Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Indeks stron




CZĘŚĆ I.

TOM II-gi.
KUPIEC DIAMENTÓW.




I.

Arnold Desvignes nie mylił się w swych przypuszczeniach.
Béraud w rzeczy samej podczas ostatniej nocy, spędzonej w podróży, rozmyślał nad obrotem swych interesów i oczekujących go ztąd utrudzeń. Przybywszy do Paryża, zmuszonym byłby pójść zaraz do banku dla zinkasowania swych pięćdziesięciu jeden milionów, następnie przenieść je do hotelu; szukać dwóch handlujących notablów, mających otwarty kredyt w banku francuskim, którzyby mu służyli niejako za chrzestnych, bez tej formalności albowiem wspomniony bank nie może według statutów przyjąć w depozyt pieniędzy dla wypłacenia potem takowych.
Osądził więc, iż daleko łatwiej mu będzie przedstawić się w domu Rotszylda, zinkasować tam swoje kapitały i otworzyć bieżący rachunek.
Nic nie było prostszego w rzeczy samej; po złożeniu dowodu, milioner kłopotać się już więcej nie potrzebował. I tak też uczynił.
Po długiej chwili obezwładnienia, nerwy zbrodniarza uspokoiły się nieco. Podniósł się i osłabiony, chwiejącym krokiera, przeszedł pokój wokoło, potykając się, jak człowiek pijany.
— Tak więc... — wyjąknął przytłumionym głosem — straciłem zajmowane dotąd stanowisko, złamałem mą przyszłość, popełniłem zbrodnię, ryzykując własną mą głowę i wszystko to nadaremnie, ponieważ me plany odrazu zniszczonemi zostały... wszystkie nadzieje stracone! Owe nagromadzone miliony, ta kolosalna fortuna, jaką trzymałem już w ręku, nagle mi się wymyka. Po owym śnie olśniewającym, po owym cudownym mirażu, który ze zbytku szczęścia przyprawiał mnie nieomal o utratę zmysłów, spadam nagle w straszną, rozdzierającą rzeczywistość, z jakiej zdawało mi się, żem wyszedł na zawsze: Trzeba mi się było raczej zadowolnić temi kilkoma banknotami z zapłaty Mortimera, nie tykając owego przeklętego Béraud!... Obecnie nędza mnie czeka... straszna, ciężka nędza!... I ja... ja... który się chlubiłem ze swych kombinacyj..., ja głupiec... nic odgadnąć, przewidzieć nie zdołałem!...
„W Obock to, albo Port-Saïd, owych dwóch punktach, w jakich się zatrzymał Béraud, powinienem był uczynić to, com tu uczynił. Miałem natenczas wszelkie szanse wygranej w ręku, a dozwoliłem zwyciężyć się idyocie i przegrać. Skompromitowałem się nadaremnie, zapłaciłem wspólników, którzy teraz mają mnie w swem ręku i zgubić mogą, skoro im się podoba... Rzuciłem się w przepaść dobrowolnie z pochyloną głową, a wszystko to dlaczego... dlaczego? Dla sukcesorów Edmunda Béraud! Ach! to okropne!...
Wymówiwszy wyrazy: „sukcesorów Edmunda Béraud,“ morderca zadrżał i wpadł w zamyślenie.
— Sukcesorowie jego... — powtórzył. — Jeżeli oni wiedzieli, że żyje ich krewny, co jest wątpliwem, nie wiedzieli natomiast napewno, że przybył do Paryża. Żaden z nich nie wie, że w domu bankierskim Rotszylda złożono milionowy depozyt dla nich do podziału. Gdyby wypadkiem kiedy dowiedzieli się o tem, wiadomość powyższa, pozostająca w mem ręku, obezwładniłaby ich reklamacye, gdyby takowe wnieść chcieli. By podnieść ów olbrzymi majątek, trzeba przedwszystkiem złożyć dowody śmierci Edmunda Béraud i zwrócić Rotszyldowi wydane pokwitowanie na złożone u niego miliony... Ten szczegół jest nie podobnym do spełnienia, ponieważ ja ów kwit posiadam. Któż zatem oddziedziczy tę olbrzymią fortunę? — Nie mogąc w razie na to znaleść odpowiedzi zbrodniarz zadumał, pochyliwszy głowę pod ciosem, jaki weń tak niespodziewanie uderzył.
Upadłszy na krzesło, objął rękoma głowę, usiłując zebrać rozproszone myśli, które jak wicher w mózgu mu huczały.
Zapanował jednakże wkrótce po nad chwilowem zmięszaniem, ponieważ u tego potwora spokój następował szybko po przewrocie władz umysłowych.
Niechaj nas to nie dziwi bynajmniej; u ludzi bowiem tego rodzaju, pierwsze wrażenie osłabia chwilowo siłę moralną, ta jednak w zamian odzyskuje wprędce swą władzę i ze zwykłą sobie potęgą panuje nad poskromioną przez się stroną fizyczną. Wtedy to, z tryumfem materyi, następuje jednocześnie tryumf inteligencyi.
Wspomniana kryzys osłabienia trwała zaledwie kilka minut i nędznik ów w prędce odzyskał krew zimną.
Oprócz banknotów i listów, włożył w portfel wszystkie papiery, jakie zeń wydobył, wraz z pokwitowaniem domu Rotszylda starannie, przezeń złożonego.
Zamknąwszy portfel, położył go na stole obok listów i bankowych biletów, a biorąc pęk kluczów, wydobytych z wierzchniego okrycia zamordowanego, rzekł:
— Przejrzyjmy teraz walizkę... zobaczmy ile mi ten oszust pozostawił z tej sprawy przegranej, z jakiej powinienem był zyskać pięćdziesiąt jeden milionów.
Za pierwszym rzutem oka dostrzegł między innemi kluczami, maleńki kluczyk miniaturowy i otworzył nim walizkę.
Między róznemi toaletowemi przedmiotami i pudełkami cygar, znalazł podłużny pakiet w kopercie opieczętowanej.
Otworzył kopertę.
Pęki bankowych biletów na wierzchu się tam znajdowały; nie ucieszyło to jednak go wcale. Co dla niego znaczyła ta nędzna garść banknotów, wobec tego o czem marzył i co zdobyć postanowił?
Mimo to przerachował bilety.
Było ich czterysta osiemdziesiąt pięć, po tysiąc franków każdy.
— Z tem... co znalazłem w portfelu, wyszepnął, czyni to razem, pięćset tysięcy franków zaledwie... Kropla złota!.. To nie uczyni mnie jeszcze bogaczem. Ja potrzebuję pięćdziesięciu jeden milionów, złożonych u Rotszylda i mieć je muszę.
W portmonetce zamordowanego Kupca dyamentów znalazł dwadzieścia luidorów i maleńki srebrny kluczyk dziwnego kształtu. Schował go do kieszeni, zamknął walizkę, a wybrawszy jeden z pęka kluczów, otworzył nim większy skórzany kuferek.
Kuferek z wierzchu ten napełniony był bielizną. Gdy wyrzucił takową ukazała się pod nią starożytna broń chińska i indyjska znacznej wartości, jako przedmiot sztuki.
— Rzecz niebezpieczna, te stare ostrza... wymruknął nędznik. — Znam ja to dobrze... Wiele z tych nożów i sztyletów zatrutemi być mogą... Wystarczy jedno ukłucie, by śmierć nastąpiła w sposób piorunujący. Niech pozostaną, gdzie je umieścił.
I ułożywszy na wierzchu bieliznę zapiął tłumoczek, przystępując do przejrzenia drugiego.
I tu znów znalazł bieliznę, a pod nią jedwabne materje Indyi, Cejlonu i Pondiszery, kaszmirowe tkaniny złotem przerabiane, rzeczy bezwątpienia wartościowe, mogące jednak do najwyższego stopnia podać w podejrzenie tego, ktoby z nich chciał zrobić jakiś użytek.
Pod jedwabnemi materyami, znalazł starożytną szkatułkę dziwnej formy, nabijaną srebrem, średniej wielkości, lecz niezwykle ciężką. Szkatułka ta była zamkniętą.
Desvignes potrząsnąwszy nią, dosłyszał hałas podobny temu, jaki wydają kamyki uderzając o siebie.
— Co tam być może u czarta? — zawołał. Jak ją otworzyć?
Tu przypomniał sobie o maleńkim srebrnym kluczyku, wyjętym z portmonetki.
Dobywszy go z kieszeni, włożył w zamek szkatułki, do której nadawał się doskonale, zakręcił, a podniósłszy znajdujące się na wierzchu jedwabne nakrycie, przybliżył latarnię.
Snop iskier buchnął z wnętrza szkatułki tak nagle, iż zbrodniarz cofnął się w tył, przysłaniając oczy. Czuł, jak gdyby te różnokolorowe pryzmatyczne ognie wzrok mu wypaliły; poznawszy jednak w prędce zawartość, pochylił się powtórnie i spojrzał.
Szkatułka była napełnioną dyamentami i najpiękniejszemi wschodniemi perłami, z jakich niektóre dosięgały wielkością laskowego orzecha.
Dyamenty były oszlifowane, najmniejszy z nich przedstawiał wartość piędziesięciu tysięcy franków.
Jeden szczególniej zwrócił uwagę bandyty, znającego się dobrze na klejnotach.
Ów dyament wielkości gołębiego jaja, rozsiewał blaski wspaniałe, i sam był wart najmniej do pięciuset tysięcy franków.
Chciwy drapieżca, w oka mgnieniu to wszystko ocenił; nie zadowolniło go to jednak bynajmniej, stał obojętny, w obec świeżo odkrytego skarbu, który był wart najmniej do dwóch miljonów.
Zamknąwszy drugi skórzany kuferek, zabrał się do innej roboty.
Zgarnął w fularową chustkę banknoty, szkatułkę, portfel i listy nie rozpieczętowane i związał to wszystko na cztery rogi. Następnie zdjął z głowy perukę o siwiejących włosach, odjął faworyty, rozebrał się i z pakietu przyniesionego przez Scotta i Trilbego wyjął ubranie, jakie nosił, gdy chciał pozostać Arnoldem Desvignes, wdział je na siebie wsunąwszy te, jakie zdjął obecnie, wraz z szarfą komisarza w ręczną torbę skórzaną.
W głębi pokoju w którym zostało spełnione morderstwo, znajdowały się drzwi, prowadzące do ciemnego gabinetu. Desyignes otworzył je i wniósł tam tłómoczki, mówiąc:
— Postaram się, aby to wszystko zniknęło.
Zamknąwszy drzwi na zamek i klucz schowawszy do kieszeni, udał się do kuchni, w której zauważył znajdujący się wodociąg. Umywszy twarz i ręce, dobył kieszonkowe lusterko, a przejrzawszy się w nim, upewnił, iż wszystka z nich farba zniknęła. Wróciwszy natenczas do pierwszego pokoju, wziął miękki kapelusz, przywdział okrycie i spojrzał na zegarek.
Wskazywał on szóstą rano.
Zabrawszy pakiet związany w chustkę fularową, zgasił latarnię i wyszedł z mieszkania.
Deszcz ustał. Rozwidniło się zupełnie.
Wiatr dmący z północy, pędził chmury po niebie, z po za których ukazywał się błękit wspaniały.
Wschodzące słońce po nad wybrzeżem Chennevières złociło wierzchołki drzew, iskrząc nakształt dyamentów kroplami deszczu, zawieszonemi na gałęziach.
Roskoszny, wesoły poranek zabłysnął, po tak strasznej nocy.

II.

Były sekretarz Mortimera szedł po pochyłym gruncie ogrodu, ku przepaści, na dnie której ukrył ciało Edmunda Béraud i spojrzał w jej głębią.
Deszcz padający noc całą bez przerwy, zatarł ślad jego kroków. Z uderzeniem słonecznych promieni chwasty i wysokie trawy podniosły się na nowo.
Najzręczniejszy, najbystrzejszy z agentów policyi z całego Scotland-Yard, niemógłby podejrzewać, ażeby podobnie przerażająca zbrodnia mogła być spełnioną w tej willi tak spokojnej z pozoru, otoczonej zielenią, wśród której gromady ptactwa wesoło śpiewały. Był więc spokojnym z tej strony.
Zmieniając ubranie, zapomniał o swojem obuwiu. Pokrywały je plamy błota, które najłatwiej zatrzeć można było.
Na co jednakże ów trud sobie zadawać? Drogi były deszczem zalane, nowe błoto zastąpiłoby tamte w ciągu kilku minut.
Zbrodniarz, zwróciwszy się przeto, wyszedł furtką w aleję de l’Echo, którą zamknąwszy na klucz, skierował się ku stacyi du Parc-Saint-Maur.
O w pół do siódmej pociąg odchodził do Paryża.
Kupiwszy bilet, wsiadł do wagonu drugiej klasy i o godzinie siódmej minut dziesięć przybył na plac Bastylii.
Niezadługo potem wszedł do swego pawilonu, gdzie z gniewem rzuciwszy pakiet, jaki trzymał w ręku, padł na krzesło, powtarzając:
— Taka odrobina... po tylu świetnych nadziejach!... Ach! to oszaleć można z rozpaczy!...
I znów, jak w willi przy alei de l’Echo, siedział objęty obezwładnienieniem.
Od chwili do chwili urywane słowa, zdania bez związku, z ust jego wybiegały.
— Pięćdziesiąt jeden milionów!... — wyszepnął — z tem mógłbym śmiało zażądać od Verriéra ręki jego córki... Majątek taki olśniłby ojca... oczarował dziewczynę... Dla tych milionów zapomniałaby z pewnością o poruczniku Vandame... jeżeli kiedy o nim myślała... I owa świetna szansa z rąk mi się wymyka!... Z tego olbrzymiego skarbu pozostał mi okruch jedynie!... Ach! powinienem był wszystko przewidzieć... Zawiodłem się! Wszystko runęło... nic widzę środków, za pomocą których mógłbym sięgnąć po utracone miliony! A dla zdobycia ich gotówbym był na wszystko... nawet na popełnienie drugiej zbrodni! Gotówbym podpalić Paryż... gotów na zagaszenie krwią ognia!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bankier Juliusz Verrière mieszkał, jak wiemy, na bulwarze Haussmana. Zajmował pałac wspaniały, wznoszący się na dwa piętra nad parterem. Przybywało się do niego przez obszerny dziedziniec, piaskiem wysypany, na którym z jednej strony stał pawilon, służący za mieszkanie dla odźwiernego, z drugiej zaś stajnie i remizy.
Mimo, że ów pałac był własnością bankiera, jego biura gdzieindziej się znajdowały. Dla pomieszczenia ich wynajął całe piętro w jednym z okazałych domów przy ulicy Le Peletier.
Zaprowadzimy czytelników na bulwar Haussmana, obecnie jednak wejdziemy wraz z nimi do gabinetu biura Juliusza Verrière.
Bankier siedział przed wielkiem biurkiem, założonem papierami, między któremi w pośrodku wznosiła się cała góra listów. Była to ranna korespondencją jaką załatwiał sam z młodzieńczą rzeźwością.
Juliusz Verrière, jak wspomnieliśmy, miał około lat pięćdziesięciu sześciu; z najwyższą zwykle starannością i elegancyą ubrany, zbyt młodo jednak, względnie do lat swego wieku.
Krótko przy samej głowie przycięte włosy i długie angielskie faworyty, już mu posrebrniały.
Przed kilkunastu Jaty musiał to być w rzeczy samej niezwykle piękny mężczyzna.
W chwili, gdy przedstawiamy go naszym czytelnikom, rysy twarzy zachowały jeszcze swe linie regularne; oblicze jednak zwiędło, cera przybrała barwę ołowianą, oczy i usta zapadły.
Widocznym był tu nadmiar pracy, lub życia. To właśnie ostatnie wywołało przedwczesną starość na jego oblicze.
Hulaka zawołany, przepędził życie na zabawach i miłostkach różnego rodzaju, zaniedbując rodzinne obowiązki, jakie lekceważył.
Owóż od czasu owdowienia bankiera, Aniela, jego jedyna córka, królowała samotnie przy domowem ognisku na bulwarze Haussmana.
Juliusz Verrière był krętaczem finansowym w najszerszem tego słowa znaczeniu. Różnie i wiele mówiono i szeptano o nim w tym względzie.
Jedni twierdzili, że stoi silnie pod względem majątkowym, drudzy przeciwnie, utrzymywali, iż poniósł wielkie straty, przyczem dla zadowolenia swych upodobań wyrzucał pełnemi garściami pieniądze, pomimo, że utrzymywał się jedynie kredytem, prowadząc spekulacye jedne na drugie. Inni jeszcze dowodzili, że hypoteka pałacu na bulwarze Haussmana była nad wartość przeciążona długami.
Bankier, do uszu którego dochodziły te wieści, zdawał się o nie nie dbać zupełnie.
W chwili, gdy przestępujemy próg jego gabinetu, otwiera korespondencye.
Dziesiątą zrana uderzyła na bronzowym zegarze, stojącym po nad kominkiem.
List, wzięty przez Juliusza Verrière, zawierał na nagłówku te słowa:

Belgijskie Towarzystwo kopalni marmurów.

Wewnątrz zaś:

„Szanowny panie Verrière.

„Sytuacya nasza staje się trudniejszą z dniem każdym. Z końcem miesiąca znaleźliśmy się wobec deficytu, sięgającego miliona. Konieczność likwidacyi jest nieuchronną, jeżeli akcyonaryusze nie przyjdą nam w pomoc, odpowiadając na wezwanie w składaniu kapitałów, co pozwoliłoby nam uniknąć grożącego bankructwa i dalej roboty prowadzić.
„Interesa pańskie są za zbyt połączone z tą spraną, abyś nie miał użyć całej energii dla osiągnięcia wspomnionego celu. Od pana zależy powstrzymać grożącą nam katastrofę.
„Pan wiesz zarówno dobrze wraz ze mną, iż sytuacya ta jest tylko groźną z pozoru. Przygotowawcze roboty pochłonęły kapitały. Inżynierowie przypuszczali, że pokłady marmurów, będą łatwiejszemi do eksploatowania: mimo to owe pokłady zawierają niesłychane bogactwa i w ciągi roku, przy usilnej pańskiej pomocy, przebędziemy zagrażający nam kryzys.
„Działaj pan zatem, a działaj spiesznie; rzecz to nagląca, pilna.“
Tu następował podpis Belgijskiego Towarzystwa kopalni marmurów.
Czytając ów list, Verrière zbladł nagle.
— Upadek... bankructwa!... — wyszepnął, ocierając chustką czoło potem zroszone. — Przeczuwałem to od pewnego czasu... Każą mi zwracać się do akcyonaryuszów... otrzymywać od nich nowe kapitały... Naiwny, zaprawdę, jest ów pan dyrektor. Czyż on nie odgaduje, że owi akcyonaryusze, to ja... Ja sam tylko...
„I otóż znów milion w wodę rzucony!... Milion, którego zdwojenia w ciągu roku byłem pewny, ponieważ słusznie pisze, że interes jest dobrym. Należałoby tylko oczekiwać rezultatów, a ja czekać nie mogę, stojąc sam wobec strasznego przesilenia.
„Mamże więc znowu, dla uniknięcia upadłości, czyli raczej bankructwa, a ztąd stawienia się przed sądem, sięgnąć powtórnie do posagu Anieli, którym, jako ojciec i jej opiekun rozporządzam?
„Ach! sytuacya jest naprężoną!... Wszystko zapada się i trzeszczy wokoło mnie. Będę zgubionym, jeżeli jakieś niespodziewane zrządzenie losu, lub przyjazna zmiana kursów giełdy, nie zdoła mnie ocalić, zastając szczerbę, wybitą przez ową przeklętą kopalnię marmurów!
„Los, który mi niegdyś tak sprzyjał, i obecnie wybawić mnie może. Lecz czyli przyjdzie na pomoc?“
Tu Juliusz Verrière, położywszy na biurku list dyrektora kopalni, zadumał chwilowo; wkrótce jednakże zniknął wyraz troski z jego oblicza.
Niedbałość, obok niesłychanej lekkomyślności były głównemi rysami charakteru bankiera. Ostatnie jego wyrazy przekonywają nas o tem.
Mówił o „przyjaznej zmianie kursów giełdy,“ lub o „niespodziewanem zrządzeniu losu,“ któreby go mogły ocalić.
Zwykle to, gdy się zajmował interesami bankierskiemi, łub jaką spelulacyą, liczył na jakiś hazard niespodziewany.
Przez długie lata ta szansa w rzeczy samej niejednokrotnie mu sprzyjała; w najcięższych chwilach znajdował zawsze jakąś pomoc, która go ocaliła z nad przepaści.
Czyż tak jednakże ciągle być miało?
Po krótkiej zadumie bankier wziął drugi list w rękę.
Spojrzawszy na adres, zmarszczył brwi z niezadowoleniem.
W rogu koperty, z lewej strony, były wydrukowmnemi te słowa:

TEATR FANTAZYJ.

— To La Fougere... — rzekł głośno. — A! czyż i on także o czemś złem mnie powiadamia?
I drżącą nerwowro ręką rozdarł kopertę, a rozłożywszy ćwiartkę papieru, czytał co następuje:

„Kochany kuzynie.
„Przypominasz sobie, być może, starą piosenkę, śpiewaną na naszej scenie, której pierwsza zwrotka tak brzmiała:
Mam jedną nogę, którą poruszam,
A drugą całkiem bezwładną...

Do owego dwuwiersza dodam ci... posłuchaj...

Ach.. ach!... obecnie, drogi kuzynie,
Ja nie poruszam już żadną...

„Tak jest, niestety... na obie nogi upadłem... zaniemogłem bez ratunku! Po zapłaceniu artystów w końcu miesiąca, ani jeden sous w kasie mi nie pozostanie, a po za kasą moc długów!
„Jeżeli przeto zkąd nie otrzymam stu pięćdziesięciu tysięcy franków na wystawienie realistycznej Féerie, o której ci mówiłem, pod tytułem: Wielkie Paryzkie Akwaryum, sztuki w dziesięciu aktach, a trzydziestu obrazach, z których jeden pod nazwą Bogini niesmaku, ściągnie cały Paryż, będę zmuszonym zamknąć mój bilans, co mnie zgubi na zawsze, stanowiąc niejako rozbicie się w porcie okrętu. Sztuka ta bowiem w zupełnie nowym rodzaju, pełna fantazyi, szczęśliwie zmieszanej z realizmem, przyniosłaby mi niewątpliwie znakomity rezultat pieniężny.
„Po trzystu przedstawieniach, jakie nieodmiennie mieć będzie, da co najmniej zysku sześćset tysięcy franków. Włożone w nią przeto nasze pieniądze z naddatkiemby się pokryły. Leona w głównym obrazie Paryskiego Akwaryum, jako bogini, zachwycającoby wyglądała... Ty wiesz, że ja znam się na tem...“

III.

Doszedłszy do wyż przytoczonych wyrazów, Verrière rzucił list na biurko, z gniewem weń ręką uderzając:
— Jego bilans... — powtórzył — jego bilans... co mnie on obchodzi? I ja... — dodał po chwili — ja znów rzuciłem trzysta tysięcy franków w ów teatr przeklęty za namową rej głupiej Leony!...
„Żąda stu pięćdziesięciu tysięcy franków na wystawienie swej sztuki realistycznej... plugastwa... jak wszystko, co on przedstawia! Razem więc uczyniłoby to czterysta pięćdziesiąt tysięcy franków... O! nie... nie... nigdy! Niech zwinie swe przedsiębiorstwo, skoro mu się podoba!
Tu wziąwszy list, powtórnie przebiegał go oczyma, zatrzymując się nad pewnemi zdaniami.
— Nasze pieniądze!... — zawołał, uderzając ręką w blat biurka. — On śmie pisać „nasze“ pieniądze, kiedy tam tylko moje, wyłącznie moje są zahazardowanemi! I ja sobie wyobrażałem, że on potrafi kierować teatrem, ten głupiec? A toż on jest prosty pedel... niedołęga... niezdatny do niczego! Również i ta Leona... jakie to zarozumienie, chcieć grać główną rolę bez najmniejszego talentu, dla ukazania swej pięknej, zalotnie uśmiechniętej twarzyczki... A! ona mnie także kosztowała do trzechset tysięcy franków, nie licząc tego, com wydał na jej kostiumy...
Tu znowu zaczął czytać list, który się kończył temi słowy:
„Nie żądam, abyś mi dał zaraz te sto pięćdziesiąt tysięcy franków, choć wiem, że ta suma jest drobnostką dla kasy, tak i obficie zaopatrzonej, jak twoja. Nateraz potrzebuję tylko pięćdziesięciu tysięcy franków na niezbędne zakupy i zaliczenia dekoratorom. Liczę na ciebie, drogi kuzynie, znając twą biegłość w prowadzeniu interesów, oraz szlachetne twe serce.
„Ze względów finansowych, winieneś mnie podtrzymać, jako dłużnika, dla ocalenia swych kapitałów, zaś jako człowiek serca, winieneś mi przyjść z pomocą, będąc zemną spokrewnionym, choćby dla honoru własnej rodziny.
„Oczekuję i ściskam twą rękę.

Twój kuzyn
La Fougere.“
Bankier nie mógł powściągnąć się dłużej. Wybuchnął gniewem.

— Ach! głupie to zwierzę!... — zawołał, zrywając się z krzesła. — Czyż on sądzi mnie za podobnego sobie i chce mnie wiecznie eksploatować? Powołuje się na nasze pokrewieństwo i podpisuje: „twój kuzyn.“ Jego ojciec był jakimś dalekim krewnym mojego ojca... ot wszystko! Żartuję sobie z jego kuzynowstwa... — Zwijaczy on, w jakiej monecie poślę mu owe sto pięćdziesiąt tysięcy franków! Ach! zły to dziś dzień dla mnie... dzień jakiś przeklęty!
Tu rzucił list na poprzedni, z Towarzystwa kopalni marmurów, odsunąwszy oba na stronę.
Wziął trzeci, ostatni.
Przed rozpieczętowaniem go spojrzał na markę pocztową.
List pochodził z Hawru.
— Ach! z Hawru... — wyszepnął, objęty nerwowem drżeniem, z wyrazem trwogi na obliczu. — Miałżeby mi i ten przynosić jakąś złowieszczą wiadomość? Lękam się dotknąć tego listu.
Otworzył go jednak po chwili.
Zaledwie przebiegł oczyma pierwsze linie pisma, twarz jego przybrała wyraz zastraszający. Zbladł i zmienił się, będąc bliskim omdlenia.
Oto wyrazy listu:

„Panie!

„Mam honor powiadomić cię, iż wskutek wyroku sądu, wydanego w dniu 2-im bieżącego miesiąca przez trybunał handlowy w Hawrze, Towarzystwu nadbrzeżnej żeglugi, którego jesteś jednym z głównych akcyonaryuszów, ogłoszoną została upadłość. Bacz mnie pan powiadomić, jakie są teraz twoje zamiary i przysłać mi polecenia.

Syndyk tymczasowy
Lindnet.“
— Upadłość... bankructwo... — powtarzał Verrière przerywanym głosem. — Czyliż podobna... gdym w zeszłym miesiącu odbierał jeszcze moją dywidendę?

„Upadłość!! Ależ ja mam pięćset tysięcy franków, złożonych w tym interesie... interesie, stworzonym przezemnie i dla mniej miałażby fortuna na seryo odwracać się odemnie? Fatalność miałażby się mnie uczepić, prowadząc do jednej z tych sytuacyj, z której, jako jedyne wyjście, pozostaje kula z rewolweru, w skroń wymierzona?
Tu drżący i blady, objął głowę rękoma, a wsparłszy łokcie na biurku, siedział przez kilka chwil w dumaniu.
U tego jednak człowieka o elastycznem sumieniu, człowieka, któremu moralnego poczucia całkiem brakowało, ciężkie, bolesne wrażenia zwykle szybko przemijały. Podniósł głowę i odpowiadając sam sobie na ostatnie wyrazy, rzekł:
— Nie, nie będę się troskał zbyt wiele... Los jest tem dla mnie, czem niewierna, zdradliwa kobieta dla swego kochanka. Oszukuje ona, lecz wraca do ciebie... I on powróci do mnie, mam nadzieję... Cios jest twardym... to prawda... trzy uderzenia w jednym dniu... to wiele! Wystarczy jednak jeden dobry finansowy interes, ażebym powstał nanowo. Większa część posagu Anieli zostaje jeszcze do mego rozdysponowania. Bez skrupułu na odparcie okoliczności. Do chwili zamążpójścia mej córki mam więcej czasu, niż mi potrzeba na skompletowanie majaku, pozostawionego jej przez matkę, i na uregulowanie własnego. Zresztą Aniela jest jeszcze młodą, wyjdzie za mąż wtedy, skoro ja zechcę. Napiszę do Hawru, tam tylko widzę jeszcze źródło dla siebie. Interes ten posiada wartość niezaprzeczoną... Nowe towarzystwo powstać może w miejsce upadłego. Tak... nie wszystko jest jeszcze straconem!
I otworzywszy szufladę biurka, umieścił w niej list syndyka, oraz dyrektora Belgijskiej kopalni marmurów, pozostawiając jedynie przed sobą list La Fougèra, dyrektora Teatru Fantazyj.
— Tobie zaś, miły kuzynie — rzekł, biorąc za pióro — tobie, pochłaniaczu setek tysięcy franków, odpowiem jak należy. Sto pięćdziesiąt tysięcy na wystawienie jakiejś głupiej, brudnej parodyi pod nazwą Paryskiego Akwaryum... Nie! jeszczem do tego stopni a nie stracił rozumu!
I począł list pisać, gdy dało się słyszeć lekkie we drzwi puknięcie.
— Wejść! — zawołał niecierpliwie.
Służący się ukazał.
— Cóż tam znowu?... Dlaczego mi przeszkadzasz? — pytał opryskliwie Verrière. — Jestem zatrudniony.
— Panie... jakaś dama życzy widzieć się z panem.
— Dama... kto taki?
— Pani Leona Tellier...
— Co ona może chcieć odemnie? — pomyślał bankier. — Przybywa w złym czasie... Lecz gdybym jej nie przyjął, Będzie krzyczała... zrobi mi skandal...
I obróciwszy się do służącego, rzekł:
— Wprowadź panią Tellier.
Za chwilę potem weszła do gabinetu bankiera młoda kobieta około lat dwadzieścia pięć mieć mogąca, bardzo ładna brunetka, nader elegancko ubrana, z umalowaną twarzą, jak gdyby wyjść miała na scenę.
— Dzień dobry, mój gruby króliku... — wyrzekła, podając Juliuszowi Verrière rękę, starannie w rękawiczkę opiętą, którą on zlekka uścisnął. — Jakże się miewasz?
— Dobrze... — rzekł krótko bankier — dziękuję.
— Podrażnione masz nerwy, jak widzę... — mówiła z uśmiechem dziewczyna, wpatrując się w sposępniałe oblicze swego pretektora.
— Bynajmniej... lecz jestem mocno zatrudniony... Zresztą nie mam zwyczaju przyjmowania wizyt o godzinie dziewiątej rano.
— Wierzę temu... ponieważ i ja zwykle o dziewiątej śpię jeszcze w najlepsze... Dziś jednak o rzecz nader ważną nam chodzi.
Tu panna Leona, wysunąwszy fotel, usiadła w pobliżu bankiera.
— Odebrałeś list od La Fougèra? — pytała.
— Odebrałem... i właśnie miałem mu nań odpisać, gdyś weszła.
— I naturalnie, posyłasz mu w nim to, o co cię prosił...
— Co... co? — powtórzył Verrière.
Leona ponowiła wyrzeczone poprzednio zdanie.
— Nigdy! — zawołał Verrière, rzuciwszy się na fotelu. — Czy i ty masz mnie za głupca, równego jemu? Rozetnijmy tę kwestyę w dwóch słowach.
— W jaki sposób?
— W sposób bardzo prosty. Jestem głupcem, czy nim nie jestem? Ten twój La Fougère jest klownem... nic więcej! Dzięki twojemu naleganiu, utopiłem w owej obmierzłej teatralnej budzie trzysta tysięcy franków!... Nie spodziewaj się, ażebym dać miał coś teraz. Ludzka głupota ma również swoje granice. Areszt mu na tę sumę położę.
— Ależ to zgubi La Fougèra... o bankructwo go przyprawi!...
— Co mnie to obchodzi? Mamże sam ginąć dla jego ocalenia?
— La Fougère jest twoim krewnym...
— Dziękuję za pokrewieństwo, kosztujące trzysta tysięcy franków. Nie warte ono tyle...
— Lecz w takim razie ja znajdę się bez miejsca... ja, która miałam tu tak korzystne zobowiązanie.
— Zapewne... szczególniej, gdy grałaś rolę z dwudziestu wierszy złożoną, w której wiersz każdy kosztował mnie piętnaście tysięcy franków!...
— Ta jednak nowa sztuka realistyczna jest zachwycającą... Będzie ona miała wielkie Dowodzenie... przyniesie nam olbrzymie sumy pieniędzy... Czytaliśmy ją głośno wczoraj na próbie... Pękać można było ze śmiechu... Pod jej wpływem byliśmy jak zhypnotyzowani... Przyznaj, że znamy się na tem... Ja mam w niej rolę... główną rolę.
— Z dwudziestu wierszy złożoną... — odparł szyderczo Verrière — z których za każdy wypadłoby mi zapłacić znów po siedem tysięcy pięćset franków!... Dziękuję za tę przyjemność i powtarzam, że na rachunek mej sumy areszt mu położę.
— Natenczas zamkną mu teatr.
— Mądrzeby zrobili... Mało kto wiedział o jego otwarciu, nikt wialnie zauważy, gdy będzie zamkniętym.
— A moja rola?
— Znajdziesz sobie taką w innym teatrze, a nawet piękniejszą.
— Tegobym właśnie pragnęła!... — zawołała Leona. — Lecz nie... nie zamkną tego teatru... nie! — dodała po chwili; — myśl pewna nagle mi błysnęła!... Wszak masz w swymi banku moje czterysta trzydzieści tysięcy franków?
— Tak... — rzekł Verrière z lekkiem zakłopotaniem.
— Dajże mi z nich zaraz sto pięćdziesiąt tysięcy franków, zaniosę je La Fougèrowi.
— Lecz...
— Nie ma żadnego lecz... biorę to na mój własny rachunek.
— Jesteś szaloną!
— Nie! jestem pewną powodzenia tej sztuki, zresztą... szaleństwo to moje, jak je nazywasz, niech cię nie obchodzi. Pieniądze te są moją własnością... Mogę je obrócić na co mi się podoba!...
— Nikt temu nie przeczy... — rzekł bankier z widocznem zakłopotaniem; — pozwól sobie jednak przyjacielską radę udzielić...

