— Nie twoją to zasługą! — uparł się Allardyce. — Tylko ślepemu szczęściu zawdzięczać to należy, że burza rozbiła okręt Murrayowi, a nam udało się jej uniknąć.
— Aha! — ozwał się Flint przymilnie. — Masz rację, mówiąc o szczęściu. Tego samego określenia ja użyłem, Allardyce. Bo, widzisz, szczęście najwięcej popłaca, a mnie ostatniemi czasy szczęście bardzo sprzyjało; nikt temu nie potrafi zaprzeczyć. Do czegokolwiek rękę przyłożę, to mi się udaje.
Szmer potwierdzenia przyjął te słowa, zaś człowiek o żółtych włosach wykrzyknął:
— Dobra to rzecz szczęście, ale każdemu szczęściu przychodzi kres, a ja ci powiem, kapitanie, że już przeciągasz w niem strunę.
— Jeszcze mi tego mało — rzekł Flint. — Wyznam ci otwarcie, że chciałbym w dwójnasób zwiększyć swe szczęście. Widzicie, kamraci, — zwrócił się do kilkuset ludzi, którzy zalegali pokład, — moje szczęście zdobyło nam ośmset tysięcy funtów, a ja chciałbym zeń skorzystać, by zdobyć drugie ośmset tysięcy. Do tego zaś potrzeba mniej szczęścia, niżby się komu zdarzyć mogło, gdyż najcięższe zadanie zostało już wykonane. Mamy troje brańców, którzy znają tajemnicę zakopanego skarbu Murraya, nam zaś pozostało tylko popłynąć na Skrzynię Umrzyka, wysadzić tam gromadkę ludzi i załadować skarb na okręt.
— Dobrze, ale przypuśćmy, że jakaś fregata nas dopadnie? — zawołał jeden z ludzi, siedzących obok Allardyce‘a.
— Zależy, jaka fregata, mój człowieku, — odrzekł Flint spokojnie. — Jeżeli hiszpańska, to mogę ją pobić. Przed angielską zdołam uciec. Jeżeli francuska... to jeszcze nie wiem.
— Okręt jest zbutwiały. Nie zdołamy uciec, — rzekł Allardyce. — Nie, towarzysze, powiadam, że mamy już ośmset tysięcy funtów i powinniśmy na nich poprzestać. Na każdego wypadnie po parę tysiączków.
— Tak, tak — ozwały się głosy. — Rozwiązać załogę, póki sprzyja nam szczęście.
— Rozwiązać?!... gdy prawie mamy już w kieszeni drugie ośmset tysięcy! — krzyknął Flint. — Nigdy nie słyszałem głupszej mowy!
— Lepiej zachować życie i ośmset tysięcy funtów, niż wytracić trzecią część załogi, by zyskać drugie tyle! — nalegał Allardyce zawzięcie.
— Nie, nie!... dopóki mam prawo cokolwiek stanowić w tej mierze! — wrzasnął Flint. — Niech mnie czort weźmie, jeżeli mam utracić bogactwa, dla których tyleśmy się natrudzili i walczyli... byle tylko przypodobać się garstce patałachów, którzy nie mają odwagi, by jeszcze trochę nadstawiać karku!
Zaczęto kolejno wypowiadać zdania, oświadczając się za tą lub tamtą stroną; cała drużyna podzieliła się na dwa obozy. Allardyce zaczął zyskiwać przewagę.
— Jeżeli mówisz o utracie skarbów, kapitanie, to właśnie ty sam godzisz się wystawić na szwank te ośmset tysięcy funtów, które mamy już w garści. Wyprawimy się po jedne skarby, a możemy, i to prawie niechybnie, utracić to, co już posiadamy.
Flint, zamyśliwszy się, spojrzał z ukosa na żółtowłosego mężczyznę.
— Mogłoby to zaiste być dobrym argumentem, Allardyce, gdyby to było prawdą, — zauważył; — jednakowoż jest inaczej. Prawdą jest, że mam zamiar ukryć bezpiecznie cały skarb przez nas posiadany, zanim wyprawimy się na Skrzynię Umrzyka, znajdujący się na okręcie Skarb jest nieszczęściem dla okrętu, jeżeli nie ma zapewnionego użytku. Dlatego to kazałem wam zostawić na lądzie tę część skarbu, którą Murray przeniósł do stanicy.
Allardyce uniósł się gniewem.
— A jakże, chcesz umieścić skarb tam, gdziebyś mógł położyć na nim swą łapę, a potem dać drapaka przed nami!
— Jakżebym mógł tego dokazać, Allardyce? — zapytał Flint łagodnie.
— Gdybym wiedział, co knowasz, byłbym ci w tem przeszkodził.
— A, przeszkodziłbyś mi?
— Przeszkodziłbym!
— Bardzo to ładnie z twej strony — rzekł Flint. — Chcę cię przekonać, czy chcesz czy nie chcesz, że mam względem was dobre zamiary. Zaraz je wam wyłuszczę: Nasamnrzód, kamraci — mówił, zwracając się do całej załogi — czy życzycie sobie zdobyć bez walki osiemset tysięcy funtów?
Ogromna większość przyklasnęła tym słowom.
— Powtóre, kamraci, czy zgadzacie się, by skarb, który posiadamy, został zakopany tu na Rendezvous, aż do czasu gdy przywieziemy ową część, która spoczywa na Skrzyni Umrzyka?
— A któż go zakopie? — wtrącił posępnie Allardyce. — Łatwo-ć to kilku ludziom tak zakopać skarb, że nikt oprócz nich samych go nie odnajdzie... a jeżeli oni nagle gdzieś znikną, cóż poczną ich kamraci?
— Jest w tem nieco słuszności — przyznał Flint. — Niechże więc na tem stanie, Allardyce, że zakopiesz go ty razem ze mną.
Żółtowłosy mężczyzna potrząsnął głową.
— Z nas dwóch powróciłby tylko jeden... a nie byłbym to ja...
— Masz chyba o mnie nazbyt wielkie mniemanie? — zadrwił Flint. — Ale dajmy na to, że weźmiesz z sobą paru przyjaciół? Czuł-żebyś się wtedy bezpiecznie?
— Iluż?
Flint zwrócił się do Silvera, którego bystre oczy bacznie przyglądały się twarzom obu stronnictw, biorących udział w sporze.
— Ilubyś ty naznaczył, Długi Janie?
Pociągła twarz Silvera wykrzywiła się śmiechem z lekka drwiącym.
— Przyjąwszy, że będziesz sam jeden po tej stronie, kapitanie, radziłbym wziąć pięciu... a sześciu, licząc razem z nim.
— Sądzisz, że on będzie ode mnie bezpieczny, mając przy sobie pięciu przyjaciół? — zapytał Flint z powagą.
— Sześciu w sam raz wystarczy do zakopania skarbu — odrzekł Silver, szerzej niż zwykle rozdziawiwszy usta w uśmiechu. — Z tobą będzie siedmiu... a siedem to liczba szczęśliwa.
Flint popatrzył nań z podziwem.
— Widzicie, jak to Długi Jan wymędrował? Siódemka jest szczęśliwa, prawda! Tak, ale dla kogo! No Allardyce, coż ty na to? Czy będziesz czuł się bezpiecznie pod osłoną sześciu przyjaciół?
Kilku ludzi się roześmiało.
— Tak, — odrzekł żółtowłosy mężczyzna.
— Więc już sprawa postanowiona — rzekł Flint. — Teraz ich sobie dobieraj. Zaczniemy zaraz przenosić skarb na brzeg, a gdy to zostanie ukończone, natychmiast wyruszymy na wyspę: ty, ja i twoi przyjaciele. Bill obejmie komendę nad statkiem. Najlepiej Billu, jeżeli będziesz trzymał Konia morskiego na wschód od wyspy, jeżdżąc tu i tam, stosownie do pogody; jeżeli będziesz stał tu bezczynnie, to powstaną burdy i ludzie będą wychodzili na brzeg, a wtedy nigdy nie uporamy się z robotą.
— Jak długo tam zabawicie? — zapytał Bones, śmiejąc się znacząco.
Flint zawołał na Allardyce‘a, który pochłonięty był rozmową z gromadką swych popleczników.
— Jak ci się zdaje? ile czasu zabierze nam uprzątnięcie dwóch działów skarbu, Allardyce? Złoto i srebrną monetę złożymy w jednym schowku, a sztaby srebrne w drugim.
— Skądże mogę wiedzieć? — warknął Allardyce.
— „Skąd on to może wiedzieć?“ powiada! — powtórzył Flint posępnie. — Wobec tego, Billu, będziesz pływał tam i sam, tak jak ci powiedziałem, a gdy będziemy już gotowi, by wsiąść na okręt, wyjedziemy łodzią z zatoki. Jest to chyba jasne i proste załatwienie sprawy? Niema mowy o jakowemś nieporozumieniu lub szwanku.
Poczem ruszyli obaj w stronę rufy, przeto Piotr i ja daliśmy nura do swej sypialni. Oni weszli do pokoju Bonesa, który przylegał do alkierza Moiry; przez pewien czas słyszeliśmy, jak rozmawiali przyciszonym głosem. Gdy wychodzili, Flint przemawiał:
— Pamiętaj, Billu, sprawuj swe dowództwo łagodnie, ale nie pozwól im się rozpuścić na dziadowski bicz. A tej dziewce daj spokój; wywołałoby to tylko niesnaski wśród załogi.
Bones odpowiedział stekiem przekleństw.
— Jesteś dureń — zmienił naraz temat rozmowy, — że pozwoliłeś Długiemu Janowi, by postawił ciebie oko w oko przeciwko sześciu ludziom. Przecież nawet Murray...
— Milczeć! — krzyknął Flint głosem w którym wyczułem najwyższe napięcie złości. — Murray to, Murray tamto... do pasji mnie doprowadza to ciągłe bajdurzenie o tym człowieku. Pokażę tym drabom, że sposoby Flinta są tak niezawodne, jak sposoby Murraya. Gdzie są moje flamandzkie pistolety?
Gdy nareszcie odeszli, spojrzałem pytająco na Piotra.
Ja — przemówił Holender.
— Ale jeden na sześciu! Co o tem sądzić?
— On chce schować skarb tam, gcie tylko on sam bęcie mógł się dostać. Ja, to wszistko.
Rankiem szóstego dnia zostałem obudzony donośnym krzykiem na pokładzie, a w chwilę później do mojego pokoju wpadł Darby Mc Graw, tak podniecony, że jego żargon stał się niemal niezrozumiały.
— Śpiesz się, śpiesz się, panie Bob! — zawołał. — Flint wraca... ale tylko sam... sam jeden.
Obudziłem Piotra, ubraliśmy się i wybiegliśmy na główny pokład, który był zatłoczony korsarzami, patrzącymi z osłupieniem poza barjerę sztymbortu. Słońce właśnie wschodziło, a wyspa, mroczna i posępna, wyłaniała się stopniami z pienistych bełtów dunugi. Koń morski stał od niej na południe, mając po prawej stronie Białą Opokę a przed sobą wejście do zatoki Kapitana Kidda. Wbok od wylotu tejże widać było płynącą ku nam łódkę, którą zostawiliśmy byli przy brzegu dla Flinta i jego towarzyszy. Siedział w niej, wiosłując, jeden tylko człowiek o głowie obwiązanej jasno błękitną chustą.
— Ale skądże pewność, że to Flint? — zawołałem. — Jest odwrócony do nas plecami, a z tej odległości...
— Za pozwoleniem, panie Ormerod, — ozwał się Silver, stojący tuż przy mnie, — dostrzegliśmy go przez szkła. Bill — tu wymachnął swobodną ręką w stronę rufy, gdzie Bones przechadzał się tam i z powrotem koło sternika, — ...Bill jest pewny, że to on.
Kulawiec uśmiechnął się i zniżył głos:
— Waszmość się temu dziwisz? co?
— Jeden na sześciu! — tyle tylko zdołałem z siebie wydobyć.
Ja — potwierdził Piotr, chichocąc.
Silver uśmiechnął się znowu.
— Tak, jeden na sześciu. Flint to chłop silny, a wściekły rezykant. Jakże się waćpanom zdaje, cóż on teraz zrobi z mapą?
— Jaką mapą?
— Kiedy się zakopuje skarb, to trzeba narysować mapę — wyjaśnił Silver tonem wyroczni. — Jeżeli więc jeden tylko człowiek wie, gdzie skarb zakopano, a przytem ma on mapę, to skarb jest bezpieczny aż do dnia sądnego... chyba, że ktoś inny zwędzi mu tę mapę.
— No, przecież on nie da mi tej mapy, — odparłem krótko.
— Nie-e-e, na to się nie zanosi. Lecz jeżeli on ją schowa tam, gdzie będziecie mogli dostać ją w swe ręce, lub zobaczyć, że on ją daje komu innemu, wspomnijcie, że Długi Jan jest waszym przyjacielem, mospanowie. Przyjacielem, pamiętajcie to słowo. A stare przysłowie powiada, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.
Jego czarne oczy zalśniły przenikliwie, spoczywając kolejno na twarzy Piotra i mojej. Wnet-że potem pokusztykał w stronę rufy, krzycząc:
— Spuszczać liny, kamraci. Pomóżcie kapitanowi wciągnąć łódkę na pokład.
W tej chwili skręciliśmy pod wiatr i jęliśmy podjeżdżać, tak iż Flint płynął obecnie ku nam od nawietrznej strony, wiosłując powoli, długiemi, nieskwapliwemi uderzeniami, jak człek bardzo strudzony, ale całą duszą oddany dokonywaniu uciążliwego przedsięwzięcia. Teraz, gdy był już tak blisko, mogliśmy dostrzec, iż przewiązka na jego głowie pokryta była skrzepami krwi. Jego surdut i koszula podarte były na strzępy, a trzewiki i pończochy umurdzane w błocie.
Rzucono mu pęk lin, on zaś przywiązał je starannie do plichty i przodku łodzi, poczem zaczął się wspinać po szczeblach bocznej drabinki, poruszając się sztywnie, ale z nieomylną sprawnością. Gdy jego twarz pojawiła się nad parapetem burty, ludzie stojący najbliżej rozdziawili gęby i cofnęli się wstecz, następując na nogi tym, którzy stali poza nimi. Takiej twarzy nie widziałem nigdy w życiu. Uderzała w niej nietylko okropna siność cery i kłębowisko żył, nabrzmiałych czerwono pod skórą, ale i wrażenie przeżyć, przechodzących miarę zwykłego ludzkiego zrozumienia. Oczy pałały mu dzikim blaskiem. Usta zacięły się w dąs nienawiści. Na jego gładkich policzkach wyżłobione były rysy lęku, gniewu, mściwości, żądzy, nieokiełznanej ambicji, — ba, nawet i szyderstwa.
Zsunął się na pokład i bacznie spojrzał po wszystkich wokoło.
— No, jestem już tutaj! — wycharczał. — Hej, Darby, przynieś mi butelkę rumu. Co żywo chłopcze!
Darby, trzęsąc się i pobladłszy na twarzy, skoczył wypełnić zlecenie. Nikt nie odzywał się ni słowem, a Flint jął się śmiać — jakże ohydnie!
— Nie cieszycie się z powrotu swego szypra, hę? Jak się wam powodzi, Billu?
Bones ramionami przebił sobie drogę poprzez ciżbę, ale i jemu słów zabrakło, gdy stanął oko w oko z przerażającą i ohydną postacią Flinta.
— Nam... nam... nam dobrze się wiedzie — wyjąkał nakoniec.
Jedynie Silver, jak się zdawało, pozostał niewzruszony.
— Było was siedmiu, gdzieście odeszli na ląd — odezwał się wykrętnie, — a jeden tylko powrócił na okręt?...
Flint zaśmiał się powtórnie owym piekielnym śmiechem.
— Tak, sześciu zostało na lądzie, Silverze; sześciu tęgich chłopów. Sześciu, powiadasz... a siódemka jest szczęśliwa. Dalibóg szczęśliwa! I jeszcze jak szczęśliwa! Allardyce powiadał, że z sześcioma czuje się bezpiecznie! Ho, ho, ho!
— Gdzie... gdzie... oni się znajdują? — zapytał Bones.
— Na lądzie, powiedziałem wam, Billu. Wszyscy bezpieczni... na lądzie...
— Nieżywi? — dopytywał się Bones.
— A jakże... wyciągnęli kopyta... jak Henryk Morgan... lub Avery...
Przez ciżbę jął się przepychać Darby, niosąc odkorkowaną butelkę rumu. Flint wyciągnął obie ręce i począł roztrącać ludzi na prawo i na lewo, by utorować chłopcu drogę.
— Rumu! — zawołał. — Tego mi potrzeba. Rumu!... i to dużo!
Pochylił głowę wtył, przyłożył do warg butelkę — i zaczął pić, pić bez końca. Słychać było bulgot trunku przelewającego mu się przez grdykę.
— Aaaa — aa! — odetchnął. — To pyszna rzecz! Przynieś mi jeszcze jedną, Darby.
Cisnął butelkę w morze i zaczął śpiewać zwrotkę z tej dzikiej pieśni żeglarskiej, która była tak ulubiona pośród załogi:

