Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pozłotę, ale grzbiety i wgłębienia rzeźby były jeszcze widoczne.
— Tak, — odpowiedziałem, nie rozumiejąc, o co chodzi.
— Stanę na rudlu i będę się trzimał tej wypuklizny pośrodku. Ty zaś wlesiesz mi na barki, a stamtąd na okno kajuty, ja.
— Nie utrzymasz mnie w tem położeniu, Piotrze! — zawołałem. — Zaledwie potrafisz sam ustać na nogach.
— Podołam-ci ja temu, ja — uparł się Piotr.
— Ale co będzie z tobą? — a ty...?
— Spuścisz mi linę.
Wygramolił się na rudel i rozpostarłszy ręce, kierował się zwolna w stronę rzeźby, pokrywającej rufę. Szukając po omacku nad głową, znalazł głębokie wyżłobienie w promieniach poniżej tarczy słonecznej; uchwyciwszy się tego wgłębienia, wspiął się o jakie dwie stopy wzwyż na wąskiej listwie, biegnącej wzdłuż rufy — była ona zaledwie na tyle szeroka, iż mógł stanąć na palcach. Wówczas z błyskawiczną szybkością i niesłychaną sprawnością przerzucił ręce i splótł palce dokoła rzeźbionego krągu słonecznego, wystającego znacznie wprzód.
— A teraz wyłaź, Bob! — mruknął.
Posłuchałem go bez sprzeciwu, gdyż każda chwila była droga: Jakób już się podawał prądowi, a kotwica już bujała się przed nami wahadłowym ruchem.
Na rudel wdrapałem się z łatwością, podpierając się ręką na jednej ze stóp Piotra, aby się utrzymać w równowadze. Bez większej trudności, trzymając się skórzanego pasa Holendra, stanąłem na listwie, gdzie on się znajdował. Następnie złapałem za brzeżek płaskorzeźby i uniosłem się do góry, pakując, za radą Piotra, palce jednej z nóg w obwisłość luźnego nieco pasa. Piotr stęknął i na tem się skończyło.
Natrafiłem na nową antabę, do której mogłem się przyczepić dłonią, więc wyciągnąłem drugą nogę na barki Piotra i stanąłem na nich wyprostowany. Sięgnąłem w górę (było to wyżej, niż na wzrost dwu słusznych chłopów, od powierzchni wody), ale palce moje, obmacawszy całą prze-

173