— To próżna... ja słuchać nie będę... nie chcę... Nie rady mi teraz potrzeba, ale moich stu pięćdziesięciu tysięcy franków z twej kasy. Bierz pióro prędko i pisz!

IV.

Verrière bladł i czerwieniał na przemiany.
— Zachodzi pewna trudność... — wyjąknął zcicha.
— Trudność... w czem... jaka?
— Ja nie mam tu u siebie twoich pieniędzy... nie mogę niemi rozporządzać w tej chwili...
— Jakto?... Gdzież są więc one?
— Mówiłem ci kiedyś o świeżo założonem Towarzystwie eksploatacyi marmurów w Belgii...
— Tak... cóż zatem?
— Otóż kupiłem za sto dwadzieścia tysięcy franków akcyj w tym interesie.
— Sprzedaj więc te akcye... i rzecz skończona.
— Chwila źle na to wybrana... Nastąpiła obecnie znaczna obniżka tych papierów...
— To mnie nie obchodzi. Ja ciebie nie upoważniałam do kupowania dla mnie akcyj na belgijskie towarzystwo. Uczyniłeś to samowolnie... bez powiadomienia mnie, na swe własne ryzyko... Jeśli są zatem jakie straty, ty je ponieść winieneś.. Chodzi tu o moje artystyczne stanowisko, o moją przyszłość sceniczną... Potrzebuję natychmiast tych stu pięćdziesięciu tysięcy franków!... Słyszałeś?
— Lecz moja droga Leonko...
— Nie ma żadnych Leonek... Żądam moich pieniędzy i rzecz skończona!
— Pozwól mi, niechaj cię wstrzymam od popełnienia szaleństwa... od zguby!...
— Podoba mi się spełnić szaleństwo... taka ma wola!... Moje pieniądze... słyszałeś... moje pieniądze!...
Tu Leona zaczęła uderzać gwałtownie nogą o podłogę.
Bankier zrozumiał, że wszelkie przedstawienia z jego strony nie zdołają powstrzymać reklamacyj rozgniewanej aktorki, że podrażniona oporem, coraz głośniej krzyczeć będzie. Jeden skandal wystarczyłby, aby go zgubić. Potrzeba więc było inny na to sposób odnaleźć.
— Pomówmy rozsądnie... — rzekł Verrière tonem łagodnym. — Powiedz mi... czy rzeczywiście jest piękną ta rola, którą masz przedstawiać?
Kilka wspomnionych wyrazów zmieniły w oka mgnieniu usposobienie dziewczyny. Leona, przed chwilą wzburzona do wściekłości, z zaiskrzonemi oczyma, zaciśniętemi brwiami, stała się jakoby cudem, spokojną i uśmiechniętą.
— Czy piękną jest? pytasz — zawołała. — Nigdy piękniejszej roli dotąd na świecie nie było... nie będzie!...
— A sztuka równie jest piękną?
— Piękniejszą nad wszystkie, jakie dotąd gdziekolwiek przedstawiano! Jest to zdanie całego teatralnego świata. Dekoracye... maszynerya... kostyumy... ach! kostyumy!... Mam ich sześć w tej sztuce, jeden wspanialszy od drugiego!
— La Fougère ci je dostarczy?
— Ma się rozumieć... jeżeli mu pożyczysz sumę żądaną.
Po tych słowach Leona spojrzała na Verrièra, pragnąc myśl jego odgadnąć z ruchów fizyonomii.
— I kiedyż ta sztuka ma być graną? — zapytał.
— Za miesiąc... lub pięć tygodni najpóźniej... Pojmujesz zatem, iż czas nagli... Śpieszyć potrzeba.
— Zatem przed upływem pięciu tygodni należałoby wam dostarczyć sto pięćdziesiąt tysięcy franków?
— Tak... które ci w krótkim czasie zwróconemi zostaną: a nietylko te sto pięćdziesiąt tysięcy, lecz i poprzednia twa należytość. Jest to pewny interes, na który możesz rachować. Dziś na próbie zobaczę się z La Fougèrem i powiem mu, że będziemy obiadowali razem we troje wieczorem i że przybywszy na obiad, przyniesiesz mu te sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Dobrze... — rzekł Verrière; — wiedz jednak, że nie dla niego to czynię, ale wyłącznie dla ciebie.
— Och! mój ty gruby króliku!... — zawołała z przymileniem, klepiąc go po ramieniu. — Zobaczysz, jak ci za to świetnie wystąpię w mej roli!... Moja gra przyniesie teatrowi tysiące franków!... Oczekuję cię więc o piątej u nas... z La Fougèrem.
— Przybędę.
Leona, uścisnąwszy bankiera, wyszła z gabinetu, a przebiegłszy schody, jak huragan, wsiadła do powozu, oczekującego przed bramą, jadąc w stronę bulwarów.
Verrière, zostawszy sam, upadł na krzesło w zamyśleniu.
— I to jeszcze przebyć potrzeba mi było... — rzekł zcicha. — Dobra dziewczyna ta Leona, lecz zapalczywa, jak indyk, a gadatliwa bez miary. Gdybym był trwał w moim oporze, skoro żądała pieniędzy, których dać jej nie mogłem z przyczyny posuchy, jaka panuje w mej kasie, cały Paryż wiedziałby dziś, że dom bankierski Verrièra ku upadkowi się chyli. Gromady klientów przybiegłyby tu nazajutrz, żądając wypłaty swych kapitałów... Byłbym zgubionym. Musiałem więc jej przyrzec, że dziś wieczorem udzielę temu głupcowi La Fougère sto pięćdziesiąt tysięcy franków. Nie było innego sposobu zażegnania katastrofy. Na resztę kapitałów posiadam termina... a kto ma termina, nic dłużnym nie jest.
Tu z wypogodzonem obliczem siadł do pisania listów, a przed jedenastą wyjechał z biura, udając się na bulwar Hausmana, gdzie córka oczekiwała go ze śniadaniem.
Wyprzedzimy go tamże.
Tegoż dnia, o godzinie dziesiątej zrana, oficer artyleryi w pełnym uniformie, wysiadł z powozu przed pałacem Verrièra, a zadzwoniwszy do bramy, wszedł na dziedziniec.
Był to Emil Vandame, kuzyn bankiera.
Odźwierny, dawny żołnierz, z wojskowym na piersiach medalem, powitał z poszanowaniem młodego oficera, który, oddawszy mu ukłon, zapytał:
— Pan Verrière jest w biurze bezwątpienia?
— Tak, poruczniku... lecz wkrótce powróci.
— A panna Aniela?
— Panienka jest w pałacu.
— Sama? — Zupełnie sama, poruczniku... Siostra Marya wyszła przed kwadransem.
Wiadomość ta sprawiła widoczną przyjemność oficerowi, bo jego sposępniałe oblicze nagle się rozjaśniło.
— Mamże oznajmić przybycie pana porucznika? — pytał dalej sługa.
— Owszem... proszę cię o to!
Odźwierny pociągnął za dzwonek, podczas gdy Vandame, minąwszy dziedziniec, wchodził na schody, wiodące do pałacu.
Na głos dzwonka ukazał się kamerdyner, a spostrzegłszy dobrze znanego sobie kuzyna bankiera, rzekł:
— Pan porucznik zastanie pannę Anielę w salonie.
— Nie trudź się, Gerwazy — odparł z uśmiechem młodzieniec, trafię sam... znam dobrze drogę.

V.

Emil Vandame wszedł do wielkiego salonu, poprzedzającego mniejszy, w którym się znajdowała panna Verrière.
Tu zatrzymał się przez parę sekund wąchając, poczem postąpił ku drzwiom z silnem postanowieniem.
— Nie! to daremna... szepnął — ja muszę wiedzieć coś pewnego... Żyć tak nadal w powątpiewaniu między ciągłą obawą a nadzieją... niepodobna! Rozmyślałem wiele... zastanawiałem się... wszystko rozważyłem... Od Anieli zależeć będzie wyrok, który o moim losie rozstrzygnie. Po tych słowach zapukał lekko do drzwi przyległego pokoju.
— Proszę wejść... — ozwał się głos dźwięczny i świeży.
Oficer zadrżał, posłyszawszy ów głos, i próg przestąpił mocno wzruszony.
Aniela, czarownie piękna, w świeżej, porannej toalecie, siedziała przy stoliku, przeglądając ilustracye. Na szmer kroków nadchodzącego zwróciła ku drzwiom spojrzenie.
— A! kuzyn Vandame... — zawołała rozpromieniona i lekko jak gazella zerwawszy się z miejsca, podbiegła do oficera, podając mu obie ręce.
— Jak to dobrze, żeś kuzyn przyszedł., — mówiła wesoło — zjesz z nami śniadanie, przedtem odjechać ci nie pozwolę. Mój ojciec jest w biurze... kuzynka Marya wyszła do ministeryum wyznań religijnych; jestem samą... porozmawiamy... cieszę się, żeś przyszedł!
Vandame, ująwszy dłonie dziewczęcia, ściskał je w swoich. Głębokie, rozkoszne wzruszenie widniało na jego obliczu. Patrząc na Anielę, słuchał jej słów ze czcią, z upojeniem; bo też przyznać potrzeba, że czarowne to dziewczę godnem było jego uwielbienia.
— I ja zarówno, kuzynko — odrzekł drżącym zlekka głosem — zarówno jestem szczęśliwy, mogąc cię widzieć — i z rozkoszą przyjmuję twe zaproszenie.
Aniela była również wzruszoną, czuła gwałtowne uderzenia serca w głębi swych piersi.
Wiedziona instynktowną dziewiczą skromnością, wysunęła zwolna swe ręce z dłoni oficera, mówiąc z uśmiechem:
— Skoro więc jesteś tak szczęśliwym, jak mówisz, kuzynie, i przyjmujesz me zaproszenie, odejm nareszcie tę szpadę, która nabawia mnie trwogi, i usiądź bliżej.
To mówiąc, wskazała kozetkę, na której Vandame, zajął miejsce obok niej, po zdjęciu pałasza i złożeniu na boku swojego kepi.
Przez chwilę zapanowało milczenie.
Mając sobie tyle do powiedzenia, siedzieli oboje, nie wymówiwszy słowa, aż wreszcie Aniela, ażeby przerwać tę kłopotliwą ciszę, zapytała:
— Cóż słychać u was w armii, kuzynie?
— Niewesołe rzeczy... — odrzekł porucznik.
— Mówisz zapewne o wojnie z Chinami?
— Tak.
— Nie idzie więc tam dobrze?
— Nasi żołnierze okazują się, jak zwykle, bohaterami, lecz głównodowodzący napotkał nieprzewidziane trudności. Znaczna mniejszość pod względem liczby wojsk naszych nie pozwala mu działać stanowczo, jakby tego było potrzeba... Żąda zatem posiłków... a nadewszystko artyleryi... artyleryi przedewszystkiem mu trzeba!
Na te słowa Aniela tak zbladła, iż zdawało się, że mdleje. Drżenie nerwowe objęło ją całą.
— Zostałeś, być może, tam przeznaczonym? — pytała z trwogą. — Wasz pułk ma może ztąd wyjść?... Przyszedłeś, ażeby nas pożegnać?... O Boże... a ja tak byłam szczęśliwą... zobaczywszy ciebie, kuzynie!...
Głębokie zmięszanie panny Verrière i jej nagły smutek nie uszły uwagi porucznika. Domyślał się po części przyczyny tego. Dziewczę zbladło prawie do omdlenia na myśl o jego wyjeździe. Czuła więc dla niego żywą życzliwość, a może uczucie tkliwsze i głębsze nad przyjaźń...
— Nie... nie! — odpowiedział z pośpiechem. — Ja nie przychodzę z pożegnaniem.
— Prawdę mówisz, kuzynie?
— Przysięgam!
Dziewczę z ulgą odetchnęło.
— Ach! jakżeś mnie zatrwożył... — wyszepnęła zcicha.
Vandame spostrzegł, iż chwila była pomyślną do wyznania; korzystać z niej należało.
— Zatrwożyłaś się, kuzynko... — powtórzył. — Na seryo się zatrwożyłaś?
— O! tak...
— Lecz zkąd... dlaczego?
Aniela pokraśniała, nic nie odpowiadając, a jednak trzeba było coś odpowiedzieć, ponieważ milczenie w tym razie bardziej mogło stać się niedyskretnem nad słowa.
— Zatrwożyłam się przewidywanym niebezpieczeństwem — odrzekła. — Wyniki wojny bywają tak dla ciebie, kuzynie, jak i dla ’wszystkich strasznemi... Jadąc tak daleko, czyż można ręczyć, że się powróci? Bóg łaskaw, że nie zostałeś wezwanym.
— Śmierć na polu bitwy — rzekł Vandame — jest chwilą najchwalebniejszą w służbie żołnierza... w tej służbie szlachetnej, wynikającej z poświęcenia i ofiary dla własnego kraju.
— Niezaprzeczenie szlachetna to służba, lecz pełna niebezpieczeństw. Dlaczego ją sobie obrałeś, kuzynie?
— Ponieważ jest najpiękniejszą ze wszystkich... w dziwny sposób pociągała mnie zawsze ku sobie.
— Ależ dlaczego do artyleryi?
— Dlaczego?... Wybór służy w niej, kwiat naszej młodzieży, do której należeć, jako uczeń szkoły politechnicznej, miałem wszelkie prawo.
Aniela, opuściwszy głowę zadumała się.
— O czem myślisz, kuzynko? — zapytał ją Vandame po chwili.
— O tem, co powiedziałeś. Nie móglżebyś usunąć się z wojska zupełnie... zażądać uwolnienia?
— Obecnie?... gdy lada chwila mogę być wezwanym do odbycia kampanii! Nie! to niepodobna... Oskarżonoby mnie o tchórzostwo, sądzono, że uciekam przed niebezpieczeństwem.
— Byłoby to niesłuszne oskarżenie...
— Wszelkie pozory jednak świadczyłyby przeciw mnie w takim razie.
— A gdybym ja cię o to prosiła, kuzynie?
— Ty?! — zawołał Vandame.
— Tak... ja! Czyliż na moją prośbę odpowiedziałbyś odmową?
Porucznik utkwił wzrok w zbladłej i zmienionej twarzy córki bankiera, a pochyliwszy się, ujął jej rękę, mówiąc wzruszonym głosem:
— Posłucha; mnie, kuzynko... posłuchaj, droga, ukochana... Chcę, abyś czytała w mej duszy, jak w swojej własnej... Pragnę odsłonić ci me serce... wyznać tajemnicę... Kocham!...
Tu przerwał.
— Kochasz?... — powtórzyła z niepokojem Aniela.
— Kocham... a raczej uwielbiam całą potęgą mego istnienia dziewczę młode, piękne, a czyste jak anioł! Być przez nią kochanym, byłoby dla mnie takiem szczęściem, iż to snem mi się wydaje! Jeżeli ów sen jest tylko kłamliwem złudzeniem, jeżeli on nigdy urzeczywistnionym być nie może, lepiej, ażebym opuścił Francyę, uniósłszy z sobą mą rozpacz, i poszedł do Tonkinu w chwalebnej śmierci szukać zapomnienia!
— W śmierci... o Boże!... w śmierci... — powtórzyło dziewczę ze drżeniem.
— Nie lepiejże sto razy umrzeć, niż żyć bez nadziei, w ciężkiem osamotnieniu? — zawołał Vandame.
— A gdybyś był nawzajem kochanym? — szepnęła tak cichym głosem, jak powiew wietrzyku.
— Gdybym był przez nią kochanym... a! wszystkoby się natenczas zmieniło! Nie wąchałbym się poświęcić dla niej obranego przez się zawodu... Tak, wołałbym to stokroć uczynić, niż widzieć jedną łzę w oku uwielbianej. Zkąd jednak mogę wiedzieć, że ona podziela mą miłość?
— Czemuż nie zapytasz jej o to?
Otrzymawszy tę tak upragnioną odpowiedź, Vandame ukląkł przed dziewczęciem i cicho, z gorącem uczuciem zawołał:
— A więc ja pytam ciebie!... oczekuję z ust twych wyroku, jaki o mojem życiu rozstrzygnie, ponieważ tą, którą kocham... ty jesteś!... O! ty dobrze wiesz o tem, Anielo... Nie byłabyś kobietą, gdybyś tego nie odgadła!... Chciałem ci to wyznać oddawna... brakło mi jednak odwagi... Dziś wszakże, po wyrazach, wygłoszonych przez ciebie przed chwilą... milczeć dłużej nie mogę... nie powinienem...
„Proszę więc, odpowiedz mi z całą otwartością... a nawę chociażby i okrucieństwem, bez obawy złamania mi serca, czyli uczuwasz dla mnie jedynie tkliwą przyjaźń siostry, kuzynki, i nigdy nie zdołasz mnie obdarzyć, nigdy, głębszem, gorętszem uczuciem? odpowiedz... ja chcę to wiedzieć!
„Nie usłyszysz najmniejszej skargi z mej strony, znajdę silę do ukrycia w sobie mojej boleści, lecz zamiast czekać natenczas rozkazu wysłania mnie na Wschód, sam tego zażądam, pobiegnę szukać tam zapomnienia na polu śmierci.
— O! nie... — zawołało dziewczę z uniesieniem. — Nie... nie odjeżdżaj... ja nie chcę... ja zakazuję ci czynić coś podobnego!
Młody oficer uczuł, jak nieznana dotąd, a błoga radość napełniła mu duszę.
— Zakazujesz mi jechać?... — powtórzył, rozpromieniony szczęściem, niosąc do ust drobną rączkę ukochanej i okrywając ją pocałunkami.
— Tak... zakazuję ci... zabraniam! — odpowiedziała.
— Och! czyliżeś dobrze zrozumiała, że ów zakaz jest to wyznanie z twej strony? Czy pojmujesz droga... uwielbiana... że rozkazując mi zostać, mówisz zarazem: „Ja kocham ciebie?“
— Tak... kocham... — szepnęło dziewczę, wysuniętemi z dłoni młodzieńca rękoma twarz sobie przysłaniając wstydliwie.
— I przyrzekasz, iż będziesz mnie zawsze kochała? — wołał Vandame w zachwycie radości.
— Czyż potrzebujesz zapewnienia, znając mnie tak dobrze?... Serce moje raz tylko w życiu kochać może. Nigdy powtórnie nie ukocha!
— A gdyby wola twojego ojca innego ci przeznaczała małżonka?
— Jak możesz przypuścić coś podobnego? Mój ojciec, który tak pragnie mego szczęścia?... Zresztą, nie jestem już dzieckiem... stawię opór, gdyby jego wola była przeciwną mej woli.
Vandame, zbliżywszy dziewczę ku sobie, złożył na jej ustach pocałunek, najczystszy ze wszystkich, pocałunek narzeczonego...

VI.

Panna Verrière wysunęła się lekko z objęć młodzieńca.
— Nie mówiłeś z moim ojcem o swoich projektach? — zapytała.
— Dotąd nie jeszcze... Mógłżem mu uczynić wyznanie, nie wiedząc, czy przez ciebie będę przyjętym?
— Obecnie jednak nic ci nie staje na przeszkodzie. Działaj bez opóźnienia...
— Mamże mu dziś o tem powiedzieć? — odrzekł Vandame, i objęty nieśmiałością i trwogą.
— Tak... jest to potrzebnem.
— Obawiam się...
— Obawiasz? — powtórzyła panna Verrière; — jakto, obawiasz się mojego ojca?
— Tak.
— Ależ dlaczego?
— Ponieważ znam jego postanowienia co do „wydania cię za mąż. Ileżkroć razy on swe teorye w tym względzie wygłaszał przedemną!
— Nie zważaj!... Idee ludzkie często się zmieniają; czyny jedynie pozostają niewzruszonemi. Wiem, że mój ojciec postanowił nie wydać mnie za mąż, aż po dojściu do pełnoletności... sądzi jednakże, iż moje serce jest wolnem. Skoro się dowie o naszej wspólnej miłości, nie będzie przeciwnym naszemu związkowi. Zresztą, dla jakich powodów miałby to czynić? Pojmuje, iż zawahałby się może, gdybyś niezechciał porzucić swej służby wojskowej; kto wie, czy i ja nie uczyniłabym również tego, rozważywszy, iż wkrótce po naszem małżeństwie musiałoby nastąpić nieuchronne rozłączenie, ponieważ udając się na Wschód wraz z tobą sprawiłabym tem boleść mojemu ojcu. Ależ to nie nastąpi... wszak prawda? Opuścisz służbę... zażądasz uwolnienia... ponieważ mi to przyobiecałeś uczynić.
— Gotów jestem na wszystko, co każesz.
— Proszę więc... pomów dziś z mym ojcem.
— A jeśli nie zechce zmienić swych postanowień?
— Natenczas ja z nim sama pomówię. Prosić i błagać go będę najgoręcej. Siostra Marya, ta dobra, ukochana moja kuzynka, połączy się zemną. Obudwom łatwiej będzie otrzymać skutek pożądany.
— A gdyby twój ojciec, droga Anielo, inne dla ciebie planował małżeństwo?
— Jakież mogłoby go narówni z tem zadowolnić? — odpowiedziało dziewczę, wzruszając ramionami. — On zna tak dobrze wysokie zalety twego charakteru, nieraz wygłaszał dla ciebie wobec mnie pochwały. Prócz tego, jesteś naszym kuzynem, przyjacielem...
— Ale nie jestem, na nieszczęście, bogatym!...
— Jesteś mniej wprawdzie bogatym, niźli mój ojciec... w każdym jednak razie, posiadasz nieco majątku, który, złączony z posagiem, pozostawionym mi przez matkę, żyć nam dostatnio pozwoli.
— Sądzisz więc, droga, iżbym ja prowadził życie próżniacze? — zawołał Vandame. — Nie... nigdy! Pracować będę... lubię pracować... praca stanowi dla mnie część życia. Mam plany... rozległe plany... które, gdyby mi się powiodło wykonać, przyniosłyby nam one nietylko bogactwa, lecz chwałę.
Dziewczę uśmiechnęło się z zadowoleniem.
— Ufam i wierzę w ciebie... — odpowiedziała; — lecz ani bogactwo, ni chwała nie pozwoliłyby mi więcej cię kochać, jak kocham cię teraz... Ufajmy naszej przyszłości... Będę twą żoną... nie wątp o zezwoleniu mojego ojca... Ma on dla ciebie najwyższy szacunek i przyjaźń... Opowiedz mu wszystko z całem zaufaniem, a przekonasz się, iż otworzy ci swe serce, nazwawszy swym synem.
— Droga... ukochana Anielo! — zawołał Vandame — ty mi dodajesz siły... zbroisz mnie odwagą!...
Na tem zakończyła się między dwojgiem zakochanych rozmowa, której niepodobna było dłużej przeciągać.
Dziewczę zadzwoniło, rozkazując służącemu położyć nakrycie do śniadania dla przybyłego kuzyna, a jednocześnie weszła i siostra Marya, wróciwszy z ministeryum. Uśmiechnęła się na widok młodzieńca, którego szczerze poważała.
— Zatrzymałam naszego kuzyna na śniadanie... — rzekła do niej promieniejąca szczęściem Aniela — a zarazem mam ci oznajmić, siostro, niespodziewaną, a dobrą wiadomość...
— Wiadomość, dotyczącą pana Vandame? — pytała zakonnica.
— Tak... mój kuzyn porzuca wojskową służbę... zostaje zwykłym obywatelem...
— Jak to? — zawołała siostra Marya z zadziwieniem, zwracając się do porucznika — pan porzucasz tak piękne stanowisko, gdzie tak świetną przyszłość miałeś przed sobą?
— Porzuca... podaje się do uwolnienia... — odpowiedziała Aniela.
— Dlaczego?
— Ponieważ się żeni...
Zakonnica w zdumieniu spoglądała kolejno na Anielę i Vandama.
— Zadziwia cię to, kuzynko? — mówiło dziewczę zuśmiechem.
— Bardzo mnie to dziwi.
— A jednak tak jest rzeczywiście... Mój kuzyn wstępuje w związek małżeński. Zgadnij, kogo zaślubia?
— Zkąd mogłabym zgadnąć... Znam tę młodą osobę?
— Znasz ją doskonale i kochasz calem sercem, jak ona ciebie nawzajem. Co więcej... droga, kochana siostro, staniesz się jej sprzymierzeńcem, gdyby wypadkiem ojciec stawiał jakie przeszkody szczęściu dwojga narzeczonych.
— Nic nie rozumiem. O kim więc mówisz?...
— O twojej Anielce... droga kuzynko, o rękę której porucznik Emil Vandame będzie dziś prosił jej ojca, a twego wuja. Cóż teraz powiesz na to wszystko.
Siostra Marya podała rękę porucznikowi.
— Otóż dobra wiadomość... w rzeczy samej — odpowiedziała. — Znam przychylne usposobienie wuja dla pana Vandame i jestem pewną, że z radością zgodzi się na ów związek, który bardziej jeszcze zacieśni istniejące węzły pokrewieństwa. Moje wstawiennictwo będzie zbytecznem, mam to przekonanie. Gdybyście go jednak potrzebowali, wbrew wszelkim przewidywaniom, rozrządzajcie mną... jestem gotową wam dopomódz. Od tej chwili staję się waszym sprzymierzeńcem.
Aniela rzuciła się na szyję siostry Maryi, okrywając ją pocałunkami.
— Och! byłam pewną — wołała — że mogę liczyć na zacne, szlachetne twe serce.
Wtem otwarły się drzwi salonu, w progu ukazał się pan Verrière.
— Emil!... jak się masz? — zawołał, podając rękę młodzieńcowi. — Chodźże, chodź z nami na śniadanie.
— Chętnie... jeżeli wuj pozwoli...
— Ależ ja cię proszę o to najszczerzej.
— Ojcze! — wyrzekła Aniela, pochylając czoło, na którem bankier złożył pocałunek. — Pan Vandame tu przybył dla pomówienia z tobą w nader ważnej sprawie...
— Pomówimy o niej ile tylko zechce... — odparł Verrière. — Dzień dobry, Maryo — dodał, zwracając się do zakonnicy. — Cóż... jakże... byłaś w ministeryum?
— Wracam ztamtąd właśnie...
— Zdołałażeś otrzymać przychylną odpowiedź?
— Dotąd nic jeszcze pewnego... Zdaje się jednak, iż mi powierzą zarząd nad żłobkami, jakie zamyśla otworzyć w naszym okręgu publiczne miłosierdzie.
— Chcesz więc nas opuścić? — zawołała żywo Aniela. — Ach! czyż nie lepiej, siostro, ażebyś przy nas pozostała?
— A moje obowiązki, drogie dziecię? — odparte z uśmiechem zakonnica.
— Wszakże je wypełniasz, odwiedzając wraz zemną ubogich i chorych, dostarczając jednym robotę, drugich wspomagając pieniędzmi, innym niosąc słowo pociechy?...
Verrière przerwał swej córce zapytaniem:
— Jak prędko podadzą śniadanie?
— Za chwilę, mój ojcze... nie jest ono jeszcze gotowem.
— Śpieszę się bardzo... Mam dziś wiele zajęcia...
Aniela spojrzała znacząco na Vandama.
— W takim razie — rzekł tenże nieśmiało — zły dzień obrałem na rozmowę z tobą, mój wuju.
— No... w każdym razie znajdę chwil parę dla ciebie... Rozmowa nasza zapewne długą nie będzie.
Jednocześnie wszedł kamerdyner, wygłaszając uroczyście:
— Śniadanie na stole.
Cztery wspomniane osoby udały się do jadalni.
Tak w całem zachowaniu się bankiera, jako i jego wyrazie twarzy, nie było śladu troski, jaką go wiadomości o ciężkich stratach dotknęły dziś rano.
Zaznaczyliśmy już powyżej, iż niedbałość i lekkomyślność były główną podstawą jego charakteru. Dopóki sądził, iż znajdzie sposób na odbicie ciosu, a zawsze w to wierzył, nie troskał się o przyszłość.
Od chwili rozpoczęcia przezeń spraw finansowych, szczęście mu sprzyjało; nie przypuszczał, ażeby ono kiedy bezpowrotnie opuścić go mogło. Wierzył w szczęśliwą swą gwiazdę. Chwilowe zmiany fortuny zdawały mu się być jej przelotnemi kaprysami, które gracz wprawny przyjmuje z uśmiechem.
Śniadanie odbyło się wśród nader ożywionej rozmowy, mimo widocznego niepokoju i zakłopotania Vandama, jakich nie zdołały rozproszyć zachęcające ku odwadze spojrzenia Anieli.
Młodzieniec drżał na wspomnienie o chwili, w której przyjdzie mu prosić bankiera o rękę jego córki.
Podano kawę, gdy dzwonek zabrzmiał od strony pałacowej bramy.
— Wizyta o tej porze? — wyrzekła zdziwiona Aniela. — Pójdź, zobacz, Gerwazy, kto przybywa.
Kamerdyner wyszedł, a wróciwszy za chwilę, rzekł:
— Dwie osoby, pan z młodą panią, zapytują, czy mogą wejść?
— Ależ siedziemy przy śniadaniu... — zawołał Verrière.
— Powiedziałem to właśnie, a ów pan odpowiedział: „To nic nie szkodzi. Między krewnymi etykieta nie istnieje... Idź powiedz memu wujowi, że przyszedł jego siostrzeniec, Eugeniusz Loiseau, wraz z kuzynką, Wiktoryną Béraud...
— Ach! nasi kuzynowie... — zawołała żywo Aniela; — przyjąć ich trzeba.
— Cóż oni mogą chcieć od nas? — rzekł bankier — nigdy tu dotąd nie bywali.
— Ponieważ nie chcieli się nam naprzykrzać, mój ojcze, co dowodzi wielkiego taktu z ich strony, gdyż bądźcobądź, kuzynka mej matki, Wiktoryną, i daleki nasz krewny, Eugeniusz Loiseau, mają prawo wstępu do naszego domu.
— Przyjemność... znaleźć się w podobnem towarzystwie... — wymruknął bankier z pogardą.
— Mój wuju... — wtrąciła zakonnica — warci oni więcej, być może, od wielu układnych światowców... są to poczciwi ludzie.
— Masz, siostro, słuszność zupełną; — odpowiedziała Aniela.
— Wprowadź ich do salonu... — rzekł Verrière do kamerdynera, nie kryjąc złego humoru.
— Dlaczego, ojcze, do salonu? — pytało dziewczę. — Tu nam to raczej przyjąć ich wypada. W kółku rodzinnem nabiorą więcej swobody, wszakże są oni i twymi krewnymi, kuzynie Vandame? Znasz ich zapewne?
— Widziałem ich niegdyś kilka razy... — odrzekł porucznik.
Juliusz Verrière skinął na służącego.
Ów gest oznajmiał, że posłuszny życzeniu swej córki, zgadza się na przyjęcie przybyłych w jadalni. Aniela powstała na powitanie przybywających.
Weszli oboje, wprowadzeni przez kamerdynera.

VII.