— Tom Avery dostał nożem po policzku —
Hej-hej-ho! i butelka rumu!
A Monsieur Tessin zadyndał na stryczku —
Hej-hej-ho! i butelka rumu!

— Ale co się stało ze skarbem, kapitanie? — zagadnął Silver.

Flint wlepił w niego oczy i wpatrywał się tak przez przeciąg dwóch pacierzy. Muszę przyznać, że Silver nieugięcie wytrzymał jego spojrzenie.
— Cóżby miało być? Jest całkiem bezpieczny — odpowiedział Flint owym przerażająco łagodnym tonem, jakim dawniej przemawiał był do Allardyce‘a. — Wszystko załadowane tak, że ani pies tego nie ruszy.
— Tak, ale gdzie? — nagabywał go Silver.
Sina, plamami okryta twarz Flinta zatrzęsła się wściekłością, jakiej niepodobna opowiedzieć słowami.
— Gdzie? — wybuchnął. — Juści, gdzie? Pytajże dalej, jeśli ochota, człowiecze! Albo szukaj go, jeżeli sobie życzysz. Idź-że sobie na wyspę. Puśćcie te liny! — krzyknął na ludzi, co stali przy powrozach, do których przywiązana była jego łódka.
— Otóż! — ciągnął dalej. — Narzędzia są na wyspie. Możesz wziąć z sobą zapas jadła i rumu. Idź na ląd, i zostań tam, czyja ochota! Szukaj skarbu, choćbyś do samego piekła miał się dokopać! Ale okręt pojedzie dalej, do pioruna!... by zdobyć więcej!
Poczekał chwilę, ale nikt z obecnych nie przyjął jego wyzwania. Silver, zamyśliwszy się, wytoczył się o kuli ze ścisku, patrząc kędyś w dal oczyma, które były tak nieruchome i świecące, jak para polerowanych guzików.
— A więc dobrze — rzekł Flint. — Kierunek na południowy zachód ku południowi. Jedziemy na Skrzynię Umrzyka. Rozwinąć wszystkie żagle, a na każdym maszcie umieścić czatownika!






