gdybyście raczyli uczynić to wszystko to i owszem Ben Gunn możeby się wam na coś przydał... panu albo Flintowi — o ileby Flint odezwał się z tem pierwszy.
— A więc ja pierwej przemówię — odrzekłem. — Jeżeli będę kiedy dowódcą okrętu, będziesz u mnie smoluchem[1], Benjaminie. Jeżeli zaś nie będę miał własnego okrętu, wystaram ci się o stanowisko, jakiego tylko zapragniesz, na innym okręcie.
Podszedł ku mnie bliżej, utkwiwszy we mnie oczy z powagą i przejęciem.
— Waszmość zobowiązujesz się uroczyście słowem marynarskiem, nieprawdaż, panie Ormerod? Pan nie chce Ben Gunna wystrychnąć na dudka? czy może pan ma ten zamiar?
— Nie, nie — zaprzeczyłem. — Ale jeżeli nas coprędzej nie ukryjesz, Benjaminie, nie zdołam nigdy wypełnić swego przyrzeczenia.
On ujął mnie za rękę.
— Chodźno pan za mną w te pędy... Ben Gunn ma jeszcze kapkę oleju w głowie. Pokażę waszmości dogodny schowek, paniczku mój! Chodźno pan w te pędy ze mną.
W ślad za nim przeszliśmy korytarz, aż stanęliśmy u drzwi położonych tuż za sypialniami, przez nas zajmowanemi; minąwszy je, szło się przez stromą klatkę schodową do kuchni i do izb czeladnych — była to połać wydzielona z rozległego obszaru pokładu działowego. Ben zdjął ze ściany latarnię, otworzył zapadnię w podłodze i dal nam znak, byśmy szli za nim. Doszedłszy do podnóża drugie] drabiny znaleźliśmy się w lazarecie — takim samym jak ów co służył nam za więzienie na Koniu morskim. Jednakowoż otoczenie było tu zgoła odmienne i wszędzie panowała wzorowa schludność. Ściany były czysto wybielone, a wzdłuż nich piętrzyły się beczułeczki z winem, piwem i rumem, tudzież przegrody, nabite butelkami wszelakich napitków.
— To winiarnia Murraya — zauważyłem głośno.
Ben Gunn postawił latarnię na środku podłogi i przytknął usta do mego ucha.
- ↑ Przezwisko prostego marynarza.