Eugeniusz Loiseau, którego przypominają sobie czytelnicy jadącego na wierzchu omnibusu z Misticotem od placu Bastylii do Magdaleny, w dniu, w którym Desvignes, przebrany za miejskiego strażnika, jechał na swoje stanowisko przy ulicy Joubert, naprzeciw Hotelu Indyjskiego, czatując tam na kupca dyamentów, był młodym, przystojnym mężczyzną.
Wiktoryna Béraud była ładną dwudziestoletnią dziewczyną, brunetką, z pięknemi, ciemnemi oczyma, zalotnie uśmiechnięta.
Oboje na ową wizytę przybrali się nader starannie.
Eugeniusz Loiseau, swobodnie, bez najmniejszego zakłopotania, uścisnął rękę Anieli, mówiąc:
— Dzień dobry, kuzynko... dzień dobry, mój wuju... Jakże zdrowie? Ach! lecz co widzę? — dodał, spostrzegłszy oficera artyleryi — nasz kuzyn Vandame... Dzień dobry, kuzynie! Jak to dobrze, że cię tu spotykamy.
I, obchodząc stół wokoło, witał Juliusza Verrière, młodego porucznika, oraz zakonnicę.
Aniela tymczasem, uścisnąwszy Wiktorynę, posadziła ją obok siebie.
Bankier siedział w milczeniu, ze zmarszczonym czołem, paląc cygaro.
— Proszę... siądź-że, kuzynie — wyrzekła Aniela, wskazując przybyłemu krzesło, podane przez kamerdynera, i powiedz, jakiemu szczęśliwemu wypadkowi zawdzięczamy twoje przybycie? Tak rzadko was u siebie widujemy...
— Nie chcemy naprzykrzać się, kuzynko... oto rzecz cała — odparł Loiseau. — Jesteśmy ludźmi z innego świata, z innego otoczenia. Uczulibyśmy się zakłopotanymi wśród wielkoświatowego towarzystwa, co nie przeszkadza nam jednak żywić serdeczną życzliwość dla ciebie, kuzynko... dla was wszystkich... Myśleć o was często... bardzo często... czego dowodzi ot! nasze dziś tu przybycie.
— Może zjecie z nami śniadanie? — rzekł bankier.
— Dziękuję wujowi. Wracamy od Duvala, gdzie ugaszczałem Wiktorynę.
— To może pozwolicie podać sobie kawę?
— Co to, to chętnie... z kilkoma kroplami koniaku... Kawę pić można i dziesięć razy dziennie.
Na dany znak przez Anielę, służący postawił przed przybyłymi filiżanki, napełniając je kawą.
Verrière spojrzał na zegarek; słyszeliśmy, jak mówił, że mu śpieszno odejść do licznych zatrudnień.
— No! — rzekł, zwracając się do Eugeniusza Loiseau — gadaj, co was tu do mnie sprowadza?
— Żenię się, mój wuju.
— Żenisz się... w tak młodym wieku? A czy posiadasz jakie oszczędności pieniężne na rozpoczęcie gospodarstwa?
— Tyle, ile potrzeba na opłacenie kosztów wesela... Nie żartuję jednak z robotą... od pracy się nie uchylam... Mam dobre miejsce, które mi przynosi dziesięć franków dziennie... Z tem można wsiąść odważnie na okręt conjungo, nadewszystko, gdy się zaślubia dziewczynę pracowitą, oszczędną, zarabiającą sto sous tygodniowo ze swej strony.
— Kogóż zaślubiasz?
— Tę oto obecną tu Wiktorynę... twą siostrzenicę, mój wuju, po zmarłej jej ciotce, nieboszczce pani Verrière, twej żonie, Wiktorynę Béraud, córkę Celestyny Béraud, zaślubionej Alfonsowi Loiseau, mojemu ojcu.
— Moje dzieci... — rzekł bankier z powagą — gdy łączy was skłonność wzajemna i miłość, życzę wam szczęścia, pozwólcie jednakże uczynić sobie parę uwag. Małżeństwo jest rzeczą nader ryzykowną, skoro się nie ma pewnego chleba przed sobą.. Przybędą dzieci, które wychowywać będzie potrzeba... obowiązek coraz cięższym się stanie, aż wreszcie zajrzy i nędza, nie licząc zawodów i chorób, jakie tem rychlej ku niej prowadzę.
— Gdyby kto na to wszystko uważał — ozwała się siedząca dotąd w milczeniu Wiktoryna Béraud — wcaleby małżeństw nie zawierano. Co do mnie, sądzę, iż posiadając odwagę do pracy, umiejąc oszczędzać, można śmiało stawić czoło kłopotom i wyjść z nich bez wielkiego dla siebie uszczerbku. Każdy z nas, posiadający pojęcie o tem, co czynić, a czego strzedz się powinien, może iść odważnie w drogę życia, aby tylko szedł ową drogą uczciwie... Nieprawdaż, kuzynko Anielo?
— Wygłosiłaś własne me zdanie... — zawołało dziewczę. — Kiedy się kocha i wierzy w przyszłość, natenczas bez obawy iść można za głosem serca. Ja różnię się w zapatrywaniach na tym punkcie z mym ojcem... Życzę wam szczęścia bez zakreśleń i uwag.
— Brawo, kuzynko! Ach! jak ty dobrze mówisz... — zawołał Loiseau. — Wiesz teraz więc powód naszej wizyty. Przychodzimy prosić cię, byś zaszczyciła swą obecnością nasze zaślubiny, najprzód w merostwie, potem w kościele, a wreszcie na uczcie weselnej.
Verrière niepostrzeżenie wzruszył ramionami.
— O! co do tego — rzekł — mój chłopcze, to inna sprawa. Jestem mocno zatrudnionym, jak ci wiadomo, ztąd niepodobna mi przyjąć twego zaproszenia.
— Jakto... odmawiasz nam, wuju? — pytał z żalem Loiseau. — Ależ to niepodobna!... Będzie to tylko familijne zebranie. Znajdą się na niem wszyscy członkowie naszej rodziny. Béraud... Perroty... Loiseau... Ferronowie... Dessourdy... i Nervey’e, nie licząc tych, jakich zapomniałem wymienić, oraz kuzyna Vandame, który, mam nadzieję, nie zasmuci nas odmową.
Aniela spojrzała znacząco na oficera artyleryi, który pośpieszył odpowiedzieć:
— Przybędę... najchętniej przybędę.
— Dziękuję ci, kuzynie... szczerze dziękuję... — rzekł Loiseau, ściskając rękę porucznika; — przyjęcie naszego zaproszenia zdoła może nakłonić i wuja do zmienienia decyzyi. Byłby on jeden tylko z całej rodziny nieobecnym podczas tak uroczystego obchodu. Czuję, że nasza skromna uczta weselna dorównać nie zdoła innym tego rodzaju, w wielkokwiatowych kołach wydawanym, będzie jednakże przyzwoitą, za to ręczyć mogę. Będziemy śpiewać, tańczyć, bawić się całem sercem!... Nie odmawiaj nam, wuju!
— Odmowa z twej strony sprawiłaby nam wiele przykrości... — poparła Wiktoryna.
— Nie obawiaj się... ojciec da się nakłonić... — zawołała żywo Aniela.
Bankier, zmarszczywszy czoło, spojrzał na córkę z niezadowoleniem, która, nie zważając na to, mówiła dalej:
— Ja daję słowo za mego ojca... Przyjedziemy do merostwa, do kościoła i na wesele. Być może, iż śpiewać nie będziemy... lecz potańczymy napewno. Rzecz postanowiona!
— Lecz moje interesa... zapomniałaś, iż ja tak jestem zajętym... — wymruknął Verrière.
— W przeddzień i nazajutrz po weselu — ozwała się siostra Marya — będziesz je mógł sobie podwójnie załatwić, mój wuju. Szczerze bo mówiąc, nie powinieneś odmawiać swym krewnym obecności przy tak ważnym obrzędzie.
Verrière uczuł się zwyciężonym. Nie mógł opierać się dłużej, mając wszystkich przeciw sobie.
— Ha! skoro chcecie koniecznie.. — rzekł w zamyśleniu.
— Dziękujemy ci... dziękujemy, mój wuju!... — zawołał ucieszony Loiseau. — Otóż nasza rodzina zbierze się w całym komplecie, bo i siostra Marya, mam nadzieję, nie odmówi swego przybycia wraz z kuzynką Anielą.
— Do merostwa i do kościoła tylko — odrzekła, uśmiechając się, zakonnica. — Dla sukni, którą noszę, jest miejsce tam, gdzie cierpią i płaczą, nie wolno jej jednak ukazywać się pośród radości tego świata. Mimo to, serce i myśl moja będą z wami, i z całej duszy będę prosiła Boga dla was o szczęście!
— Dziękuję ci, siostro Maryo... — wyjąknęła ze wzruszeniem Wiktoryna, podniósłszy się, aby uścisnąć rękę zakonnicy.
— Na kiedyż oznaczony dzień zaślubin? — pytała Aniela.
— Na przyszłą sobotę. Odbierzesz, kuzynko, kartę zapraszającą, wraz z oznaczeniem godziny obrzędu. Stawimy się przed merem szóstego okręgu; jest to okręg, w którym zamieszkuje moja narzeczona.
— A gdzie odbędzie się wesele?
— W Salonie rodzinnym, w Saint-Mandé, o dwa kroki od lasku Vincennes... Pomiędzy śniadaniem a obiadem będzie tam można odbyć przechadzkę.
— Ach! jak to dobrze ułożone... — zawołała panna Verrière. — Radabym już tam być...
— O drugiej godzinie nastąpi śniadanie — rzekł Loiseau — a obiad o ósmej. Wynajmę dziesięć powozów dla zaproszonych gości i poślę po nich, jak to bywa na weselach wyższego świata.
— Nie trudź się z przysyłaniem po nas — ozwał się bankier; — przyjedziemy naszem lando.
— Wspaniały powóz... to będzie szyk! Otóż co nada blasku niemało naszym zaślubinom!
Verrière wstał od stołu.
— Zatem, mój chłopcze, już ułożone — rzekł do Eugeniusza, podając mu rękę. — Pożegnać was muszę... ponieważ przed wyjściem mam jeszcze do pomówienia z Vandamem, czyli raczej on ma zemną o czemś pomówić.
— Na sobotę więc, wuju... Poruczniku, liczę na ciebie na pewno.
— Przybędę.
Verrière wraz z oficerem wyszedł z jadalni, pozostawiwszy Anielę i siostrę Maryę w towarzystwie Eugeniusza Loiseau i Wiktoryny. Bankier wprowadził Vandama do małego gabinetu, znajdującego się obok salonu, gdzie na hebanowych półkach stały pudełka z cygarami najwykwintniejszych gatunków. Wziąwszy jedno z takich pudełek, podał je otwarte oficerowi, dając wolny bieg swemu wzburzeniu.
— Niech ich dyabli porwą z ich weselem! — zawołał. — Potrzebnież Aniela przyjęła to zaproszenie i ty zarówno? Czyż to stosowne dla nas towarzystwo? Spędzimy dzień przyjemnie... nie ma co mówić... No... no... będę się starał do soboty wynaleźć jakiś pozór, aby uwolnić się od tego... Lecz miałeś zemną pomówić... słucham cię... Mów prędko, a nadewszystko krótko, treściwie... bardzo się śpieszę... Muszę powracać do biura.

VIII.

— Mów prędko!... — powtarzał bankier.
Niełatwa to rzecz była. Vandame szukał wyrazów do przedstawienia swej sprawy.
— Uprzedzani cię, że nie mam ani minuty czasu do stracenia — mówił Verrière. — Oczekują mnie w biurze... Następnie z ulicy Le Peletier mam udać się na giełdę... Wracając z niej, mam bardzo pilny interes do załatwienia... Stoję, jak na rozżarzonych węglach... Cóż mi masz powiedzieć? O co chodzi?
— O moją przyszłość... — wyszepnął Vandame.
— O twoją przyszłość? Wszakże masz ją już zapewnioną... Za lat dwa zostaniesz kapitanem, w trzydziestym piątym roku życia możesz być pułkownikiem, a jeśli ci się uda szczęśliwie wykonać ów projekt, o jakim mi kiedyś mówiłeś, jeżeli wytworzysz ów typ nieporównanej armaty, która o lepsze z wytworami Kruppa w zawody iść może, i przedstawisz ją komitetowi artyleryi, zdobędziesz wielki majątek. Nie rozumiem więc, z jakiego punktu i dlaczego troskasz się o swoją przyszłość?
— Nie porzuciłem tych moich projektów — odrzekł Vandame — pracuję bezustannie nad udoskonaleniem mego wynalazku, dla osiągnięcia jednakże celu potrzeba mi będzie ponieść wielkie ofiary...
— Ofiary pieniężne? Możesz to uczynić, wszak oprócz żołdu, pobierasz kilka tysięcy liwrów renty ze swego kapitału...
— Nie chodzi tu o ofiarę pieniężną... — zaczął, ośmielcie się zwolna, porucznik.
— O cóż więc chodzi?
— O zmianę obowiązku.
— Jakto... chcesz porzucić wojskową służbę? — zawołał bankier zdumiony — ależ to szaleństwo.
— Przeciwnie, mój wuju... jest to rzecz obmyślana rozumnie. Wszedłszy do służby cywilnej, będę mógł poświęcić wszystek mój czas studyowaniu systemu obrony brzegów, a razem i mego nowego działa oblężniczego. W tem... wierzaj mi... jedynie w tem leży ma przyszłość, którą uświetnić może tylko...
— Żądasz więc mej rady w tym przedmiocie? — przerwał Verrière. — Wybacz, lecz udzielić ci takowej nie jestem w stanie. Pozwól jednak uczynić sobie małą uwagę... Niebezpiecznie jest porzucać pewne dla niepewnego... wypuszczać zdobycz dla marzenia... Po otrzymanem uwolnieniu będziesz potrzebował pieniędzy... wiele pieniędzy, na zbudowanie fabryki i prowadzenie w niej doświadczeń.
— Wiem o tem wszystkiem, mój wuju — odrzekł Vandame drżącym zlekka głosem; — powzięte jednak przezemnie postanowienie opuszczenia służby nie opiera się wyłącznie na chęci prowadzenia robót doświadczalnych w fabryce... istnieje tu powód inny, potężniejszy nad wszystko...
— Jaki? — Kocham młode dziewczę... — wyszepnął zcicha porucznik.
Verrière spojrzał na swego siostrzeńca podejrzliwym wzrokiem. Przeczucie mówiło mu, że owem młodem dziewczęciem była jego córka, Aniela.
— No... no... — zawołał; — zapewne jakaś romantyczna miłość...
— Miłość wzajemnie dzielona, prawdziwa i szczera.
— O której wiedzą zapewne rodzice lub rodzina ukochanej — odparł znacząco Verrière i na którą zezwalają...
— Co do tego... nie jeszcze, mój wuju...
— Jakto?
— Moje szczęście... czyli raczej wspólne szczęście nasze, zależy od ojca mej ukochanej...
Bankier milczał. Vandame mówił dalej:
— Jeżeli wcześniej nie wniosłem prośby o jej rękę, to z powodu, iż zostając w służbie wojskowej, obawiałem się odmowy, szczególniej w obecnych okolicznościach, gdy rozkaz wyjścia wraz z pułkiem może lada dzień wydalić mnie z Francyi. Otóż to głównie dlatego chcę podać się do uwolnienia... Wszak zatwierdzasz, wuju, w tym razie moje postępowanie?
— Mylisz się... najmocniej przeciwny jestem temu... — odparł z surową oziębłością Verrière.
Vandame zadrżał, wstrząśniony do głębi.
Był przekonanym, iż dość jasno powiedział, ażeby zostać zrozumianym. Aż oto ów człowiek, od którego wyrok jego życia zależał, zamiast go zachęcić, dodać mu odwagi, zgromił go odrazu w sposób tak brutalny, zagradzając możność szczerszego wytłumaczenia się ze swych pragnień.
Widząc zakłopotanie i trwogę młodzieńca, bakier zrozumiał, iż nie pomylił się w swych przypuszczeniach; siedział milczący, z coraz bardziej zasępioną twarzą.
Z powodów pieniężnych, jakie znają nasi czytelnicy, nie chciał wydać zamąż Anieli, czyli raczej postanowił zaślubić ją później, gdy dojdzie do pełnoletności, mając nadzieję, iż przez ów przeciąg czasu wynajdzie sposób zasklepienia szczerby, zrządzonej przez siebie w posagu, pozostałym po matce dziewczęcia, którym, jako ojciec i opiekun, rozporządzał dowolnie.
— Dlaczegóż nie wymieniasz mi nazwiska owej dziewczyny, dla której chcesz popełnić takie szaleństwo? — zapytał bankier po chwili milczenia.
— Jej nazwiska? — powtórzył Vandame.
— Tak... Jestże to tajemnicą?
Porucznik zapłonął rumieńcem. Usta się jego otwarły, jakgdyby pragnąc wymówić jakiś wyraz, lecz pozostały niememi. Imię Anieli skonało w ciężkiem westchnieniu młodzieńca, nie zostawszy przezeń wymówionem.
— Ha! — zawołał bankier z ironią; — widzę, iż tu potrzeba mówić mnie samemu, gdy ty mówić nie śmiesz. Zrozumiałem, iż chodzi tu o moją córkę.
— Wuju!... — szepnął oficer, pochylając ku piersiom głowę.
— Z tego, co powiedziałeś, wnoszę — mówił Verrière — iż kochasz Anielę i jesteś przez nią kochanym. Tak więc... bez mojej wiadomości, potajemnie, zawiązaliście romans w mym domu? Wiem dobrze... jestem najmocniej przekonanym, iż to jest rzecz czysto sentymentalna pomiędzy wami; znam bowiem ciebie, jako uczciwego chłopca, i znam zarówno dobrze moją Anielkę, ztąd zbyt surowo nie gniewam się o to...
— Nie gniewasz się, wuju? — zawołał Vandame, podnosząc głowę; — zezwalasz zatem... zezwalasz?...
— Przeciwnie... odmawiam! — wyrzekł stanowczo Verrière.
Oficer zbladł.
— Odmawiasz? — wyszepnął.
— Wprost i stanowczo odmawiam. Mogłeś się tego spodziewać. Ileżkroć razy mówiłem ci o mem postanowieniu co do Anieli, o epoce, przed którą nie wydam jej zamąż?... W tych moich projektach nic nie odmienię. Gdy moja córka dojdzie do pełnoletności, natenczas o tem pomyślę. Przez ten czas te wasze tkliwe uczucia, jakie chowacie wzajemnie, ochłodną, mam nadzieję, zmieniwszy się w stałą i dobrą przyjaźń kuzynki dla kuzyna i naodwrót.
— Nie... nigdy! — zawołał Vandame. — One takiemi jak są, wiecznie pozostaną!
— Tem gorzej... bo nie doprowadzą was one do żadnego celu.
— Wuju!... zostaw mi chociaż nadzieję!...
— Nie mogę! Nikt nie ma prawa liczyć na swoje jutro.
— Zabraniasz mi więc kochać Anielę?
— Co się dzieje w głębi twej duszy, to mnie nie obchodzi. Liczę jednakże na twój honor, jako mężczyzny i żołnierza; liczę, iż nie zechcesz podtrzymywać w mej córce płonnych, chimerycznych nadziei.
— Sądzisz więc, iż nie potrafiłbym jej uszczęśliwić?... Ha! nie masz, jak widzę, dla mnie życzliwości!... Nie zdołałem nawet zyskać twego poważania...
— Owszem... kocham cię i poważam. Mówię ci jednak, iż za lat dwa zaledwie pomyślę o przyszłości Anieli. Przed upływem tego czasu nic w świecie skłonić mnie nie zdoła do zmiany mego postanowienia. Uważaj to z mej strony jako ostatnie słowo i nie mówmy już o tem więcej.
— Tym sposobem zamykasz przedemną drzwi swego domu.
— Niech Bóg uchowa! mój dom jest i będzie zawsze dla ciebie otwartym, lecz pod warunkiem, że myśleć nie będziesz więcej, a razem widocznie okażesz, żeś wyrzekł się projektów, jakich ja nie aprobuję wcale.
Vandame podniósł się blady i drżący, chwiejąc się jak człowiek, w którego cios nagły uderzył, wydzierając mu najdroższe jego nadzieje.
— Dobrze... — wyszepnął; — będę ci posłusznym.
— Wiedziałem o tem... — rzekł bankier — a na dowód zaufania, jakie w tobie pokładam, pozwalam ci odwiedzać nas, ile razy zechcesz, lecz o uwolnieniu się z wojska myśleć zaprzestań. Zakazuję ci czynić coś podobnego. A teraz... do widzenia... Spotkamy się na tem przeklętem weselu... jeżeli notabene tam będę...
Tu Verrière wyszedł z gabinetu, pozostawiwszy w ciężkiej boleści pogrążonego młodzieńca.
Za chwilę, przebrawszy się w swojej sypialni, — wyjechał, nie zobaczywszy się nawet ze swą córką. Loiseau i Wiktoryna Béraud odjechali również przed chwilą.
Aniela z siostrą Maryą oczekiwały z niepokojem rezultatu rozmowy porucznika z Verrièrem. Dziewczę, stojąc przy oknie, widziało ojca, idącego przez dziedziniec i wychodzącego z pałacu. Vandame mu nie towarzyszył.
Sądząc, iż przyjdzie do salonu, oczekiwała chwil kilka, gdy jednak się nie ukazał, zdjęta bolesnem przeczuciem, uprosiła siostrę Maryę, aby z nią poszła zapytać młodego oficera o ojcowski wyrok.
Weszły obiedwie do gabinetu bankiera.
Vandame, z wyrazem głębokiej boleści na obliczu, z zaczerwienionemi oczyma, siedział w tem samem miejscu, gdzie Verrière go pozostawił.
Łzy jedna po drugiej spływały mu na blade policzki. Spostrzegłszy Anielę, ukrył twarz w dłoniach. Jedno spojrzenie wystarczyło dziewczęciu aby odgadła wszystko. Ból ostry przeszył jej serce; zachwiała się i, by nie upaść, zmuszoną była wesprzeć się na ramieniu siostry Maryi.
— Ojciec więc nie chciał cię wysłuchać? — szepnęła zalewdie dosłyszanym głosem.
— Wysłuchał mnie...
— A zatem...
— Liczę na twój honor mężczyzny, żołnierza — odpowiedział; — liczę, iż nie zechcesz podtrzymywać w mej córce płonnych, chimerycznych nadziei!
— On to powiedział? — wyjąknęła Aniela, bliska omdlenia.
— Tak... i dodał: Za dwa lata, nie prędzej, pomyślę o przyszłości mej córki... m tym punkcie nic mnie zmusić nie zdoła do zmiany postanowienia.
— Mój ojciec to powiedział? — powtórzyło dziewczę.
— Prosiłem go... błagałem... był niewzruszony... Nie chciał mi nawet pozostawić nadziei....
Aniela zbliżyła się ku młodemu porucznikowi z wzniesioną głową, błyszczącem stanowczością spojrzeniem.
— Ojciec nie chciał ci dać przyrzeczenia! — zawołała — a więc ja przysięgam przed Bogiem, który nas słucha w tej chwili, iż twoją tylko będę.
— A ja przyrzekani być waszym sprzymierzeńcem... — wyrzekła siostra Marya; — przyrzekam wam wszelką pomoc z mej strony.
— Honor nakazuje mi dotrzymać mego przyrzeczenia — rzekł Vandame z głębokiem wzruszeniem. — Żegnaj więc... żegnaj...
I wybiegłszy z gabinetu, w kilka sekund był już po za pałacem.

IX.

Ów cios moralny wstrząsnął do głębi wątłym organizmem dziewczęcia. Na widok odchodzącego porucznika, zdawało się jej, iż wszystko wokoło rozpada się w ruinę.
— Och! Maryo... droga Maryo!... — wołała, rzucając się w objęcia zakonnicy; — on odszedł zrozpaczony!... Wraz z nim życie moje ucieka!... Ach! jakże jest okrutnym mój ojciec!...
Na w pół omdlałą doprowadziła siostra Marya do kozetki, gdzie złożywszy ją, szepnęła zcicha:
— Biedne, drogie dziecię... będę czuwała nad twojem szczęściem; Bóg mi użyczy siły, abym je tobie powrócić mogła.
Przy troskliwych staraniach kuzynki Aniela wkrótce zdołała pokonać owładające nią osłabienie i zapanować nad swą boleścią.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Opuściliśmy Karola Gérard, a raczej Arnolda Desvignes w chwili, gdy się udawał na spoczynek nie dla snu jednak, lecz, by rozmyślać nad swą obecną sytuacyą i szukać środków do odparcia ciosu, jaki weń tak niespodziewanie uderzył.
Przez kilka godzin ów nędznik dręczył swą wyobraźnię, chcąc gwałtem wynaleźć sposób do pochwycenia milionów, jakie z rąk mu się wymknęły.
Mur nieprzebyty wznosił się przed nim, i mimo całych wysiłków, rozbić go nie mógł.
Rozdrażniony i zdenerwowany, podniósł się, nie zamknąwszy oka noc całą.
Zbliżała się chwila, w której, jak co rano, przychodziła uprzątać odźwierna. Nie chciał, ażeby dostrzegła pakiet, przyniesiony z Parc-Saint-Maure, zawierający przedmioty, ukradzione Edmundowi Béraud.
Wskutek tego, rozwiązawszy worek płócienny i fularową chustkę, dobył z nich zawartość, przedstawiającą znaczny majątek, dla każdego wprawdzie innego, lecz nie dla niego, marzącego o milionach, i włożył to wszystko następnie w szufladę komody, którą na klucz zamknął.
Jednocześnie wraz z banknotami i szkatułką, zawierającą w sobie blisko ze dwa miliony dyamentów i pereł, zabrał on, jak wiemy, portfel Edmundowi Béraud, wraz z pisanemi przezeń listami w Hotelu Indyjskim.
Desvignes nie zwrócił zrazu na te listy uwagi. Obecnie, mając je pod ręką, rzekł:
— Przejrzyjmy, co też zawiera ta obszerna korespondencya?... Spalę ją później, ponieważ rzecz ta prawdopodobnie żadnej dla mnie nie ma wartości.
I biorąc listy kolejno, czytał położone na nich adresy: Odczytajmy je wraz z nim zarówno, ponieważ wspomnione listy będą jednym z głównych punktów naszej powieści, a zarazem niejako rodzajem wstępnego prologu.
Na pierwszym z nich Desvignes wyczytał:

„Pan Fryderyk Bertin, mechanik, ulica Saint-Maur nr. 115, w Paryżu.

Przeszedł do drugiego:

„Piotr Béraud, gałganiarz, aleja de Saint-Ouen, willa Dwóch światów.

Następnie kolejno:

„Pan La Fougère, dyrektor Teatru Fantazyj — w teatrze.
„Eugeniusz Loiseau, introligator, ulica de Fleures, nr. 11.
„Panna Wiktoryna Béraud, kwiaciarka, ulica de l’Ecole-de-Médecine, nr. 22.

Przeczytawszy te dwa ostatnie adresy, Desvignes zatrzymał się:
— Gdzie ja słyszałem te oba nazwiska? — zapytywał sam siebie. — Gdzie... w jakiem miejscu?
A zadumawszy się przez kilka minut, zawołał:
— Ha! przypominam sobie!... było to podczas mej jazdy na wierzchu omnibusu... Mówiono tam wtedy o zaślubinach, skutkiem których wymieniono imię Anieli i jej ojca, pana Verrière. Lecz jakąż to mieć może łączność z tym listem! Ba! zobaczę, treść pisma o tem mnie powiadomi.
I zaczął dalej przeglądać adresy:

„Pan Paweł Béraud, urzędnik, ulica Sekwany, nr. 27.
„Wdowa Perrot, praczka, ulica Gareau, nr. 17,
w Montmartre.
„Pani Ferron, właścicielka zakładu Des quatres saisons,
ulica Boulets, nr. 44.
„Panna Melania Gauthier, ulica de Monceau, nr. 26.
„Panna Joanna Desourdy, szwaczka, ulica Sekwany, nr. 27.
„Pan wice-hrabia Jerzy de Nervey, ulica Miromesnil, nr. 55.
„Pani hrabina de Nevrey, taż sama ulica, tenże sam numer.
„Pan Emil Vandame, porucznik 7-go pułku artyleryi.
w garnizonie, w Vincennes.

Desvigues zatrzymał się powtórnie.
— Vandame? — zawołał — porucznik Vandame... Byłżeby to ów oficer, który ośmiela się kochać Anielę... którego rozmowę z jego towarzyszem podsłuchałem, jadać koleją żelazną?... Był on więc znanym Edmundowi Béraud... Lecz zkąd? Ot! co mnie niepokoi!... trzeba coprędzej rozwiązać tę zagadkę.
Pozostały już tylko dwa listy.
Arnold wziął przedostatni. Lecz jakież było jego zdumienie, gdy wyczytał na nim adres Juliusza Verrière, bankiera, na bulwarze Hausmana, numer 54.
— Verrière!... — zawołał — ojciec Anieli? Tak... wyraźnie napisane: Verrière, bankier... tenże sam numer mieszkania i ulica... To nie może być kto inny... Ha! to ciekawe, co w tym liście się mieści..
I rozdarłszy kopertę, czytał, co następuje:

„Panie!

„Pośpieszani ci przesłać nader ważną i doniosłą dla ciebie wiadomość. Chodzi tu o majątek, do którego posiadasz niezaprzeczne prawo, a który upoważniony jestem ci doręczyć. Zechciej więc, proszę, przybyć pojutrze, w dniu piętnastym maja, o godzinie szóstej wieczorem, do restauracyi Ojca Lathuile, w alei de Clichy. Będziemy tam razem obiadowali. Nie pożałujesz pan przyjęcia mego zaproszenia, które, przyznaj ę, na pierwszy rzut oka dziwnem wydać ci się może. Mając nadzieję, iż przybędziesz, łączę moje pozdrowienia.

Kalkuta.“
— Kalkuta?!... — powtórzył Desvignes. — Zatem Edmund Béraud pisał to w Kalkucie? Oryginalne, doprawdy, to zaproszenie! Zakrawa na jakiś żart w złym guście... Czyżby Verrière je przyjął?

Ostatni list adresowanym był do Anieli Verriére. Rozpieczętował go z pośpiechem. Treść jego była zupełnie podobną do poprzedniego. Inne listy, przejrzane kolejno, zawierały też same zdania.
Arnold zadumał się głęboko, sposępniał.
Nagle twarz jego się rozjaśniła.
— Wiem... wiem! — zawołał, uderzając się w czoło. — Wszyscy ci ludzie są krewnymi Edmunda Béraud, są tymi, o których mówił w Kalkucie, u mego pryncypała, a między których chciał rozdzielić majątek. Oznaczał im schadzkę, nie wymieniając nazwiska, aby się ubawić zdumieniem, skoro zostanie przez nich poznanym... I oto dziś, gdy umarł, ci wszyscy ludzie są jego spadkobiercami. Mają prawo podzielić między siebie pięćdziesiąt jeden milionów, na które ja rachowałem i dla których ryzykowałem mą głowę...
Po długiem milczeniu zaczął przeszukiwać nanowo kieszonki portfelu byłego kupca dyamentów, by się przekonać, czy nie odnajdzie tam jakiego jeszcze papieru.
— Rozdzielić między nich pięćdziesiąt jeden milionów! — powtórzył głucho. — Lecz chcąc się dopominać o to dziedzictwo, potrzebowałby każdy z tych sukcesorów wiedzieć, że ów znikniony od lat trzydziestu pięciu Béraud, żył... egzystował... że zrobił majątek... i zmarł obecnie. A o tem, z wyjątkiem mnie, nikt nie wie... nikt więc nie może...
Tu uciął zdanie.
Arkusz stemplowego papieru, złożony we czworo, wysunął się z bocznej kieszonki portfelu, na stół padając.
Morderca podniósł go, rozwinął, a rzuciwszy nań okiem, zawołał:
— Testament!
W rzeczy samej, arkusz ów nosił na nagłówku napis:

MÓJ TESTAMENT.

Dalej kreślone były następujące wyrazy:

„Ja, niżej podpisany, zdrów na umyśle i ciele, oświadczam, iż żądam, ażeby natychmiast po mojej śmierci, gdyby takowa nastąpiła przed urzeczywistnieniem moich zamiarów, jakich tu nie wymieniam, żądam, ażeby mój majątek, składający się z pięćdziesięciu jeden milionów, złożonych w domu bankierskim Rotszylda, był rozdzielonym równo, pomiędzy wyżej tu wymienione osoby, z których wszystkie są w różnych stopniach moimi krewnymi.

Tu następowały nazwiska, wymienione na kopertach listów.
Testament kończył się temi słowy:

„Na wypadek śmierci jednej lub kilku z wyż wymienionych osób, część, jakaby na nie przypadła, ma być rozdzieloną na innych mych spadkobierców, zawsze w równych częściach.
Pisałem w Marsyli, dnia 9 maja 1884 roku.
Edmund Béraud.“

— Ach! był ostrożnym, jak widzę... przewidział wszystko... — wyszepnął zbrodniarz, składając arkusz papieru. — Otóż papier, który dobrze jest mieć w swem ręku, kto wie albowiem...
Tu uciął, a pochyliwszy ku piersiom głowę, popadł w głębokie zamyślenie.
Po kilku minutach wstał, wyprostował się; zmarszczone jego czoło rozpogodziło się, oczy dzikiem zabłysły światłem, dziwny uśmiech igrał na ustach nędznika.
Co działo się w jego duszy? Odnalazłże sposób pochwycenia milionów, złożonych w domu Rotszylda?

Na to pytanie odpowie dalszy ciąg naszej powieści.

X.

Złożywszy testament Edmunda Béraud, Desvignes schował go do komody, w której poprzednio umieścił przedmioty, przyniesione z willi Parc-Saint-Maur, a wdziawszy kostyum anglika, w jakim widzieliśmy go niejednokrotnie, wsunął w kieszeń dwie paczki biletów bankowych.
Ubrany tak i zmieniony, wyszedł drzwiami od strony bulwaru Beaumarchais’go.
Znalazłszy się na ulicy, wydostał pugilares, szukając w nim adresu notaryusza, u którego właściciel Parc-Saint-Maur miał kazać przygotować akt sprzedaży i kupna willi przy alei de 1’Echo. Ów notaryusz nazywał się Berthier; mieszkał przy ulicy Rivoli. Desvignes udał się tam bezzwłocznie.
Akt już gotowy i podpisany przez właściciela, oczekiwał tylko na podpis nabywcy.
Były sekretarz Mortimera podpisał nazwisko Wiliama Scott, które to miano, jak sobie przypominamy, przybrał wobec przedsiębiorcy, oprowadzającego go po willi, a zapłaciwszy umówioną sumę, stał się legalnym właścicielem posesyi, gdzie w przerażający sposób zamordował Edmunda Béraud.
Wyszedłszy od notaryusza, udał się na stacyę winceńskiej drogi żelaznej, kupiwszy tam bilet do Parc-Saint-Maur.
Nieprzezwyciężona dzika ciekawość pchała go, jak zwykle wszystkich zbrodniarzów, do obejrzenia miejsca, na którem spełnił morderstwo.
Wszedł obojętnie do mieszkania, gdzie odbył się ów straszny dramat nocny, zkąd udał się do ogrodu nad przepaść, w głębi której spoczywał trup jego ofiary.
Nie pozostał tu najmniejszy ślad zbrodni, po którym sprawiedliwość mogłaby odkryć mordercę.
Ptaki śpiewały w ogrodzie, pełnym blasków słonecznych. Głęboki spokój otaczał dom niezamieszkały.
— No... teraz willa ta do mnie już należy... — wyszepnął zbrodniarz z tryumfem. — Nikt tu nie wejdzie bez mego zezwolenia. Ciało Edmunda Béraud spoczywać będzie pod trawą wyrosłą aż do dnia, w którym ja zechcę, aby śmierć jego stwierdzoną została i spadek po nim otworzono. Dzień ten nadejdzie.
Tu wyszedłszy z przepaści, nikczemnik zamknął na klucz drzwi willi i odchodzącym pociągiem udał się do Paryża. Potrzebował powietrza, ruchu i samotności.
Rozbierając w myśli ów główny punkt, który o władał całą jego istotą, to jest pochwycenie milionów zamordowanego, minął Joinville, lasek Winceński i przybył wreszcie do Saint-Mandé.
Tu uczuł głód gwałtowny.
Spojrzał na zegarek. Wskazywał on czwarta po południu.
— Do czarta! — wyszepnął — sądzę, iż czas pójść na śniadanie.
I spojrzawszy wokoło, dostrzegł naprzeciw restaurację, nad której drzwiami na tablicy wyryty był wielkiemi literami napis:

SALON RODZINNY.