ROZDZIAŁ XXII.
Darby Mc Graw, przynieś rumu

Murray miał rację, przepowiadając, że obrabowanie Najświętszej Trójcy pociągnie za sobą wysłanie fregat z Santo Domingo, St. Pierre, Hawany i Kingstonu; przygody Konia morskiego potwierdziły w zupełności jego słowa. Po sześciu dniach żeglugi w kierunku południowym dostrzegliśmy topżagle jakiegoś sporego okrętu cudzoziemskiego, w którym czatownicy rozpoznali okręt floty angielskiej.
Flint ocknąwszy się z nietrzeźwości, jakiej ustawicznie oddawał się w głównej kajucie, potwierdził ich spostrzeżenia i kazał zmienić kierunek jazdy. Koń morski jął zdążać na zachód, a tamten statek puścił się za nim w tropy. Gnał tak za nami przez dzień i noc, a nazajutrz dojrzeliśmy przez szkła lunety złowrogi rząd strzelnic, jaki się widuje na sześćdziesięciodziałowym okręcie wojennym. Atoli, jak wszystkie tego typu statki angielskie, i on też poruszał się ociężale na wodzie, Flint zaś, bądź co bądź, był sprawnym żeglarzem, tak iż udawało mu się stale być oddalonym więcej niż na doniosłość strzału armatniego; w ciągu następnej nocy zręcznie odmienił kurs i wymknął się prześladowcy. Wszakoż nie ważył się płynąć odrazu z powrotem, tak iż płynęliśmy na północny wschód, śladem flotyll hiszpańskich, mijając w ciągu trzech dni cztery okręty płynące na zachód. Czwartego dnia Flint uznał, że jest już bezpieczny od pościgu, przeto zawrócił Konia morskiego na właściwą drogę, sam zaś począł w dalszym ciągu raczyć się rumem w kajucie, wypijając, jak dzień długi, butelkę za butelką, klnąc, śpiewając i wykrzykując krwawe opowieści lub śpiewki ku jakimś niewidzialnym słuchaczom, którzy siedzieli obok niego, czy staczali z nim bójki.
Nam trojgu brańcom cały okręt wydawał się pływającym szpitalem warjatów. Moira nie mogła ruszyć się ze swego pokoju, chyba nocą, gdy Flint przypadkiem zasnął, a większość załogi oddawała się pijatyce na forkasztelu, atoli biedaczka nigdy się nie uskarżała na to więzienie, które ścierało rumianą barwę z jej twarzy, i zachowała pogodne usposobienie pomimo groźnego niebezpieczeństwa, jakie wisiało nad nią o każdej godzinie.
Gdyby nie Darby, los jej byłby jeszcze bardziej opłakany. On to wypatrywał chwile, gdy ona mogła się odważyć na większą swobodę, i bez trwogi, nie dbając na niczyje groźby, służył jej swą pomocą. On to jej przynosił jedzenie, na jakie miała ochotę, — często zaś czynił to i dla nas, gdyż Flint ulegał napadom, nieokiełznanej wściekłości, któremi pochwycony niedowierzał nikomu na okręcie, oprócz Darbego i Billa Bonesa, i trwożył się jakowychś niewidzialnych istot, które wrzekomo czatowały po kątach kajuty i wykrzywiały się do niego z poza okien.
W czasie takich napadów porywał pistolety i strzelał na wszystkie strony, nie zważając, czy kto jest obecny, albo też żgał sztyletem w ściany i gonił urojonych nieprzyjaciół po całym przedsionku. Gdyby nie przeszkodził mu Darby, kapitan zabiłby Benjamina Gunna, a raz to nawet istotnie zabił jakiegoś nieszczęsnego wyrostka, którego zdybał na swej drodze przy wyjściu na pokład, kędy wybiegł, pieniąc się i rzucając złorzeczenia na dręczące go upiory.
Jedynie Darby mocen był go uśmierzyć. Bonesowi Flint ufał, ale nie pozwalał mu się do niczego wtrącać, natomiast Darby mógł doń przemawiać otwarcie, a niekiedy okiełznać jego gwałtowność, podając mu rum, ilekroć tylko tego zażądał.
Na szerokości Cieśniny Wiatrów dwie fregaty i jeden hiszpański statek liniowy wynurzył się niespodziewanie przed nami z poza gęstej mgły. Nie było co robić, jak tylko uciekać, a Flint ocknął się do działania. Ów dzień przeszedł nam jakoś bez szwanku, ale w nocy zadął lekki powicher, tak iż przeciwnik mógł rozpiąć żagle, takiej mocy, że byłyby strzaskały maszty Konia morskiego.
O świcie ów statek otwarł ogień z dział pościgowych, a przez pięć godzin Flint musiał manewrować swym okrętem, by uniknąć ośmnastofuntowego pocisku. Potem wiatr zelżał, więc rozwijając żagiel za żaglem — poczęliśmy coraz to się oddalać od Hiszpana. Był to okręt naogół niezdarny, a jego kapitan nie potrafił wyzyskać jego przymiotów — zwłaszcza, że puszkarze nie umieli trafić w cel, tańczący po karkołomnych morskich przewałach. Fregaty, jak sądzę, mogłyby nas dogonić, jednakowoż bały się podchodzić za blisko i działać na własną rękę.
Nazajutrz byliśmy już parę mil w drodze powrotnej, zmyliwszy czujność przeciwnika w najciemniejszą godzinę nocy. Flint przechwalał się swem szczęściem, aż nakoniec spił się do utraty przytomności, rozwalając się na stole jadalnym wśród rumowiska potłuczonych mis i szklanek, które pokaleczyłyby boleśnie każdego, kto nie postradał czucia.
Przykre było jego obudzenie z tego snu w dwa dni później, gdy okazały statek francuski zaczął następować nam na pięty. Och, był-ci to istny chart! Jego kadłub w każdej swej piędzi był dostosowany do uzyskania jak największej chyżości, a sprawne reje przybrane były żaglami o takiej powierzchni, iż dzięki nim można było przebyć dobre trzy mile w ciągu godziny. Bones z pomocą Darbego ściągnął Flinta ze stołu w kajucie, wylał nań trzy kubły wody morskiej, by otrzeźwić go z nieprzytomnego stanu, wywołanego rumem. Flint wyszedł chwiejnym krokiem na pokład, klnąc jak sam djabeł, i z ukosa spojrzał zakrwawionemi oczyma poza poręcz rufy. W jednej chwili odzyskał przytomność.
— Do licha, toć to okręt francuski! Ma on nas już w garści, — kamraci. Ale nie damy się zjeść w kaszy, hę? Zwołaj wszystkich okrętników na pokład główny, Billu.
Wśród załogi podniosło się szemranie. Spełniło się to, co przepowiadał Allardyce, a niedobitki jego gromadki nie omieszkały wyzyskać sposobności. Jednakowoż większość załogi poszła do dział, przejęta tak samą zaciętą uporczywością, jak Flint.
— Walczyć, psy! — wolał z rufy, przenosząc to tu to tam swe sine oblicze. — Zostaje wam albo stryczek czy też galery, albo też hulanka zbójnicka. Tylko walka może nas uratować.
Francuz ani myślał używać dział pościgowych — tak dalece dufał sobie, że przymusi nas do bitwy, w którejby można było zastosować salwę z jednego boku okrętu; atoli przez cały ranek bryza cichła, aż w południe oba okręty znalazły się w martwej ciszy. Fregata spuściła na wodę łodzie; uczyniliśmy tak samo, i odrazu przewaga przechyliła się na naszą stronę. Albowiem było to całkiem co innego ciągnąć wielką „czterdziestkę czwórkę”, obarczoną wielkim brzemieniem metalu, ludzi i zapasów, co innego zaś wlec Konia morskiego, który miał ledwie dwie trzecie pojemności swego przeciwnika i nawet nie był naładowany poniżej pokładu działowego. Co więcej, żeglarze francuscy nie byli bynajmniej tak zuchwali i tak desperacko usposobieni, jak korsarze, którzy wiedzieli, że życie ich ustosunkowane było do odległości pomiędzy obu okrętami.
Flint zataczając się, chodził dokoła forkasztelu, klął i popędzał ludzi, co siedzieli w łodziach, a był w tem podobny do widza na wyścigach konnych, który założył się o większa sumę, niż mieściła się w jego kieszeni.
— Damy sobie radę, do kroćset! — powtarzał. — Moje szczęście jest z nami, powiadam to wam wszystkim. Hej, Darby, skocz ku barjerze, niech-no oni obaczą twój ryży łeb! Patrzcie na niego, ludzie! To wasze szczęście. Nikt nie potrafi mi pomieszać szyków, póki ten chłopak jest z nami.
Jego obietnice dziwnie się sprawdziły. Na przedwieczerzu odsadziliśmy się od prześladowcy prawie o milę — prawda, że po ciężkich wysiłkach; w nocy zaś pod osłoną ciemności przekradaliśmy się cichcem na północ; natrafiliśmy na orzeźwiający wiatr, który nad ranem przeszedł w burzę. Francuska fregata znikła, chroniąc się przed niepogodą, zaś Koń morski był miotany to na północ to na zachód przez pięć dni, mijając to równoleżnik Wyspy Luneciej, to rozsypane skały i zatoki wysp Bahama, to znowu półwysep Florydy. Niepodobna było teraz wypatrywać długich masztów okrętów wojennych — jako też niemożliwą byłoby rzeczą wdawać się tymże lub nam w walkę, gdyż szare bałwany wzbijały się na wysokość grot-rei, a strzelnice przez połowę niemal czasu były zasłonięte dunugą. Flint mógł tylko żeglować naoślep, gdyż nawisłe chmury i czarne strugi deszczu zakrywały słońce i gwiazdy. Dosłownie nie wiedzieliśmy, gdzie się znajdujemy, aż dopiero w poranek, gdy burza rozbiła się na szczęty, nasi czatownicy dostrzegli skroś mgły mały spłacheć ziemi na Bermudach. W ów poranek po raz pierwszy w naszem gronie pojawiła się febra. Jeszcze dziś mogę sobie uprzytomnić napoły wątpiące, napoły lękliwe spojrzenie Silvera, w chwili gdy tenże wtoczył się na tył okrętu po jednej z lin ratowniczych główny pokład, i zawołał na Flinta.
— Dziesięciu chłopców jęczy w hamakach, kapitanie.
— Wypróbuj na nich swego szczudła — fuknął Flint.
— Ci chłopcy są chorzy — odpowiedział Silver. — Aż się skręcają od bólu żołądka i głowy.
— Oni umyślnie tak mitrężą, byle nie posyłano ich na maszty — odrzekł Flint. — Ale jeżeli ty się o nich boisz, to ja bynajmniej.
Pierwszy z chorych, którego Flint trącił sztyletem, był już martwy przeto kapitan wrócił czempredzej do kajuty i na nowo obstawił się rumem. Słyszałem, jak coś tam mamlał do Bonesa, gdy tenże wszedł do przedsionka.
— Jest to rzecz wielce dziwna, Billu. To mi się nie podoba. Może moje szczęście nie jest skuteczne przeciwko chorobom.
— Być może — odpowiedział Bones. — Co zrobiłeś z mapą?
Flint zgrzytnął zębami.
— Jeżelibym myślał, że ty...
— Daj spokój, Janie. Przychodziło mi tylko na myśl, że gdybyś zachorował, to który z tych draniów na forkasztelu mógłby próbować dostać ją w swe ręce.
— Nie troszcz się o to — odrzekł Flint gniewnie. — Mapa jest bezpieczna... i pozostanie bezpieczna.
Nazajutrz zmarł drugi mężczyzna, a zamiast dziesięciu chorych było już ośmnastu. Popłoch powstał pomiędzy załogą, a Silver zwołał wiec przerażonych korsarzy, którzy szeptali do siebie i trącali się wzajem łokciami, patrząc z trwogą na nachmurzoną twarz Flinta, siedzącego na beczce, które było jego krzesłem prezydjalnem. Choć sami byli niezgorszymi łotrzykami, to jednak zgodnie okazywali mu szczery szacunek, jaki należał się człowiekowi, który całą gębą przewyższał ich w bezeceństwie. Uważali go za „niezwykłą osobę“, za „najbardziej desperackiego opryszka“, i powiadali, że „ołów i stal były dlań, niby chleb i mięso“.
— Czego sobie życzycie? — burknął.
— Otóż, tu chodzi o to, kapitanie, — jął rzecz dyplomatycznie wyłuszczać Silver. — Załoga zdaje sobie sprawę z tego, iż febra wynikła stąd, że okręt jest już zbutwiały i od tak dawna przebywa na morzu...
— Niedługi to czas, jak bawimy na morzu.
— Może niedawno, odkąd wyjechaliśmy z Rendezvous, ale w tym roku jeszcze nie odświeżaliśmy okrętu.
— Czyją to jest winą?
— Nie jest to niczyją winą, ale zdaje się, że powinniśmy popłynąć do jakiegoś przyzwoitego portu, gdzie można dostać słodkiej wody i jarzyn i powstrzymać febrę, zanim rozszerzy się na całą załogę.
— Juści, mamy wiele portów, do których moglibyśmy zawinąć!... — rzekł Flint z przekąsem.
— Możemy więc wracać na wyspę — wtrącił jeden z obecnych.
— Aha! żebyście mogli odkopać skarb, któreśmy dopiero ukryli! — sarknął Flint. — Nigdy na to nie pozwolę!
— Tu niema mowy o wyspie — ozwał się Silver pośpiesznie. — Ale co powiesz o Bermudach?
— Za wiele raf, by tędy się trajdać... a zresztą Port Hamilton jest punktem zbornym okrętów angielskich.
— Z ust mi wyjąłeś te słowa! — zawołał Silver. — Ale co powiesz, kapitanie, o Savannah? Jest to miejscowość spokojna i nie posiada załogi wojskowej, boć Georgy jest najnowszą ze wszystkich kolonij w Ameryce.
Flint schylił się ku pokładowi poza sobą i wydobył stamtąd butelkę rumu, którą przyłożył do ust i opróżnił do dna za jednym potężnym łykiem (często dawał on ten popis!), budząc niezmierny podziw całej załogi.
— Aaa — aah! — zamruczał, wycierając sobie usta dłonią. — Savannah? hę? Niechże będzie. Ale pamiętajcie, ludzie, że ani tam ani gdzieindziej niema mowy o rozwiązaniu naszej gromady. Zatrzymamy się tam, by zażegnać febrę i nabrać wody, a gdy z tem się uporamy, ruszymy na południe i zagarniemy to, co nas czeka na Skrzyni Umrzyka. A słowa dotrzymam!
Silver pośpieszył wyrazić zgodę.
— Doskonale! Przez ten czas, gdy będziemy stali pod Savannah, fregaty zmylą nasz trop. Dwojaki więc to będzie fortel, kapitanie.
— Pójdzie wszystko według mego fortelu — bąknął Flint, poczem ześliznął się z beczki, przez chwilę zataczał się nieprzytomnie, aż dostał się do kajuty pod rufą.
— Darby Mc Graw! — zawołał opryskliwie. — Hej, Darby, przynieś rumu!
Tej nocy miał znów napady szału i głosił, że Andrzej Murray przybył na okręt, by go uśmiercić. Pochwyciwszy w rękę sztylet, wypędził Bonesa z kajuty i już zabierał się do wachty na pokładzie, gdy powstrzymał go Darby, podając mu butelkę rumu i zapewniając, iż zawiera ona krew z serca Murraya. Flint wyrwał mu butelkę, wyjąc od piekielnej radości i zawróciwszy z drogi, ułożył się do spoczynku na podłodze kajuty, wijąc się pzez sen i wyrzucając pianę z ust, jak opętany. Nazajutrz, gdyśmy płynęli, chybocąc się na gnuśnych falach pod skwarem słonecznym, który bąblami dobywał smołę ze szczelin pomiędzy deskami, febra kładła już swą gorącą dłoń na czole kapitana.
— Nie patrz na mnie w ten sposób, Gonzalezie — bredził nieprzytomnie. — Billu, jaki z ciebie kolega, iż wpuściłeś tu starego Rossa z okrwawioną gardzielą?
Potem znów rozczulał się i rozserdeczniał.
— A teraz, mateńko, czy pozwolisz mi na zawsze pozostać w domu, jak małemu dziecku? Spojrzyj na te zasoby złota. Czy ci się nie podobają? Założę się, że żadna z twoich przyjaciółek nie ma takiego syna, któryby przywiózł jej podobne skarby! Nie, nie, nie pytaj o nic! Chryste Panie, co za ból! Boże, Boże, nie daj, bym w ten sposób zeszedł ze świata. Zbuduję kaplicę w rodzinnem mem Tewkesbury, gdy odnajdę skarb Murraya. Półtora miljona funtów mój Boże; ba, nawet więcej... i wszystko to mnie przypadnie... część dam Billowi Bonesowi... i Darbemu, który jest dobrym chłopcem i przyniósł mi szczęście.
I jął po dziecięcemu paplać o swem szczęściu.
— Nie niszcz mego szczęścia, o Boże! O, Ty tego nie uczynisz. Nie było żeglarza nad Jana Flinta... boć to Jan Flint przechytrzył starego Murraya i przyprawił go o zgubę.
I tak mamrotał dniem i nocą, rzadko tylko zapadając w omdlałość i sen, przerywany nagłemi, przeraźliwemi okrzykami:
— Hej, Darby! Darby Mc Graw! Przynieśno rumu, Darby Mc Graw!
A potem znowu:
— Goreję na calem ciele, Darby! Nie pozwól mi zgorzeć. Przynieś mi kapkę rumu!
Kiedyindziej pośpiewywał, a zawsze tylko jedną pieśń tę, która powitała mnie na wstępie przy pierwszem zetknięciu z tą drużyną:

— Trup Bellamye‘ego zczerniały i suchy —
Hej-hej-ho! i butelka rumu —
Wisi pod Kingston, a brzęczą łańcuchy —
Hej-hej-ho! — i butelka rumu!

Ale słowami niepodobna opisać zgrozy następnego tygodnia. Albowiem przez pięć dni umierało po trzech ludzi na dobę. Potem wydało się, jakgdyby plaga zaczynała słabnąć, a chociaż mieliśmy do siedemnastu chorych jednocześnie, to jednak wszyscy utrzymywali się przy życiu. Zazwyczaj bywało tak, że ludzie tknięci chorobą albo umierali w przeciągu dwudziestu czterech godzin, albo też powoli się wylizywali z tejże. Flint był jednym z nielicznych wyjątków, a mogę przypuszczać, że w tym wypadku choroba polegała na walce pomiędzy silną z przyrodzenia jego cielesną budową, a przypadłościami rozwiniętemi wskutek nadmiernego podniecania się silnemi trunkami.
To że my troje oraz Darby nie ulegliśmy chorobie, przypisuję przedewszystkiem zabiegom, przedsięwziętym przez Piotra. Uwarzył on skuteczny środek przeczyszczający z rumu, syropu i prochu strzelniczego, i wymógł na Darbym, by tenże postarał się o spory dzban gliniany do przechowywania wody gotowanej, który umieściliśmy w alkowie Moiry. Bones, Silver, Pew i ci z załogi, którzy uniknęli zarazy, zawdzięczali to jedynie swej tężyźnie fizycznej, a może byli tak przyzwyczajeni do życia w niechlujstwie, że nie szkodziły im opłakane warunki bytowania na pokładzie Konia morskiego.
W tydzień od czasu, jakeśmy zwrócili ster ku zachodowi obaczyliśmy ujście szerokiej rzeki; doczekawszy przypływu, przejechaliśmy przez mierzeję i powlekliśmy się w górę rzeki pośród niskich, piaszczystych brzegów, porosłych gajami sosnowemi. Później wieczorem okrążyliśmy cypel lądu i zapuściliśmy kotwicę naprzeciwko mieściny, pobudowanej z drzewa i przylegającej do piaskowego wiszaru.
Z gromadki statków kupieckich spoglądano podejrzliwie na poobijane boki i zwarte strzelnice Konia morskiego, a większość jęła podnosić kotwicę i ustępować nam z drogi. Na brzegu ludzie zaczęli biegać w tę i ową stronę; na tarasie fortecy pojawiło się parę armatek tudzież wywieszono chorągiew angielską.
Piotr i ja skorzystaliśmy z półmroku, by wyprowadzić Moirę ku poręczy burtowej i przyjrzeć się nowej okolicy; właśnie przyglądaliśmy się z chciwością tej daleko wysuniętej placówce cywilizacji, gdy w tem — puku! puku! — pac! pac! pac! — na pokładzie zadudniło szczudło Siivera.
— Państwo może sobie myślą, iż oni udali się na ląd dla jakowych skarbów, znajdujących się w Savannah — ozwał się kuternoga; — ale, dalibóg, nie opłaciłoby się brać tego miasta: więcejby nas kosztował proch armatni zużyty na zwalenie fortecy.
Przyznałem mu rację. Z nocnej pomroki dobiegł nas przytłumiony głos Flinta:

— Piętnastu ludzi na umrzyka skrzyni —
Hej-hej-ho! i...

