Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z za windy kotwicznej przywitał nas głos Moiry.
— Czy to ty, Bob? O dzięki Bogu, dzięki Bogu!
— A twoja ręka? — wyjąkałem.
Przycisnęła ją do moich ust.
— Oto ona! — rzekła. — Żebyś tylko kiedyindziej był tak ostrożny!
Pospieszyłem naprawić swe uchybienie i na chwilę połączył nas błogi uścisk.
— Czy to było pomyślane serjo? — zapytała nieśmiało.
— Pomyślane! Od dnia, gdym posłyszał luby dźwięk twego głosu w...
Z dołu, poniżej bakortu, doszedł nas przytłumiony gwizd.
— To Darby! — zawołała Moira. — On spuścił się w dół po linie kotwicznej, by dostać się na jedną z łódek, które miały odjechać na ląd celem nabrania wody i nie odpłynęły.
Piotr skinął na nas niecierpliwie z nad poręczy.
— Nie rozmawiajmy — nakazał zrzędnie. — Choćmy.
Mieliśmy na podorędziu zwój zapasowej liny, więc spuściliśmy go za burtę i jedno po drugiem zsunęliśmy się w łódkę, którą Darby umocował koło nasady buszprytu. Prąd rzeczny obrócił był Konia morskiego rufą ku miastu, przeto Darby i ja ujęliśmy paczyny i zaczęliśmy spokojnie wiosłować wzdłuż olbrzymiego kadłuba okrętowego w stronę rozsianych światełek, co w mroku wskazywały nam Savannah. Jakże piękne wydawały się nam te nikłe połyski latarni i kaganków w tem szczerem pustkowiu! Oczarowywały nas urokiem bezpieczeństwa, może i przytulności domowej.
Jednawkże nie byliśmy całkiem bezpieczni. Ponad nami majaczył zrąb ogromnego korabia, którego strzelnice szczerzyły się nakształt kłów, a reje i liny wznosiły się jak niewód gotów do zarzucenia. Na pokładach aż wrzało od rozbójników, walczących i biegających; słychać było dzikie okrzyki, brzęk stali, a od czasu do czasu i strzał pistoletowy.
Minęliśmy gromadę łodzi, przytroczonych do bocznej drabinki, nie chcąc tracić czasu na ich odcięcie i puszcze-

359