Właściciel zakładu posiadał ustaloną sławę, jako specyalista w urządzaniu uczt weselnych.
Desyignes wszedł tam.
— Co pan rozkaże... może podać obiad? — zapytał służący podchodząc. — Aoh! no... — odrzekł mniemany anglik najczystszym brytańskim akcentem. — Nie obiad... śniadanie... Nic dziś jeszcze nie jadłem.
Posługujący wskazał obszerną salę, zastawioną stołami.
— Racz przejść tam, milordzie... — rzekł z poszanowaniem — i wybrać sobie ze spisu potrawy; podam natychmiast.
— Aoh! chciałbym zjeść jaknajprędzej... Jestem bardzo głodny.
— Zaproponowałbym milordowi potrawę z pulardy, kotlet z kartofelkami, albo pieczonego gołąbka, groszek zielony, sałatę, ser, owoce... Będzież to wystarczającem.
— Aoh! yes... dostateczne.
— Jakiego gatunku wino milord zwykle pija? — Dajcie najlepsze...
— Bordeaux, czy Bourgogne?
— Podaj oba gatunki.
— Zatem... Pontet-Canet i Pomard?
— Aoh! yes...
Desvignes usiadł przy jednym ze stolików w obszernej sali, gdzie się sam znalazł; zwykli goście nie przybywali do Rodzinnego salonu w tej porze. Stolik, przy którym usiadł, stał w pobliżu małego gabinetu, w jakim właściciel zakładu przyjmował zamówienia i załatwiał rachunki.
Morderca Edmunda Béraud jeść począł z wielkim apetytem, czuwając pilnie nad najdrobniejszym swym gestem, zachowując sztywność anglika.
Zostawmy go przy tym śniadaniu.
Eugeniusz Loiseau wraz ze swą narzeczoną Wiktoryną Béraud, wyszedłszy od Verièr’a, udali się na ulicę Miromesuil, do Jerzego de Nervey, jednego ze swych dalszych krewnych.
Loiseau pragnął, ażeby cala rodzina była obecną na jego zaślubinach, co zmieniło się u niego w jakąś wyłączną myśl niezmienną, jaka bezustannie go zajmowała.
Hrabia Jerzy de Nervey należał do owej licznej kategoryi próżniaków, w życiu hulaszczem bezczynnem, niszczących zdrowie i siły, brukających społeczeństwo do którego należą.
W ciągu swojego istnienia widział zaledwie dwa lub trzy razy swego dalekiego kuzyna, od którego, jak mówił, cała go przepaść dzieliła.
Zaproszenie przeto Eugeniusza i Wiktoryny mocno go ubawiło.
Uważał sobie za rodzaj nieznanej dotąd, a całkiem ekscentrycznej rozrywki, uczestniczenie przy zaślubinach „ludzi tego rodzajuj“ w tak pospolitej restaurącyi; i przyrzekł obecność swoją, ze względu na nową ztąd dla siebie przyjemność, usprawiedliwiając jednak swą matkę, której cierpienie nie dozwalało ani przyjąć u siebie narzeczonych, ani im towarzyszyć przy godach weselnych.
Jerzy de Nervey przedstawiał sam we własnej osobie jedną z wyżej utytułowanych latorośli szczepu rodzinnego. Wystarczało to do zadowolenia próżności Eugeniusza Loiseau, który ucieszony obietnicą panicza, udał się ze swą narzeczoną na ulicę Monceau do Melanii Gauthier, zarówno jednej z swych krewnych.
Melania Gauthier porzuciła już od lat kilku skromną, ubogą mieszczańską sferę, w jakiej się urodziła.
Pragnęła ona za jaką bądź cenę wypłynąć na szerszą świata widownię. Próbując różnych środków ku temu, po wielu doznanych zawodach, została jedną z owych istot wykolejonych, jakich tak wiele widzimy wszędzie.
Początkowo debiutowała w teatrze, gdzie nie zdołała jednak, pomimo swej piękności, zyskać powodzenia. Przestawszy wierzyć w swą przyszłość dramatyczną i scenę, oddała się sprawom miłosnym różnego rodzaju, zostawszy w krótkim, czasie jedną z gwiazd na horyzoncie pół-światka.
Obecnie zamieszkiwała przy ulicy Monceau, w małej willi, zalotnie, z gustem urządzonej.
Od lat trzech nie widziała ani Eugeniusza Loiseau, ani kwiaciarki Wiktoryny, których dzielił od niej zupełnie nowy rodzaj jej życia.
Ucieszona wizytą przybyłych i ich zaproszeniem, jakie niezmiernie jej pochlebiało, przyjęła ich z serdecznością. Myśl o weselnych zaślubinach z tańcami, niezmiernie jej się podobała, zaś bardziej nad wszystko jeszcze ucieszyła ją wiadomość, że Jerzy de Nervey, z którym ją bliższe stosunki łączyły, będzie tam również obecnym.
Około trzeciej z południa oboje narzeczeni ukończyli swoje wizyty.
— Cóż teraz robić będziemy? — pytała Wiktoryna. — Ja do fabryki kwiatów nie pójdę już dzisiaj.
— Innego rodzaju czeka nas zatrudnienie... — nie wszystko jeszcze załatwione — odpali introligator.
— Trzeba pojechać do restauracyi dla zamówienia uczty weselnej. Ja proponuję zakład w Saint-Mandé, Salon rodzinny w pobliżu Winceńskiego lasku, bardzo się on podobał naszej kuzynce Anieli Verrièere. Zamówmy więc ucztę w Salonie rodzinnym i jedzmy tam dla rozmówienia się z właścicielem. Jakże ci się zdaje mój projekt?
— Zgoda... — odrzekła Wiktoryna — skoro tak sobie życzysz...
— Otóż bezwzględne posłuszeństwa ze strony kobiety kochającej prawdziwie swojego męża! — zawołał, śmiejąc się z zadowoleniem Loiseau; — posłuszeństwo, które zawsze i wszędzie winno być podstawo małżeństwa. Wsiadajmy zatem do fiakra, będziemy obiadowali w Rodzinnym salonie... Jestem dziś w tak doskonałym humorze, iż nie odmówię ci, czegokolwiek zażądasz.
O piątej oboje narzeczeni wzeszli do restauracyi, gdzie, jak wiemy, Arnold Desvignes, przebrany za anglika, siedział przy stole, kończąc śniadanie.
Oboje narzeczeni promienieli radością, jak się bowiem nie cieszyć?
Na weselu introligatora i kwiaciarki miał się znajdować bankier, dyrektor teatru, wicehrabia i oficer artyleryi!
Głaskało to ich miłość własną i pochlebiało próżności. Spodziewali się zaimponować tym ubogim członkom swojej rodziny, którzy chodzili z koszami na plecach, lub pchali taczkę przed sobą.
Nie było to szlachetnie z ich strony, przyznajemy, co począć jednak? Człowiek nie jest istotą doskonałą.

XI.

— Jak się macie! — zawołał Loiseau, wchodząc do sali restauracyjnej wraz z Wiktoryną.
W sali znajdował się natenczas służący, stojący przy stoliku, przy którym siedział Desvignes, a obok w gabinecie gospodarz pisał rachunki.
Służący podszedł na spotkanie przybyłych.
— Rozkażą państwo podać sobie obiad? — zapytał.
— Tak mój kochany... — odparł Loiseau. — Mały obiadek, lecz smakowicie dobrany, który by dał nam wyobrażenie o waszej kuchni, w jakiej na przyszłą sobotę chcemy zamówić ucztę wspaniałą.
— Bardzo dobrze, panie... Zapewne ucztę rodzinną?
— Nie, ucztę weselną... mój miły.
— A... z tem udać się trzeba do gospodarza...
— Hej! panie właścicielu! Gospodarz posłyszawszy rozmowę wyszedł z gabinetu.
— Chodzi tu o mały składkowy piknik? — zapytał.
— Ale gdzież znowu... — zawołała Wiktoryną. — Piękna rzecz byłaby, zaprosiwszy przyjaciół i krewnych, płacić im kazać.
— Ja tylko zapytywałem... — odrzekł restaurator. — Życzycie państwo pomówić o warunkach przed obiadem, lub po obiedzie?
— Przed obiadem — odrzekł Loiseau.
— Raczcie więc usiąść przy którym z tych stołów, a natychmiast się porozumiemy.
Oboje przybyli zasiedli przy stoliku, stojącym w pobliżu tego, przy którym pił kawę ów anglik mniemany.
Podczas owej niegdyś podróży na wierzchu omnibusu Desvignes nie widział twarzy Eugeniusza Loiseau, odwróconego plecami, nie mógł go więc poznać i teraz.
— Co państwo podać rozkażą dla zaostrzenia apetytu? — pytał gospodarz. Maderę, Wermut, absynt lub gorzką Picon? Jest do wyboru.
— Ja proszę o absynt.... — rzekł Loiseau.
— O nie... nie! — zawołała żywo Wiktoryna. — Za zbyt lubisz ów absynt... który jest, jak mówią, trucizną... Stajesz się złym i gwałtownym, gdy go wypijesz. Pamiętaj, iż mi przyrzekłeś, że go do ust nie weźmiesz od chwili, gdy nasze zapowiedzi wygłoszonemi zostaną. Otóż zapowiedzi już wygłoszono... Człowiek honoru dotrzymuje danego słowa.
— No dobrze... dobrze! Nie gniewaj się już... nie gniewaj! Przyrzekłem... dotrzymam. Precz z absyntem! Niepotrzeba go wcale!... Daj mi pan kieliszek madery.
— A pani?
— I dla mnie także madery.
— Zatem trzy madery! — zawołał gospodarz na służącego.
— Trzy madery... dobrze, panie!
W oka mgnieniu przyniesiono kieliszki, napełnione winem.
Gospodarz usiadł naprzeciw swych gości i trącił się z nimi.
— Będziecie więc państwo potrzebowali salonu? — zapytał.
— Tak.
— Na który dzień?
— Na sobotę.
— Na ile osób uczta?
— Zaraz panu to powiem... — odparł Loiseau — mam w kieszeni listę zaproszonych.
Tu wydobył papier, rozłożywszy go przed sobą.
— Rachuj na palcach, Wiktoryno... — rzekł do kwiaciarki — ja będę wymieniał nazwiska.
I z dumą, licząc na olśnienie restauratora, mówić zaczął:
— Przedewszystkiem nasz wuj... bankier Juliusz Verrière... Jego córka, Aniela, nasza kuzynka... To dwoje...
Na te słowa Desvignes, zatopiony w rozmyślaniu i nie zważający dotąd na prowadzoną rozmowę, drgnął nagle i nasłuchywać począł z uwagą, zapytując sam siebie, zkąd ów człowiek wymienia nazwisko Verrièra i jego córki, Anieli?
Loiseau mówił dalej:
— Porucznik artyleryi, Emil Vandame...
Arnold drgnął powtórnie.
— Wicehrabia Jerzy de Nervey... — ciągnął introligator.

„La Fougère, dyrektor...
„Paweł Béraud...
„Wdowa Perrot...
„Piotr Béraud...
„Fryderyk Bértin...
„Wdowa Ferron...
„Melania Gauthier...
„Joanna Désourdy...
„Jej mała...
„Ty... ja...

— Otóż cała rodzina... liczne zebranie, jak pan widzisz... Wszyscy przybędą... A teraz nasi przyjaciele...

„Ojciec Bidard...
„Jego żona...
„Ich córka...
„Syn...
„Paweł Mignon...
„Karol Biguet...
„Barthélemy...
„Samson...
„Misticot... Ot! wszyscy!...

— Ha! ha! a twój pryncypał? zapomniałeś o nim... — zaśmiała się Wiktoryna. — A właścicielka fabryki kwiatów, gdzie pracuję... a jej mąż?
— No... to trzy osoby więcej.
— Ogółem ile? — pytał restaurator.
— Trzydzieści osób.
— Śniadanie ma być, czy obiad?
— Jedno i drugie.
— Chceszże pan. ażeby to było świetnie przygotowanem... wspaniale, co się nazywa?
— Ma się rozumieć. Raz wżyciu się tylko żenimy... tego przynajmniej się spodziewamy... Zresztą nie każdy mieć może bankierów, wicehrabiów i oficerów na swych zaślubinach...
— Czy mam wymienić szczegółowo dania, z jakich uczta składać się będzie?
— To niepotrzebne. Żądam jedynie, aby to wszystko było smakowicie, wykwintnie, a obok tego i okazale przygotowanem.
— A zarazem nie w wygórowanej cenie... — ozwała się Wiktoryna, mając, jako kobieta, oszczędność na względzie.
— Bądź pani spokojną... Jestem znanym z wystawnego urządzania uczt weselnych za niezbyt drogie pieniądze. Będzie butelka wina zwyczajnego przy każdem nakryciu dla gościa, butelka starego na trzy osoby, butelka Medoc’u dla czterech osób i po jednej butelce szampana dla pięciu.
— To dostateczne... — rzekła kwiaciarka.
— Prócz tego jednak żądamy dodatkowych dań, gdyby ich było potrzeba — dodał Loiseau.
— Lecz to kosztować będzie...
— A ile?
— Po dziesięć franków od osoby za obie uczty, tak za obiad, jak i śniadanie.
— Lecz będzie z szykiem?
— Wszystko jaknajstaranniej przygotujemy; zgódź się pan na dwanaście, a będzie jeszcze wystawniej.
— No, niech będzie po dwanaście franków od osoby... — zawołał uradowany Loiseau. — Chcę olśnić bankiera i wicehrabiego... O bankiera przedewszystkiem mi chodzi!... Widzisz pan, jest to człowiek z wielkiego świata... mój wuj.. obraca grubemi pieniędzmi. Mimo to dziś rano, gdyśmy do niego przybyli, dał nam kawę w filiżankach, jak gdyby tutki z papieru, szerokości naparstka... Kawy w nich było za dwa sous zaledwie. Taka to widać moda obecnie. Pan nam daj jednak duże stare filiżanki porcelanowe, w którychby się więcej mieściło. Zgoda więc na dwanaście franków. Jest wszystkich osób trzydzieści... Zatem trzydzieści pomnożone przez dwanaście, to uczyni trzysta sześćdziesiąt franków. Nie trzeba być koniecznie bankierem, jak mój wuj, aby to umieć zrachować. Dam panu zaliczenie.
— Prosiłbym o takowe... jest to w zwyczaju...
— Ile mam złożyć?
— Dwieście franków.
— Daj dwieście franków, przyszła żoneczko... Wszakże u ciebie są pieniądze...
— I zawsze one u mnie będą... — odpowiedziała, śmiejąc się, dziewczyna. — Przyrzekłeś mi to... nieprawdaż?
— Przyrzekłem... i dotrzymam. Cały mój tygodniowy zarobek oddawać ci będę. Z ukończeniem kawalerskiego życia nie zajrzę do żadnej winiarni... Poddaję się tobie bez zastrzeżeń. Zobaczysz, że będę się mógł ubiegać o nagrodę cnoty Montyon’a i stanę się jednym z najgorliwszych członków towarzystwa wstrzemięźliwości!
— Oto dwieście franków... — rzekła Wiktoryna, otwierając portmonetkę i dobywając z niej dziesięć luidorów, jakie położyła przed właścicielem zakładu.
— Na którą godzinę mam przygotować śniadanie? — zapytał tenże, chowając pieniądze i wydając resztę drobną monetą.
— Na wpół do drugiej... Obiad zaś na siódmą wieczorem.
— Będzie punktualnie.
— A usługa, panie, niech będzie elegancką i żwawą; to dużo blasku dodaje zebraniu.
— Będziesz pan zadowolonym... Postaram się o wyborową slużbę.
— Daj pan najobszerniejszy salon, jaki masz w tym domu.
— Dobrze... Zamyślacie więc państwo tańczyć?
— Ma się rozumieć, ojcze... Jakież byłoby bez tego wesele?
— Będzie więc fortepian... Wszystko, co sobie państwo życzycie.
Tu odszedł restaurator, do kuchni wezwany.
— Jutro z rana pójdę do ojca Loriot — rzekł Eugeniusz, zwracając się do narzeczonej. — On nam dostarczy powozów dla ślubnego orszaku. Chciałbym, żeby osobiście powiózł nas do merostwa i do kościoła.
— Dlaczego?
— Pytasz?... ponieważ ojciec Loriot ma szczęście... Życzyłbym sobie nawet, ażeby nas zawiózł w swym słynnym fiakrze, o którym napisano taką ciekawą historyę... Wszak znasz to?
— Nic nie wiem... jaką historyę?
— Ależ przypomnij sobie... Cały świat to czytał... Fiakr nr. 13-ty.

XII.

Wiktoryna cofnęła się z trwogą.
— Co ty powiadasz? — zawołała — numer trzynasty?... ależ to cyfra fatalna!...
— Przesądy... zabobony! — odparł Loiseau; — mówię ci, że ojciec Loriot zawdzięcza cały swój majątek trzynastce. Gdyby nas powiózł w owej karocy, los nam będzie sprzyjał... zobaczysz. Miejsce zarządzającego introligatorskiemi warsztatami w bibliotece św. Genowefy, do którego wzdycham tak dawno, wpadnie natenczas w me ręce. Tak! pójdę, do ojca Loriot... jest to zacny człowiek.. On od nas nie weźmie zbyt drogo.
Podano obiad dwojgu narzeczonym.
Desvignes od chwili, w której nazwisko Verrièra i jego córki Anieli dobiegły mu do uszu, nie tracił ani jednego wyrazu z rozmowy przybyłych, z baczną uwagą przysłuchując się gadulstwu Eugeniusza Loiseau.
Skoro oboje jeść zaczęli, były sekretarz Murtimera pogrążył się w rozmyślaniu.
— Jakiż szczególny wypadek sprowadził ich tu w czasie mej obecności? — rozważać począł. — Ów chłopiec wraz z tą dziewczyną należą do rodzimy Edmunda Béraud... to pewną! Są to jedni z owych spadkobierców, którym on oznaczał schadzkę u ojca Lathuile... Żenią się z sobą, a nazwiska zaproszonych gości, są właśnie temi, jakie czytałem na kopertach listów. Tak więc... zbierze się tutaj owa rodzina, jaka miała podzielić między siebie miliony kupca dyamentów. Mógłbym ich widzieć wszystkich przechodzących przed inemi oczyma... Odkryć z łatwością wady, właściwe każdemu, poznać słabe ich strony, za jakie ich pochwyciwszy, kierowałbym niemi dowolnie według przedsięwziętego planu. All right!
Tu podniósł się i podszedł do kontuaru dla zapłacenia rachunku.
Właściciel zakładu rozmawiał tam ze swą żoną.
— Trzeba nam będzie postarać się przynajmniej o dwóch uzdolnionych lokajów na sobotę — mówił do niej. — Jutro, idąc na targ po prowizyę, wstąpię do biura rekomendacyj Cardona przy ulicy La Roquette i zażądam, aby mi przysłano dwóch jakich zręcznych chłopaków.
Mniemany anglik zachował ów szczegół w pamięci.
Zapłaciwszy należność, wyszedł z restauracyi, a wsiadłszy w powóz, jechał na plac Bastylii, zkąd pieszo wracał do siebie bulwarem Beaumarchais’go.
W godzinę później wyszedł ulicą de Tournelles, czysto, lecz ubogo przybrany.
Siwawa peruka z krótko przyciętemi fryzowanemi włosami i długie faworyty, zmieniły zupełnie jego fizyonomię. Na głowie miał miękki kapelusz, również nieco spłowiały.
Dążył w stronę ulicy la Roquette.
Na rogu tejże ulicy, po nad oknami pierwszego piętra dwóch domów, łączących się z sobą widniały dwie tablice, z wyrytym wielkiemi literami napisem:

BIURO STRĘCZEŃ.

Po obu stronach bramy każdego z wymienionych domów były umieszczone blaszane tabliczki, na czerwono malowane. Na owych tabliczkach poprzyklejane długie kawałki papieru zawierały różne piśmienne ogłoszenia, jak naprzykład:

„Żądają służącej Alzatki, znającej się dobrze na kuchni.“
„Żądaną jest służąca do wszystkiego.“
„Potrzebny chłopiec do składu towarów.“

I mnóstwo innych ogłoszeń w tym rodzaju.
Przeczytawszy je, Desvignes wszedł do domu pierwszego z brzegu, zapytując odźwiernego:
— Czy tu mieszka pan Cardon?
— W drugiej bramie! — brzmiała odpowiedź.
Zwróciwszy się do sąsiedniego domu, wszedł na pierwsze piętro i otworzył drzwi, po nad któremi umieszczoną była tabliczka z napisem: Biuro stręczeń. Drzwi prowadziły do wązkiego przedpokoju, po za którym widać było izbę z biurkiem wpośrodku, otoczonem kilkonastoma krzesłami.
Ubogie dziewczęta o wybladłych twarzach i kilku mężczyzn służących, siedzieli z boku pod ścianą izby. Po za biurkiem, na skórzanym, wyściełanym fotelu, zajmowała miejsce jakaś mocno otyła kobieta. Była to małżonka właściciela „Biura stręczeń.“
Na odgłos kroków nadchodzącego podniosła głowę i spojrzała, zapytując:
— Pan życzysz się zapisać?
— Tak, pani.
— Jako służący do prywatnego domu?
— Nie, jako służący do restauracyi dla posług w czasie uroczystych zebrań.
— Pańskie nazwisko?
— Verly.
— Mieszkanie?
— Ulica Charenton, nr. 58.
— Dla pana dziś nic nie mam... Jest już późno... Za chwilę biuro zamkniemy. Lecz przyjdź pan jutro o dziewiątej zrana... być może, że się coś znajdzie.
— Dobrze... przybędę jutro o dziewiątej... — rzekł Desvignes, odchodząc.
— Lecz panie... panie! — wołała stręczycielka. — Należy się nam czterdzieści sous tytułem wpisowego... Wszakże pan wiedzieć o tem powinieneś.

— Przepraszam najmocniej... zapomniałem.

Tu położywszy dwa franki, odszedł.
Nazajutrz przed oznaczoną godziną czekał już w biurze.
W dziesięć minut po jego przybyciu wszedł właściciel restauracyi w Saint-Mandé, witając życzliwie stręczycielkę, której był stałym klientem.
— Potrzebujesz pan czego? — zapytała.
— Dwóch zręcznych mężczyzn do wyjątkowej posługi przy uroczystości weselnej.
— Na dzień dzisiejszy?
— Nie, na sobotę. Zamówiono u mnie obiad i śniadanie.
— Mam właśnie jednego... — rzekła właścicielka biura, wskazując na Arnolda... Do soboty wynajdę panu drugiego.
Desvignes wstał z krzesła. Restaurator podszedł ku niemu.
— Znasz dobrze służbę? — zapytał. — Umiesz zręcznie i żwawo posługiwać?
— Znam to gruntownie, panie... Od lat dziesięciu oddaję się temu rzemiosłu... Służyłem w restauracyach Brébanta, Maira, Bonvaleta i w Palais-Royale.
— Czy mógłbyś u mnie pozostać przez trzy dni, to jest przez sobotę, niedzielę i poniedziałek?
— Najchętniej... potrzebuję na życie zapracować... Nie gardzę robotą.
— A jakież warunki podajesz?
— Jakie pan zaofiarujesz, na takie przystanę — rzekł Desvignes. — Wiem, iż jesteś uczciwym, rzetelnym człowiekiem.
— A! znasz mnie więc?
— Jak miałbym nie znać właściciela. Salonu rodzinnego w Saint-Mandé... właściciela słynnego pierwszorzędnego zakładu?
— Zatem, mój przyjacielu — rzekł właściciel, ujęty pochlebstwem — przybądź do mnie w sobotę punktualnie o pierwszej w południe.
— Nie chybię ani minuty.
— Mam nadzieję, iż będziemy z siebie nawzajem zadowoleni; prawdopodobnie często potrzebować cię będę.
— Jestem na pańskie rozkazy — rzekł Desvignes z ukłonem i wyszedł z biura.
— Do soboty... mówił sobie, idąc na ulicę de Tournelles — mam trzy dni czasu przed sobą. Więcej niż trzeba, ażeby wszystko ułożyć i skombinować.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Trilby i Scott, otrzymawszy, jak wiemy, w podarunku konia z powozem, w którym uwieźli Edmunda Béraud, pragnęli pozbyć się takowych jaknajprędzej.
Śpiąc przez dzień cały po trudach nocy poprzedzającej, Scott wieczorem przyszedł do stajni.
Koń jadł zostawiony sobie obrok z wielkim apetytem, nie znać było na nim utrudzającego kursu, jaki odbył pośród złej drogi i ulewnego deszczu.
— Jutro przypada targ na konie... — rzekł Irlandczyk; — zaprowadzę mego bieguna wraz z powozem. Może trafi się tam kupiec, czemu radbym był bardzo. W tatersalu przy ulicy Beaujon za zbyt wiele wymagają formalności. Trzeba powiadomić właściciela, od którego wynająłem stajnię i remizę, że od jutra takowych nie będę potrzebował więcej.
Tu wszedł do sklepu kupca win, położonego, jak wiemy, na rogu ulicy Montreuil, przy alei Filipa-Augusta.
Fiakr czekał na ulicy przed sklepem, a woźnica takowego, stojąc przy bufecie, pił wino.
— Przychodzę powiadomić pana — rzekł Scott, zwracając się do właściciela — że od jutra możesz rozporządzać stajnią i remizą, są one mi już niepotrzebnemi..
— Tak prędko? — zawołał kupiec. — Wynająłeś więc je pan sobie gdzieindziej?
— Nie. Otrzymałem rozkaz sprzedania powozu wraz z koniem, a ponieważ ma to być bezzwłocznie dokonanem, zaprowadzę je jutro na targ.
— Masz pan więc powóz wraz koniem do sprzedania? — zapytał woźnica fiakra, paląc fajkę.
— Tak... wszystko w dobrym stanie — odparł Irlandczyk.
— Jestże ów koń zdrów, silny?
— Jak najlepszy... Młode, wytrwałe zwierzę... tęgo chodzi w zaprzęgu.
— A powóz?
— Na cztery osoby... Nieco używany, lecz więcej wart niż nowy.
— Gdybyś pan nie żądał zbyt drogo... nie potrzebowałbyś może na targ konia z powozem prowadzić.
— Możemy się ugodzić...
— Gdzież jest ta stajnia i remiza?
— O dwa kroki ztąd... w tym ot tam dziedzińcu...
— Obejrzyj, ojcze Loriot — rzekł właściciel sklepu — być może, iż to ci się przyda.

XIII.

— Wsiądź więc — rzekł Loriot, nasz stary znajomy, zwracając się do Will Scotta — wsiądź do mego fiakra nr. 13, czekającego przed sklepem, pojedziemy do stajni obejrzeć ów towar.
— Zgoda!
— Pod którym numerem w alei Filipa-Augusta?
— Numer 83-ci.
Obadwa wyszli ze sklepu kupca win. Loriot otworzył drzwiczki fiakra. Irlandczyk wsiadł i powóz potoczył się szybko.
W ciągu trzech minut przybyli do remizy. Stary Loriot obejrzał konia i powóz z uwagą prawdziwego znawcy.
— Zwierzę zmęczone... — rzekł — podbite ma nogi... No! ile żądasz za ten towar, ma się rozumieć, razem z zaprzęgiem?
— Kazano mi sprzedać za tysiąc pięćset franków.
— A ja wydaję sobie rozkaz powiadomienia cię — rzekł, śmiejąc się Loriot — że to zbyt drogo.
— Ileż pan ofiarujesz?
— Tysiąc sto... najwyżej... interes od ręki zrobimy.
— Nie, to za mało.
— Jak chcesz... więcej nie dam. Pieniądze zaraz odbierzesz, nie potrzebując konia z powozem na targ prowadzić.
— Postąp pan choć na tysiąc sto pięćdziesiąt... te pięćdziesiąt dla mnie... za moją fatygę.
— No! niech tak będzie! Wracajmy do kupca, wypijemy tam butelkę wina.
Zasiadłszy przy kieliszkach i butelce, do której zaprosili właściciela sklepu, Loriot otworzył portmonetkę, a wydobywszy z niej kilka luidorów, podał je Scottowi, mówiąc:
— Oto pięćdziesiąt franków, jako zadatek; resztę wypłacę ci przy odebraniu konia z powozem.
— Może spiszemy umowę? — zapytał Scott.
— Nie, nie potrzeba... mamy świadka; słowo jest słowem. Czekać będę jutro na ciebie w Batignolles, przy ulicy des Moines, punkt o dziewiątej rano. Pytaj się o ojca Loriot... wszyscy mnie znają zarówno dobrze, jak mój fiakr nr. 13-ty.
— Przybędę punkt o dziewiątej...
— No! a teraz ja siadam na kozioł i jadę na stacyę przy cmentarzu Pere-Lachaise — rzekł stary woźnica i odjechał.
Nazajutrz o ósmej rano Scott, zaprzągłszy konia, zwrócił klucze od remizy i stajni właścicielowi i udał się na ulicę des Moines.
Loriot, wstawszy równo ze świtem, doglądał w dziedzińcu wyjazdu swych fiakrów, odbierał od płożących całodzienne zarobki i załatwiał z nimi obrachunki.
Posiadał piętnaście fiakrów, które rozsiał po mieście, i dwanaście eleganckich karet i powozów na zaślubiny.
Zajmował mieszkanie na całym parterze domu. Z trzech stron rozległego podwórza znajdowały się stajnie i remizy, wygodnie urządzone, a oprócz tychże, składy na obrok, siano i słomę.
Mimo podeszłego wieku, Loriot był rześkim, jak młodzieniec. Wszędzie go było pełno, chodził z jednego miejsca na drugie, dozorując, łając, rozkazując, czyniąc uwagi najczęściej żartobliwie, wesoło.
Dwa razy w tygodniu nie wyjeżdżał z domu wcale, zastępując się służącym, a jedynie dozorując sam w budynku. Te dnie przeznaczonemi dlań były na wypoczynek.
Wszystkie fiakry na miasto już wjechały i dzielny Loriot zamykał główną bramę dziedzińca, gdy nagle pomiędzy dwiema połowami bramy ukazała się twarz młodego mężczyzny, a obok niej mała postać z inteligentną fizyonomią Misticota.
— Nie zamykajcież nam drzwi przed nosem, pozwólcie wejść, ojcze Loriot — rzekł, śmiejąc się, nowoprzybyły.
— A! Eugeniusz Loiseau i Misticot! — zawołał stary woźnica. — Jak się macie, moje dzieci! A cóż ty, chłopcze, porabiasz? — pytał — przeniósłżeś się do naszego okręgu?
— Nie, przybywam, ojcze, do ciebie umyślnie — rzekł narzeczony Wiktoryny, wchodząc w dziedziniec wraz ze swym małym towarzyszem.
— Może chcesz fiakr wynająć?
— Niejeden, lecz kilka...
— Zawiodłeś się...
— Dlaczego?
— Przybywasz zapóźno... Wszyscy moi woźnice już odjechali.
— Mniejsza o to... Nie na dziś potrzebuję powozów.
— A na kiedy?
— Na sobotę.
— Miałżebyś się żenić?
— Tak... właśnie...
— A z kim?
— No... zgadnij, papo Loriot...
— Na co mam męczyć starą mą głowę... Powiedz mi nazwisko tej nieszczęśliwej.
— Nieszczęśliwej? Ja chyba nieszczęśliwy... — zawołał, śmiejąc się, Loiseau.
— No... mów, naprawdę myślisz się żenić?
— Słowo honoru!
— Dziwi mnie to bardzo... W tak młodym wieku zaciągasz się do owego smutnego bractwa...
— Cóż chcesz, mój ojcze, jestem zakochany...
— Po uszy! — dodał Misticot.
— Dziwi mnie to... dziwi... — powtarzał stary, kręcąc głową. — Ha! zresztą — dodał — ciebie to jedynie obchodzi. Narzeczona twoja ma matkę?
— Nie... nie ma.
— No! to jeszcze okoliczność łagodząca. Wracam ci honor potrosze. Lecz gdybyś wziął był teściową, nie chciałbym znać cię już więcej. Z kimże się żenisz?
— Z Wiktoryną Béraud... moją kuzynką.
— A! z Wiktoryną, kwiaciarką... Ładna i dobra dziewczyna... No! to nie jest jeszcze tak wielkie głupstwo, jak o tem zrazu sądziłem.
— Dziękuję, papo Loriot.
— Nie ma za co... Znasz mnie, że lubię mówić prawdę. Powiadasz więc, że potrzeba ci będzie powozów?
— Tak.
— Ile?
— Chcemy urządzić rzecz tę okazale. Wszakże wiesz, ojcze, że raz się tylko umiera...
— No, tak... Zaprosiliście wiele gości?
— Trzydzieści osób, a co najmniej, dwadzieścia siedem.
— Troje więc zaproszonych przyjdą pieszo?
— Ale gdzież znowu! Mój wuj, bankier Juliusz Verrière, przyjedzie swoim powozem wraz z córką. Mój kuzyn, wicehrabia de Nervey, także swym własnym przyjedzie.
— Jakto? — zawołał Loriot; — ty masz bankierów i wicehrabiów w rodzinie?
— Ba! i nie jestem z tego dumnym bynajmniej, bo mam w rodzinie i gałganiarzów, czego się również nie wstydzę. Każdy człowiek wart tyle, co drugi.
— Masz słuszność... byle był tylko uczciwym. Mówisz więc, dwudziestu siedmiu zaproszonych... to w siedmiu powozach z łatwością pomieścić się będą mogli. Dostarczę ci sześć pięknych lando i jeden powóz nowoodświeżony, jaki właśnie kupiłem.
— Ileż to będzie kosztowało, ojcze Loriot?
— Chcesz pewnie wynająć na cały dzień?
— Tak... od dziewiątej rano do północy przynajmniej...
— Posłuchaj, chłopcze... znałem twego ojca, twą matkę i ciebie małem pacholęciem... nie chcę na tobie zarabiać... Zrobię rachunek, zwrócisz mi tylko koszta, ot wszystko? Jestżeś zadowolonym?
— Nie pytaj mnie o to, poczciwy, zacny ojcze Loriot. Ale to jeszcze nie wszystko... Chcę prosić cię o coś więcej...
— No... o cóż znowu?
— Wyobraź sobie, że oboje z Wiktoryną postanowiliśmy prosić cię, abyś nas osobiście sam zawiózł do merostwa i kościoła.
— Ja?
— Tak... ty, ojcze Loriot... Przybędziesz jako jeden więcej z zaproszonych.
— Z całą roskoszą, mój chłopcze. Wasze życzenie prawdziwą mi sprawia przyjemność. Odwiozę was sam... Wezmę ku temu mój najpiękniejszy powóz!...
— Lecz nie... nie! — przerwał Loiseau. — Nie rozumiemy się, jak widzę.
— Jakto?
— Słyszałem oddawna, iż twój fiakr nr. 13-ty przynosi szczęście tym, którzy nim jadą.
— To rzeczywiście prawda. Cały majątek, jaki obecnie posiadam, zawdzięczam temu fiakrowi... Napisano, wydrukowano o tem całą historyę.
— Otóż oboje z Wiktoryną pragnęlibyśmy, abyś nas, ojcze, powiózł tym fiakrem. Jesteśmy przekonani, że. to nam szczęście przyniesie.
— Lecz jest to fiakr na cztery osoby, potężnie już podniszczony — zawołał Loriot. — Jadąc ta buda na czele innych powozów, sprawi efekt plamy ze smołowego smarowidła na sukni narzeczonej.
— Mniejsza z tem... wszystko nam jedno!
— Tak... to dla was jedno, ale nie dla mnie, który będę nim powoził. Gdybym spostrzegł, że ktoś naśmiewa się ze mnie, zirytowałoby mnie to wielce. Znajdę jednakże sposób, ażeby wszystko pogodzić. Posiadam lando, noszące numer osiemset trzynasty. Jest w cyfrze trzynastka, to właśnie, czego nam trzeba. Wsiądziecie w to lando i sam was powiozę.
— Sądzisz więc, ojcze, że to wszystko jedno?
— Zupełnie toż samo.
— Więc zgoda!
— A teraz pójdźcie obadwa ze mną do mieszkania — rzekł Loriot. — Przyniosę z piwnicy butelkę starego Chablis, wypijemy we trzech zdrowie Wiktoryny.
Loriot, Misticot i Loiseau zwrócili się w stronę domu, gdy przed bramą dał się słyszeć turkot zajeżdżającego powozu i głos z ulicy zawołał:
— Hej! bramę otworzyć!