— Hej, Darby! Darby Mc Graw! Przynieś rumu, Darby Mc Graw!
— Oj, krucho z Flintem, krucho! — rzekł Flint, wskazując wielkim palcem poza siebie. — Bill powiada, że nasz kapitan ledwie dożyje poranka.
— Biadaż jego duszy! — zawołała Moira. — Za tyle niegodziwości będzie musiał odpowiadać! Sądzę, że bardzo mu jest potrzebna modlitwa, więc jeżeli sprowadzisz mnie na dół, panie Bob...
— Racz na chwilę się zatrzymać, mościa panno — przerwał Silver. — Czy waszmość, panie Ormerod, widziałeś mapę?
— Nie — odpowiedziałem węzłowato. — Nie chcę mieszać się do waszych sporów na pokładzie tego djabelskiego statku.
— Powoli, powoli! — upomniał mnie Silver. — Szorstkie słowa nic ci nie pomogą, mospanie. Ja oto radbym być waszym przyjacielem, a sam aść wiesz najlepiej, czy wam potrzeba przyjaciela. Zastanówcie się sami. Flint już prawie że kopnął. Kto po nim nastąpi... ja czy Bill Bones? Za kim z nas dwóch oddalibyście swe głosy? Bill jest to gbur i narwaniec ...i robi oko do tej dziewczyny, Długi Jan chce tylko skarbu i swobodnej drogi do domu. Nie należę-ci ja do opilców i zawalidrogów karczemnych, mości panowie. Przeszedłem-ci ja hadukacyją i zamierzam przetrzeć się więcej między ludźmi. Dajcie mi półtora miljona funtów do podziału, a puszczę w trąbę stary nasz okręt i będę jeździł karetą do parlimentu... a ino!
— A coż to nas obchodzi? — zapytałem.
On mrugnął oczyma.
— Co to was obchodzi, pan pyta? Jak to? Właśnie w tem rzecz! Jestem waszym przyjacielem. Wy poprzecie mnie, a ja was wesprę. Będzie wybór kapitana, a o ile znam naszą załogę, kto będzie miał mapę, ten wypłynie na wierzch. Dostańcie mi mapę, a ja was wysadzę na ląd.
Nagle ozwał się okrzyk Flinta, brzmiący obłąkaniem i trwogą:
— Billu! Gdzie Bill Bones! Stań koło mnie, Billu! Ja nie mogę patrzeć im w oczy!...
Odpowiedział mu na to gardłowy pomruk Bonesa. Silver przechylił głowę w jednę stronę i przytknąwszy dłoń do ucha, bacznie nadsłuchiwał. Ale słów niepodobna było rozróżnić.
— Nie, nie, jeszcze nie, Billu! — jęczał — Flint. — Nie chcę jeszcze umierać. Gdzie Darby? Hej, chodźno tu, chłopcze, i sądź koło mnie. Jesteś mojem szczęściem, Darby. Nie mogę umierać bez ciebie.
Bones znów coś przemówił, a Silver zakląwszy wcisnął kulę pod pachę i skoczył przez pokład ku przedsionkowi kajuty.
— Lepiej bęcie, gdi odejciemy — ozwał się Piotr. — Ja, zabieszmy ciewczynkę do jej alkiesza, Bob. To mi się nie podoba.
Gdyśmy zstępowali do przedsionka, Silver dotarł już do drzwi pokoju Flinta. Mogliśmy go widzieć wyraźnie w świetle gasnącego zachodu, które dochodziło przez okno wychodzące na rufę. Ben Gunn przykucnął koło drzwi, odwrócony do nas plecami, widocznie podpatrując to, co działo się w pokoju kapitańskim. Gdyśmy się przyglądali temu wszystkiemu, Silver podniósł prawą rękę i wymierzył Gunnowi taki cios, że nieborak nakrył się piętami i potoczył się do kajuty głównej, gdzie wydawszy rozdzierający okrzyk, wczołgał się pod stół. Silver rozwarł drzwi pokoju kapitańskiego i wetknął przez nie głowę.
— No, no, jaki to wzruszający obraz! — zauważył. — Billu, widzę, że jesteś wierny i czuły względem naszego nieszczęsnego szypra. Ale kto cię znał, mógł się tego po tobie spodziewać. Czy to chodzi o mapę, określającą zakopane skarby?
— Cóż to chcesz z nią zrobić? — warknął Bill, zamiast odpowiedzieć.
Silver cofnął się na korytarz, jakgdyby ustępując przed jakowąś podniesioną bronią.
— Zrobić? — powtórzył. — To zależy, Billu. Zobaczymy, co na to powie załoga.
— Tak zobaczymy — odparł Bones, a głos drgał mu triumfem. — Kto ma być twoim następcą, kapitanie? — dodał.
— Nie chcę jeszcze umierać, Billu — doszedł nas żałosny jęk Flinta. — Gdzie rum, Darby? Pali mnie pragnienie.
— Kto będzie twoim następcą, Janie? — nalegał Bones.
Silver roześmiał się urągliwie:
— Juści, on wie co ma odpowiedzieć!
A zawtórzyło mu westchnienie Flinta:
— Bill jest szturmanem. On... ma... mapę...
— Czy na tem poprzestaniesz? — zadrwił Bones.
— Poprzestanę, Billu, — zapewnił go Silver. — Ale wpierw zdamy to na załogę, uczciwie i przepisowo. A cokolwiek oni powiedzą, Billu, pamiętaj, że będę miał cię na oku. Nie próbuj żadnych szacherek z tą mapą. Mam-ci ja sposoby na ciebie, a jeżeli rozpoczniesz — krętu-wętu, — mydlić nam oczy to przyślemy ci czarną plamę.
— Niech licho porwie was wszystkich i waszą czarną plamę! — ryknął Bones. — Wynocha stąd, zanim dobędę noża na ciebie.
Silver pokusztykał ku nam, a twarz miał wykrzywioną od wściekłości.
— On ją ma — zgrzytnął. — Niech djabli wezmą tego szubrawca! No, teraz waszmość winieneś wziąć się do rzeczy, panie Ormerod!
— Obejdzie się — rzekłem chłodno.
— Czekajno, aż on weźmie się do tej dziewczyny — odrzekł kuternoga i hipnął na pokład.
Z pokoju Flinta rozległ się pełen sprzeciwu głos Darbego.
— Wara ode mnie, ty... Jeżeli on życzy sobie rumu, to niechże go dostanie! A jakże! co się stanie...
— Nie trzeba marnować dobrego rumu dla umarlaka! — rzekł Bones śmiejąc się rubasznie.
Słychać było gulgotanie trunku, a potem jęk Flinta:
— Gdzie rum dla mnie? Przynieś rumu, Darby Mc Graw!
— Ach, ty czarne ścierwo! — wrzasnął przeraźliwie Darby. — Niech upiory zaświszczą na ciebie, a... Nie chcę! Nie dotykaj mnie, bo...
Drzwi pokoju kapitańskiego znów otwarły się z trzaskiem i do przedsionku wpadł Darby.
— Bodaj cię spotkało nieszczęście! nie życzę ci szczęścia! ty sobako! — zaskrzeczał.
Ohydna twarz Bonesa wychyliła się z poza drzwi, dosięgając chłopca strugą wyplutego soku tytoniowego.
— Fora stąd, ty rudy szczurze! — jął gderać sztorman. — Wynoś się ze swem szczęściem! Ładne szczęście przyniosłeś Janowi Flintowi... aż mu charczy w grdyce!
— Darby Mc Graw! — labiedził Flint. — Hej, Darby! Przynieś mi rumu, Darby Mc Graw!
Drzwi kapitańskiego pokoju zatrzasnęły się, tłumiąc skargę konającego; Darby stał przez chwilę, wygrażając pięścią w stronę tychże i jął przeklinać:
— Bodaj zczezł, kto odmówi pacierz za twą duszę! Kto poda ci kęs strawy, niech zawrze w nim gorzką trucizną! Obyś nigdy nie zaznał kojącego snu ani życzliwości... Ale po cóż to wszystko? Tylko ognie piekielne zdołają dostatecznie ukarać człowieka tak złego jak ty!
Odwrócił się w strapieniu i dostrzegł mnie. Łzy ciurkiem pociekły mu po piegowatych policzkach.
— Ach, panie Bob, kapitan tam pewno umarł lub niewiele mu brakuje do tego... a Bones... wy... wypędził mnie precz, bo... bo bał się, że będę go szpiegował... tak powiadał... i tę mapę, którą on wycyganił od Flinta w czasie jego choroby! Klnę się na skałę Cashel! jużem zerwał z piratami! To nikczemna zgraja! Jedźmy do domu!
— O ile tylko potrafimy, Darby! — odpowiedziałem.
On przetarł sobie kułakiem oczy, spojrzał na mnie chytrze i odrzekł:
— Doprawdy, panie Bob, zdaje mi się, że nikt z nas długo nie pożyje.






ROZDZIAŁ XXIII.
Kapitan Bill Bones.

