Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wiem, — odparł, niby to śmiejąc się głupkowato. Ti myślisz, sze młoda ciewczyna jest dobrą ciewcziną. Myślisz, sze to niedobsze, szeby miała się dostać na pokład Jakóba. Chcesz być tam i wiecieć napewno, sze jej nic nie zagrasza.
— Wszystko to święta prawda, Piotrze — jęknąłem. — Spodziewałem się aż do samego końca, że ten nieszczęsny plan Murraya jakimkolwiek sposobem obróci się w niwecz, ale ten człowiek jest uparty, jak sam djabeł.
Ja — przyznał mi słuszność Piotr. — Myślę, Bob, sze on zdobęcie okręt ze skarbami. To szecz łatwa.
— Łatwa? Nie widzę czemu!
Ja, łatwo go zdobyć. Ale później bęcie miał kłopoty. Zbyt wielki skarb nie przinosi szczęścia korsaszom. Znajciemy się póśniej w opałach.
— My!... Nas już tam nie będzie. Zapewne do tego czasu nie będziemy już żyli, Piotrze; zginiemy w jednej z walk na noże, jakie często się zdarzają na pokładzie Konia morskiego.
— A przipuśćmy, sze drapniemy cisiaj w nocy? — odpowiedział Piotr kusząco. — Przipuśćmy, że wydostaniemy się stąd i wrócimy na pokład Jakóba. Ja?
Rozejrzałem się z niedowierzaniem po grubych deskach, po tęgich belkach ścian bocznych i fasady przedniej.
— To rzecz niemożliwa. Wyłamanie się stąd zajęłoby nam tydzień czasu... a Jakób odjeżdża za pięć — sześć godzin.
Neen — odrzekł Piotr. — Wyjciemy... o kasztej posze moszemy stąd się wydostać...
— Jakimże sposobem? — zapytałem.
On podniósł latarnię i poprowadził mnie do ściany szczytowej. Przy świetle zobaczyłem, że jedna z desek zlekka odskoczyła, opzostawiając nieznaczną rysę pomiędzy swoją krawędzią i innemi deskami, na niej spoczywającemi.
— Czy masz zamiar odrywać ją paznokciami? — zakpiłem sobie z niego.
Neen — odpowiedział i zaprowadził mnie do kąta, skąd za naszem nadejściem szurnęła gromadka szczurów. Pogmerał nogą wśród jakiegoś żelaziwa i wyciągnął kilka

165