XIV.

Loriot zatrzymał się.
— Miałżeby wracać który z mych woźniców? — rzekł z niepokojem. — Przypadek jaki, być może.
I pośpieszył ku bramie, otwierając takową.
Jeden rzut oka go uspokoił. Był to powóz wraz z koniem, przyprowadzony przez Will Scotta.
— Ach! to ty? — rzekł Loriot. — No! wjeżdżaj, wypijesz z nami parę kieliszków wina.
Uśmiechnięta twarz Irlandczyka sposępniała. Zbladł, rumieńce zniknęły z niej nagle. Spostrzegł albowiem Misticota, stojącego w dziedzińcu.
Mimo, że był ubrany w liberyę, jako woźnica zamożnego obywatela, i twarz miał umalowaną, obawiał się, aby nie został przez chłopca poznanym. Gdyby to bowiem nastąpiło, jak wytłumaczyć owo przebranie i tak niskie obecne swe stanowisko? Wszelkie objaśnienia w tym względzie wydać się mogły nieprawdopodobnemi, a zarazem nader niebezpiecznemi.
Misticot spojrzał na człowieka, wjeżdżającego powozem.
Jego fizyonomia zwróciła chłopca uwagę.
— To dziwna! — pomyślał — ja zkądciś znam tego woźnicę... Gdzie ja go widziałem?
I począł szukać w pamięci.
Po zaproszeniu Loriota, Will Scott zauważył, iż wahać się nie można było ani na chwilę. Należało jedynie odegrać ściśle swą rolę, starając się rozproszyć podejrzenia chłopca, gdyby je powziąć usiłował, aby takowe nie zmieniły się w pewność. Ku temu trzeba było przedewszystkiem głos zmienić.
Irlandczyk zaciął konia i wjechał w podwórze.
— Otóż jestem! — rzekł, zeskakując z siedzenia.
Misticot przypatrywał mu się z uwagą, a Will Scott, śmiało spojrzawszy na chłopca, zawołał zuchwale:
— Czegóż mi się tak przyglądasz? znalazłżeś coś dziwnego w mej fizyonomii?
— To nic... nic, panie... — odparł zmięszany podrostek. — Szczególne tylko podobieństwo...
— Podobieństwo? — powtórzył Irlandczyk.
— Tak... zdawało mi się, że pan jesteś Will Scottem...
— Któż to jest ten Will Scott?
— Pewien artysta z cyrku Fernando.
Wiliam wybuchnął śmiechem.
— Mylisz się, mój mały... Nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz.
— Przepraszam więc — szepnął Misticot.
— Za co, u czarta? Nie ma w tem nic złego. W każdym razie to zaszczyt być podobnym do artysty.
— Rzecz dziwna... — myślał Misticot; — te same prawie rysy twarzy... Lecz Will Scott nie miałby powodu udawać, że mnie nie zna. Widocznie się pomyliłem.
— Czy mam wprowadzić konia do stajni, panie Loriot? — pytał przybyły.
— Nie... nie potrzeba... zostaw go w uprzęży. Pojadę zaraz tym powozem do prefektury dla uzyskania numeru. Chodź, uregulujemy rachunek.
Wszyscy trzej wraz z Misticotem weszli do mieszkania Loriota, który natychmiast posłał służącą do piwnicy po butelkę wina.
— Nie mam wiele czasu, panie Loriot — rzekł Scott — potrzebuję jechać na stacyę drogi żelaznej Poitiers, gdzie będę oczekiwał na mojego pana.
— Nasze rachunki wkrótce ukończymy — rzekł Loriot, otwierając szufladę. — Loiseau, mój chłopcze, nalej wino w kieliszki.
Loiseau wypełniał polecenie, podczas gdy właściciel mieszkania położył na stole przed Irlandczykiem banknot tysiącfrankowy, papier, kałamarz i pióro.
— Oto zapłata... — rzekł — i wszystko, czego potrzeba do pisania. Nakreśl pokwitowanie.
Scott ani myślał w rękach nabywcy zostawiać własnoręcznego podpisu.
— Ha! ha! — roześmiał się głośno — chcąc nakreślić pokwitowanie, umieć pisać przedewszystkiem potrzeba, a moi rodzice zapomnieli posyłać mnie do szkoły...
— Do czarta!
— Lecz czyż to pokwitowanie jest koniecznie potrzebne? — mówił Scott dalej; — wszak jest świadek, mogący w razie potrzeby potwierdzić, żem odebrał pieniądze. Drugi raz o nie z pewnością upominać się nie będę.
— No... no... masz słuszność — rzekłLoriot — pijmy teraz.
Wszyscy czterej trącili się kieliszkami; stare wino ojca Loriot było doskonałem.
Irlandczyk jednym haustem wypróżnił kieliszek, poczem, uścisnąwszy rękę starego woźnicy:
— Do widzenia, panowie... — rzekł i wyszedł.
— Dziwna, doprawdy, jak on jest podobnym do klowna z cyrku Fernando... — szepnął Misticot, spoglądając za wychodzącym.
— Ciągle to powtarzasz... — odrzekł, śmiejąc się, Loiseau. — Opanowała cię jakaś mania...
— Proste przywidzenie... — dodał Loriot. — Ów człowiek jest woźnicą, któremu jego pan kazał sprzedać konia z powozem z przyczyny wyjazdu. Ten to właśnie powóz będzie stanowił część orszaku na sobotnich zaślubinach. Za twoje zdrowie, Loiseau, twej przyszłej i całego waszego gospodarstwa!
Po wzajemnem trąceniu się i wychyleniu kieliszków, wkrótce się rozeszli.
Misticot, zajęty wciąż myślą o dziwnem podobieństwie owego stangreta do Wiliama, szedł na Montmartre dla rozpoczęcia sprzedaży swych medalików, podczas gdy Loiseau udał się do swego introligatorskiego warsztatu.
Nazajutrz po owym dniu, Desyignes około południa wyszedłszy z ulicy de Tournelles, szedł na śniadanie do jednej z licznych restauracyj, znajdujących się na placu Bastylii. Przechodząc około kiosku na bulwarze Beaumarchais’go, kupił poranny numer dziennika, a oczekując na podanie sobie befsztyku, przeglądać go zaczął.
Był to jeden z wielu paryskich dzienników, zamieszczających najświeższe wypadki dnia.
Czytając go, Arnold drgnął nagle, zbladł, usta nerwowo mu drżały.
Spostrzegł następujące ogłoszenie:

„Śpieszymy podać do wiadomości naszych czytelników fakt, sprawdzony przez nas na miejscu, a z jakim rzadko spotkać się zdarza.
„Przedwczoraj wieczorem, komisarz do spraw sądowych w towarzystwie policyjnego agenta, zaopatrzony wyrokiem podpisanym przez zgromadzenie sędziów Paryża, przybył na ulicę Joubert do Hotelu Indyjskiego dla przy aresztowania niebezpiecznego złoczyńcy, przybyłego w kilku godzin do naszego miasta.
„Sprawa, otoczona najgłębszą tajemnicą, posłużyła za powód do przytrzymania zbrodniarza. Nie chciał on złożyć swych legitymacyjnych papierów w biurze hotelu zarządzającej. Wiedziano tylko, że się nazywał Edmund Béraud, którem to nazwiskiem podpisał telegraf, nadesłany do niej z Marsylii dla zamówienia sobie apartamentu, co bezwątpienia jest tylko przybrałem przezeń-nazwiskiem. Nie omieszkamy w najkrótszym czasie przeniknąć tajemnicy przyaresztowania tego człowieka i podzielić się wspomnioną wiadomością z czytelnikami naszymi.“

Po przeczytaniu ostatnich wyrazów, Daignes zmiął w rękach dziennik, z gniewem go na stół rzucając.
— Niech dyabli porwą tych idyotów! — wyszepnął. — Czemu się oni mięszają w to, co do nich nie należy? Opublikowanie tej wiadomości obudzi czynność policyi. Ach! zdusiłbym w mem ręku, ową zarządzającą hotelem, od niej to bowiem widocznie reporter pozyskał ową wiadomość i podał ją natychmiast dziennikowi. Jeżeli śledztwo zarządzonem zostanie, co jest prawdopodobnem, następstwa tegoż mogą fatalnie oddziałać na cały przebieg tej sprawy.
„Dziś już wieczorem stwierdzą zniknięcie byłego kupca dyamentów, którego nazwisko wypisali w dzienniku. W domu Rotszylda zarówno wzbudzą się podejrzenia. Mortimer, wiedząc już dotąd zapewne, żem nie pojechał do Londynu, poszukując mnie, roześle telegramy na wszystkie strony świata, aby mnie odnaleźć. A jeśli ów artykuł wpadnie mu w ręce, może zarówno i on powziąć podejrzenia.
„Porówna datę mojego wyjazdu z odjazdem Edmunda Bérand, porwanie jego w Paryżu, nieprzybycie moje do Londynu — piękne ztąd wynikną następstwa!...
„Otóż niebezpieczeństwa, jakich nie przewidziałem... A są one nieuchronnemi i dla mnie strasznemi.
Zbrodniarz zamyślił się przez chwilę, poczem wziąwszy dziennik, powtórnie przeglądać go zaczął.
Drugi artykuł, zamieszczony poniżej, zwrócił jego uwagę. Brzmiał on w krótkości, jak następuje:

„Dowiadujemy się z dziennika marynarskiego, że straszny cyklon poczynił przerażające spustoszenia na oceanie Indyjskim przed trzema tygodniami. Sześć ładunkowych okrętów zostało zatopionych w pobliżu Obock. Dwa statki, później nieco przybyłe, nie uniknęły również katastrofy. Wszystko zatopione, ładunek i ludzie.“

Oblicze byłego sekretarza z Kalkuty nagle się rozjaśniło.
— Jak wątpić? — wyszepnął; — wyraźnie los mi sprzyja. Otóż wypadek ten przynosi mi ocalenie! Właśnie przed trzema tygodniami płynąłem kanałem Suezkim. Okręt, na którym się znajdowałem, mógł być jednym z tych, co opóźniwszy się w walce z burzą, nie uniknęły rozbicia. Mortimer wie już zapewne o pomienionej klęsce, a posłyszawszy, iż nie przybyłem do Londynu, jest pewien, żem zginął na oceanie. Z tej strony zatem nie mam się czego obawiać; chodzi jedynie teraz o zabezpieczenie się przeciw ściganiom francuskiej policyi.
Tu przerwał, pogrążając się w zamyśleniu.

XV.

— Bezpotrzebna trwoga... — wyszepnął po chwili. — Nic mnie tu nie kompromituje, nic mnie nie oskarża. Staję do walki... będę ją prowadził dalej odważnie. Wszystkie szanse wygranej mam w ręku! Aniela Verrière musi być moja a ku temu potrzebuję milionów Edmunda Béraud.
„Będąc obecnym na owem weselu, na którem znajdą się wszyscy członkowie rodziny, będę wiedział, w jakim kierunku wypada mi rozpocząć działanie. Pójdę wprost do celu, bez wahania, bez trwogi, wywracając i miażdżąc przeszkody, jakie napotkam na drodze.
Twarz zbrodniarza rozpogodziła się, oczy mu błyszczały, na ustach błąkał się uśmiech tryumfu i zadowolenia.
Podany sobie befsztyk zjadł spokojnie, jak człowiek z najczystszem sumieniem.
Desvignes, a raczej Karol Gérard, ponieważ pod tem jego własnem nazwiskiem znano go w Kalkucie, miał słuszność, twierdząc, iż Mortimer, posłyszawszy o katastrofie na oceanie, będzie przekonanym, iż on zginął wraz z innymi podczas burzy. Wiadomość o owej straszliwej klęsce przybyła rychlej do Kalkuty i bankier był w trwodze, czyli jego sekretarz nie należał do liczby ofiar zatopionych.
Trwoga ta zamieniła się w pewność, skoro Mortimer odebrał telegram od dyrektora banku przy Regent-Street, oznajmiający, iż Gérard nie przybył wcale. Zginął więc, rzecz pewna; nie wiedząc jednak nazwy okrętu, na jakim płynął, przekonać się o prawdzie niepodobna było.
Prócz wyż wspomnionej okoliczności, wszystko zdawało się sprzyjać zamiarom tego nędznika, w miesiąc bowiem później Mortimer zginął podczas polowania, na które się udał do jednego ze swych przyjaciół.
Tak więc i ów jedynie niebezpieczny dlań człowiek, który mógłby był naprowadzić sprawiedliwość na ślad popełnionej zbrodni, nie istniał już więcej.
W dniu, w którym Desvignes dowiedział się z dzienników o śmierci Mortimera, uczuł się bezpiecznym zupełnie.
Jeżeli jednak morderca Edmunda Béraud osłupiał i zatrwożył się, przeczytawszy artykuł o przyaresztowaniu i uwiezieniu kupca dyamentów, niemniej i inne osoby wiadomość ta wprawiła w. zdumienie.
Jedną z takich był naczelnik policyi.
Rano w tymże dniu, po załatwieniu bieżących interesów, zabrał się do przeglądania dzienników, wpośród których wpadł mu w rękę numer tego, który Desvignes czytał w restauracyi przy śniadaniu.
— To dziwne... to niepojęte!... — zawołał. — Nic nie słyszałem dotąd o tej tak ważnej sprawie. Któryż to z sędziów śledczych podpisał ów wyrok? Któż jest tym komisarzem do spraw sądowych, który miał go wykonać? Który z agentów mu towarzyszył? Otóż potrójna zagadka! Onegdaj przez cały dzień prawie byłem w prefekturze... Nic mi o tem nie mówiono... Potrzeba zbadać to bliżej.
Tu zaczął przeglądać z dnia onegdajszego poskładane sobie raporty, w przypuszczeniu, iż może przez pośpiech pominął który. Nie znalazł jednak wyjaśnienia tajemnicy.
Zaciekawiony do najwyższego stopnia, udał się do pałacu Sprawiedliwości, posyłając swą wizytową kartę prokuratorowi rzeczypospolitej.
— Właśnie miałem pana zawezwać — rzekł tenże, przyjmując go w swym gabinecie; — chcę, ażebyś mi dał wyjaśnienie na tę ot moją notatkę.
— A ja, panie prokuratorze — odrzekł naczelnik policyi — przychodzę cię prosić o powiadomienie, czyliś wydawał jaki rozkaz przyaresztowania kogoś z pominięciem w tem mojej osoby?
— Żadnych podobnych rozkazów nie wydawałem... Po raz pierwszy słyszę, ażeby coś podobnego dokonano w Hotelu Indyjskim.
— Nie mogę, nieszczęściem, udzielić panu żadnych objaśnień w tym względzie — odrzekł naczelnik — ponieważ zarówno nic nie wiem...
— Ależ potrzeba wiedzieć... i wiedzieć jaknajprędzej! — zawołał prokurator. — Być może, iż tu ukrywa się niewczesny żart reportera. Zbadaj pan to na miejscu, w hotelu. Jeżeli tam nie zaszło nic podobnego temu, co publikuje ów dziennik, a co powtórzą skwapliwie wszystkie wieczorne pisma, udaj się pan do redaktora wspomnionego dziennika, zagroź mu poszukiwaniem na drodze sądowej za przekroczenie przepisów i nadużywanie wiary publicznej w rozsiewaniu fałszywych wiadomości, a jednocześnie zobacz się pan z sędziami śledczymi i przybądź jaknajrychlej dla złożenia mi o tem sprawozdania.
Naczelnik policyi pośpieszył wypełnić zlecenie. W pół godziny powrócił z odpowiedzią, którą odgadujemy.
Żaden z sędziów śledczych nie podpisywał wyroku przeciw Edmundowi Béraud, wiadomość przeto, zamieszczona w dzienniku, najfałszywszą się okazała.
— Skoro tak... — rzekł prokurator — potrzeba nam raz ukrócić żarty tego rodzaju i nadużywanie dobrej wiary publiki w rozsiewania zmyślonych wiadomości. Wyznaczę sędziego śledczego do zbadania tej sprawy, pojedziesz pan z nim do Hotelu Indyjskiego i do redakcyi dziennika.
W godzinę później fiakr wraz z naczelnikiem policyi, sędzią i pisarzem sądowym zatrzymał się przed hotelem przy ulicy Joubert. Nikt w hotelu nie czytał podanej wiadomości w dzienniku, a tem samem i nikt nie spodziewał się zejścia policyi.
Właściciel powrócił w przeddzień ze swojej krótkiej podróży, a zaraz po jego przybyciu tak zarządzająca, jako i służba powiadomili go o tem, co zaszło.
Przyaresztowanie i uwięzienie kupca dyamentów odbyło się cicho, bez skandalu; nie przywiązywano przeto wiele znaczenia do owego wypadku.
W chwili, gdy weszli dwaj urzędnicy, właściciel hotelu znajdował się w biurze wraz z zarządzającą.
Znając naczelnika policji, domyślił się zaraz, że przybywa on w celu zasięgnięcia bliższych wyjaśnień o podróżnym z pod trzynastego numeru.
Powitawszy zatem uprzejmie przybywających, rzekł:
— Zgaduję powód, jaki panów do mnie sprowadza.
— A! — zawołał naczelnik policyi — czytałeś pan więc artykuł w dzienniku?
— Jaki artykuł?... Nie wiem o niczem...
— Jakto?
— Niepotrzeba zresztą i czytać artykułu, aby odgadnąć, iż panowie przybywacie tu do nas w celu wyprowadzenia śledztwa o złoczyńcy, który onegdaj zamieszkał w naszym hotelu.
Naczelnik policyi wraz z sędzią zamienili spojrzenia, w jakich malowało się głębokie osłupienie.
— Pan jesteś właścicielem hotelu? — zapytał sędzia.
— Tak, panie.
— I rzeczywiście przyaresztowanie miało onegdaj miejsce w tym domu?
— Najniezawodniej.
— W pańskiej obecności?
— Nie, panie. Dnia tego byłem w drodze... Jeździłem do Amiens... Zarządzająca jednak... ot, ta osoba, którą tu panowie widzicie, skorom powrócił, opowiedziała mi o wszystkiem, co zaszło.
Sędzia śledczy zwrócił się ku młodej kobiecie.
— Pani byłaś obecną — zapytał, gdy dopełniano aresztowania jednego z przybyłych?
— Tak, panie... Edmunda Béraud.
— Któż to był ów Béraud?
— Cudzoziemiec... podróżny... Przyjechał o godzinie drugiej po południu.
— Lecz zkąd przyjechał?
— Nie wiemy.
— Jakto...pani nie wiesz? — zawołał groźnie naczelnik. — Wszakże przepisy policyjne wyraźnie zastrzegają zapisywanie w meldunkową księgę nazwisk osobistych, rodzaju zatrudnienia i miejscowości, z jakiej przybywa każdy z przyjezdnych.
— Wiem o tem, panie... — odpowiedziała kobieta. — Chcąc się stosować do reguł, żądałam od tego podróżnego legitymacyjnych papierów; odmówił złożenia mi takowych.
— Odmówił?
— Tak, panie... w sposób nader brutalny...
— Zkąd więc pani znałaś jego nazwisko?
— W przeddzień odebrałam depeszę z Marsylii o przygotowanie apartamentu. Depesza ta nosiła podpis: Edmund Béraud.
— Zachowałaś ją pani?
— Tak.
— Daj mi ją, proszę...
— Oto jest... — odpowiedziała zarządzająca, dobywając z szufladki kawałek błękitnego papieru i podając takowy sędziemu.
— Tak... w rzeczy samej — rzekł tenże po przeczytaniu — telegram ten pochodzi z Marsylii.
Następnie zwracając się do młodej kobiety, rzekł:
— Ponieważ pani byłaś obecną tu w chwili przybycia, owego podróżnego, zechciej nam podać najdrobniejsze szczegóły w tym względzie.
— Opowiem wszystko, o ile tylko zdołam sobie przypomnieć — odparła panna Eliza. — Nie znajdziecie tu jednak panowie wiele szczegółów... Wszedłszy do swoich pokojów, gdzie nasi służący hotelowi wnieśli za nim dwa skórzane kuferki znacznej objętość, zażądał, aby mu dostarczono piśmiennych materiałów, słowem wszystkiego, co trzeba do nakreślenia listu, poczem ubrawszy się, wyszedł. Fiakr, którym przybył ze stacyi, oczekiwał nań przed hotelem...
— Jak długo bawił ów podróżny po wyjeździe ztąd?
— Mniej więcej.. około trzech godzin. Skoro powrócił, prosiłam go o złożenie papierów dla wciągnięcia takowych w meldunkową księgę, twierdząc, że w przeciwnym razie na odpowiedzialność narażoną być mogę... Żądałam tego usilnie, ponieważ tak jego fizyonomia jako i całe zachowanie się tego człowieka, budziły we mnie podejrzenia.


XVI.

— I na to wszystko on pani odpowiedział odmową?
— Tak, panie — rzekła zarządzająca; — odmową gwałtowną, brutalną, oświadczając, iż jest nietylko francuzem, lecz rodowitym paryżaninem; że powracając do swego rodzinnego miasta, nie jest obowiązanym składać nikomu legitymacyi, i nikt zarówno nie ma prawa żądać od niego takowych.
— Wszak wspomniałaś pani, że dziwnem było zachowanie się tego człowieka?
— Tak, widocznie był jakiś smutny, jakby pognębiony. Skoro mu powiedziano, iż zatrzymany dlań apartament, oznaczony trzynastym numerem i że nie mamy dlań innego. okazał widoczne niezadowolenie, sposępniał nagle. Wtedy to pytałam żartobliwie czy wierzy w zabobony. Pytanie to moje wskazało mu zapewne śmieszność jego przesądów, bo nic nie odpowiedziawszy, udał się wraz ze służącym pod numer wspomniony.
— Po jego powrocie do hotelu, nikt do niego nie przychodził?
— Nikt, oprócz wspomnionych dwóch mężczyzn ze strony sądu.
— O której godzinie nastąpiło to aresztowanie?
— Około ósmej wieczorem.
— Pani znasz zapewnie komisarza z tutejszego okręgu?
— Znam go doskonale.
— Czy to on przybył natenczas?
— Nie panie.
— A jednak był to komisarz?
— Tak, do spraw sądowych, jak sam mi o tem powiedział. Pokazał szarfę, którą był przepasany.
Powtórnie sędzia śledczy wraz z naczelnikiem policyi zamienili znaczące spojrzenia.
— Kto przybył wtedy z owym komisarzem? — pytał sędzia dalej.
— Agent.
— Przyjechali fiakrem?
— Nie, prywatnym powozem, jaki czekał przed bramę, hotelu i do którego zniesiono pakunki podróżnego przed odjechaniem.
— A! — zawołał żywo naczelnik policyi — zabrali więc jego bagaże?...
— Tak panie.
— A cóż na to wszystko mówił ów Edmund Béraud?
— Utrzymywał, iż jest ofiarą jakiejś pomyłki i twierdził, iż wzięto go za kogoś innego.
Podczas powyższej rozmowy pisarz sądowy towarzyszący obu urzędnikom, stenografował zeznania zarządzającej.
— Wspomnione pakunki Edmunda Béraud — zaczął po chwili naczelnik policyi — nosiły zapewne na sobie znaki dróg żelaznych i okrętów, jakiemi on jechał, a po których można było odgadnąć zkąd przybywa.
— W rzeczy samej, bardzo licznemi były te znaki.
— Nieprzypominasz że sobie pani miejscowości, jakie wskazywały?
— Trzeba zapytać o to naszą służbę, która znosiła bagaże.
Wezwani obaj lokaje odpowiedzieli, iż niepamiętają wspomnionych szczegółów.
— Ileż lat mógł mieć ów podróżny? — badał na nowo naczelnik policyi.
— Około sześćdziesięciu. Włosy miał prawie siwe...
— Nie wiesz, pani w jakiem kierunku odjechał powóz, w którym go ztąd uwieziono?
— Słyszałam, jak ów komisarz rozkazał jechać do prefektury.
— Proszę, podaj mi, pani rysopis owego komisarza i jego agenta.
— Młoda kobieta spojrzała zdumiona.
— Rysopis komisarza? — zawołała — jakto... więc pan go nie znasz?
— Nie; ponieważ ów mniemany urzędnik, a raczej oszust, przywłaszczył sobie tytuł i czynność, do których nie miał prawa. Ten człowiek, agent przebrany, jaki mu towarzyszył oraz woźnica powozu, byli to trzej wspólnicy, trzej złodzieje, a może i mordercy.
— Mordercy! — zawołał jednocześnie z trwogą właściciel hotelu z zarządzającą.
— Tego się obawiamy. Żaden wyrok sądu nie został wydanym przeciw Edmundowi Béraud, który do chwili obecnej zmarł może zamordowany. Ze śledztwa, jakie tu wyprowadziliśmy, wynika pewność, iż zbrodnia spełnioną została. Sprawiedliwość winnych odnajdzie. Racz pani jak o to prosiłem podać nam rysopis mniemanego komisarza, jego agenta i woźnicy.
— Woźnicy nie widziałam wcale. Komisarz wyglądał na lat piędziesiąt, średniego wzrostu, nieco siwawy. W obejściu był bardzo grzecznym, nawet uprzejmym. Mówił rozsądnie, z powagą. Co do agenta, nie zwracałam na niego uwagi, pamiętam tylko, że również miał szpakowate faworyty.
— Wszystko to jest bardzo ważnem. Niezauważyłaś pani jakiegokolwiekbądź szczegółu, któryby nas mógł na ślad naprowadzić?
— Nie, niedostrzegłam.
— Nie wiesz pani, czyli ów powóz miał jaki numer?
— Ja nie wiem tego, ale służący wiedzą być może.
Wezwani lokaje niepotrafili żadnych wskazówek udzielić w tym względzie. Deszcz lał potokiem podczas gdy znosili do powozu bagaże; nic widzieć nie mogli, ulewa ich oślepiała.
— A zatem żadnej wskazówki... żadnego przewodnika... — wyszepnął sędzia śledczy w zamyśleniu. — Stoimy wobec strasznej zbrodni... zbrodni tajemniczej, naprzód ręką wprawną przygotowanej, a wykonanej z niesłychaną zręcznością. Proszę — rzekł zwracając się do zarządzającej — zechciej pani jeszcze poszukać dobrze w pamięci, sięgnij w jej głębią, może zdołasz sobie przypomnieć jaki choćby najdrobniejszy szczegół, odnoszący się do owego nieszczęśliwego podróżnika, na którego zastawiono sidła w waszym domu.
— Myślę panie... i szukam... — odpowiedziała zagłębiając się w dumaniu kobieta.
I pochyliła głowę ku piersiom siedząc przez chwilę z przymkniętemi oczyma dla ściślejszego zebrania swych myśli.
— A! — zawołała nagle, otóż drobnostka, o jakiej sobie przypomniałam.
— Cóż takiego? mów pani.
— W przed dzień przyjazdu tego podróżnego, posłaniec przyniósł tu list, adresowany do Edmunda Béraud.
— I pozostawił ten list?
— Nie panie, ponieważ rozkazano mu jak mówił oddać go tylko do własnych rąk adresanta. Nie mogąc tego dopełnić, pytał mnie kiedy przybędzie pan Béraud?
— Cóż pani odpowiedziałaś?
— Właśnie przed chwilą natenczas odebrałam telegram z Marsylii... Odpowiedziałam więc, że przybywa nazajutrz.
— Widziano zatem o jego bliskim przyjeździe... — wyrzekł naczelnik policyi. — Trzeba nam się koniecznie dowiedzieć, który to z posłańców przynosił ów list... Przez niego będzie może można trafić na ślad człowieka, który mu go oddał, a który musi być zapewne owym mniemanym komisarzem, albo agentem. Znasz pani tego posłańca? — zapytał sędzia.
— Znam panie. Nieraz go używałam do różnych posyłek. Stawa on zwykle na bulwarze Magdaleny, wyprost ulicy Caumartin, nazywa się Bastien.
— Dobrze — odrzekł naczelnik policyi, a zwracając się do towarzyszącego sobie agenta, młodego, nader zwinnego chłopca, przezwanego Zapałką w biurze prefektury, w rzeczywistości nazywającego się Flogny, kazał mu pójść zobaczyć, czyli posłaniec Bastien znajduje się na zwykłem swem stanowisku.
— Jeżeli go tam zastaniesz — dodał — zaprowadź go do mego gabinetu dla stawienia się przed panem sędzią śledczym; gdyby zaś poszedł za posyłkami, zaczekaj na niego.
Wsiądź do fiakra, ażebyś uskutecznił to prędzej; a nadewszystko usta zamknięte, niechaj nikt nie wie co się tu dzieje.
Agent wyszedł spełnić polecenie.
Dwaj urzędnicy nie mając nadziei pozyskania innych szczegółów w Indyjskim Hotelu, odjechali zarówno, nakazawszy tak właścicielowi jak i zarządzającej najgłębsze o wszystkiem milczenie.
Zapałka znalazł Bastjana na jego zwykłem stanowisku przy bulwarze, naprzeciw ulicy Caumartin.
— Mój chłopcze — rzekł do niego — pójdź zemną do prefektury; potrzebują tam o coś zapytać się ciebie. Nie obawiaj się... o nic tu złego nie chodzi... nie pozbawią cię twego rzemiosła. Wsiądziemy do fiakra, o żeby przybyć prędzej.
Bastjen, uspokojony tem zapewnieniem, udał się wraz z agentem, do gabinetu naczelnika policyi.
— Ty jesteś Bastjen? — zapytał go tenże.
— Tak, ja panie naczelniku.
— Pójdź więc zemną do sędzię śledczego... Flogny chodź z nami.
Długiem! wewnętrznemu korytarzami, łączącemi prefekturę z pałacem Sprawiedliwości, trzej wspomnieni mężczyzn! przybyli na galeryę, po obu stronach której znajdowały się gabinety sędziów śledczych.
Skoro tylko weszli, badanie się rozpoczęło.
— Przypominasz sobie, iż przed czterema dnia zanosiłeś list na ulicę Joubert, do Hotelu Indyjskiego? — zapytał sędzia posłańca.
— Pamiętam, panie.
— Do kogo był ten list adresowanym?
— Do pana Edmunda Béraud.
— Tak, właśnie... Cóż ci odpowiedziano w hotelu?
— Zarządzająca powiedziała mi, że ten pan jeszcze nie przyjechał, lecz że z pewnością nazajutrz przybędzie, ponieważ odebrała od niego depeszę względem przygotowania apartamentu. Z tą odpowiedzią odszedłem, ponieważ miałem polecenie nie oddawać listu, jak tylko do rąk adresanta.
— A! wydano ci ten rozkaz?
— Tak, panie sędzio.