Tupu — tupu! klap — klap — klap! zatętniły ciężkie buciory marynarskie, podzwaniając echem przez całą długość przedsionka, a pogwar głosów zabrzmiał im do wtóru.
— Tak, oto on tu leży.
— Bodaj to..., widział-że kto kiedy taką ohydną gębę!?
— No, żebyś ty go widział, zanim Długi Jan położył mu dwa pensy na oczach!
— Tak coś!... kłaść pensy na powiekach Flinta, który przebierał w uncjach[65], jak w groszach!
— Czyś oszalał, brachu? Nie należy nigdy kłaść złota na całunie umrzyka!
— Może i nie! Może i nie! Nie należy zaszywać... to wiem.
— E, co się tem trapić? On już nie żyje. Spocznie sobie na dnie rzeki...
Tupotanie przeszło w miarowy stuk kroków; to czterech rosłych marynarzy wynosiło pokrowiec z żaglowej płachty, w którą zawinięty był zewłok Jana Flinta. Żałosny bełkot Darbego przerwał ciszę. Słyszeliśmy go nawet w pokoju Moiry, gdzie zebraliśmy się we trójkę, czekając, co przyniesie nam najbliższa przyszłość.
— Niech będzie Bogu chwała... ale on zmarł, obarczony tylu grzechami. Ach, święta Brygido, święty Patryku, błogosławiona Weroniko i święty Marku, przyczyńcie się za nim! Wołajcie do Panny Najświętszej, by orędowała za nim przed trybunałem niebieskim. Och, biadaż, biada, biada! był on zły, ale i dobry po swojemu, a niema nikogo, ktoby mu wyjednał drogę do szczęścia!...
Wtem rozległ się wściekły głos Bonesa.
— Dość tej paplaniny! Dalipan, oćwiczę was kilku, jeżeli on nie stuli gęby!
Darby zaskomlał i umilkł.
— Z wodą!... — mówił dalej Bones. — Tu, od bakortu. Nuże go w górę! Czy nie możecie prędzej? Puszczajcie go, wiara! Bęc!
Plusnęło.
— A teraz kto powie, że Bill Bones nie jest kapitanem Konia morskiego? — zapytał Bones z pogróżką w głowie.
Piotr dotknął mego ramienia, otwierając lekkiem pchnięciem drzwi pokoju Moiry.
— Chyba mnie nie opuścicie? — szepnęła.
Neen — zaprzeczył Holender. — Ale lepiej posłuchajmy, co oni tam knują.
Gdybyśmy się zakradli do opuszczonego przedsionka, Bones znów przemawiał. Siedział na beczce, którą dawniej zwykł był Flint zajmować. Nad jego głową wisiała latarnia, a w jej bladożółtem świetle można było poznać, że był prawie tak pijany, jak bywał jego zmarły zwierzchnik.
— A bodaj to... takie szczęście! Flint był-ci tęgim wiarusem, ale zawiele dufał szczęściu. Ja jestem marynarzem... a, jestem! Niechno tylko mam słońce i gwiazdy, a powiodę was wszędy, gdzie potrza. Niechno tylko dostrzegę topżagle, a poprowadzę was — zdobywać okręty. Nie lubię się przechwalać... nie. Możecie pić rumu ile tylko dusza zapragnie, bylebyście umieli kierować okrętem i walczyć. A teraz, co macie do powiedzenia? Odezwij się, jeden z drugim warchole!
Z ciemności ozwał się głos Jana Silvera, przemawiający tonem łagodnej, nieco ckliwej, namowy.
— Lepiej byłoby uczynić wszystko według przepisów, Billu. Jesteś sztormanem, a powiadasz, że Flint dał ci mapę skarbów i naznaczył cię swoim następcą; ale przepisy są przepisami, a nie zawadziłoby...
Bones wyciągnął z zanadrza twardy, szeleszczący arkusik papieru i wywinął nim w powietrzu.
— Oto jest mapa — oświadczył. — Długi Jan dobijał się o nią, ale Flint mnie ją wręczył, jakeście to słyszeli z ust jego.
— Juści, żem to powiedział i mówię, Billu — podjął Silver niezmieszany. — Ale mówię również, że powinniśmy urządzić wybory, zgodnie z naszemi ustawami.
Pomruk zgody przywitał to oświadczenie. Bones sposępniał.
— To zbyteczne, — odpowiedział. — Jestem sztormanem i jedynym prawdziwym żeglarzem, jakiego posiadacie w swem gronie. Ale nuże, wybierajcie sobie kogo chcecie... tylko pamiętajcie, że ja dostałem mapę, dotyczącą skarbów.
— Tak, tyś dostał tę mapę, Billu, — potwierdził Silver, przyczem głos jego przybrał odcień większej nienawiści. — Wszakoż wiedz, że my nie uznamy jej za twoją własność. Jesteś, jak to mówią prawnicy, naszym zaufanym. Trzymasz ją u siebie w imieniu nas wszystkich, my zaś — (tu zaśmiał się zjadliwie) — tak, my nie spuścimy cię z oka, Billu.
Bones zaklął.
— Dalej, przystąpcież do wyborów — jął popędzać załogę. — Któż będzie kapitanem? Wymieńcież czyje nazwisko!
Kilkunastu lizusów krzyknęło: „Bones!“ z taką mocą, aż ów napuszył się w sobie; kilku zaś zawołało: „Silver!“ albo: „Długi Jan!“
— A któż jeszcze? — wyzywał Bones.
Nikt nie odpowiadał.
— No, Długi Janie, — zadrwił Bill, — zdaje się, że idzie tylko o ciebie i o mnie. Ustawy mówią, że ci, którzy głosują za jednym, przechodzą na jedną stronę, a ci którzy głosują za drugim, przechodzą na stronę przeciwną. Ponieważ więc siedzisz po stronie bakortu, ogłaszam, że ci którzy głosują za tobą, mają przejść na bakort, ci zaś, którzy są za mną, niech przejdą na sztymbork.
— I owszem — mruknął Silver.
Słychać było przytłumione szuranie i dudnienie stóp rozstępujących się ludzi, a w świetle latarni można było rozróżnić dwie gromadki, skupiające się po obu stronach bezanmasztu; pośrodku na beczce siedział Bones. Trzy piąte załogi oddało głos na niego.
— No, Długi Janie, — ozwał się Bill, nie starając się nawet stłumić triumfu brzmiącego w jego głosie, — czy chcesz coś powiedzieć o wyborach?
— Nie, — odrzekł Silver zwięźle. — Tyś zwyciężył.
Bones z radością zatarł ręce.
— Powiadasz, żem zwyciężył?
— Powiedziałem, że tak.
Oba przeciwne stronnictwa przyglądały się sobie w zajem jak dwie zgraje wilków, gotujących się do bójki o ścierwo świeżo zabitego łosia. Przez chwilę przypuszczałem, że pobiją się z sobą, ale złe miałem wyobrażenie o przebiegłości Silvera i jego panowaniu nad sobą.
— Zwyciężyłeś, Billu, — powtórzył, — a ja pierwszy życzę ci z tego pociechy. Ponieważ zaś zostałeś prawnie obrany, prawdopodobnie objaśnisz nas, jakie masz plany co do okrętu?
— Plany? — odrzekł Bones ostrożnie. — Jakie plany masz na myśli?
— Czy zamierzasz zabrać skarby z obu wysp, czy wyprawić się po nowe?
Bones zamyślił się. Nie był on tak kuty na cztery nogi, jak Silver, a przypuszczam, że wiedział też o tem. Bał się podstępu, ale choćby nie wiem jak się głowił, nie mógł poza tem niewinnem pytaniem dostrzec żadnej pułapki.
— Pójdę za zdaniem załogi — oznajmił z triumfem. — Jesteście wszyscy mości zbójnikami. Mówcie, czego sobie życzycie!
Tym razem załoga odruchowo jęła wpatrywać się w Silvera, czekając na jego hasło.
— Mamy wielkie skarby w tych kryjówkach wyspiańskich — odrzekł licząc się z każdem słowem. — Ja osobiście radziłbym zebrać to, co mamy, wziąć ze dwa lub trzy okręty i rozjechać się w różne strony świata, stosownie do woli każdego z nas. To, co wykopiemy, wystarczy nam, by urządzić sobie życie wygodnie, a ci którzy mają ochotę jeszcze coś sobie zarobić, mogą z łatwością to uczynić. Oddaj im Konia morskiego, jeżeli za nim tak przepadają. Nie zmartwią się z tego powodu. Atoli niektórzy z nas dosyć już zakosztowali morza, więc radzibyśmy zakosztować wygód na lądzie.
Mowę tę przyjęły huczne okrzyki uznania. Nie było człowieka, któryby nie był olśniony nadzieją przetrwonienia tysięcy funtów, zanim pójdzie na szubienicę. I jak wszyscy żeglarze utrudzeni wieloma wyprawami, pragnęli na zawsze już rozstać się z okrętem — przynajmniej tak im się wydawało. Bones narówni z innymi był zachwycony planem Silvera.
— Juści, juści — przyklasnął. — Długi Jan ma dobry pomysł. Jutro puścimy się z wodą, a potem hajże na Skrzynię Umrzyka!
I pijackim głosem jął wykrzykiwać pieśni, którą Flint nucił przed śmiercią:

Piętnastu chłopa na umrzyka skrzyni —
Hej-hej-ho! i butelka rumu! —
Piją za zdrowie — resztę czart uczyni —
Hej-hej-ho! i butelka rumu!

