strzeń, jeszcze nie dostawały do wysokości okien kajuty. Piotr zrozumiał moją trudność.
— Wleź mi na głowę — mruknął.
Podniosłem ostrożnie jedną nogę, wybrałem sobie znów jakaś antabę i stanąłem na zwichrzonej Piotrowej czuprynie. Zacząłem znowu badać przestrzeń nad głową, wyciągnąwszy jedno ramię w stronę granicy bezpieczeństwa; atoli brakło jeszcze paru cali, by uchwycić parapet okna.
— Skacz! — jęknął Piotr.
— Ale co z tobą będzie?
— Skacz! Szczęknął poruszony rudel, a Jakób pochylił się lekko pod tchnieniem bryzy[1] i jął z szelestem pruć wodę.
Skoczyłem. Piotr zwalił się od pchnięcia, ale mnie już się udało palcami prawej ręki objąć futrynę okienną. Posłyszałem plusk, więc czemprędzej uczepiłem się okna lewą ręką.
— Do góry! — wybełkotał Piotr, szamocący się z wodą.
Reszta była już dziecinną zabawką w porównaniu z tem, co było dotychczas. Miałem już teraz oprzeć na czem nogę, więc w mig przelazłem okrakiem przez parapet i spojrzałem w dół: Piotr płynął za Jakóbem trzymając się kurczowo listwy, która szła w poprzek rufy, o jaką stopę nad wodą. Nie śmiał już trzymać się rudla.. Twarz miał tak bladą, aż mię wzięła trwoga, więc nie zwlekając wtoczyłem się do kajuty, nie bacząc, czy się w niej kto znajduje; jednakowoż szczęście mi sprzyjało, bo nie zastałem nikogo.
Zacząłem krzątać się wokoło, szukając jakowej liny. Niewielka była nadzieja, bym miał ją znaleźć w tym zbytkownym pokoju, więc wybiegłem na korytarz, aż nakoniec, tuż koło wychodzących na pokład, nadybałem sondę, zwiniętą i zawieszoną na haku. Porwałem ją bez wahania.
Dla ścisłości nadmienię, że wszystkie te czynności zajęły mniej czasu, niż potrzeba na ich opisanie; atoli, gdy powróciłem do okna, Piotra już nie było. Wychyliłem się i wlepiłem wzrok w pienistą smugę, ciągnącą się za okrętem... o jakie dwadzieścia stóp od rufy zabłysło białe ramię
- ↑ Lekki wiatr morski.