XVII.

— Powiedz mi teraz kto ci oddał ów list? — pytał dalej urzędnik.
— Jakiś anglik — rzekł Bastjen.
— Anglik? — powtórzył ze zdumieniem naczelnik policyi.
— Anglik... najczystszej krwi... przysięgam!.. Och! bełkotał tak swoim akcentem, iż trzeba było całej przytomności umysłu, ażeby go zrozumieć.
— Czyś nigdy przedtem nie widział tego anglika?
— Nigdy! Stałem jak zwykle na swem stanowisku, on jadąc fiakrem skinął na mnie. Podszedłem, oddał mi list, objaśniając swą bełkotliwą wymową co miałem uczynić.
— Oczekiwał więc na odpowiedź?
— Tak... W kawiarni, po drugiej stronie bulwaru... tam mu zwróciłem ów list.
— Mógłbyś mi podać mniej więcej rysopis tego człowieka?
— Rysopis angliszmena?... Rzecz trudna to, panie sędzio. Wszyscy są oni w ogóle bardzo chudemi, wysokiego wzrostu, lub całkiem okrągłemi; a są zupełnie do siebie podobni. Ten miał około lat czterdziestu, średniej wysokości... Włosy i faworyty czerwone, jak marchew. Oto wszystko com zauważył.
— Od owej chwili nie spotkałeś go więcej?
— Nie... niespotkałem.
— A gdybyś się kiedy z nim zetknął, czy mógłbyś go poznać?
— O! jak najlepiej! za pierwszym spojrzeniem.
— A zatem mój Bastjenie, gdyby wypadek zetknąć ci się kiedy z nim pozwolił, idź za nim tak, aby tego nie spostrzegł, nie puszczaj go z rąk, wyśledź gdzie chodzi... gdzie mieszka i natychmiast przychodź mnie o tem powiadomić. Gdybyś mnie tu nie zastał, udaj się do pana naczelnika policyi. Wynagrodzimy cię za czas spożytkowany na usługę dla Sprawiedliwości.
— Uczynię to panie... przyrzekam.
Sędzia śledczy wsunął sto sous w rękę posłańca, który skłoniwszy się, odszedł.
— I cóż pan myślisz o tem wszystkiem? — spytał sędziego naczelnik policyi.
— Widoczna, iż znajdujemy się wobec jakiejś zorganizowanej szajki złoczyńców, rozbójników, posuwających swoją zuchwałość do szczytu, a nieraz prawie do szaleństwa, i to im się udaje, jak oto mamy przed sobą dowód w pomienionym wypadku. Są oni zręczni... nam przeto zręczniejszymi jeszcze być wypada. Dotąd nie pozyskaliśmy najmniejszej wskazówki, jakaby nas mogła na ślad naprowadzić; nieprzewidziana jednak jakaś okoliczność dopomódz nam może. Dla popełnienia zbrodni przywłaszczyli sobie atrybucye magistratury... Rzecz dotąd niesłychana! Jest to wyzwanie... rękawica, w twarz nam rzucona! Podnieśmy ją... Panie naczelniku policyi, ja liczę na ciebie... liczę na twoją gorliwość... na zręczność twoich agentów. Musimy odnieść zwycięztwo!
— Otrzymamy je panie sędzio... przyrzekam!
Tu naczelnik policyi z agentem Zapałką wyszli z gabinetu sędziego, udając się do prokuratora dla złożenia sprawozdania.
Powróćmy do Arnolda Desrignes.
Po przeczytaniu w dzienniku wiadomego artykułu, jaki poruszył całą prefekturę, nikczemnik ten, szedł najspokojniej bulwarem w stronę pocztowego biura.
Przypominamy sobie, że umówił się z Włochem Agostinim, mieszkającym przy Paon-blanc, iż gdyby tenże miał mu coś do zakomunikowania, napisze list poste-restante, pod inicyałami X. Y. Z. pozostawiwszy takowy w biurze poczty, na bulwarze Beaumarchais’ego.
Zbliżywszy się do okienka, gdzie odbierano listy podobnego rodzaju, zapytał o takowy. Urzędnik podał mu kopertę zapieczętowaną, z której Desvignes, poszedłszy pod arkady Palais-Royal, wydobył list czytając:

„Panie“.

„Od wczoraj wróciłem z Bléré. Zdołałem pozyskać żądane przez pana papiery; dla zasiągnięcia jednak bliższych objaśnień potrzeba abym się udał do Londynu. Proszę widzieć się zemną osobiście; rzecz nader pilna“.

Agostini.

Desvigues, schowawszy list do kieszeni, udał się niezwłocznie na ulicę Paon-blanc, do domu jaki opisaliśmy powyżej i zastukał do drzwi.
Włoch pośpieszył mu otworzyć.
— A! to pan — zawołał, poznawszy swojego klienta — dobrze żeś przyszedł.
— Odebrawszy list przed chwilą, spieszę na wezwanie; mów pan przedewszystkiem, jakie objaśnienia i papiery otrzymałeś z Bléré; później mówić będziemy o podróży do Londynu.
— Otóż — rzekł Agostini — pozyskałem następujące szczegóły: „Józef Arnold Desvignes, w siódmym roku życia umieszczonym został u swego stryja, starego kawalera. Gdy doszedł lat czternastu, wysłanym został dla kształcenia się do Paryża i oddanym do Szkoły Górniczej. W dwudziestym pierwszym roku życia wrócił do Bléré, gdzie mieszkał przez rok cały, prowadząc sprawę spadkową po rodzicach, którzy w tym czasie zmarli w ciągu dwóch, miesięcy jedno po drugiem. Następnie przez rok odbywał służbę wojskową. Mając lat dwadzieścia trzy udał się do Anglii, gdzie w Plymouth otrzymał miejsce cywilnego inżyniera. Po dwóch latach porzuciwszy ów obowiązek, wyjechał do Londynu“.
Na tem kończą się objaśnienia, jakie pozyskać zdołałem.
— Zkąd pan wiesz, że Desvignes z Plymouth, udał się do Londynu?
— Przed pięciu miesiącami pisał do mera w Blérè, żądając, aby mu przysłano akt zejścia ojca i matki, jak również i jego własną metrykę urodzenia.
List jego był datowanym z Londynu.
— Dobrze.... A jakież mi pan dostarczasz papiery?
— Oto są... — rzekł Agostini.
„1-mo. Akt zejścia stryja Arnolda Desvignes, niegdyś nauczyciela, mieszkającego w Loches.
„2-do. Akt śmierci jego rodziców.
„3-io. Metryka Arnolda Desvignes.
„4-to. Kopia z jego akt osobistych.
— Którzy z krewnych Józefa Arnolda Deswignes żyją obecnie?
— Żaden z nich nie żyje.
— Jestżeś pan tego pewien?
— Najmocniej o tem jestem przekonany. Nie ma on ni bliższych, ni dalszych krewnych.
— Proszę o papiery, jakie pan wymieniłeś.
— Wzamian za banknot tysiącfrankowy?
— Ma się rozumieć.
— A podróż do Londynu?
— Jest niepotrzebną... Wiem, co się stało w Londynie z Arnoldem Desvignes.
Stary Włoch utkwił w mówiącego badawcze spojrzenie, na które przybyły odpowiedział meczeniem.
— Ale... — zawołał — brak jeszcze najważniejszego dowodu... aktu, który wszystko dla mnie stanowi...
— Jakiego? — Mówiłeś pan, że Arnold Desvignes odbywał służbę wojskową?
— Tak.
— W którym pułku służył i w jakiej miejscowości?
— W dwudziestym siódmym liniowym. Przebywał w Tours z garnizonem.
— A więc potrzebnym mi jest nieodwołalnie dowód jego uwolnienia się z armii.
— To będzie trudnem do pozyskania.
— Dostaniesz pan trzeci banknot tysiącfrankowy, gdy mi dostarczysz pomieniony dowód.
— Lecz...
— Nie ma żadnego lecz — przerwał groźnie Arnold. — Muszę mieć tę kopię jego dymisyi. W jaki ją pan sposób otrzymasz, to mnie bynajmniej nie obchodzi. Winieneś znać swoje rzemiosło, skoro się niem trudnisz. Gdyby tysiąc franków okazało się niedostatecznem za to wynagrodzeniem, więcej zapłacę... Lecz ten dowód jest mi koniecznym... Rozumiesz pan? Ja mieć go muszę!
— Będziesz go pan miał... — rzekł Włoch, strwożony brutalnem zachowaniem się swojego klienta.
— To dobrze... A ponieważ prawdopodobnie będę potrzebował jeszcze nadal pańskich usług, pamiętaj na to, co ci powiem: Ja nie mam zwyczaju targowania się o wynagrodzenie, wymagam jednakże wzamian, aby mi nie stawiano nigdy żadnych przeszkód... żadnych niepodobieństw. W życiu człowieka jest wszystko możebnem... słyszysz pan... absolutnie wszystko, przy jego silnej woli. Różnica zachodzi jedynie w wysokości wynagrodzenia, które gotów jestem ponieść.
Agostini skinął głową na znak potwierdzenia.
— Lubię znajdować w tych, których używam do mych posług, bezwzględną dyskrecyę wraz ze ślepem posłuszeństwem... — mówił łotr dalej. — Płacąc drogo, potrzebuję doskonałych dla siebie narzędzi. Niechaj to, co mówię, pozostanie na zawsze w pańskiej pamięci. A teraz daj mi papiery, przywiezione z Bléré.
Włoch, wylękniony brzmieniem głosu, słowami i groźnem wejrzeniem mówiącego, podał mu arkusze stemplowane, szepcąc drżącym głosem:
— Wszystko jest, panie, zlegalizowanem.
— Oto przyobiecane wynagrodzenie... — rzekł Desvignes, rzucając na stół pieniądze. Pamiętaj pan, że masz mi jeszcze dostarczyć kopię jego uwolnienia się z armii. A teraz siadaj i pisz, co ci podyktuję.
— Jestem gotów... — rzekł Agostini, biorąc pióro.
— Pisz pan nazwisko i adres:

„Juliusz Verrière, bankier,
bulwar Hausmanna, nr. 54.“

— A dalej? — Staraj się dowiedzieć, czem jest rzeczywiście wyż wymieniona osobistość. Dowiedz się o prawdziwym stanie jego majątkowym... jak również, co dla mnie wysoce jest ważnem, o jego przymiotach, a nadewszystko wadach charakteru.
— Będę się starał ściśle to wypełnić.
— W krótkim czasie... nieprawdaż? — Jaknajrychlej.
Desvignes wstał z krzesła.
— Nie pisz pan już — rzekł — do mnie żadnych listów; sam osobiście przyjdę do ciebie. — Tu wyszedł.
— Kto jest ten człowiek? — pytał sam siebie Agostini. — Czego on szuka? Co chce uczynić? Mało mnie to zresztą, obchodzi... — odrzekł po chwili. — Płaci... ot! wszystko, czego mi trzeba. Oby jaknajdłużej mych usług potrzebował.
I drżącemi rękoma zgarniał chciwie banknoty, pozostawione na stole przez klienta.


XVIII.

Od chwili, w której Vandame wybiegł w rozpaczy z domu ojca Anieli, dziewczę to ogarnął smutek niewypowiedziany. Teraz, po zamienionych wyznaniach, uczuła, jak głęboką była jej miłość dla oficera artyleryi. Wraz z utraconą nadzieją poślubienia ukochanego, życie nie miałoby już dla niej wartości.
Energiczna i odważna, pomimo młodych lat wieku, była gotową do wszelkich walk i ofiar; lecz, czy, niestety, owe ofiary i walki przyniosą jej upragnione szczęście? Czy ją doprowadzą do celu?
Aniela znała dobrze swojego ojca Wiedziała ona dobrze, że walka przeciwko jego woli, a raczej uporowi, mało przedstawiała widoków powodzenia.
Zdecydowanej stanowczo nie ustępować, czyliż czekać wypadnie pełnoletności dla rozporządzenia swem sercem? Oczekiwanie to nie przestraszało jej, lecz jakież będzie jej życie do owej chwili? Kto wie, czy zrozpaczony młodzieniec nie odjedzie, by szukać w śmierci zapomnienia?
Ach!... śmierć dla niego... ona myśleć o tem nie chciała.
Zapomnienie? czyż zdoła on o niej zapomnieć? Nie wierzyła w to bynajmniej. Ciężka jednakże troska wraz ze zwątpieniem poczęła się rodzić w duszy dziewczęcia, pokrywając jej myśli żałobą. Vandame odszedł zrozpaczony, a kto wie, czy ojciec, rozdrażniony jej oporem, nie zamknie przed nim drzwi domu?
Aniela burzyła się przeciw temu niesprawiedliwemu tyle okrucieństwu; ku czemu to jednak posłużyć mogło, gdy swego oburzenia nie mogła jawnie okazać? Zresztą i siostra Marya powstrzymywała ją od rozpoczęcia walki przedwcześnie. Radziła, a nawet nakazywała dziewczęciu, uspokojenie, cierpliwość, rezygnacyę...
W dniu, w którym bankier przyjął odmową wyznanie porucznika, Aniela chciała biegnąć do ojca, aby stanowczo mu powiedzieć — Kocham go... Żaden inny, jak tylko on, nie będzie mym mężem.
— Złego sposobu chcesz użyć... — odpowiedziała jej zakonnica — najgorszego ze wszystkich! Jawnym oporem, nic nie poradzisz. Działaj roztropnie, nie pogorszając sprawy wybuchami oburzenia i gniewu. Nie doprowadzaj ojca do wyrzeczenia wyrazów, jakich jego miłość własna cofnąćby mu później nie pozwoliła. Przyrzekłam ci, iż będę nad tym wszystkiem czuwała i dotrzymam mej obietnicy. Miej ufność we mnie... Pozwól mi działać, me dziecię... Proś Boga, by błogosławił mym usiłowaniom i nie trać nadziei!
Emil Vandame będzie twym mężem! Aniela pokładała zaufanie bez granic w swojej kuzynce; mimo tej jednak ufności widziała w około siebie ciemnię, cierpiała i płakała.
Verrière pochłaniany życiem i finansowemi spekulacyami, a nadewszystko, zatopiony w miłostkach i egoizmie, ani się domyślał cierpień swej córki.
Cztery dni upłynęły od owego śniadania, w jakim uczestniczyli nasi czytelnicy.
Porucznik artyleryi nie ukazał się w pałacu na bulwarze Haussmana. Godziny zdawały się być wiekami biednemu dziewczęciu.
Z razu powzięła zamiar napisania listu do Vandama; siostra Marya jej jednak to odradziła i dziewczę postanowiło oczekiwać dnia zaślubin Eugeniusza Loiseau, na którym to weselu miała nadzieję zobaczenia się z porucznikiem.
— Czy ojciec dotrzyma danego przyrzeczenia i zechce w tym obrzędzie wziąść udział?
— Zgodzi się, jeśli go nakłonisz ku temu — odpowiedziała zakonnica.
— Tak sądzisz, siostro?
— Jestem przekonaną. W sprawie tyle ważnej, jak małżeństwo, stawia on opór z swej strony; ustępuje ci jednak zazwyczaj w rzeczach drobniejszych. Zresztą ja poprę twoje żądanie w tym razie. Czy wuj przybędzie dziś na śniadanie?
— Tak jest... jak zwykle.
— Przypomnij mu więc skoro zasiądziemy przy stole o uczynionej Eugeniuszowi obietnicy.
— O! o tem nie zapomnę... — zawołała z radosnym uśmiechem Aniela — a w sobotę skoro zobaczę Vandama powiem mu, aby nie tracił nadziei; ufał, iż go kocham i kochać nigdy nie przestanę.
Nadeszła godzina śniadania.
Aniela posłyszawszy turkot zajeżdżającego powozu podbiegła ku oknu i dostrzegła ojca, wysiadającego przed domem. Za chwilę bankier ukazał się w jadalni, gdzie oczekiwały go córka wraz z siostrzenicą.
Wszedłszy, pocałował Anielę w czoło z roztargnieniem.
— Jak prędką podadzą śniadanie? — zapytał.
— Natychmiast... czekamy ojcze na ciebie.
Za chwilę we troje zasiedli u stołu.
Verrière pobladły nieco i zamyślony, jadł w milczeniu, która to troska ukryta nie uszła uwagi Anieli.
— Spostrzegani żeś ojcze jakiś smutny... — zapytała. — Miałżebyś mieć jakie zmartwienie, lub może bankowe twe interesa mniej pomyślnie ci idą?
Verrière drgnął pomimowolnie. Zapytanie córki wyrwało go z zadumy.
— Nic tak dalece przykrego mnie nie dotknęło — odpowiedział — a interesa, chociażby szły najpomyślniej, jak to z mojemi ma miejsce, sprowadzają bezustanne troski, zajęcia. Rozmyślać, liczyć, kombinować, przewidywać, oto przeznaczenie wszystkich bankierów. Nie mogę być wyjątkiem w tym razie. Nie troszcz się przeto, widząc mnie zamyślonym.
— Niechcę się, ojcze, mięszać w twe kombinacye rachunkowe... niech mnie Bóg uchowa! — odpowiedziało dziewczę, zmuszając się do uśmiechu. — Czuję, iż zmysły wśród tego stracićbym mogła. Lecz i uważam zarówno, iż godziłoby się wypocząć ci, ojcze, usunąć się choć na czas krótki od swych zatrudnień. Źle mi wyglądasz... pobladłeś... zeszczuplałeś... Ach! jest to więc bardzo ciężka praca obracać pieniędzmi. Nie myśl więc o tych obrzydłych banknotach, przynajmniej wtedy, gdy jesteś wśród nas obu, gdy jesteś przy swojej córce.
— Ale zapewniam cię, że nie myślałem o nich obecnie, drogie me dziecię...
— O! ja temu wierzyć nie mogę... Przed chwilą tak byłeś posępnym... złym prawie...
— Wyraz fizyonomii częstokroć zawodzi — rzekł Verrière. — Upewniam cię, iż nigdy w lepszem jak dziś nie byłem usposobieniu.
— Naprawdę... mamże wierzyć temu?
— Upewniam.
— I zechciałbyś coś dla mnie uczynić?
— Czyliż ci kiedy co odmawiałem?
Aniela zamilkła. Ciche westchnienie wybiegło z jej piersi. Przypomniała sobie bolesną scenę z Vandamem. Okazać jednak jakąśkolwiekbądź aluzyę ku temu obecnie, byłoby najwyższą niezręcznością z jej strony. Zapanowawszy przeto nad sobą, zapytała rozpogodzona:
— W sobotę zatem, mój ojcze, jedziemy na wesele?
— Na jakie wesele? — zapytał Verrière, zapomniawszy zupełnie o zaproszeniu introligatora.
— Jakto, mój wuju?... masz więc tak krótką pamięć? — wyrzekła siostra Mary a żartobliwie. — Zapomniałżeś, iż przed czterema dniami twój siostrzeniec, Eugeniusz Loiseau, zacny, uczciwy chłopiec, przyszedł cię prosić na zaślubiny, uważając sobie twoją obecność za najwyższy zaszczyt w zebraniu? Zapomniałeś, żeś mu obiecał być w kościele i na weselu?
— Na honor, zapomniałem!... zupełnie zapomniałem o tem... — odrzekł Verrière.


XIX.

— Ale ja o tem pamiętam... — ozwała się Aniela — z czego korzystam, ażeby ci, ojcze, przypomnieć.
— To więc na sobotę... nieprawdaż? — pytał bankier.
— Tak, na sobotę oznaczone zaślubiny.
— Niepodobna mi będzie zadośćuczynić temu zaproszeniu... W tym dniu będę bardzo zajętym.
Aniela chciała coś odpowiedzieć: uprzedziła ją siostra Marya.
— Przyjąłeś zaproszenie, mój wuju — wyrzekła — cofać więc danego słowa nie należy, tem więcej, iż przyrzekłeś to bliskim swym krewnym. Pomijając przykrość, jakąbyś sprawił swej córce, pozbawiając ją przyjemnej rozrywki, zrządziłbyś tem wiele smutku nowozaślubionym. Bytność tę uważam za obowiązek z twej strony.
— Anielka chciałaby tam sobie pobrykać... nieprawdaż? — rzekł, śmiejąc się, Verrière.
— E! jakież wyrażenie, mój wuju... — zawołała zakonnica.
— Zastosowane do tamecznego zebrania. Wszak są to ludzie nie z naszej sfery.
— Być może... — wtrąciła Aniela — ale pochodzą z naszej rodziny... Zresztą, mój ojcze, zaniechajmy dyskusyi na tym punkcie. Powiedziałeś przed chwilą, że nie odmawiasz nigdy moim życzeniom... Przekonaj mnie o tem, dozwalając wręczyć podarunek narzeczonej twego siostrzeńca. Okaż się dobrym dla kochającej cię córki... Poświęć dla niej parę godzin czasu w przyszłą sobotę. Przyrzecz mi, iż pojedziemy razem na zaślubiny naszego kuzyna.
— No! mniejsza z tem... pojedzmy... skoro chcesz tego koniecznie! — zawołał z niechęcią Verrière. — Uprzedzam cię jednak, iż śmiesznie wyglądać będziemy w podobnem otoczeniu. Śmiesznie... i niewłaściwie... bardzo niewłaściwie!
— Dlaczego?
— Pytasz mnie o to... rzecz dziwna! Dlatego, że nie jestem pierwszym lepszym hołyszem... dlatego, że zajmuję jedno z wyższych stanowisk w paryskiem społeczeństwie... i że obecność bankiera Verrière wraz z córką na zebraniu, w którem się znajdą praczki, przekupnie i gałganiarze, będzie czemś, jak można sobie wyobrazić, najbardziej rażącem i niestosownem.
— Ależ to są wszyscy poczciwi ludzie!...
— Nie przeczę... lecz w każdym razie nie stoją z nami narówni. Spełnię jednakże twą wolę... Pojedziemy, gdy tego żądasz.
— Lecz z dobrą wolą, ojczuniu? — szepnęła z przymileniem Aniela.
— Z tak dobrą wolą, iż sam zawiozę podarek nowozaślubionej. Mam nadzieję, że będziesz zadowoloną.
— O tak... tak! — zawołało z radością dziewczę, rzucając się ojcu na szyję... — dziękuję ci... dziękuję z całego serca!
Śniadanie się ukończyło; bankier wstał od stołu i wyszedł z jadalni, zły sam na siebie, iż ustąpił naleganiom córki.
— Jak na teraz... sprawa wygrana, kuzynko, — szepnęła Aniela.
— Nie bez trudu... — odpowiedziała siostra Marya — lękam się o dalszą naszą kampanię... Dostrzegam jakąś zmianę w mym wuju... sposępniał, zgorzkniał, jak nigdy...
— A!... wszak wiesz, siostro, iż on zwykle nie lubił rodziny mej matki, która wszakże jest i jego rodziną...
— Wiem o tem... lecz tam się coś innego ukrywa...
— Cóżby takiego?
— Straty pieniężne, być może... niepomyślny obrót finansów...
— To niepodobna! Mój ojciec jest uważanym za jednego z najlepiej majątkowo stojących paryskich bankierów...
— Niech Bóg odwróci moje przewidywania... — pomyślała zakonnica. — Instynktownie jednak obawiam się czegoś.
W chwili tej pokojówka Anieli weszła do jadalni.
— Szwaczka przyniosła suknię dla panienki... — wyrzekła.
— Dobrze... wprowadź ją?do mojego pokoju, zaraz tam przyjdziemy.
Pokojówka odeszła.
— »y wiesz, siostro Maryo, kto jest ta szwaczka? — mówiła Aniela do zakonnicy. — To nasza kuzynka, Joanna Desourdy. Ojciec nie chciał, ażebym jej dawała suknie do roboty, ponieważ jest naszą krewng. Oparłam się w tym razie. Jest ona biedną... potrzebuje pracować, a obok tego jest nieszczęśliwą... Zdolna to robotnica... Zobaczysz suknię, którą mi przyniosła. Włożę ją na sobotnie zaślubiny.
Tu obie z siostrą Maryą przeszły do pokoju, gdzie na nie oczekiwała Joanna Desourdy, młoda, dwudziestopięcioletnia kobieta, kształtna, powabną, wszakże z dziwnym wyrazem smutku na obliczu. Towarzyszyła jej czteroletnia dziewczynka.
— Dzień dobry Joanno — rzekła Aniela do robotnicy; — jak się masz, Lino... — dodała, zwracając się ku dziecku; — pójdź-że... niech cię ucałuję.
Dziecię przybiegło do panny Verrière z otwartemi rękoma, wołając:
— Jak się masz, kuzynko Anielo?
Joanna Desourdy zapłonęła rumieńcem.
— Cóż to za poufałość, Lino? — zawołała; — kto ci pozwolił mówić w ten sposób do panny Anieli?
— Nie łaj jej, proszę, Joanno... — ozwała się córka bankiera; — przyjemnie mi jest słyszeć pomienioną nazwę z ust dziecka. Kochasz mnie, Lino... nieprawdaż? — dodała — gładząc czoło zakłopotanej dziewczynki.
— Kocham... — szepnęło dziecię.
— Biedactwo! — rzekła z westchnieniem Joanna — które lepiej by było na świat nie przyszło!
— Dlaczego jednak Paweł Béraud odwleka bezustannie termin małżeństwa? — zapytała panna Verrière robotnicę; — wszakże cię przyrzekł zaślubić?...
Dlaczego? — powtórzyła szwaczka z goryczą — któż zdoła odgadnąć, co się dzieje w głowie i sercu tego człowieka... jeśli on notabene ma serce! Ile razy mówię mu o tem, szorstko odpowiada: „Później... później... dość na to czasu... Dobrze nam tak, jak jesteśmy.”
Joanna, wymówiwszy te słowa, ukryła twarz w dłoniach, wybuchnąwszy łkaniem.
— Nie płacz, matuniu! — zawołało dziecię, biegnąc ku matce i rzucając się jej na szyję z pieszczotą.
— Jesteś bardzo nieszczęśliwą, moja biedna Joanno... — poczęła panna Verrière ze wzruszeniem.
— O! tak... tak... — jąkała z płaczem młoda kobieta; — Bóg mnie ukarał... ciężko ukarał!... Nie szemrzę... bom na to zasłużyła... Nie powinnam była tego uczynić, com uczyniła... Zbyt lekkomyślnie zaufałam temu nikczemnikowi, uważając go za uczciwego człowieka...
— Prócz niespełnienia obietnicy małżeństwa, Paweł Béraud. jak słyszałam, źle się z tobą obchodzi? — pytała dalej Aniela.
— Och! są chwile, gdziebym umrzeć pragnęła! — zawołała szwaczka z rozpaczą. — Są chwile, gdzie myślę o śmierci, jako jedynym dla siebie środku wybawienia... Nieco odwagi... parę minut cierpień... i wszystko skończone!
— Joanno! — zawołała z powagą siostra Marya — odpędź myśl podobnie występną. — Życie nasze nie do nas należy... Nie mamy prawa niem rozporządzać... Czując się nawet winną i nieszczęśliwą, żyć trzeba! Bóg ci to nakazuje... Zresztą, pomyśl o dziecku, jakiebyś pozostawiła sierotą! Pomyśl o swej córce...
— Ach! moja córka... moja córka!... me dziecię ukochane!... — wołała z gwałtownym płaczem młoda kobieta; — gdyby nie ona, spoczywałabym już oddawna na dnie Sekwany... Bóg miłosierny wybaczyłby mi to... wybaczył, gdyż są chwile, gdzie upada się pod nadmiarem nieszczęścia! Tak... upada się... gdy z oczu łzy płynąć już nie chcą i nie widzimy przed sobą nic, nawet promyka nadziei!...
— A jednak, pomimo wszystko, trzeba zachować nadzieję! — ozwała się panna Verrière.
— Ona już dla mnie zagasła! — odrzekła z westchnieniem Joanna. — Widzę dobrze, iż Paweł Béraud znudził się mną... łudzi mnie tylko obietnicami...
— Zkąd możesz wiedzieć, że ich nie wypełni? Czekałaś tak długo... czekaj dalej jeszcze, z odwagą. Paweł kocha zapewne swą. córkę... niepodobna, aby jej nie kochał. Chwila, być może, jest bliską, gdzie ów człowiek pojmie, zrozumie nareszcie, iż jest jego obowiązkiem nadać nazwisko temu dziecięciu. Wszak on jest twoim kuzynem, jak i naszym zarówno... To wasze małżeństwo zatem byłoby stosownem... koniecznem pod każdym względem. Pozostaje on dotąd zapewne na swej posadzie?
— W Lyońskiem biurze kredytowem... tak... Zwiększono mu nawet pensyę... Pobiera teraz do trzystu franków miesięcznie. Dołączywszy do tego to, co ja zarabiam ze swej strony, moglibyśmy się bardzo przyzwoicie utrzymać i zapewnić przyszłość temu biednemu dziecku.
— To nastąpi... nastąpić musi, Joanno.
Młoda kobieta potrząsnęła głową z powątpiewaniem.
— Nie... ja na to nie liczę już wcale... — smutno odpowiedziała. — Paweł coraz więcej usuwa się odemnie. Całe wieczory spędza w kawiarniach, restauracyach, tracąc tam wiele pieniędzy... Przewiduję, iż nadejdzie dzień, w którym on nie powróci już wcale... a wtedy biedne me dziecko nie będzie miało ojca, ani nazwiska.
Tu biedna robotnica, mimo wysiłków zapanowania nad sobą, wybuchnęła płaczem.
Lina patrzyła na matkę zdumionemi oczyma, słuchała jej słów, nie rozumiejąc ich wcale.
Widząc łzy, płynące po macierzyńskiej twarzy, pochwyciła jej ręce, jąkając:
— Dlaczego plączesz, mateczko? Czy ktoś ci zrobił coś złego? Nie płacz... och! nie płacz... bo to mnie boli!
Joanna, pochyliwszy się ku dziecku, chwyciła je w objęcia, okrywając pocałunkami.
Aniela wraz z siostrą Maryą łzy z oczu ocierały.
— Czy wiesz, Joanno... — poczęła panna Verrière po chwili, chcąc zmienić przedmiot rozmowy — czy wiesz, że Eugeniusz Loiseau zaślubia Wiktorynę?
— Wiem o tem — odpowiedziała szwaczka. — Byli oni u nas oboje z zaprosinami na wesele, nie zważając na fałszywą pozycyę, w jakiej się znajdujemy. Korzystając z tego, mówiłam Pawłowi o naszem małżeństwie; odpowiedział mi, jak zwykle: „Później... później... dość na to czasu.”
— Będziesz na tem weselu?
— Pragnęłabym być.
— Ja będę także... — rzekła panna Verrière.
— Co? kuzynka tam będziesz? — zawołała ze zdumieniem Joanna.
— Tak... będę. Mój ojciec jest wujem Eugeniusza Loiseau, wypada nam zatem przyjąć udział w tej uroczystości. Jeżeli zechcesz, skorzystam ze sposobności, aby pomówić z Pawłem Béraud.
— Nie... nie! — zawołała szwaczka z obawą.
— Dlaczego?
— Gniewałby się na mnie, żem przyszła tu uskarżać się na niego. A kto wie, czyli korzystając z tego fazom, nie opuściłby mnie na zawsze.
— Sądzisz go więc być zdolnym do podobnej nikczemności? Do opuszczenia ciebie, tak dobrej, pracowitej dziewczyny, której jedynym błędem było, żeś go nazbyt kochała... Do opuszczenia swej wdanej córki?...
— Niestety! jestem pewną, iż gotówby to uczynić...
— Za zbyt czarno zapatrujesz się na wszystko, biedne me dziecię — ozwała się zakonnica. — Bądź cierpliwą... nie trać wiary i odwagi! Gdyby cios podobny w ciebie uderzył, przybywaj tu, do kuzynki Anieli, ona ci dopomoże, pocieszy ciebie, a wtedy nie pozostaniesz bez wsparcia i opieki!
— Ach! jak jesteście dobremi obie! — zawołała ze wzruszeniem Joanna. — Jesteście prawdziwemi aniołami rodziny! Słusznie was tak nazywają. Gdy jednak złe jest do niewyleczenia, nie pomogą wtedy nawet i aniołowie!

XX.

