pokład, krzycząc jednocześnie: „Zluźnić!“ — poczem opadłem znowu wdół z takim łomotem, iż mogło mi to doprawdy pogruchotać stawy w kolanach, — i złożono mnie, niby jakiś ładunek, na zasmolonym pokładzie.
Ogłuszony takim sposobem obchodzenia się ze mną, jakiego nigdy nie zaznałem był pierwej, nie zwracałem nawet uwagi na to, że pod pachami rozluźniono mi powrozy, zdjęto ze mnie więzy i wyjęto mi knebel ze zbolałych szczęk. Zacząłem już rozeznawać się w otoczeniu, gdy ogromne, jak beczka, cielsko Corlaera trąciło o burtę, zadyndało z pocieszną niefrasobliwością w powietrzu, jak to zapewne dopiero co było ze mną, potem zaś osunęło się i grzmotnęło o pokład. Holender był czerwony na twarzy, białe plamy widniały na wypukłej powierzchni jego policzków; rozdziawiał usta, chcąc zachwycić tchu. Gdy wyjęto mu knebel, brzuch jął mu się podnosić niespokojnie.
— Co ci dolega, Piotrze? — zapytałem.
— Woda — jęknął. — Jestem od niej chory.
I chory był — porządnie. Odprowadziłem go na stronę, gdy rozlegał się gwizd.
— Do windy! — wrzasnął czyjś głos.
— Co powiadsz? — zawołał Bill Bones. — Kto kazał podnosić kotwicę? Szalupa jeszcze została.
— Rozkaz kapitana — huknął głos z ciemności. — Kazano podnieść kotwicę, Billu, i rozwinąć żagle. Ruszymy zaraz, gdy Hiszpan odjedzie — jego łódź stoi pod prawem zejściem.
Bones zionął ulewą najplugawszych złorzeczeń.
— Możnaby mi było o tem powiedzieć — sarknął. — Chybajcie po szalupę, jeden z drugim! Czy małą łódkę już wyciągnięto? Nuże, masztownicy! rozwinąć brasy![1] Janie, ty najlepiej weź się do steru. Przypuszczam, że jaśnie pan, znalazłszy wszystko w porządku, raczy nam służyć za pilota, zważywszy iż jest on jedynym wśród nas człowiekiem, który zna drogę w tej przeklętej przystani!
— A jakże, a jakże, Billu! — ozwał się Silver i wysunąwszy się z cienia, stanął w świetle wielkiej latarni,
- ↑ Brasy — liny idące od końców rei, służące do obracania tychże w płaszczyźnie poziomej. (Przyp. tłum.)