Zawtórowali inni i, jakby na skinienie różdżki czarnoksięskiej, pojawiły się czarki z rumem. Bones wypił ich kilka przez ten czas, gdyśmy się im przyglądali.
— Przepijcież do mnie, dranie — zawołał na swych popleczników. — Bill Bones jest łaskawym szyprem! Rumu dla wszystkich i do... kata z dyscypliną!
Na to zerwała się radosna wrzawa i to, co według mego przewidywania miało doprowadzić do otwartej walki, zdawało się przechodzić jedynie w szał pijacki, jakiego widownią niemal w każdą noc bywał pokład Konia morskiego. Ale nie leżało to snadź w planach Silvera, by zachować całkowitą powściągliwość na tym punkcie, bo oto wystąpił, kulejąc, w krąg światła latami, mając za sobą Pew, Czarnego Psa, Darbego i kilkunastu innych.
— Dajcie spokój, kamraci! — zawołał. — Mamy tu do załatwienia ważną sprawę. Będzie i później czas na hulankę.
— Niema lepszej pory na pijaństwo, jak wówczas, gdy pod bokiem mamy trunek — odparł Bones.
— Prawda i to — przyznał wesoło rację Silver. — I widać to jasno, że z takiego szypra, jak ty, Billu, radzi będą wszyscy okrętnicy. A le właśnie teraz przyszło mi na myśl, że nikt z nas nigdy nie zapytał jeńców, ile to czasu zajmie wykopanie skarbu Murraya. Przeto ośmielam się wam podsunąć myśl, byśmy ich tu przyciągnęli na górę i wzięli na spytki. Nie powinno tak być, żeby jeńcy mieli siedzieć, jak mruki, na co pozwalał im Flint. Był-ci dobrym kamratem nasz Flint, ale zdaje mi się, że nadużywano nieco jego pobłażliwości.
Dostrzegłem, iż Bones zwolna przejechał językiem po wargach, mrugając jednocześnie oczyma. Myśl ta przypadła mu do smaku; tak samo i załodze.
— Przyprowadźcie ich — nakazał Bones. — Długi Jan ma rację.
— Tak, przyprowadzić ich tutaj — zawołała załoga. — Niech potańczą.
Bystre, lśniące jak polerowany agat, oczy Silvera prześliznęły się po kręgu dzikich twarzy i spoczęły na zalanem obliczu Bonesa.
— Pobiegnij na rufę, Darby, — przemówił, — i sprowadź nam jeńców. Jest tam piękna dziewczyna.
— Jej... jej... nie przyprowadzę! — odpowiedział Darby ociągając się.
— Tak, ją właśnie! — rzekł na to Silver z lekką emfazą i wyciągnąwszy rękę, ścisnął silnemi palcami ucho Irlandczyka. Darby wrzasnął z bólu i chciał znów protestować, ale Silver przerwał mu jednem bezlitosnem słowem:
— Chybaj!
— Przyprowadź tę dziewczynę, chłopcze — burknął Bones, — albo zakosztujesz tortur.
Darby ruszył ku nam zalewając się łzami. Widzieliśmy jak powoli przebijał się przez ciżbę. Jeden z ludzi go kopnął. Biedny Darby! Był on ulubieńcem Flinta, a w każdej załodze bywają tacy, którzy nienawidzą to, co miłe kapitanowi.
Spojrzałem na Piotra, an zaś odpowiedział niemym wyrazem, kryjącym w sobie smutne przypuszczenia.
— Możeby dać nura w wodę? — przemówiłem.
Moira odezwała się z za naszych pleców:
— Nie róbcie nic podobnego!... ja ani o tem myślę. Jeszcze nie jest z nami tak źle.
— Pani nie...
— Oni napewno nas złapią — sprzeciwiła się. — Nie, nie, panie Bob; musimy czekać lepszej sposobności!
Ja — przyklasnął jej Piotr. — Racja. Ja myślę...
Tu zawahał się.
— Że Silver knowa jakieś tajne zamysły — dodała Moira.
Ja — rzekł Piotr. — Skąd to pani wie?
— Domyślałam się — odrzekła. — Od kwadransu już nadsłuchiwałam, stojąc poza wami, gdyż przeczucie mi mówiło, że coś niedobrego się święci. Ale oto nadchodzi Darby, więc ze względu na niego powinniśmy iść prędko.
Darby stanął przed nami, cały zdyszany.
— Silver kazał mi...
Moira wcisnęła się pomiędzy Piotra i mnie i położyła rękę na ramieniu chłopca.
— Nie zważaj na to, co oni mówili — jęła go pocieszać. — Zaprawdę rycerski z ciebie chłopak, Darby, i tak jestem dumna z ciebie, że dałabym ci chętnie strzępek chusteczki lub pstrokatą wstążkę, byś mógł ją nosić przy kapeluszu... tylko szkoda, że ty nie masz kapelusza a ja nie posiadam ani chusteczki ani wstążki! Ale zobaczymyż, czego chcą od nas te łotry!
I ruszyła przy boku chłopaka, zanim który z nas obu zdołał ją wyprzedzić.
Tłum piratów rozstąpił się aby przepuścić nasz pochód, my zaś kroczyliśmy przez mroki aż do krawędzi świetlnego kręgu, gdzie stał Silver, oparty na kuli. Usunął się na bok, by ustąpić nam miejsca, tak iż znalazłem się po jego prawicy. O jakie piętnaście stóp dalej siedział Bones na swej beczce; ordynarna jego twarz poczerwieniała i rozpromieniała, a drapieżne oczy pożerały wdzięczną urodę Moiry; reszta siedzącej rzeszy wydawała mi się jedynie zbiorowiskiem olbrzymich a pokracznych cieni, lecz Moira rozejrzała się wokoło z pewną wyniosłością, która zdolna była poskromić najzuchwalsze spojrzenia. Piotr patrzył się głupowato ponad głowy tłumu; było to jego zwyczajem, gdy stawał oko w oko z niebezpieczeństwem. Poza osłoną tłuszczu oczki jego przerzucały się jak sztylety od twarzy do twarzy, badając, odgadując, oceniając.
Silver pierwszy przemówił.
— Otóż ich mamy, Billu.
Bones dwakroć przejechał językiem po obwodzie swych warg, zanim zdobył się na odpowiedź; nie spuszczał przytem czu z Moiry.
— Ładna dziewka, hę?
— Jak się waćpan do mnie odzywasz! — zawołała Moira.
Piraci zarechotali śmiechem.
— Hola, waćpanna chcesz brykać, jak widzę! — zadrwił Bones. — Potrzeba cię ujeździć, a ja mam na cię bat, żeby wygnać z ciebie te fochy!
— Odpokutowałoby za to dziesięciu takich jak ty — odcięła, się Moira, podnosząc hardo głowę.
Silver uciszył drugi wybuch ogólnego śmiechu. Mimowolnym podziwem przejęła mnie zręczność tego niecnoty.
— Tak jest, łaskawa panienko — ozwał się z szacunkiem, — kapitan radby tylko się dowiedzieć, ile czasu zabrałoby wykopanie skarbu, który państwo z rozkazu kapitana Murraya zakopaliście na Skrzyni Umrzyka?
Moira nadal trzymała głowę podniesioną.
— Jeżeli nie boicie się ciężkiej roboty, tedy mogłoby to wam zająć nieledwie połowę jednej wachty.
Silver zwrócił się z kolei do mnie z tymże respektem, żądając potwierdzenia tego, co ona powiedziała. Jakoż ja i Piotr potwierdziliśmy jej słowa.
— A czy daleko to od wybrzeża? — zapytał ją następnie Silver.
— Jednemu może się wydawać, że daleko, a innemu, że całkiem blisko — zaperzyła się Moira.
Na to Bones zeskoczył z beczki.
— Mówiłem, że potrzeba cię okiełznać i zostaniesz też poskromiona, moja dziewucho, — oznajmił. — Zdaj resztę na mnie, Silverze. Wezmę ją na rufę i zmuszę, by wyśpiewała wszystko, co wie.
Ona spokojnie i drwiąco wpatrzyła się w jego rozgorzałe ślepia.
— Próbuj mnie tylko palcem ruszyć, a zabiję albo ciebie albo siebie samą! — przestrzegła go.
On zaś zaśmiał się niepewnie i ruszył ku niej; kiedym podniósł nogę, by wkroczyć pomiędzy nich, ktoś wcisnął mi rękojeść noża w prawą rękę.
— Bierz to — posłyszałem głos Silvera. — Powiedz mu, że będziesz walczył za nią.
Machinalnie postąpiłem krok naprzód i znalazłem się w kręgu światła, otaczającego beczkę Bonesa. Sam Bones zatrzymał się i jął mi się przyglądać z pewnem widocznem zakłopotaniem.
— On powiada, że będzie za nią walczył, Billu, — zawołał Silver usłużnie z poza mego ramienia, gdy zaś Bones wybuchnął stekiem przekleństw, ów szepnął mi w ucho:
— Naznacz ją swojem piętnem. Jest to stare prawo zbójeckie.
Gdym jeszcze się wahał, nie dość go rozumiejąc i nie mogąc oderwać oczu od Bonesa, który wydobywał właśnie noż z pochwy, Silver burknął z gniewem:
— Nuże, durniu, prędzej! Byle jak! Wystarczy małe nacięcie na jej ręce... twoim nożem!
Moira posłyszała go i odgadła znaczenie jego słów; niezwlekając włożyła mi pod ramię swoją lewą rękę.
— Niech ci Bóg pomaga, Bob — szepnęła. — Jam twoja...
Nie ociągałem się już i końcem noża, danego mi przez Silvera, naznaczyłem szkarłatny krzyżyk na jej dłoni. Były to chyba najosobliwsze zaręczyny, jakie widziano w jakiemkolwiek małżeństwie.
— Panna O‘Donnell jest moją narzeczoną — zawołałem na cały głos. — Pozatem kapitan Flint poręczył nam słowem, że ani jej ani żadnemu z nas nie stanie się żadna krzywda.
— Słowo Flinta nie jest lepsze od mojego — zaśmiał się Bones. — To też zapowiadam ci, Koźla Skórko, że najpierw cię schwycę i wychłostam, a potem dla nauczki obetnę ci uszy.
I wymachnął niedbale ręką.
— Brać go, kamraci! Nie mogę się zniżyć do tego, by walczyć z jeńcem.
Kilku jego drabów chciało wypełnić ten rozkaz, ale Silver, Czarny Pies i kilkunastu innych podnieśli głosy sprzeciwu.
— Dajno Koźlej Skórce się popisać! — wołał. — On ją naznaczył swoją kreską. On ją sam wziął dla siebie, gdy Murray zdobył Najświętszą Trójcę.
Przyjaciele Bonesa cofnęli się. Ze zwartego półkola zgromadzonych korsarzy rozległy się najprzeróżniejsze zdania i rady. Jednakowoż stronnictwo Silvera snadź było przygotowane na to wydarzenie, gdyż z taką zaciekłością gardłowali w mojem imieniu, że samą wrzawą podbili sobie opinję publiczną. Silver nawet pochwycił rękę Moiry i wzniósł ją w górę, by wszyscy, nawet najdalej siedzący, mogli się przyjrzeć krwawemu znaczkowi.
— Będzie to dla nas wszystkich pyszne widowisko — obwieścił stentorowym głosem. — Koźla Skórka należał do załogi Murraya i porwał dziewczynę w bitwie. On ją oznaczył swem piętnem, a jeżeli pragnie bić się za nią, to ma do tego prawo... czy jest jeńcem czy nim nie jest.
Bones przyglądał się tej burdzie, miotany sprzecznemi wzruszeniami. Domyślał się, że złapano go w pułapkę, ale jeszcze nie potrafił zrozumieć, jak to się stało, ani też, jaki jest ostateczny cel fortelów Silvera. Nie przypuszczam, by się mnie obawiał lub powątpiewał, czy zdolen jest zabić mnie w walce na noże, jako że nigdy poprzednio nie miałem sposobności popisać się wobec korsarzy zręcznością w tym zakresie. Wiedział jedynie, że znalazł się w takim położeniu, iż musiał walczyć osobiście, by utrzymać swą powagę wobec załogi; to też pierwszy poryw jego nienawiści skierował się oczywiście przeciwko mnie. Atoli nie przepomniał i Silvera.
— Zapamiętam ci to! — krzyknął na kuternogę i poczołgał się naprzód, by uderzyć we mnie, trzymając nóż przed sobą i wyciągając prawe ramię, by pochwycić mię w przegubie lub odbić cios z boku.
— Nic mnie nie obchodzi, Billu, czy tobie dostanie się ta dziewczyna — żachnął się Silver. — Chciałem ci przypomnieć paragraf czwarty. Gdy zaś idzie o honor, to kapitan ma takie same prawa, jak i każdy inny.
— Racja! — dobył się krzyk z kilkunastu gardzieli. — Kapitan winien potykać się z każdym, kto go wyzwie.
— Zaleję ja jeszcze sadła za skórę paru innym, gdy uporam się z tym draniem — zgrzytnął Bones.
Jąłem cofać się przed nim w półkręgu, licząc się z przestrzenią, oświeconą blaskiem bujającej się latarni, oraz ze smolnemi deskami, wyczuwanemi pod stopą.
— Stój, ty... — huknął ów. — Nie pozwólcie mu wydostać się z waszego kręgu, kamraci... i baczcie, by ten gruby Holender nie skoczył mi na kark. To człek niedobry.
Silver w te pędy przywołał paru ludzi, by odgrodzili Piotra; ten, napatrzywszy się mej biegłości w używaniu noża skalpowniczego jeszcze od lat pacholęcych, nie trapił się bynajmniej myślą, czy dam radę napółpijanemu żeglarzowi, którego cała umiejętność walki na noże polegała na tem, by nagle pochwycić za przegub przeciwnika w tejże chwili, gdy ów chwytał jego w taki sam sposób, potem zaś dźgać i rąbać dopóty, póki jeden z nich dwóch nie straci władzy w rękach.
— Nie frasuj się, Billu — doradzał kuternoga tonem łagodzącym. — Nie pozwolimy Holendrowi ani nikomu innemu, by wyrządził ci jakąkolwiek krzywdę. Ino teraz se skocz i charatnij Koźlą Skórkę... jeżeli potrafisz.
— Jeżeli potrafię...! — syknął Bones. — Przypatrzno mi się!
To rzekłszy, przypadł do ziemi i nagle skoczył w górę, ale dość niezdarnie — nie tak, jakby to uczynił wojownik z plemienia Irokezów, który podrywa się jak strzała, całem ciałem dążąc za nożem gotowym do ciosu. Usunąłem się w bok i ciąłem go na odlew z góry, zamierzając wbić nóż w kark Bonesa. Atoli czy to oślepiło mnie światło latami, czy też co innego — dość, że ostrze mego noża rozpłatało mu tylko policzek od oka do wargi górnej, pozostawiając głęboką i szeroką ranę.
Kapitan ryknął na całe gardło, ja sam też byłem mocno zdumiony, gdyż myślałem, iż teraz z nim skończę. Przez parę mgnień nikt wokoło nas się nie poruszył, gdyż nie przypuszczano, by można było tak rychło obaczyć rozstrzygnięcie walki. Moira opowiadała mi później, że pociesznie było widzieć rozdziawioną gębę Silvera.
Bones, słaniając się, odszedł parę kroków wtył, gdyż buchająca krew tak go oślepiała, że musiał po omacku szukać drogi. Poszedłem za nim zwolna, prawie przygotowany na jakowyś podstęp; on z pewnością posłyszał moje kroki, gdyż zawołał:
— Nie dajcie mu, by mnie zabijał, kamraci! Nie widzę nic przed sobą, a on dybie na mnie! Na ten krzyk ze dwunastu korsarzy skoczyło pomiędzy nas, klnąc i odgrażając mi się, ja zaś postąpiłem w stronę, gdzie obok Silvera stali moi przyjaciele. Kulawiec hipnął na moje spotkanie, jednakowoż niezbyt wielką było mi to pociechą. Wyrwał mi nóż z ręki i pochyliwszy się, plunął na mnie, rzucając obelżywe słowa, których nie mogę przytoczyć w całości:
— Ty niezgrabo! On prawie ślepy, a ty nie potrafiłeś go dobić!
I przemknął koło mnie na swem szczudle, nawołując swych przyjaciół:
— Oto tam napadnięto Czarnego Psa! Dalej na tych psubratów, kamraci!
Na całym pokładzie zaszczękły noże — zaczęto żgać i rąbać się nawzajem. Bones został pochłonięty przez zgraję rozbestwionego pospólstwa, które skłębiło się na ciasnej przestrzeni między wsporą bezanmasztu i wzniesieniem rufy.
Ktoś szarpnął mnie za rękaw. Gdym obrócił się, przybierając postawę obronną, ujrzałem przed sobą Piotra.
— Gdzie Moira? — jęknąłem.
— Darby ją wsiął. On ma sposób, szeby nas wyswobocić. Spiesz się, Bob! Mamy dobrą sposobność, ja. To właśnie było celem Silvera, by z twojej ręki zgłacić Bonesa lub podbuszyć przeciwko niemu załogę.
Zauważyłem, że Piotr ciągnął mnie ku przodowi okrętu, gdzie pokład był pusty; nie zadawałem jednak żadnych pytań, gdyż głos Silvera dodawał mi bodźca do pośpiechu.
— Na rufę, na rufę, chłopcy! — wołał kuternoga. — Pokażmy im, co umiemy! Nie pozwolimy, by takie głupie ścierwo, jak Bill Bones, miał przed nami chować mapę, wskazującą skarby! On nie potrafił zwalczyć nawet Koziej Skóry!
Z za windy kotwicznej przywitał nas głos Moiry.
— Czy to ty, Bob? O dzięki Bogu, dzięki Bogu!
— A twoja ręka? — wyjąkałem.
Przycisnęła ją do moich ust.
— Oto ona! — rzekła. — Żebyś tylko kiedyindziej był tak ostrożny!
Pospieszyłem naprawić swe uchybienie i na chwilę połączył nas błogi uścisk.
— Czy to było pomyślane serjo? — zapytała nieśmiało.
— Pomyślane! Od dnia, gdym posłyszał luby dźwięk twego głosu w...
Z dołu, poniżej bakortu, doszedł nas przytłumiony gwizd.
— To Darby! — zawołała Moira. — On spuścił się w dół po linie kotwicznej, by dostać się na jedną z łódek, które miały odjechać na ląd celem nabrania wody i nie odpłynęły.
Piotr skinął na nas niecierpliwie z nad poręczy.
— Nie rozmawiajmy — nakazał zrzędnie. — Choćmy.
Mieliśmy na podorędziu zwój zapasowej liny, więc spuściliśmy go za burtę i jedno po drugiem zsunęliśmy się w łódkę, którą Darby umocował koło nasady bukszprytu. Prąd rzeczny obrócił był Konia morskiego rufą ku miastu, przeto Darby i ja ujęliśmy paczyny i zaczęliśmy spokojnie wiosłować wzdłuż olbrzymiego kadłuba okrętowego w stronę rozsianych światełek, co w mroku wskazywały nam Savannah. Jakże piękne wydawały się nam te nikłe połyski latarni i kaganków w tem szczerem pustkowiu! Oczarowywały nas urokiem bezpieczeństwa, może i przytulności domowej.
Jednakże nie byliśmy całkiem bezpieczni. Ponad nami majaczył zrąb ogromnego korabia, którego strzelnice szczerzyły się nakształt kłów, a reje i liny wznosiły się jak niewód gotów do zarzucenia. Na pokładach aż wrzało od rozbójników, walczących i biegających; słychać było dzikie okrzyki, brzęk stali, a od czasu do czasu i strzał pistoletowy.
Minęliśmy gromadę łodzi, przytroczonych do bocznej drabinki, nie chcąc tracić czasu na ich odcięcie i puszczenie z prądem. Minęliśmy tylny pokład, gdzie toczyła się szczególnie zacięta utarczka. Dobijano się do drzwi kajut-kompanji, a ktoś wołał, ażeby „wytoczyć kartaczownicę i wpakować ...owi kulę w brzuch“.
Wpłynęliśmy pod rufę Konia morskiego i natknęliśmy się na dziwne widowisko.
Do rufy była stale przywiązana długa łódź dla większej wygody na wypadek, gdy należało nagle spuścić ją na morze. Ta łódź została teraz ściągnięta pod okno kajuty oficerskiej, skąd jakiś człowiek staczał ciężką skrzynię czy kufer, drugi zaś człowiek wciągał to na plichtę[66]. Człek siedzący w łodzi posłyszał szczęk naszych wioseł i rzucił na nas błyskawiczne spojrzenie, zanim przeciął trałówkę[67] i wziął się sam do wioseł. Prąd poniósł go tuż za nami, a ja dostrzegłem krwawą twarz, owiniętą strzępem starej koszuli. Czy nas poznał, tego nie wiem, bo nie dał ani znaku, tylko przygarbił się nad burtnicą i powiosłował z prądem w dół rzeki.
Atoli człowiek, stojący w oknie kajuty oficerskiej, nie był tak skłonny do milczenia; owszem, wychylił się znacznie częścią ciała, załamywał ręce i wołał ratunku:
— Panie Bones! ach, waszmość chyba nie opuścisz biednego Benjamina Gunna, który do samego końca stał wiernie przy tobie i trzymał drzwi kajuty, dopóki ich nie zaryglowałeś. Ach, ci... łotrzy właśnie w tej chwili je rozbijają. Nie odchodź i nie zostawiaj mnie w ten sposób! Oni mnie zamęczą. Oni mnie zachłoszczą na śmierć!
— Jedź z powrotem, Darby — rozkazałem. — Nie możemy opuścić biedaka.
— Ależ on stał po stronie Bonesa! — żachnął się Darby.
— Nie jego w tem wina...
Podjechaliśmy pod rufę, a ja zawołałem na kuchcika:
— Skacz w wodę, a my cię wyłowimy, Benjaminie.
— Któżeś ty? — zapytał ów z lękiem.
— To pan Ormerod — wyręczył mnie Darby.
Słychać było uderzenia w drzwi na końcu kajuty oficerskiej.
— Pośpieszaj, człecze! Nie możemy czekać!
— A czy nie chcecie ubrać mnie w liberję?... — nalegał Ben.
— Ani mi się nie śni!
On skoczył, nie mówiąc już ani słowa, my zaś wyciągnęliśmy go, ociekającego wodą, i usadowiliśmy pomiędzy sobą.