— Bez rozpaczy i zwątpień, moja dobra Joanno... — mówiła Aniela. — Paweł Béraud jest moim krewnym... Mam wszelkie prawo pomówić z nim otwarcie! użyję jednak tego prawa w sposób tak dyskretny, iż nie domyśli się on, że mi wyraziłaś swoje cierpienia i obawy. Zobaczysz, że wszystko to się zmieni. A skoro będziesz szczęśliwą, podziękujesz mi za pomoc w tej sprawie. Będę czyniła wszystko, aby otrzymać skutek pożądany.
Joanna uścisnęła rękę córki bankiera.
— Dzięki ci, kuzynko — wyrzekła — nabrałam odwagi.
— Nie trać nadziei... proszę cię o to... A teraz przystąpmy do obejrzenia mej sukni.
Wydobyto suknię z muślinowego nakrycia, w jakiem przyniesioną została. Wykończoną była z taką starannością, jak gdyby została odrobioną w pierwszorzędnym magazynie.
Aniela, wielce zadowolona, zapłaciła należytość Joannie, a zwracając się ku jej maleńkiej córeczce i kładąc w różowe paluszki dziewczynki bilet stufrankowy, wyrzekła:
— Przyjm to, drogie dziecię; niech ci mateczka kupi nową, ładną sukienkę.
— Ach! jakżeś dobrą, kuzynko... — szeptała Joanna.
Lina ucałowała rękę Anieli, która, pochyliwszy się ku dziecku, mówiła zcicha:
— Bądź grzeczną, drogi aniołku... kochaj zawsze swą mamę...
— O! ja ją kocham... bardzo kocham! — odpowiedziała dziewczynka, biegnąc ku matce z uściskiem.
— Biedne, kochane dziecię... — mówiła młoda matka — jedyny skarb mój na ziemi!
— Do soboty zatem, Joanno... Zobaczymy się w merostwie i kościele.
— A na uczcie weselnej nie będziesz, kuzynko?
— Owszem, będę... I tam to właśnie chcę pomówić z Pawłem Béraud.
— Ach! oby on się tylko nie domyślił... Strasznie się tego obawiam.
— Bądź spokojną... roztropnie rzecz tę poprowadzę... Do widzenia zatem... Nie trać odwagi.
Tu, uścisnąwszy rękę ubogiej krewnej, ucałowawszy małą Linę, co siostra Marya uczyniła zarówno, rozeszły się z sobą.
— Biedna kobieta! — wyrzekła zakonnica po odejściu Joanny. — Ty nieraz mnie zapytujesz, Anielko, dlaczego w tak młodym wieku wyrzekłam się uciech tego świata i całkiem się Bogu oddałam? Otóż dlatego, żem poznała nawskroś to życie... poznałam, iż ono się składa z samych zawodów, rozczarowań i błędów. Oddana Bogu, mam spokój zupełny, niezamąconą radość i głębokie ducha zadowolenie. Agę opatrywać rany drugich, nie potrzebując własnych zagajać, ponieważ zranioną być nie mogę.
— To prawda, siostro Maryo... Weźmiemy zatem pod opiekę Joannę.
— Uczynimy to... — odparła zakonnica; — czyż jednak zdołamy uleczyć boleść, krwawiącą jej serce? O! jak strasznemi są nędze ludzkie!... a nadewszystko te ciężkie nędze moralne! Biedne to dziewczę miało naturę szczerą, uczciwą i duszę czystą... Była przeznaczoną na zacną matkę rodziny, poważaną i szanowaną... Nadeszła miłość... Jedna chwila słabości, zapomnienia, rzuciła ją w objęcia człowieka, który ją zgubił! I ów nikczemnik, jej krewny, nie chce zagładzić błędu... nadać nieszczęsnej swego nazwiska! Anielo... droga Anielo... — mówiła, otaczając miłośnie rękoma postać dziewczęcia i tuląc je ku sobie; — kochaj!... Bóg chce, abyśmy kochali... Upewnij się jednak wprzód dobrze, czy jesteś wzajem kochaną... Inaczej ucierpisz ciężko ze swą duszą czułą i tkliwą!
— Ach! czyliż mogę wątpić o Emilu Vandame? Wierzę w niego, siostro moja, jak sama w siebie! — odpowiedziało dziewczę, a następnie, zmieniając rozmowę, dodało: — Szczęściem, że mój ojciec nie słyszał skarg tej biednej Joanny. Znalazłby znowu powód do poniżenia rodziny mej matki... Ucieszyłoby go to wielce! Mój ojciec za zbyt ufa w posiadany majątek, za zbyt się tem pyszni, zapominając, że większa część tegoż jest twoją...
Siostra Marya nie pozwoliła dokończyć kuzynce.
— Anielo... na Boga, droga Anielo! nie mów mi o tem! — zawołała; — prosiłam cię tylekroć razy, byś nie przypominała tego, co uczyniłam...
— Wybacz mi, siostro... — odrzekło dziewczę. — Pomimowolnie jednak, mimo mej całej dla ojca miłości, są chwile, gdzie różne myśli cisną mi się do głowy... Jego szyderstwa i lekkość charakteru oburzają mnie... Nie moja w tem wina... Nie mówmy o tem już więcej...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Will Scott, po spotkaniu się z Misticotem u ojca Loriota, jak nadmieniliśmy, oddalił się coprędzej, z obawy, aby nie zostać przez chłopca poznanym.
Przebiegły Irlandczyk zręcznie się wymknął z tej sprawy, lecz według wszelkiego prawdopodobieństwa, Misticot zachował niejakie podejrzenia.
Zaciekawiony, mógł się pytać, opowiadać komuś o swem spotkaniu, a kto wie, czyli powyższa okoliczność nie posłużyłaby do wykrycia prawdy.
Wróciwszy do swego mieszkania na ulicę Lepie, Scott zastał tam Trilbego, który ujrzawszy go, zawołał niecierpliwie:
— Gdzieżeś tak długo siedział, u czarta? Umieram z głodu i pragnienia, idźmy na śniadanie.
— Mamy coś ważniejszego na teraz... — rzekł Scott poważnie.
— No... cóż takiego?
— Zmienić mieszkanie nam trzeba.
— Zmienić mieszkanie? — powtórzył Trilby.
— Tak... i to jaknajprędzej.
— Dlaczego? mucha cię w nos ukąsiła?
— Raczej komar, nazwany Misticotem.
— Ów mały sprzedawca medalików?
— Tak... właśnie...
— Nic nie rozumiem.
— Siadaj... zaraz wyjaśnię ci wszystko.
Tu Scot opowiedział szczegóły spotkania, znane czytelnikom.
Trilby, słuchając, zmarszczył czoło z niezadowoleniem.
— Do pioruna! — zawołał, gdy Will ukończył opowiadanie; — czemuż temu przeklętemu komarowi karku wtedy nie nakręciłem! No! niechaj się tylko zdarzy sposobność, nie wypuszczę go z rąk moich napewno. Rozważywszy jednak dobrze to wszystko, widzę, iż nazbyt się trwożysz.
— Tak sądzisz?
— Bezwątpienia... Dlaczegóż nie miałby się znaleźć ktoś podobny do Will Scotta z cyrku Fernando? Wszak bezustannie spotykamy ludzi do siebie podobnych.
— To prawda... lecz chłopiec może się dowiedzieć i dowie się napewno, że Scott i Trilby, których tak oklaskiwał w pantominach, wydaleni z cyrku zostali, a wtedy będzie przekonanym, że człowiek, którego spotkał u Loriota, był Wiliamem Scott, trudniącym się obecnie jakiemś podejrzanem rzemiosłem.
— Ej! głupstwo... — zawołał Trilby, machnąwszy ręką; — przedsięwzięliśmy zbyt wiele środków ostrożności, by się obawiać lada drobnostki.
— Nazbyt ufasz... — odrzekł Scott; — ów powóz może się stać niebezpiecznem dla nas corpus delicti. Pojmujesz, że uwiezienie tego starego podróżnika z Hotelu Indyjskiego prędzej, czy później wykrytem przez policyę zostanie. Będą poszukiwać ludzi, którzy uskutecznili owo porwanie, a razem i kolasy, jakiej użyli ku temu. Wystarczyłoby w takim razie jedno słowo owego komara, by nas oddać w ręce sprawiedliwości. No... cóż na to powiesz?
Trilby drapał się w głowę w milczeniu.
— Trzeba powiadomić o tem Karola Gérard — odpowiedział.
— Tak... ale przedewszystkiem wynieść się nam ztąd należy.
— Nagle, w jednej chwili, zrobić tego nie można. Trzeba wyszukać innego lokalu... przenieść nasze sprzęty...
— Sprzęty... — odrzekł Will z pogardą; — co one są warte? Sprzedaż je pierwszemu lepszemu handlarzowi starzyzny, powiedziawszy, że wyjeżdżamy do Ameryki, jako cyrkowi artyści. Ja przez ten czas pójdę za wyszukaniem mieszkania i kupię nowe umeblowanie.
— Zgoda... myśl dobra... lecz gdzież tymczasowo zostawić nasze bagaże?
— Tu je zostawmy... a skoro sprzedasz te graty i zapłacisz należytość odźwiernej za komorne, przyjdź, aby spotkać się zemną.
— Gdzie?
— Jak zwykle, w restauracyi pod Czterema sierżantami. Który z nas pierwszy przybędzie, zaczeka na drugiego.
— Dobrze.
Tu obaj Anglicy wyszli razem.
Scott, przechodząc koło okienka odźwiernej, powiedział jej, że obaj zostali zaangażowani do jednego z cyrków w Ameryce i że skutkiem tego sprzedadzą swe sprzęty, a po zapłaceniu właścicielowi należytości za komorne, natychmiast wyjadą.
Wyszedłszy na ulicę, rozważył, iż roztropność nakazywała mu przenieść się do najbardziej oddalonego okręgu miasta. Przybywszy zatem na bulwar de Clichy, wsiadł do fiakra, udając się w stronę botanicznego ogrodu. W pół godziny później wysiadł przy sztachetach tegoż od strony mostu Austerlitz. Zamiast jednakże wejść do ogrodu, szedł bulwarem w stronę Salpétrière, noszącym niegdyś nazwę Jeneralnego szpitala.
Niezadługo, spoglądając w prawo i lewo, zatrzymał się przed bramą jednego z domów, położonych w pobliżu. Na wywieszonej tablicy widniał napis:

Małe mieszkaj zaraz do wynajęcia.

Wszedł, ażeby je obejrzeć.
Mieszkanie to na czwartem piętrze składało się z dwóch pokoików. Jedno z okien wychodziło na bulwar, drugie na ogród botaniczny. Żądano zań cenę umiarkowaną, wynajął więc bez wahania.
Zapłaciwszy za kwartał z góry, Irlandczyk zapisał się pod nazwiskiem Daniela Perron, odebrał od odźwiernej pokwitowanie, oznajmiając, iż idzie za zakupem i przysłaniem mebli. Załatwiwszy to u pierwszego lepszego składnika, zamówił przysłanie takowych pod wskazany numer, na trzecią godzinę, poczem pojechał omnibusem na plac Bastylii, do restauracyi pod Czterema sierżantami.
Trilby już nań tam oczekiwał.
Kazali sobie podać obfite śniadanie.
— No... teraz, gdyśmy głód zaspokoili — rzekł Scott — trzeba zawiadomić Karola Gérard o naszej zmianie.
— Napiszemy do niego — odparł Trilby.
— Nie, to byłoby niebezpiecznem... wystrzegajmy się listów.
— Głupstwo! bądźmy posłuszni jego poleceniom. Medalik pod pieczątką... w drugiej kopercie godzina, o jakiej list pisaliśmy, a we dwie godziny później przechadzać się mamy pod arkadami Palais-Royal.
— Dobrze... — rzekł Scott, sięgając do kieszonki w kamizelce — mam przy sobie medalik.
— I ja mam swój zarówno — dodał Trilby, wydobywając takowy z portmonetki.

XXI.

— Co u czarta? — zawołał Scott, szukając to w prawej, to w lewej kieszeni z zaniepokojeniem. — Rzecz dziwna... Nosiłem go wciąż przy sobie tu... w tej kieszonce... Miałem go jeszcze w dniu, gdyśmy dokonali tego przeklętego porwania przy ulicy Joubert.
— Miałżeś na sobie wtedy tę kamizelkę?
— Miałem ją... pamiętam.
Anglik wciąż szukał, lecz bezskutecznie.
— Zgubiłeś zatem — rzekł Trilby.
— Widoczne... do pioruna!
— Lecz jakim sposobem mogłeś to zgubić?
— Rzecz bardzo prosta... Pamiętam, iż w tę samą kieszonkę wsunąłem szpagat do bicza, wydobywając więc szpagat, wyrzuciłem medalik.
— Niewielka strata... szczęściem, że mam swój przy sobie — odpowiedział Trilby. — Zresztą, możesz kupić u tego chłopca inny w to miejsce.
Scott, nie przywiązując wiele wagi do tego wypadku, kazał sobie podać materyały do napisania listu, a wziąwszy medalik od Trilbego, wsunął go pod pieczątkę, nakreśliwszy godzinę na drugiej wewnętrznej kopercie.
— Którą oznaczyłeś? — zapytał Trilby.
— Trzecią...
— Ależ to pierwsza dopiero!
— O trzeciej muszę się znajdować na bulwarze szpitala dla odebrania mebli i ustawienia ich w mieszkaniu; zabierze to dość czasu, a może i kupiec opóźnić się z dostarczeniem, dlatego oznaczyłem trzecią godzinę, po której nasze spotkanie nastąpi we dwie godziny później, zatem o piątej.
— Cóż ja będę robił w tym czasie, gdy ty załatwiać się będziesz z meblami?
— Wsiądź do fiakra i przewieź nasze bagaże z ulicy Lepie na bulwar szpitala pod nr. 8. Pamiętaj, że jesteśmy braćmi... mieszkamy razem... i nazywamy się Perron, ty Wiktor, a ja Daniel. Wyślę list Karolowi Gerard przez posłańca i będę cię oczekiwał w nowem naszem mieszkaniu.
Tu dwaj Anglicy rozdzielili się.
Na rogu bulwaru Beaumarchais’go Scott oddał posłańcowi list, adresowany do Arnolda Desvignes, zamieszkałego przy ulicy des Tournelles, nr. 36. Był to kurs, zabierający pięć minut czasu.
Przybywszy do oznaczonego domu, posłaniec nie zastał w stancyjce odźwiernej. Drzwi tejże były na klucz zamknięte; pani Pillois wraz z córką zajęte były myciem schodów w korpusie domu. Lufcik jedynie w okienku stancyi był otwartym. Pod lufcikiem stał stół.
Posłaniec czekał przez kilka minut, gdy jednak nikt nie nadchodził, wsunąwszy rękę przez lufcik, położył list na stolę, na którym znajdowało się już kilka dzienników i listów, poczem odszedł.
Córka odźwiernej pierwsza przybyła. Spostrzegłszy dzienniki i listy, rozniosła je lokatorom, wrzucając takowe do skrzynek, przy drzwiach każdego z nich umieszczonych.
Przechodząc koło okienka odźwiernej, mieszkańcy zwykle zapytywali ją o listy i przeglądali swe skrzynki, nie było bowiem zwyczaju na ulicy des Tournelles osobistego doręczania korespondencyi.
Desvignes, wyszedłszy zrana drzwiami od bulwaru Beaumaurchais’go, nie otrzymał listu wcale, a ztąd nie mógł się udać na schadzkę, oznaczoną przez Scotta i Trilbego, oczekujących na niego od piątej do dziewiątej wieczorem pod arkadami Palais-Royal.
Wróciwszy o jedenastej w nocy dnia poprzedniego, były sekretarz Mortimera wyszedł nazajutrz bardzo rano do Temple, dla kupienia sobie przebrania, w jakiem miał się ukazać nazajutrz w Salonie rodzinnym, jako lokaj podczas uczty weselnej.
Odźwierna pozdrowiła go, gdy wychodził, nic jednak nie wspominając o nadesłanym liście, o którym całkiem nie wiedziała.
Jednocześnie mówił Scott do Trilbego po rozlokowaniu się w nowem mieszkaniu:
— Jest to koniecznem tak w naszym własnym interesie, jak i Karola Gérard, ażebyśmy go powiadomili o zmianie naszej lokacyi; potrzeba, ażeby on wiedział zarówno, iż Misticot mnie poznał. Co jednak począć, gdy nie przychodzi, a zakazał nam ukazywać się w swojem domostwie?
— Może wyjechał z Paryża?
— Otóż, co właśnie sprawdzić potrzeba...
— W jaki sposób sposób?
— Zbadajmy, czy mu posłaniec list oddał, a według jego odpowiedzi działać będziemy.
Obaj Anglicy po śniadaniu udali się na plac Bastylii.
Posłaniec stał na swem stanowisku, przy rogn bulwaru Beaumarchais’go.
Scott zbliżył się ku niemu.
— Przypominasz sobie, iż wczoraj oddałem ci list, który miałeś zanieść na ulicę des Tournelles, pod nr. 36? — zapytał.
— Tak, panie...
— Komuż go oddałeś?
— Nikomu... odźwiernej nie było w stancyjce.
Tu opowiedział szczegółowo, co zaszło.
Scott niecierpliwie uderzył nogą o ziemię, a wydobywszy dwadzieścia sous z kieszeni i dając mu takowe, rzekł:
— Idź powtórnie na ulicę des Tournelles. Znalazłszy odźwiernę, zapytaj, czy pan Desvignes jest w Paryżu i czyli mu oddano list, pozostawiony wczoraj przez ciebie. Gdyby był w domu, pójdź do niego i powiedz, że spotkanie, niedoszłe wczoraj do skutku, nastąpi jednak dziś, o tej samej godzinie. Śpiesz prędko... czekam na ciebie.
— Biegnę!
Posłaniec, przybywszy na ulicę des Turnelles, zastał w bramie odźwiernę wraz z córką.
— Gdzie mieszka pan Desvignes? — zapytał.
— W głębi dziedzińca, w korytarzu, pod trzynastym numerem... Zadzwoń pan.
— Jest w domu?
— Nie wiem tego. Pan Desvignes posiada dwa wyjścia z mieszkania, jedno na ulicę des Tournelles, drugie od strony bulwaru Beaumarchais’go. Niewiemy, kiedy wychodzi i wraca.
— Czyś pani oddała mu list, który przyniosłem tu wczoraj i wrzuciłem na stół lufcikiem, ponieważ stancya pani była zamknięta?
— Jaki list? — pytała zdziwiona odźwierna; — a zwróciwszy się do córki, dodała: — Czyś odebrała jaki list wczoraj i co z nim zrobiłaś?
— Prawdopodobnie wrzuciłam go do skrzynki... — odpowiedziała Anastazya; — nie pamiętam... trzeba się przekonać.
Tu poszła do skrzynki, noszącej nazwisko Desvignes, i włożywszy w głąb rękę, znalazła ją próżną.
— Nie ma listu! — zawołała.
— Może się pomyliłaś, włożywszy ten list w skrzynkę innego lokatora?
— Bardzo to być może... — odpowiedziała dziewczyna. — Nazwiska bywają nieraz do siebie podobnemi.
— Biegnij zapytać pana Desvignes, czyli odebrał list nadesłany?
— Nie ma go... — odrzekła Anastazya; — wyjechał dziś rano do Rennes.
— Przysięgłabym, iż spotka nas nieprzyjemność! — wołała z trwogą odźwierna. Pan Desvignes rozgniewa się... gotów się wyprowadzić... tak dobry... spokojny lokator, a wszystko z twojej przyczyny. Biegnę do niego... może mi się uda załagodzić tę sprawę.
Tu pani Pillois z rzeźwością młodej dziewczyny pomknęła przez podwórze do mieszkania lokatora.
— Nie ma go... w rzeczy samej... — wołała, wracając po chwili. — Nic się dowiedzieć nie zdołałam.
Posłaniec odszedł ku miejscu, gdzie nań oczekiwali Scott z Trilbym.
— I cóż? — zapytał ów ostatni.
— Zaszło małe nieporozumienie.
Tu opowiedział szczegóły.
— Zatem ten dom posiada dwa wyjścia? — pytał Irlandczyk.
— Tak, panie... Jedno od ulicy des Tournelles, drugie od bulwaru Beaumarchais’go.
— Jakim jest oznaczony numerem od strony bulwaru?
— Nie wiem, panie... Nie pytałem o to odźwiernej.
Tu odszedł.
— Co myślisz o tem wszystkiem? — pytał Scott Trilbego.
— Myślę, iż Gérard nie przybył na oznaczoną schadzkę, ponieważ list do niego wysłany, odebrany został przez innego lokatora.
— Co począć? Nie mamy drugiego medalika na rozpoczęcie nowej korespondencji.
— Jeżeli nasz wspólnik jest w Paryżu — rzekł Trilby — niewątpliwie dziś w wieczór wróci do siebie. Trzeba na niego czatować, ja od strony ulicy des Tournelles, a ty od strony bulwaru. Należy się nam uzbroić w cierpliwość, bo wyczekiwanie długiem być nie może.
Z nadejściem nocy dwaj irlandczykowie rozdzielili się w wyż wymieniony sposób, zająwszy swe stanowiska.
Obowiązek Trilbego łatwiejszym był do wykonania, Scott przeciwnie, nie mógł się oddalić od drzwi wychodzących na bulwar, nie wiedząc, z której strony oczekiwany przezeń przybyć może.
Przechadzał się więc bezustannie na przestrzeni trzech metrów pod Żelaznem osztachetowaniem, otaczającem pawilon, w jakiem zamieszkiwał morderca Edmunda Béraud.

XXII.

Wyczekiwanie obu Anglików okazało się daremnem.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, Desvignes miał nie dowiedzieć się dnia tego o tem, co zaszło.
Pierwsza po północy uderzyła na ratuszowym zegarze, gdy obaj łotrzy, na w pół żywi z głodu i znużenia, odbywali jeszcze swą nocną przechadzkę.
— Źle obliczyłem... — mówił Scott do siebie. — Dom się znajduje wyżej po za osztachetowaniem. Mógł się więc wsunąć niedostrzeżony przezemnie... przebrany być może... bo gdyby wszedł od ulicy des Tournelles, Trilby jużby mnie o tem powiadomił.
Trilby znudzony zarówno, opuścił swe stanowisko jednocześnie ze Scottem i idąc ku sobie, oba spotkali się razem.
— Nic? — pytał Trilby.
— Nic — odrzekł Will Scott.
— Nie możemy tu jednak chodzić tak przez noc całą... Moglibyśmy zostać przez straż miejską pojmanymi.
— Wracajmy do domu... — rzekł Scott. — Jutro powtórnie list do niego napiszę.
— Należało to zaraz uczynić... — odpowiedział Trilby. — Jest w tem nasz wspólny interes. Umieram z głodu... Idźmy na kolacyę.
Tu obaj razem odeszli, kierując się w stronę ulicy św. Antoniego.
Zaledwie Scott opuścił swe stanowisko nabulwarzeBeaumarchais7go, ukazał się Desvignes z pakietem w ręku, idąc od placu Chateau-d’Eau. Otworzywszy kluczem furtkę w osztachetowaniu, szedł przez ogródek do swego mieszkania.
Podczas bytności w Temple i długiej przechadzki po Paryżu, rozmyślił się, że jako posiadaczowi obecnego majątku, nie wypadało mu mieszkać w tak skromnym lokalu przy ulicy des Tournelles.
Potrzeba mu było wynająć lub kupić dom na własność, urządzić się w nim stosownie do roli, jaką miał odegrać i to bez opóźnienia, bacząc na własny interes w owej tyle strasznej sprawie.
— Jest to koniecznem... — rzekł sam do siebie. — Arnold Desvignes, powracający z Indyj z bogactwami, winien się stosownie światu przedstawić. Człowiek, który prawdopodobnie posiądzie miliony, nie może odrazu z nędzy przyjść do bogactwa. Wydałoby się to podejrzanem. Szkatułka z dyamentami Edmunda Béraud wystarczy mi na tymczasowe urządzenie.
Po ukończeniu sprawunków w Temples, Desvignes pojechał fiakrem na ulicę Saint-Lazare do restauracyi, gdzie zamordowany przezeń kupiec dyamentów jadł po raz ostatni swój obiad.
Tu przy śniadaniu przeczytał wszystkie dzienniki, nie pomijając nawet ogłoszeń, wypalił kilka cygar, a pozostawiwszy swój pakiet ze sprawunkami u posługującego, udał się na ulicę Tivoli.
Żółta karta, przylepiona na murze, zwróciła jego uwagę.
— Otóż dom — wyszepnął — o którym czytałem przed chwilą w ogłoszeniach. Ten okręg miasta dość mi się podoba... Zobaczmy, czy i dom również do gustu mi przypadnie.
Przeszedłszy wpopirek ulicę, zbliżył się ku karcie i czytał:

Dom niezamieszkany, obejmujący przestrzeń gruntu dwieście pięćdziesiąt metrów, jest do sprzedania według ugody.

Tu następował szczegółowy opis różnych części budynku, mieszkania, stajen, remiz, składów, komórek i tak dalej.
Nakoniec poniżej karty brzmiał napis:

Zgłosić się do pana Brochot, notaryusza, przy ulicy Kondeusza w Paryżu, lub do pana Barthier, właściciela, w alei de Clichy, nr. 64. Dla Ojrzenia oprowadzi odźwierny z pod nru 62.

— Zdaje mi się, iż to przydatnemby dla mnie było... — wyszepnął, przechodząc powtórnie wpoprzek ulicę dla przypatrzenia się budynkowi.
Front domu przedstawiał się wykwintnie, z kamiennemi rzeźbami i dachem nieco wzniesionym, w stylu odrodzenia, blachą pokrytym.
— Czy jednak on jest jeszcze do sprzedania? — Zdaje się... ponieważ inaczej zdjętoby kartę. Idę bezzwłocznie w aleję de Clichy.
W kwadrans przybył pod numer wskazany.
Pan Berthier, jak oznajmiała mosiężna tabliczka, umieszczona po nad drzwiami, był przedsiębiorcą robót mularskich.
Desvignes zastał go siedzącym nad rachunkami.
— Pragnąłbym pomówić szczegółowo — rzekł, wchodząc — o pańskiej nieruchomości przy ulicy Tivoli.
— Jako nabywca? — zapytał Berthier — ponieważ chcę ją sprzedać, a nie wynająć.
— Jako nabywca.
— Dom jest nowy — zaczął właściciel — dobrze zbudowany, z wygodnym rozkładem, ozdobny zewnątrz. Sam osobiście dozorowałem jego stawiania. Jest to prawdziwe cacko... Czy pan go oglądałeś?
— Nie. Obejrzę, skoro się dowiem o cenie.
— Oznaczę panu odrazu ostateczną sumę, od której nic nie ustąpię, ponieważ inaczej stracićbym musiał.
— Zatem ta ostateczna cena?
— Jest dwieście dwadzieścia pięć tysięcy franków... Zgadzasz się pan na nią?
— Tak... jeżeli dom jest rzeczywiście takim, jak pan twierdzisz.
— Osądzisz pan naocznie. Możemy pójść zaraz.
W godzinę całą budynek został obejrzanym przez obu przybyłych od szczytu do piwnic. Właściciel nic nie przesadził.
— Zgadzam się na dwieście dwadzieścia pięć tysięcy franków — rzekł Arnold. — Jedzmy do pańskiego notaryusza. — Złożę pieniądze na koszta sporządzenia aktu nabycia, oraz honoraryum dla notaryusza. W poniedziałek podpiszemy oba. Całą sumę w tymże dniu zapłacę panu gotówką.
Przedsiębiorca promieniał radością.
— Do pioruna! — zawołał — pan jesteś stworzonym na kupującego... Chciałbym mieć więcej podobnych klientów!
— Wierzę temu... — odparł z uśmiechem Desvignes.
Obaj udali się fiakrem do notaryusza, który, zapisawszy nazwisko nowonabywcy, odebrał pozostawione na koszta pieniądze, obiecując, iż na poniedziałek akt będzie gotowym.
— Panie Desvignes... — rzekł przedsiębiorca, wychodząc, mam prośbę do pana.
— Cóż takiego?
— Przyjm moje zaproszenie na obiad do restauracyi... — Odmowa z twej strony mocnoby mnie zmartwiła. Wszakże wypada oblać naszą tranzakcyę kilkoma butelkami wina.
— Przyjmuję, kochany panie... najchętniej przyjmuję...
— Wdzięczny ci jestem... Poślę natychmiast do domu zawiadomienie, aby z obiadem na mnie nie czekano. Jedzmy do Brebant’a.
— Zgoda.
Ów obiad, obficie winem skropiony, przeciągnął się do jedenastej wieczorem.
Desvignes, odprowadziwszy swego towarzysza na Amsterdamską ulicę, wstąpił do kawiarni po odebranie pakietu, jaki tam rano pozostawił, a czując potrzebę ruchu i powietrza, udał się pieszo na bulwar Beaumarchais’go. Widzieliśmy, że przybył w chwili, gdy Scott tylko co odszedł.
Wszedłszy do swego mieszkania, rzucił się na łóżko, by zasnąć choć na parę godzin przed udaniem się rano na swe stanowisko w Saint-Mandé.
Nazajutrz wstał równo ze świtem, przywdziewając ubiór lokaja, którą to rolę, jak wiemy, odegrać miał na zaślubinach w Salonie rodzinnym.
Włożył tę samą perukę i faworyty, w jakich ukazał się już w biurze stręczeń. Garnitur wdział czarny z białym krawatem, a narzuciwszy na siebie stare palto, wyszedł z pawilonu.
Niebo było pogodnem zupełnie. Jasne słońce ukazywało się na horyzoncie, obiecując pyszną pogodę.
Wsiadłszy do fiakra, pojechał nim do rogatek, zkąd pieszo udał się do restauracyi.
Właściciel zakładu stał we drzwiach, oddychając świeżem powietrzem porannem. Z uśmiechem zadowolenia powitał przybywającego.
— Jesteś punktualnym, mój chłopcze... To lubię! — zawołał. — Powiedz mi, jak się nazywasz?
— Dezyderyusz.
— Pójdź więc, Dezyderyuszu, zaprowadzę cię do sali, w której urządzimy nakrycia na dzisiejszą ucztę weselną.
Desvignes, zrzuciwszy okrycie, szedł za pryncypałem.
Pozostawimy go tam, zajętego przygotowaniami do uczty weselnej Eugeniusza Loiseau z Wiktoryną, a połączymy się z temiż.
Od ósmej rano Wiktoryną przywdziała swą białą ślubną, toaletę, będąc gotową do wyjazdu, pomimo, iż w merostwie mieli się stawić dopiero na wpół do jedenastej.
Joanna Desourdy stała obok niej ze swą małą córeczką, z igłą w ręku, ona to sama bowiem szyła ślubną suknię swojej kuzynce. Obecnie poprawiała, układała na niej wszystko starannie, pragnąc, ażeby się to jaknajlepiej wydało.
Biedna kobieta miała łzy w oczach, serce jej żalem wzbierało.
— Gdyby Paweł Béraud wypełnił obowiązek, jaki mu honor i uczciwość nakazują — myślała — i jabym doznała takiej chwili szczęścia! Wyszłabym z kościoła zadowoloną, szanowaną i moje dziecię miałoby nadane sobie nazwisko... nazwisko swojego ojca.

XXIII.

