Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/306

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została skorygowana.

    spali, inni zabawiali się grą (korsarze jednej i drugiej załogi byli zawziętymi szulerami).
    Przy południowym narożniku palisady przyłączył się do nas Coupeau; zameldował, że w dolnej części zbocza zauważono jakieś niewyraźne poruszenia i stłumione szelesty, jednak bynajmniej nie oznaczające ani nie wróżące jakowegoś podchodzenia nieprzyjaciół w naszą stronę. Tu i owdzie z dołów podnosili się ludzie i posępnie lub głupowato, zależnie od usposobienia, potwierdzali, że nie widziano wroga. Po stronie północnej nadybaliśmy dołek, który był opróżniony, a w następnym znajdował się człowiek, który leżał na brzuchu, jakgdyby pogrążony we śnie.
    Murray żgnął go szpadą — człowiek jęknął, ale się nie poruszył.
    — Cóż to się stało temu człowiekowi? — zapytał dziadek.
    — Proszę jaśnie pana, to Job Pytchens — odpowiedział jego sąsiad.
    — Pytam, co mu się stało — rzekł dziadek chłodno.
    — To jeden z tych, co otrzymali sto pięćdziesiąt batów, panie kapitanie.
    Zadrżałem. Dziadek zażył tabaki.
    — A któż to odszedł z tego pustego miejsca? — pytał dalej.
    — Tomasz Morphew, panie kapitanie. On zmarł, panie kapitanie.
    — Zabity?
    — Nie, panie kapitanie. On też otrzymał sto pięćdziesiąt batów.
    — Gdzie się znajduje?
    Nastała chwila naprężającego milczenia.
    — Pochowaliśmy go, proszę łaski jaśnie pana — odrzekł ów człowiek.
    — Gdzie?
    Człowiek wskazał niedbale ręką poza piaszczysty wierzchołek wzgórza.
    — Aha! Otóż teraz nie wolno wam grzebać następnego człowieka, który umrze... czy to będzie Job, czy kto inny... inaczej każę oćwiczyć wszystkich, którzy bez pozwolenia opuścili swe stanowisko.

    294