Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.




ROZDZIAŁ XVII.
Burza.

Zanim zdołaliśmy dostrzec Konia morskiego, jużeśmy posłyszeli łopot fokżagla, szurgotanie putków i skrzyp liny. Potem można było już rozeznać jakowyś potężny cień piętrzące się motowisko rej i lin, wyłaniające się, jak widmo z rozpostartych mroków.
Okręt podpływał ku nam — bliżej — bliżej — i bliżej; zderzenie obu statków wydawało się rzeczą niechybną, — byliśmy naprężeni do ostatnich granic. Dziwowałem się powściągliwości mego dziadka. Czyż on nigdy...?
Odetchnąłem z ulgą, gdy jego głos spokojny i zrównoważony przerwał milczenie:
— Pal, Coupeau!
Trrach Bu-u-um! Pokład zadygotał pod naszemi stopami; kadłub okrętu, przytrzymany kotwicą, zakołysał się wprzód i bryznął kipielą. Czerwona smuga ognia opasała burtę Jakóba, a na jedno mgnienie oka ukazał się nam Koń morski, zarysowując się silnie w swych szczegółach na tle połyskującej, czarnej wody i niskich, zalesionych brzegów. Na szczycie masztu przedniego ujrzałem człowieka, wymachującego bezradnie granatem; ujrzałem ludzi, którzy ciekawie wytrzeszczali oczy ze strzelnic właśnie w chwili, gdy huknęła w nich nasza kanonada. Przelotnie dostrzegłem też zwierzęcą twarz Bonesa, który wyzierał z za parapetu, trzymając w zębach kordelas.
Zapadła znów ciemność — po zatoce tam i z powrotem jęły się odklaskiwać huczne echa. Było słychać pękanie i trzaskanie desek — wespół z takim zgiełkiem, ja-

257