ROZDZIAŁ XXIV.
Powrót do domu.

Zgiełkliwy wrzask, jaki rozległ się w chwilę potem, był dowodem, iż wdarto się do kajuty głównej; atoli brzmiąca w nim nuta triumfu niebawem ustąpiła miejsca zakłopotaniu, skoro ogary Siivera przekonały się, iż zwierzyna im uciekła.
— Zwiał!
— Wyprowadził nas w pole ten.....
— Łodzi, wiara, łodzi!
I naraz szczęk wioseł, rozlegający się — skrzyp, skrzyp! — poza nami, skłonił Darbego i mnie do podwojenia wysiłków. Przybiliśmy do brzegu o kilkadziesiąt sążni w dół rzeki od miasta, na płytkiej snadziźnie, ale nie chcieliśmy mitrężyć czasu na szukanie schronienia w obrębie drewnianych tynów warowni. Prawdę powiedziawszy, mieliśmy obecnie wątpliwości, czy samo miasto zapewni nam bezpieczeństwo. Kartacze Konia morskiego łatwo dałyby sobie radę z takiemi murami i szańcami, jakiemi szczycić się mogło miasto Savannah.
Ruszyliśmy przeto co sił w górę wydmy piaszczystą ścieżyną, wijącą się przez otwarte pola dokoła warowni; mieliśmy w uszach ustawiczny szczęk wioseł i krzyki korsarzy pobrzmiewające pomiędzy kilkoma ich łodziami. Nie mogłem przekonać się, czy nas ścigano, gdyż noc była ciemna, jak podziemia piwniczne; atoli nie ufaliśmy losom, tylko biegliśmy, co sił w nogach, przez plantacje miejskie, słysząc po drodze podnieconą rozmowę strażników na bastjonach warowni, którzy widocznie przewidywali napaść ze strony złowrogich przybyszów, stojących na rzece. Nie zatrzymaliśmy się ani na jedno tchnienie, dopóki nie dotarliśmy do skraju lasu.
Piotr znalazł się teraz w swoim żywiole. Zarówno w dzień, jak i w nocy, potrafił znaleźć drogę w obcej kniei, z taką łatwością, z jaką żeglarz potrafi żeglować po bezdrożnych rozłogach morskich, przeto zaczął nas prowadzić na północ, mniejwięcej w kierunku ustronnych osad, położonych między Savannah i Karoliną. W jaką godzinę po wschodzie słońca wyszliśmy na wioskę wśród wyrębu, której mieszkańcy przyglądali się nam z niedowierzaniem, dopóki Darby nie wydobył złotego dublona — z zapasiku, jaki sobie był uciułał w czasie swego królowania w roli flintowego ulubieńca.
Ludzie ci nigdy przedtem nie widzieli złota, więc za dublon i uncję sprzedali nam muszkiet, stary lecz zdatny do użytku wraz z workiem kul, rożkiem prochu, oraz ubranie ze skóry jeleniej dla nas wszystkich z wyjątkiem Benjamina Gunna, który wyniośle odrzucił dar, który uważał jedynie za odmienny rodzaj „liberji“. Sprzedali nam też nieco soli i mąki i wskazali nam drogę do Charleston w Karolinie.
Odtąd o naszej podróży mogę tylko tyle powiedzieć, że była to Odyszeja, do jakiej zdawna byli nawykli mieszkańcy naszego pogranicza. Dla Piotra i dla mnie wszelkie niebezpieczeństwa kniej i rzek, strachy przed czerwonoskórymi i dzikiemi zwierzętami były niczem w porównaniu z okropnościami morza, a Moira i Darby nauczeni zostali doświadczeniem smutnem — tak iż gdy nakoniec, pokłuci od cierni i nogi mając obolałe, weszliśmy w spokojne ulice Charlestonu i zastaliśmy tamże wiele statków pocztowych mających wyruszyć ku północy, wszyscy czworo jak jeden mąż oświadczyliśmy, że i dalej iść będziemy drogą lądową.
Neen — rzekł Piotr. — Ja już nigdi nie udam się na mosze, Bob.
— A któżby był tak głupi, by tłuc się po słonych bałwanach morskich, moknąć i ciorać się, gdy możemy zaznać przygód w kniei, polować na jelenie, na niedźwiedzie i lamparty, a nawet może i na Indjan, jeżeli szczęście dopisze? — zrzędził Darby.
— Przypominam sobie, że ktoś tu z obecnych chciał koniecznie dostać się na morze i rozbijać głowy ludziom! — zaszydziłem.
— Prawda-ć to, bom-ci ja wówczas mniej wiedział niż teraz! — odparł Darby niestropiony. — Ci korsarze mogliby nawet świętego wytrącić z równowagi. Z wyjątkiem Flinta nie było wśród niech nikogo, ktoby potrafił oprzeć się takim jak my...
— Może Silver...
— To człek łepski, ten Długi Jan, ale będzie on miał jeszcze kłopoty, sami zobaczycie — upierał się Darby. — Może nawet teraz znajdują się w opałach.
— Nie dbam, jakie go tam czekają opały — odrzekłem. — Nie pragnę już nigdy w życiu zobaczyć ani jego ani kogokolwiek z jego załogi.
Moira, siedząca koło mnie na ławie gospody, rzuciła mi się z lekkiem dreszczem w objęcia.
— Nigdy, przenigdy! — zawołała. — A jeżeli i ty się na to zgodzisz, Bob, to nigdy już nie udamy się na morze. Lubię czuć ziemię pod nogami i słyszeć szum drzew. I na lądzie pewno bywają źli ludzie, lecz dalibóg nigdy tak nielitościwi, jak ci najokrutniejsi z żeglarzy. Do końca życia, ilekroć tylko posłyszę łomot morskich wałów i plusk odpływu morskiego, będę myślała o ojcu, spoczywającym tak daleko i samotnie pod granią Lunety ...i o panu Murrayu, Boże bądź miłościw grzesznej jego duszy! — i o wielu innych... Wszystkich pochłonęło morze. Najświętsza Panno, jakże żarłoczny to żywioł!
Ale Piotr potrząsnął poważnie głową.
Neen — odezwał się. — Mosze nie było wszystkiemu przyczyną. Oni zginęli przez chciwość, która toczyła ich serca. Nie lubię mosza, ale mosze jest takie samo jak siemia. Ono spełnia wolę Boga.
Siedzieliśmy przez czas pewien w milczeniu, przyglądając się bujnemu życiu wokoło, murzynom w jasnych zawojach na głowie, plantatorom przejeżdżającym na mułach, sławetnemu mieszczaństwu o szarej odzieży.
— A ty, Benjaminie Gunn? — zapytałem kuchcika, który siedział po drugiej stronie stołu. — Czy pójdziesz z nami na północ? Mój ojciec...
On skoczył, wijąc się i wykręcając w niepomiernem zakłopotaniu, ba, nawet z niejaką obawą w twarzy.
— Dyć sam pan mi obiecował, że nie będę nosił liberji — żachnął się. — A przedtem jeszcze waszmość mi powiadałeś, że wystarasz się dla mnie o stanowisko prawdziwego marynarza, takiego smolucha, co to zwija liny i kręci sterem. Tak, obiecowałeś, panie Ormerod, a ja panu wierzyłem... choć jest wielu takich, którym za nic jest okpić biednego Bena Gunna.
— Ja cię nie oszukam, Benie — odrzekłem. — Jeżeli chcesz iść na morze, nie będę się sprzeciwiał.
I nazajutrz wystarałem się dlań o miejsce na pakbocie barbadoskim, ostrzegając go, by nie rozgłaszał dziejów przeszłego swego życia, o ile nie ma ochoty dostać się w ręce urzędników Admiralicji, jako dawny korsarz. Był on ostatnim węzłem, jaki łączył nas z niecną kompanją, podlegającą niegdyś wspólnym rządom mego dziadka i Jana Flinta. Co się stało z nim jako też z niedobitkami załogi Flinta na Koniu morskim, nie wiem do dnia dzisiejszego; atoli ponieważ nigdy już nie opowiadano mi o Koniu morskim, wnioskuję, że ten okręt albo się rozbił, albo też został porzucony przez swą załogę. Wiem tylko, że opuścił Savannah w ciągu dwudziestu czterech godzin od naszego wylądowania tamże — tyle tylko dowiedziałem się z listów jednego z tamecznych kupców.
Wróciłże on na Rendezvous? Czy korsarze zdołali przeryć całą powierzchnię wyspy, by odkryć skarb, zakopany przez Flinta? Czy też może wyprawili się po złoto, ukryte przez nas na Skrzyni Umrzyka? I jedno i drugie — beznadziejne to przedsięwzięcie! Całkiem to samo, co szukanie jakiegoś tam ziarnka zboża w kopiatym sąsieku.
A cóż się stało z Billem Bonesem? Czy zmylił pogoń swych opuszczonych kamratów i szukał sposobności, by na własną rękę wykopać skarb Flinta? Przysiągłbym, że było to jego zamiarem od samego początku — tak samo dałbym głowę, że gdyby Silverowi udało się wpierw dostać w swe ręce mapę Flinta, byłby on tak pokierował sprawę, że tylko on i garstka jego najbliższych przyjaciół byłaby dopuszczona do udziału w łupie. Ale może Bones nie zdołał się wymknąć?... Może Silver natrafił na jego ślad i ścigał go tą osobliwą zemstą, którą dawano u nich nazwę Czarnej Plamy?... Często zachodziłem w głowę, co to mogło być takiego[68].
No, niechże to im wyjdzie na zdrowie, jeżeli potrafię odnaleźć ów skarb lub jego cząstkę! Mówiłem nieraz z Moirą o tem, czy zawiadomić jej sojuszników, Jakobitów, o skarbie zakopanym na Skrzyni Umrzyka, a ona zrazu skłaniała się do tej myśli; atoli później gdy zamieszkałem w Nowym Jorku i zakosztowała dobrobytu, przyniesionego przez dynastję Hanowerską, odmieniła zdanie i przysięgła sobie nie podejmować żadnego kroku, któryby zakłócał spokój państwa.
— Niema tu co myśleć o sympatjach hanowerskich lub jakobickich — powiedziała. — Wszyscy jesteśmy Anglikami.
Ale zapędziłem się zbyt daleko w opowiadaniu. Cofnijmy się parę lat wstecz (nie większy to wysiłek, jak ten, który nas czekał, gdyśmy w ową noc pod Savannah spuszczali się po linie z pokładu Konia morskiego) i powróćmy do gospody w Charleston. Odprawiliśmy Benjamina Gunna i ułożyliśmy sobie, że będziemy się posuwać na północ wzdłuż wybrzeża morskiego. Jedyną rzeczą, na którą dybaliśmy, było znaleźć jakiego księdza, by dał mi ślub z Moirą; zdawało się, że to nie może zdarzyć się prędzej aż w Baltimore. Jednakowoż szczęście nie opuszczało nas do ostatka, gdyż w dniu, w którym mieliśmy wyruszyć, zerwała się burza, tak iż zmuszeni byliśmy odłożyć naszą podróż; tego samego zaś dnia popołudniu zawinął do przystani okręt francuski, chroniący się przed zawieruchą. Wśród podróżnych tego statku znajdował się pewien uprzejmy franciszkanin i ten chętnie się zgodził dać nam ślub.
Ostatecznie przybyliśmy do Nowego Jorku o godz. 4-tej popołudniu, dnia 24 kwietnia 1755 r. Ojciec właśnie znajdował się w kantorze przy ul. Perłowej i podszedł ku drzwiom na odgłos kopyt końskich tętniących po bruku. Słońce zachodzące raziło go w oczy, to też przez ten czas gdy schodziłem z konia i pomagałem Moirze zsiąść z siodła, ojczysko moje stało oszołomione, bojąc się, czy to nie mami go jaskrawy blask słoneczny.
— Czy to naprawdę ty, Robercie? — zawołał. — Ale chyba tak... bo oto Piotr i Darby!
— Tak, ojcze! — odpowiedziałem. — I jeszcze kogoś w dom ci przywiozłem.
On uśmiechając się z rozrzewnieniem, rozwarł ramiona.
— Jest tu miejsce dla was obojga, mój chłopcze. Widzę, żeś wstąpił w moje ślady i ze swych azardów przywiozłeś sobie żonę.
— Jest to szlachcianka irlandzka, którą...
— Kimkolwiek jest, sercem ją całem witam. Ale chodźcie-no, chodźcie oboje! Zdrów... i cały... i z żoną! Robercie, ledwo temu mogę uwierzyć! Po całym roku rozłąki! Piotrze, niechże cię Bóg błogosławi! Wiedziałem, że przy tobie nie stanie mu się nic złego. Och, Darby, masz teraz więcej oleju w tej czerwonej łepecie, aniżeli wówczas, gdyś nas porzucał; a jeżeli przysłużyłeś się paniczowi, to przebaczam ci wszystko. Ależ macie wszyscy dużo do opowiadania!
Tej nocy, gdy leżałem w pokoju na piętrze, który zajmowałem od dzieciństwa, zostałem obudzony dalekim szczękiem i gwarem, który stawał się coraz głośniejszy i wyraźniejszy. Gdy doszedł do rogu ulicy, naraz coś ciężko zadźwięczało i jakiś pompatyczny głos oznajmił:
— Dwunasta godzina... noc piękna i jasna... a pan Robert Ormerod wrócił do domu z niewoli u korsarzy... Boże miej w opiece Swojej króla i sławetnych rajców Nowego Jorku!
Był to stróż nocny Diggory; słysząc jego głos, przypomniałem sobie, jak to Silver wystrychnął go na dudka w ową noc, gdy zostałem porwany, — i począłem śmiać się na całe gardło, aż Moira poruszyła się przez sen i ozwała się rozżalonym głosem:
— Źle to, Robercie, że nie chcesz spać w pierwszą noc, którą spędzamy we własnym domu!...

KONIEC.





  1. Przezwisko nadawane Irlandczykom.(Obj. tłum.).
  2. Tak nazywają gwarę, jakiej używają Irlandczycy, mówiący po angielsku.(Obj. tłum.)
  3. Mowa tu o sposobie zabijania jeńców przez korsarzy: straceńcom zawiązywano oczy i kazano iść po belce, zawieszonej nad burtą, aż wpadli w morze. (Przyp. tłum.).
  4. Jakobitami nazywano stronników wygnanego króla Jakóba Stuarta; o walce ich z whigami (stronnikami Jerzego Hannowerskiego) pisze R. L. Stevenson w powieści „Porwany” („Kidnapped”). — Przyp. tłum.
  5. Górny żagiel na maszcie, zwany też wronką.
  6. Najemni korsarze w służbie jakiegoś państwa, zwani też kaprami; od państwa, które ich najmowało, dostawali glejt czyli patent, upoważniający ich do rozbijania, brania w niewolę i rabowania okrętów nieprzyjacielskich. (Przyp. tłum.).
  7. U nas taką tabakę nazywano rapą (Przyp. tłum.).
  8. Statek wojskowy.
  9. Przypis własny Wikiźródeł zimny dziadek — gwarowa nazwa rodzinna oznaczająca: 1) wuja albo stryja jednego z rodziców, 2) ojca ojczyma albo macochy lub 3) brata rodzonego dziadka. Źródło: Iwona Bielińska-Gardziel, Nazwy rodzinne w ustnych relacjach o rodzinie i słownikach gwarowych – problemy wartościowania, w: Badania dialektologiczne. Stan, perspektywy, metodologia: Materiały konferencji naukowej „Gwara i tekst”, Kraków, 27–28 września 2013 r., red. Maciej Rak i Kazimierz Sikora, Kraków: Księgarnia Akademicka, 2014, ISBN 978-83-7638-451-1, s. 287.
  10. Dosłownie: Królewski Jakób. Tytuł Royal nadawany jest wszystkim członkom prawowitego rodu królewskiego, zwłaszcza następcy tronu. (Przyp. tłum.).
  11. Pogardliwa nazwa marynarzy.
  12. Takelunek — olinowanie, motowisko — układ lin, podtrzymujących maszty i żagle. Mickiewicz nazywa to siecią. (Przyp. tłum.).
  13. Maszt tylny.
  14. Żebra, krzywe belki podtrzymujące kadłub okrętu.
  15. Lina, którą przytwierdza się do lądu okręt lub czółno.
  16. Sirrah jest to wyraz angielski, coś jakby: brachu, mopanku; Hiszpan wymawia go jednak po swojemu, uwydatniając silnie spółgłoskę r, której Anglicy prawie nie wymawiają. (Przyp. tłum.).
  17. Flibustjerzy czyli frejbiterzy (zwani też kaprami) byli to korsarze walczący w służbie jakiegoś państwa. (Przyp. tłum.).
  18. Dostojnik, zasiadający w Izbie Wyższej Parlamentu. (Obj. tłum.)
  19. Brasy — liny idące od końców rei, służące do obracania tychże w płaszczyźnie poziomej. (Przyp. tłum.)
  20. Wzniesienie na przodzie okrętu, kwatera prostych marynarzy (inaczej komora zagłówna).
  21. Dzisiaj Haiti (Przyp. tłum.)
  22. Bryza — „lekki a stały wiatr na morzu“.
  23. Górny żagiel przedniego masztu.
  24. Kasztel przedni, forkasztel — kwatera marynarzy na przodzie okrętu. Luka — otwór, którędy wychodzi się na pokład.
  25. Wystawionej na wiatr.
  26. Stępka (stępa, kil, tram) — belka dolna okrętu.
  27. Od strony okrętu wystawionej na wiatr; druga strona nazywa się zawietrzną.
  28. Sztymbork, sterbort — prawy bok statku. Bakort — lewy bok.
  29. Topżagiel czyli wrona — żagiel górny, wyżnik.
  30. Od strony rufy.
  31. Haiti. (Przyp. tłum.)
  32. Atlantyk.
  33. Galeon lub galeona, okręt dwumasztowy, dawniej używany, o burtach nachylonych w stronę pokładu.
  34. Szlup, statek jednomasztowy, o żaglach ukośnych.
  35. Przypis własny Wikiźródeł Dzikie Gęsi — irlandzcy zwolennicy Jakuba II Stuarta zmuszeni do emigracji po wojnie irlandzkiej 1689-1691, głównie do Francji.
  36. Flota angielska rozpadała się dawniej na 3 eskadry czyli dywizje: białą, czerwoną i błękitną. (Przyp. tłum.)
  37. Przypis własny Wikiźródeł Cadwallader Colden (1688–1776) — lekarz, pełniący obowiązki gubernatora brytyjskiej Prowincji Nowy Jork, pierwszy brytyjski przedstawiciel kolonialny przy Lidze Irokezów, autor pierwszej pracy na temat historii plemion irokeskich pt. The History of the Five Indian Nations (1727).
  38. Przypis własny Wikiźródeł Tobias Smolett (1721–1771) — szkocki pisarz, autor powieści lotrzykowskich i piracko-przygodowych. Zob. hasło w Wikipedii.
  39. Przypis własny Wikiźródeł O duchu praw (fr. De l’esprit de loix) — traktat filozoficzny z 1748 roku. Zob. hasło w Wikipedii.
  40. Przypis własny Wikiźródeł Thomas Carte (1686–1754) — angielski historyk, jakobita, autor m.in. Life of James Duke of Ormonde, biografii Jamesa Butlera, księcia Ormond (1610–1688) — angloirlandzkiego polityka, przywódcy rojalistów irlandzkich, lorda namiestnika Karola I i Karola II.
  41. Przypis własny Wikiźródeł Edward Hyde, hrabia Clarendon (1609–1674) — angielski mąż stanu, dyplomata, prawnik, historyk, doradca króla Karola I, lord kanclerz Karola II, autor m.in. The History of the Rebellion and Civil Wars in England (historia angielskiej wojny domowej w XVII w., wydana w latach 1702–1704).
  42. Dla lepszego zrozumienia topografji wyspy należy mieć przed oczyma mapę, załączoną do „Wyspy SkarbówR. L. Stevensona (Świat podróży i przygód, tom I-szy). Przyp. Red.
  43. Z lewej strony okrętu.
  44. Spokojna toń.
  45. Płaskie wybrzeże, plaża.
  46. Ławica, mielizna w morzu.
  47. Prawy bok okrętu.
  48. Rękojeść steru, inaczej hamulec.
  49. Gallowie — Celtowie, plemię obejmujące Szkotów, Irlandczyków, Walijczyków i Bretończyków; Język ich nazywa się do dziś dnia galickim (Gaelic). (Przyp, tłum.).
  50. Belka spodnia okrętu, zwana też tramem, spodem lub z niemiecka kilem.
  51. Szyper — kapitan okrętu.
  52. Lekki wiatr morski.
  53. Przezwisko prostego marynarza.
  54. Silnie rozkołysane morze.
  55. Nastawą (stengą) nazywa się drzewce przedłużające maszt.
  56. Zejście pod pokład.
  57. Straż pobrzeżna.
  58. Lina łącząca buszpryt z okrętem (inaczej sztak).
  59. Przypis własny Wikiźródeł karnat — wanta, mocowana do burty lina podtrzymująca maszt; zob. karnat w słowniku Doroszewskiego
  60. Przypis własny Wikiźródeł węźlica — sznurowa drabinka służąca do poruszania się po rejach i masztach; zob. węźlica w słowniku Doroszewskiego
  61. Dunuga — wielka fala (po kaszubsku: denega).
  62. Działa okrętowe stojące na pokładzie. (Obj. tłum.).
  63. Przypis własny Wikiźródeł Fabjuszowa taktyka — taktyka odwlekania; od Kwintusa Fabiusza Maksimusa o przydomku „Kunktator”, wielokrotnego konsula rzymskiego i dyktatora, znanego ze stosowania podczas drugiej wojny punickiej takiej właśnie taktyki. Zob. hasło w Wikipedii.
  64. Przezwisko chłopów irlandzkich.
  65. Onza — pieniądz złoty.
  66. Przód łodzi.
  67. Lina holownicza.
  68. Odpowiedź na te wszystkie pytania znajdzie czytelnik w książce R. L. StevensonaWyspa Skarbów“. (Przyp. Red. „Świata podr. i przygód“).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Howden Smith i tłumacza: Józef Birkenmajer.