Około dziewiątej powozy zaczęły zajeżdżać przed mieszkanie narzeczonej.
Ojciec Loriot, rzecz naturalna jechał na czele najpiękniejszem swem lando.
Misticot równo z brzaskiem dnia wpadł do Eugeniusza Loiseau. Dumny z zaproszenia na drużbę, pragnął się powiadomić od narzeczonego, co mu przez ciąg dnia robić wypadnie.
— Posłuchaj! — rzekł introligator. — Nie chcę, ażeby kto na moich zaślubinach miał wydać choćby jeden sous nawet. Bądź wszędzie na raz... Uprzedzaj życzenia zaproszonych gości... staraj się być dla wszystkich uprzejmym. Szczególniej polecam twojej pamięci moją kuzynkę, Anielę Verrière. Jest to zacne, szlachetne dziewczę... Nie wstydzi się ona ubogich swych krewnych. Jeżeli jej papa, pan bankier, przybędzie na zaślubiny, jej to wyłącznie zawdzięczać będziemy. Obawiam się jednak, by nie uczynił, jak ów farsiarz, La Fougère, dyrektor teatru Fantazyj, który mi wczoraj list przysłał, przepraszając, iż przybyć nie może z przyczyny prób, jakie się w jego teatrze odbywają.
— Bądź spokojnym... — rzekł chłopiec — będziesz ze mnie zadowolonym. Mam z sobą zapas kwiatów i wstążek.
— Do czego?
— Na bukiety dla przybywających gości. Zapomniałeś o tem? Wszak moim obowiązkiem, jako drużby, jest przypiąć bukiet każdemu. Nie uwierzysz, ile ta drobnostka nadaje blasku zebraniu.
— Oto pieniądze... — rzekł Eugeniusz Loiseau, kładąc drobną monetę w dłoń chłopca. — Masz to na koszta nieprzewidziane. Nic nie oszczędzaj.
— Wypełnię wszystko dokładnie.
Tu oba pojechali do mieszkania Wiktoryny. Przybywszy tam, Misticot zaczął woźnicom wydawać polecenia. Loiseau zbliżył się do fiakra nr. 13.
— No! ojcze Loriot... — zawołał — zejdźże ze swego tronu; wszakże wypada ci złożyć życzenia narzeczonej.
— Masz słuszność, chłopcze..! — rzekł Loriot, z ciężkością schodząc z siedzenia.
I poszedł za Eugeniuszem Loiseau, podczas gdy Misticot prowadził rozmowę z woźnicą ostatniego powozu.
Ów powóz był to świeżo kupiony od Will Scotta.
— Zatem pamiętaj... — mówił chłopiec do powożącego — że ten powóz masz dla mnie pozostawić. Nie pozwalaj weń wsiąść nikomu!
Woźnica poruszył głową twierdząco.
— Skoro tylko wszyscy wychudzić poczną z kościoła — mówił Misticot dalej — pojedziemy naprzód galopem do Saint-Mandé. Potrzebuję tam przybyć najpierwszy, aby zobaczyć, czyli nakrycia są w porządku jak trzeba... czy o czem nie zapomniano i rozdzielić miejsca przy stole dla każdego.
— Przyjedziemy na czas... mam dobre konie.
Ukończywszy swe polecenia, pewien otrzymania powozu do swej dyspozycyi, Misticot stanął przed drzwiami mieszkania Wiktoryny, oczekując na przybycie orszaku krewnych, których szczegółowo sam pragnął do niej poprowadzić.
Pierwszym z przybyłych był Paweł Béraud, uwodziciel Joanny Desourdy, ojciec małej Liny, którą widzieliśmy z jej matką u Anieli Verrière.
Był to piękny, młody mężczyzna, wysokiego wzrostu, brunet, o nader sympatycznych, regularnych rysach twarzy, starannie, z elegancyą ubrany. W całej jego postaci widniało zadowolenie z siebie samego. Misticot wskazał mu mieszkanie Wiktoryny.
Następnie przybyła praczka, wdowa Perrot, którą Misticot ucałował serdecznie, a po niej kolejno wszyscy zaproszeni.
Wchodzono grupami do mieszkania narzeczonej, gdy od rogu ulicy ukazał się elegancki powóz, kierowany przez stangreta, przybranego w wielką liberyę. Ów powóz, pędząc szybko, zatrzymał się nagle przed domem.
Siedziała w nim Melania Gauthier, w wykwintnym stroju balowym.
— Mam zaszczyt powitać panią Gauthier zapewne? — rzekł Misticot, otwierając drzwiczki powozu i podając rękę wysiadającej.
— Tak, panie.
— Jestem drużbą narzeczonego... pozwoli się pani poprowadzić...
— Z przyjemnością... Czy pan de Nervey przybył?
— Nie jeszcze.
— Nie dziwi mnie to... zwykłym zwyczajem, przybywa ostatni...
Jednocześnie ukazały się dwie inne osobistości, nad opisem których zatrzymamy się nieco dłużej.
Ubiór tej świeżo ukazującej się pary wzbudziłby śmiech szalony na deskach teatru.
Wdowa Ferron, w wysokim żółtym kapeluszu, ozdobionym trójkolorowemi piórami, miała na sobie suknię wełnianą krwistego koloru. Wielki szal z fałszywych białych koronek okrywał jej chude ramiona.
Długie, białe, na osiem guzików spięte, nieco za obszerne rękawiczki, okrywały jej ręce. Na każdym palcu rękawiczki błyszczały pierścionki pozłacane.
Towarzyszący jej Piotr Béraud ubranym był w granatowy surdut z żółtemi guzikami, staroświeckiego kroju, długi aż do ziemi. Jedwabna, perłowej barwy kamizelka, nieco spłowiała, pantalony oliwkowe i biały krawat dopełniały stroju. Na głowie miał wysoki podniszczony cylinder.
Spostrzegłszy Melanię Gauthier, podeszli ku niej oboje z okrzykiem zdziwienia.
— Składam mą czołobitność! — zawołał stary gałganiarz, z ironicznym uśmiechem zdejmując kapelusz. — Wyglądasz, kuzynko, jak teatralna bogini. Zaćmisz swym strojem całe zebranie... Trzebaby jednak wynająć oddzielnego lokaja, by niósł za tobą tren twojej sukni.
— Uniosę go sama w ręku... — odpowiedziała z uśmiechem Melania.
— Ależ pognieciesz ową tak drogą jedwabną materyę! — mówił Piotr dalej, szyderczo się uśmiechając. — Pieniędzmi, jakie ta suknia kosztuje, możnaby było przyodziać i nakarmić 3 pół tuzina głodnych i nagich dzieci. Jak widzę, nie szczędzisz, kuzynko, swoich dochodów!
— A ty, ojcze Piotrze... — odrzekła urażona Melania — mimo oszczędzania twoich, nic dotąd nie zebrałeś, jak widzę.
— Ba! ja... to co innego... ma córko... — odrzekł, śmiejąc się chrypliwie, stary gałganiarz. — Ja posiadam tylko me pudło na odpadki i haczyk do ich wygrzebywania; hak, którym wydobywam nieraz piękne, lecz błotem okryte falbany!... Zresztą — dodał — wszystko mi jedno... Najlepiej wiesz sama, co czynisz. Pójdź-że tu bliżej... niech cię powitam... Od tak dawna nie widzieliśmy się z sobą.
Melania podała rękę, starannie w rękawiczkę opiętą, staremu gałganiarzowi.
— Ojcze Piotrze... — wyrzekł Misticot — ponieważ tam idziesz, zaprowadź pannę Melanię do narzeczonej. Ja muszę tu jeszcze na kogoś oczekiwać.
— Idźmy więc... — odparł Piotr Béraud, podając rękę Melanii.
Jednocześnie, gdy wchodzili, ukazał się przed domem Loiseau.
— Czas jechać... — wyrzekł do Misticota — a nie wszyscy są jeszcze w komplecie.
— Kogóż brakuje?
— Mnóstwa osób... a między innymi wuja Verrière wraz z jego córką Anielą, oraz kuzyna Vandame, oficera artylerji.
— Otóż nadjeżdża! — zawołał chłopiec, wskazując na powóz, zatrzymujący się przed domem.
Młody oficer wysiadłszy, uścisnął rękę Eugeniusza Loiseau i pozdrowił Misticota.
Vandame przybrał się w uniform galowy, był jednak mocno bladym, wzrok jego był smutnym, jako i cały wyraz twarzy młodzieńca.
— Jakżeś zmienionym, kuzynie? — pytała go przy powitaniu Wiktoryna. — Nie jestżeś chorym?
— Nie... nie! — odparł żywo porucznik. — Nieco utrudzenia... to przejdzie. — Nie opóźniłem się... wszak prawda? — dodał z przymuszonym uśmiechem.
— Przybywasz na sam czas... nie tak jak wuj Verrière, który każę czekać na siebie.
Porucznik zadrżał, usłyszawszy wymówione nazwisko bankiera.
— Czy i panna Aniela przybędzie? — zapytał zcicha.
— Tak... wraz ze swym ojcem... Gdyby jednak bardzo się opóźnili, trzeba nam będzie jechać i bez nich. Nie wypada dać oczekiwać merowi.
— Jestżeś pewną, kuzynko, że mój wuj wraz z córką przyjedzie?
— Jakto? wszak byłeś u nich, gdy nam swą bytność przyrzekli?
Vandame zamyślił się.
Czy bankier dotrzyma tej obietnicy, uczynionej wbrew własnej chęci i woli? A on przybył jedynie w nadziei spotkania się z Anielą. Gdyby nie przyjechała, jakże długiemi i ciężkiemi stałyby się dlań owe godziny gwarliwej wesołości.
Loriot ukazał się przed domem z wielkim bukietem, związanym białą wstążką przy butonierce.
— Czy wiesz, Loiseau, która godzina? — zawołał.
— Wiem, jedzmy zatem — Odparł narzeczony. — Opóźniający się przybędą za nami do merostwa. Misticot — dodał — pójdź jako drużba, sprowadź narzeczoną. Niech wszyscy do powozów wsiadają.
Chłopiec nie dał sobie tego powtórzyć dwa razy. Pobiegł jak strzała na schody i za chwilę ukazał się dumny, z tryumfującą miną, prowadząc pod rękę Wiktorynę Béraud. Za nimi wyszedł przed dom cały tłum zebranych.

XXIV.

W chwili, gdy ów orszak weselny podchodził ku powozom, ukazał się Fryderyk Bértin, mechanik bez mechaniki, włóczęga po bulwarach Batignolles i de Clichy, ubrany z najgorszym gustem, pretensyonalnie.
— A przybywajże, próżniaku, łapimucho! — zawołał nań Loiseau.
— Wiecznie się ten człowiek opóźnia... — wymruknął Piotr Béraud — mimo, iż nie nad pracą, trawi godziny.
Melania pochyliła się ku wdowie Perrot, pytając zcicha:
— Ach! jakiż piękny chłopiec... kto to jest?
— Jakto... nie znasz go?... odparła praczka z uśmiechem.
— Nie znam.
— Ależ to twój kuzyn, Fryderyk Bértin. Na nieszczęście, ów łotr jest rzeczywiście pięknym.
— Czemże się on zajmuje?
— Biega za dziewczętami..!
— Ależ to nie jest zajęcie, któreby...
— Rzecz naturalna... biorąc w ścisłem znaczeniu... Lubią go jednak dziewczęta... — przerwała wdowa.
— Dzień dobry, ciotko Perrot! — ozwał się Fryderyk, podchodząc. — Pani! — dodał, składając głęboki ukłon Melanii, której elegancya i wykwintność stroju zwróciły jego uwagę.
— Ależ to twoja kuzynka, Melania Gauthier — mówiła, śmiejąc się, wdowa Perrot; — czyliż jej nie poznajesz? Kiedyś mówiłam ci o niej...
— Mówiłaś, ciotko, że kuzynka Melania jest piękną, lecz widzę, że jest sto razy piękniejszą, niż sądziłem, a ztąd to nie przypuszczałem, aby to ona być mogła.
Melania zarumieniła się zadowolona.
— Jesteś nader uprzejmym, kuzynie... — odpowiedziała. — Lecz czyli szczerze to mówisz?
— Spojrzyj mi w oczy, kuzynko, a wyczytasz w nich, co myślę.
Dziewczyna uśmiechnięta utkwiła wzrok w twarzy pięknego chłopca, który stał przed nią, pomuskując wąsika. Spuściła jednakże oczy szybko ku ziemi, owładnięta dziwnem, nieznanem dotąd uczuciem.
Wzrok Fryderyka Bértin przenikał nawskroś jej całą istotę, sprawiając jej roskosz w połączeniu z trwogą.
— Siadać do powozów! panowie i panie! — zawołał głośno Misticot. — Pan mer nie lubi wyczekiwać.
Wszyscy zaproszeni pośpieszyli zająć miejsca w powozach.
Fryderyk ulokował się obok Melanii, we wspaniałem lando, jakiem przyjechała.
— Do licha! — zawołał Misticot, ujrzawszy jakąś parę, dążącą w stronę domu po trotuarze. — Otóż jeszcze dwie osoby do pomieszczenia. Szczęściem, żem zachował dla siebie ten powóz. Tu, państwo! — wołał: — tu. do mnie... proszę!
I umieścił dwoje przybyłych w głębi powozu, kupionego przez Loriota od Irlandczyka.
— Ja siądę na kozioł... — rzekł — tym sposobem będę widział wszystkich, jadących przed sobą.
Orszak wyruszył z miejsca, ścigany wzrokiem ciekawych, wyglądających oknami i zatrzymujących się na trotuarach.
Wkrótce zatrzymano się przed merostwem.
Vandame wychylił się przez drzwiczki powozu, śledząc wzrokiem wokoło. Nagle jego spój rżenie radością zabłysło. Spostrzegł okazałe lando, stojące przed budynkiem merostwa. Poznał powóz Juliusza Verrière.
Bankier dotrzymał więc przyrzeczenia. Aniela z nim przybyła zapewne.
Młody oficer rad był wyskoczyć coprędzej, wbiedz pierwszym do biura, by ujrzeć tę, którą tyle kochał, zmuszonym był jednak zostawić pierwszeństwo ślubnemu orszakowi, z narzeczonymi na czele, czekając na swoją kolej.
Powozy zatrzymywały się jedne po drugich przed drzwiami merostwa. Wszyscy wysiedli, idąc głównemi schodami za narzeczonymi.
Woźny, przybrany w granatowy mundur ze srebrnemi guzikami, z czapką w ręku oczekiwał na pierwszym przedziale schodów, by poprowadzić oblubieńców do sali małżeństw.
— Pan mer przybędzie za kilka minut... — rzekł do Wiktoryny — racz pani przejść do sali i spocząć.
Wejście orszaku gwarem napełniło salę.
Vandame, próg przestąpiwszy, rzucił ciekawe spojrzenie. Twarz jego zapromieniała radością. Dostrzegł Anielę w towarzystwie ojca i siostry Maryi.
Dziewczę spostrzegło go natychmiast. Spojrzenia ich się spotkały. We wzroku młodego oficera zawierał się cały poemat miłości. Aniela tkliwem odpowiedziała spojrzeniem.
Vandame gorąco pragnął zbliżyć się do swej kuzynki, posłyszeć dźwięk jej głosu; marzenie to jednak nie dało się zaraz urzeczywistnić z tej prostej przyczyny, że tak oboje narzeczeni, jak i wszyscy obecni, pociągnięci pozornem bogactwem bankieta i zewnętrznym blaskiem tegoż, zewsząd go otoczyli i Verrière pomimo woli zmuszonym był do ustawicznych powitań, ściskania rąk tym, których sponiżał w głębi serca.
Aniela przeciwnie z całą szczerością witała przybywających, odpowiadając serdecznemi uściśnieniami na okazywaną życzliwość.
Piotr Béraud, stary gałganiarz, krzepką siłą swej ręki utorowawszy drogę wśród tłumu, zbliżył się do bankiera i obejmując dłoń jego silnym uściskiem, zawołał:
— Dzień dobry, szwagrze!... No... jakże zdrowie? Nie idziemy przez życie jednakowemi drogami..... prawda?... A ztąd nie spotkaliśmy się tak dawno! Ha! tyś szczęśliwy... nie potrzebujesz wygrzebywać haczykiem gałganów pod śniegiem i deszczem. Spoczywasz na miękkim fotelu, w ogrzanem biurze... Jak ja w gałganach, ty przewracasz w biletach bankowych... Lecz to ci służy dobrze, jak widzę — dodał, klepiąc poufale Verrièra po ramieniu. — Utyłeś niepomiernie!
Bankier zapłonął, jak indyk.
Rzucił gniewne spojrzenie na Anielę, pełne wymówki, iż naraziła go na słuchanie podobnie trywialnych dowcipów ze strony ludzi o tyle niższych od niego pod każdym względem.
Piotr Béraud mówił dalej:
— Być może, odpowiesz mi, szwagrze, iż chcąc tak utyć na słoninę, jak ty utyłeś, trzeba szachrować na giełdzie? Otóż nieszczęściem, ja szachruję tylko gałganami... No... w przybliżeniu, jest to prawie jedno i toż samo...
— Masz zawsze jakiś żart na pogotowiu, kochany panie Béraud... — odpowiedział bankier z uśmiechem. Lecz wszystkie te twoje maksymy są jak świat stare, jak mówi Tomasz Vireloque.
— Jaki Tomasz Vireloque?... nie znam go — odparł gałganiarz, nie wiedząc w rzeczy samej, czy istniał kiedy jaki Gavarni.
Fryderyk Bértin zbliżył się do Pawła Béraud, kochanka Joanny Desourdy, i oba słuchali rozmowy pomiędzy dwoma przybyłymi.
— Nieźle się zaczyna... — szepnął Bértin do ucha kuzynowi. — Ojciec Piotr nie cierpi Verrièra. Gdy stary galganiarz zaprószy sobie głowę, rzecz na ostre pójść może.
Otoczono Anielę i siostrę Maryę.
Bankier, spostrzegłszy Vandama, zbliżył się ku niemu, chcąc tym sposobem usunąć się od Piotra Béraud.
— Wszyscy ci ludzie, mój drogi — rzekł, ściskając rękę porucznika — są to istoty nie do zniesienia! A!... — dodał, z ulgą oddychając; — żałuję, żem uległ żądaniom Anieli i gotów jestem, na honor, odjechać przed obrzędem, zabrawszy ją z sobą!
— Pobłażania... mój wuju... nieco pobłażania... — rzekł Vandame, obawiając się, ażeby Verrière nie spełnił swej groźby. — Brak im wykształcenia, to prawda. Lecz wszyscy oni są to poczciwi ludzie, a w dodatku i nasi krewni.
— Ha! napój przygotowany... — rzekł bankier — wypić go trzeba. Skoro przybyłem, zostanę. Lecz wielki Boże... jakież towarzystwo... jakie zebranie!
Poczem, zmieniając nagle przedmiot rozmowy, zapytał:
— Nie widziałem cię już od kilku dni u nas... dlaczego nie przychodzisz?
— Sądziłem bowiem... — rzekł Vandame zakłopotany.
— Gniewasz się może, żem ci szczerze objawił mą wolę względem Anieli? — przerwał mu bankier. — Niesłusznie to czynisz. To, com ci wówczas powiedział, nie powinno zrywać stosunków pomiędzy nami. Wiesz, czego żądam, a czego sobie nie życzę... Od ciebie zależy działać rozsądnie w tym razie.
— Byłem mocno zatrudnionym — szepnął oficer. — Mówią o wysłaniu naszego pułku do Tonkinu...
— Brawo! to byłoby doskonaleni dla ciebie pod każdym względem... — zawołał Verrière. — Najprzód mógłbyś się tam odznaczyć i otrzymać awans, a powtóre, zmusiłoby cię to do porzucenia szalonego projektu usunięcia się ze służby i złamania tem całej swej świetnej karyery... Żenić się w tak młodym wieku... jakież głupstwo... szaleństwo! Ach! gdyby mnie ktoś przestrzegł wtedy, gdym to chciał uczynić! O ożenieniu się myśleć wtedy należy, gdy się ma ustaloną pozycyę... gdy się czuć pocznie, że reumatyzmy łamać poczynają...
— Mówisz więc, wuju, że żonę wtedy jako dozorczynię wziąść trzeba? — odparł porucznik z ironią.
— Ma się rozumieć... odgadłeś myśl moją... Otóż co trzeba uczynić! I gdybyś zechciał posłuchać rady człowieka, który świat poznał i życie, zastosowałbyś się do niej.
Każdy wyraz bankiera padał na serce Vandama, jak kropla rozpalonego ołowiu. Widział, iż nic się spodziewać nie może, nic... absolutnie ze strony tego dzikiego samoluba, który jego szczęście dzierżył w swych szponach.

XXV.

Podczas, gdy zasmucony rozmyślał nad tem wszystkiem, szmer dał się słyszeć między obecnymi.
Nowa osobistość weszła do sali małżeństw.
Osobistością tą był wicehrabia Jerzy de Nervey, wysoki, dwudziestopięcioletni mężczyzna, o wybladłej twarzy, zapadłych policzkach, szklistem, rybiem wejrzeniu.
Rzadkie jego włosy, przedzielone na środku głowy na dwie równe części, przylegały kępkami do wyłysiałego czoła. Drobny, jasny wąsik puszył się nad jego zwierzchnią wargą.
Jerzy de Nervey odznaczał się wyjątkową chudością; miał długie, suche ręce, długie nogi, co nadawało mu pozór olbrzymiego pająka.
Drobny, suchy kaszel wstrząsał co kilka minut jego zapadłemi piersiami. Nie potrzebujemy dodawać, iż ubiór tego młodzieńca był ostatnim wyrazem mody i szyku.
— Otóż i mój siostrzeniec! — zawołał Piotr Béraud, podchodząc ku przybyłemu. — Wicehrabia! moje dzieci... — dodał, zwracając się ku obecnym; — wicehrabia!... Witam cię, wicehrabio... jakże twe zdrowie?
I pochwyciwszy rękę młodzieńca, opiętą w rękawiczkę, ścisnął tak silnie, że Jerzy de Nervey zachwiał się na swych cienkich nogach i mało nie upadł.
— Dobrze... bardzo dobrze... — odrzekł, kaszląc; — jestem zdrów, silny, jak turek.
— Wszakże nie wyglądasz na to, mój chłopcze... — mówił dalej stary gałganiarz. — Jedz pastylki ślazowe... i pij tran rybi, a nadewszystko nie idź za przykładem tego głupca, Loiseau! Gdyby ci bowiem przyszła myśl żenienia się, musiałbyś w dniu swych zaślubin zamówić jednocześnie jodłę dla siebie na trumnę.
Wszyscy się głośno roześmieli.
— Zawsze żartowniś z ciebie, wuju Béraud — odparł Jerzy z lekką urazą i obrócił się plecami do starego gałganiarza, witając Anielę wraz z siostrą Maryą, a następnie Juliusza Verrière, rozmawiającego z Vandamem, który, korzystając z nadejścia wicehrabiego, zbliżył się do Anieli, szepcąc jej zcicha:
— Jakżem szczęśliwy, widząc cię, ukochana! Przez te dni, zdała od ciebie, nie żyłem prawie. Ach! gdybyś wiedziała, z jakiem upragnieniem wyczekiwałem tej chwili! Drżałem na samą mysi, ażeby wuj nie zmienił czasem postanowienia i nie odwołał przybycia wraz z tobą!
— Słusznie obawiałeś się, kuzynie... — odpowiedziało dziewczę; — ojciec nie chciał przyjechać w rzeczy samej... Ja jednak tak wiele sobie zakładałam na naszem spotkaniu, tak silnie o to na niego nalegałam, iż wreszcie uledz musiał mym prośbom.
— Ach! jakżeś dobrą... ileż cię kocham!
— Bądź ostrożnym... — przerwało dziewczę z obawą; — posłyszeć nas mogą.
Na tem zakończyła się rozmowa dwojga zakochanych.
Jerzy de Nervey, opuściwszy bankiera, zbliżył się do Melanii Gauthier i położył rękę na jej ramieniu, chcąc zcicha mówić coś do niej.
— Co znaczą te nieprzyzwoite maniery? — zawołała dziewczyna; — odejdź! Chcesz-że mnie skompromitować wobec swej całej rodziny?
— No... no! nie gniewaj się, moja ty świegotliwa przepiórko... — odparł wicehrabia.
— Odejdź! — mówiłam... — powtórzyła niecierpliwie. — Należy zachować pozory... Przez dzień cały jesteśmy dla siebie tylko kuzynami... Wieczorem odwieziesz mnie, jeśli zechcesz.
— Cóż począć z tobą? nakazujesz... słuchać należy... — odrzekł żartobliwie i zakaszlawszy się, odszedł do Eugeniusza Loiseau, prosząc go o przedstawienie siebie narzeczonej.
Przez ten czas Fryderyk Bertin, pochyliwszy się ku Melanii, szepnął jej cicho:
— Szczęśliwy kochanek!
— Idyota! — odpowiedziała z pogardą, wyruszając ramionami. — Co jednak począć... znosić go trzeba!
Jednocześnie zabrzmiał głos woźnego, uroczyście wygłaszający.
— Pan mer!
Wszystkie rozmowy nagle ucichły; we drzwiach ukazał się ów urzędnik stanu cywilnego, szarfą przepasany, w towarzystwie sekretarza.
Przyszli małżonkowie wraz ze świadkami zajęli miejsca na fotelach, ku temu przeznaczonych, i rozpoczęła się krótka formalność cywilnego małżeństwa.
W kilka minut po ukończeniu takowej wszyscy wychodzić zaczęli, wsiadając do powozów dla udania się do kościoła.
Vandame zajął miejsce w lando swojego wuja, Verrièra. Jerzy de Nervey wsiadł do powozu Melanii.
Obrzęd religijny zaślubin wkrótce się ukończył.
Misticot, jak wiemy, umieścił dwie osoby w powozie sprzedanym przez Will Scotta Loriotowi, a pozostawionym do jego dyspozycyi. Dwiema temi osobami byli dwaj warsztatowi koledzy Eugeniusza Loiseau.
— Wsiadajcie, chłopcy, prędko... — mówił do nich — muszę naprzód jechać dla przekonania się, czyli wszystko w Salonie rodzinnym przygotowano jak należy. Jedziemy razem... siadajcie!
To mówiąc, wdrapał się na kozioł, wołając na woźnicę:
— W drogę, mój stary... a żywo! Musimy stanąć na miejscu o dwadzieścia minut przed przybyciem weselnego orszaku.
Poczem, oparłszy nogi na przedniej desce siedzenia, pokrytej dywanikiem, rozmyślać począł.
Przyszła mu na myśl Aniela Verrière. Zajęty weselnemi swemi obowiązkami, zaledwie powitać ją zdołał.
— Jej papa ma dziś dyabelnie cierpką minę... — rzekł sam do siebie. — Ten człowiek nie podoba mi się... nie... wcale! Szczęściem, że panna Aniela jest inną zupełnie. Jest tak uprzejmą, tak grzeczną dla każdego... Wcielona miłość! I jej kuzynka to również zacna kobieta... Obiecały mi obie kiedyś dopomódz... i jestem pewien, że dotrzymają przyrzeczenia... O! będę miał silne protektorki... jestem tego pewny! Trzeba pomówić z niemi dziś, po uczcie weselnej.
Tak rozmyślając, ów chłopiec, żywy z natury, poruszał bezustannie nogami, ściągnąwszy na swoją stronę dywanik, który, zsunąwszy się, spadł na bruk ulicy, odkrywając drewnianą deskę siedzenia.
Misticot, rzuciwszy wzrokiem na dół wypadkowo, zastanowił się nagle.
— A! mój kochany... — zawołał, trącając łokciem woźnicę — zdaje mi się, żeśmy mieli pod nogami dywanik?
Woźnica spojrzał na dół.
— W samej rzeczy, mieliśmy go... — odrzekł.
— Cóż się więc z nim stało?
— Do czarta! poruszasz tak bezustannie nogami, żeś go wyrzucił zapewne.
— E! niewielka szkoda... — rzekł chłopiec — Loiseau zapłaci Loriotowi.
I spojrzał powtórnie na deskę, ogołoconą z nakrycia.
Punkt biały, błyszczący, zwrócił jego uwagę.
Odblask metalu uderzył wzrok jego.
Chłopiec pochylił się, ażeby podjąć ów przedmiot.
— Co to jest? — zapytał woźnica.
— Zdaje mi się, że to drobna moneta, dziesięć sous, którą ktoś w szparę zaprószył — odrzekł Misticot; — zaraz się o tem przekonamy.
I podważywszy paznogciem, wyjął ów przedmiot.
— Podzielmy się nią... — począł woźnica żartobliwie.
— Ach! to nie pieniądz... — zawołał chłopiec. — To srebrny medalik.
Tu zaczął go oglądać z uwagą.
— Medalik... podobny do tych, jakie sprzedawałem na Montrmartre przy kościele.
— Wołałbym dziesięć sous... — mruknął powożący.
Misticot oglądał znaleziony przedmiot uważnie.
We środku medalika spostrzegł maleńką dziureczkę.
— Rzecz dziwna... — zawołał; — ów medalik z tem uszkodzeniem jest zupełnie podobnym do tego, jaki sprzedałem Will Scottowi... w restauracyi Pod królikiem A. Gill. Zkąd on się tu znalazł?
Nagle uderzył się w czoło. Myśl jakaś mu zabłysnęła.
— A zatem ja się nie omyliłem... — mruczał sam do siebie. — Woźnicą, jakiego widziałem u ojca Loriota, przybywającego z powozem, był on! Ja go więc dobrze poznałem, mimo, iż temu zaprzeczał. Ten medalik jest tego dowodem... upuścił go, jadąc... Medalik wpadł w szparę, między dwie deski. Tak! owym woźnicą był Will Scott. Dlaczego jednak zapierał się tego?... Zkąd przyprowadził ów powóz? Co to wszystko znaczy? W tem się coś niejasnego ukrywa... Ja to zbadać muszę...
Tu zatrzymali się przed restauracyą w Saint-Mandé.
Chłopiec, wsunąwszy w kieszeń medalik, zeskoczył z siedzenia, podczas gdy koledzy Eugeniusza Loiseau wysiadali zarówno.
Właściciel zakładu, posłyszawszy turkot zajeżdżającego powozu, wybiegł przed dom.
— Wesele powraca? — zapytał.
— Tak, panie... — odparł Misticot — polecono mi jako drużbie jechać wprzód dla sprawdzenia, czy jest wszystko gotowem na przyjęcie gości i dla rozdzielenia miejsc przybywającym.

XXVI.

— Punktualność jest moją, panie, dewizą... — rzekł z dumą restaurator. — Czekam na orszak weselny... Przygotowałem kartki dla zapisania nazwisk... Masz pan przy sobie listę zaproszonych?
— Tak... — odrzekł chłopiec. — Natychmiast zajmę się tą pracą.
— Proszę pójść za mną.
Tu gospodarz wprowadził chłopca do wielkiej sali, gdzie stał stół nakryty.
Arnold Desvignes z serwetą pod lewem ramieniem, przybrany we frak i biały krawat, jak lokaj z pierwszorzędnej restauracyi, stał przy drzwiach, oczekując.
Zadrżał, spostrzegłszy Misticota, którego poznał za pierwszem spojrzeniem.
— Znów ten chłopiec!... — wyszepnął. — Szczęściem, iż zmieniłem się do niepoznania.
— Oto wytworny służący... — rzekł restaurator, wskazując na Arnolda; — oddaję go do pańskiej dyspozycyi. Pooznaczaj pan z nim miejsca dla każdego. Ja do kuchni pójść muszę.
— Dobrze.
— Służący ten nazywa się Dezyderyusz.
Tu odszedł, pozostawiwszy Misticota z Arnoldem.
— Jestem na pańskie rozkazy... — rzekł ten ostatni, rzuciwszy okiem w zwierciadło dla upewnienia się, czy w jego postaci coś zdradzićby go nie mogło.
— Ha! ha! — zaśmiał się głośno Misticot; — nie jesteś już bracie, niestety, młodym, jak widzę... mimo całego szyku, jaki sobie chcesz nadać... Zdradzają twój wiek siwiejące nieco faworyty. Czy umiesz pisać?
— Bardzo wprawnie.
— A zatem usiądź tu i pisz na kartkach nazwiska, jakie ci podyktuję... Spieszmy się... mało nam czasu pozostaje.
— Załatwimy to w ciągu trzech minut — odrzekł mniemany Dezyderyusz, maczając pióro w kałamarzu.
Misticot dyktował nazwiska. Arnold na kartkach je zapisywał.
— Ależ ty piszesz wytwornie! — zawołał chłopiec — właściwsze dla ciebie miejsce byłoby w biurze, niż przy talerzach w restauracyi.
W parę minut ukończyli robotę.
— Teraz rozdzielmy miejsca... — rzekł Misticot, biorąc kartki i kładąc je przy każdem nakryciu. — Najprzód nowozamężna i jej małżonek, jedno naprzeciw drugiego, na honorowych miejscach. Po lewej stronie nowozamężnej stary Piotr Béraud; po prawej bankier Verrière. Dalej panna Aniela Verrière. Następnie wdowa Perrot... jej ciotka... dla wieku poszanowanie. Obok panny Verrière pan Vandame... oficer artyleryi. Tak mi się coś zdaje, że to im będzie przyjemnem obojgu. Obok bankiera Verrière panna Melania Gauthier... Wdowa Perron obok ojca Béraud. Pogodzą się oboje co do wysuszania kieliszków.
I tak kolejno kładł kartki przy każdem nakryciu.
— Tak wiec... — myślał Arnold Desvignes — poznam nietylko nazwiska, lecz i postacie całej rodziny Edmunda Béraud.
Nie wychodząc z tej sali, będę ich mógł doskonale obserwować, wystudyować wady i charakter każdego, co mi ułatwi znakomicie rozwinięcie dalszych mych planów. Dokonawszy podziału miejsc, Misticot wyszedł przed dom, oczekując tam przybycia weselnego orszaku.
— Byłem pewien, że mnie nie pozna... — wyrzekł mniemany Dezyderyusz, spoglądając za nim. — Najmniejsza łączność nie istnieje pomiędzy mną, dzisiejszym lokajem, a owym anglikiem, któremu on niegdyś na Montmartre sprzedał medalik. Nie mam się czego obawiać.
I uspokojony, myślał jedynie o służbie, jaką miał kierować, mając pod swemi rozkazami dwuch młodszych lokajów.
Zaturkotały koła przed domem; rżenie koni słyszeć się dało.
Przybył orszak weselny.
Rumor powstał w całym budynku.
Misticot biegał, wprowadzając damy do małego gabinetu, przeznaczonego dla nich na składanie tam szalów, okryć i książek do nabożeństwa.
Następnie zbliżył się do Anieli Verrière.
— Ani w merostwie, ani w kościele — rzekł — nie zdołałem złożyć mego uszanowania. Racz pani wybaczyć... Nie z mojej to winy. Pamiętam o ile pani dobrą dla mnie się okazałaś... Serce moje jest przepełnione wdzięcznością!..
— Prosiłam cię, ażebyś przyszedł do nas do pałacu — odrzekła panna Verrière. — Dlaczegoś tego nie uczynił?
— Nie śmiałem...
— To źle... źle bardzo. Chcę, aby cię mój ojciec poznał... Może to być z pożytkiem dla ciebie. Korzystając z naszego dzisiejszego spotkania, przedstawię cię jemu, przemówiwszy za tobą.
— Jakże mam pani dziękować za tyle łaski? Jednocześnie wzywano drużbę na wszystkie strony.
Misticot musial odejść, przerwawszy rozmowę.
W kilka minut później, wszedłszy do salonu, w którym siedzieli zebrani, wygłosił uroczystym tonem:
— Panowie i panie, śniadanie na stole! Panowie, raczcie damy poprowadzić.
Za chwilę wszyscy zasiedli przy stole na miejscach oznaczonych imiennemi kartkami.
Desvignes na widok wchodzącej Anieli uczuł, iż mu się myśli w głowie mięszają, a krew w żyłach płonie.
Dziewczę to, którego wspomnienie dręczyło go bezustannie, którego obraz przesuwał się wciąż przed jego oczyma we śnie i na jawie, wydało mu się obecnie sto razy piękniejszem, niż w czasie owej podróży z Marsylii do Paryża. Obrzucił spojrzeniem pełnem nienawiści siedzącego przy niej oficera artyleryi.
— Wszystko to zmieni się niezadługo... — wyszepnął — bądźmy cierpliwi!
I, siłą woli rozproszywszy wzburzenie, zajął się jako lokaj posługą w Salonie rodzinnym.
Pośród ogólnej wrzawy, jaka nastąpiła przy zapełnieniu sali, nie mógł odrazu objąć wzrokiem wszystkich obecnych. Nagle, obchodząc stół wokoło, spostrzegł między zaproszonymi Loriota.
— Otóż właściciel fiakra, który odwoził ze stacyi do Hotelu Indyjskiego Edmunda Béraud — wyszepnął — i on więc zna tę całą rodzinę... Dobrze o tem wiedzieć.
Podczas pierwszych dań śniadania, w zebraniu panowała cisza, prawie milczenie. Było już późno, każdy był głodnym, myślano więc tylko o zaspokojeniu żołądków.
Zajadano z apetytem.
Verrière jedynie nie dzielił ogólnego zadowolenia. Zaledwie końcem widelca dotykał potraw na talerzu.
— Niesympatyczna fizyonomia tego bankiera... — pomyślał Desvignes. — Zła to być musi natura... Przysiągłbym, że przybył tu wbrew własnej woli i chęci... Czuje się być nie w swojem otoczeniu i jawnie to okazuje, mimo, że oni wszyscy są jego krewnymi. Lecz... — dodał, wpatrując się weń zdaleka — ja coś innego jeszcze w nim odkrywam. Twarz jego nietylko wyraża niechęć, znudzenie, ale jakąś głęboką troskę... obawy. Miałżeby ów krętacz znajdować się w złych interesach? Ileż trwałych i silnych pozornie fortun w proch się rozpada za jednem ciosu uderzeniem? Należałżeby i on do tej liczby? Ach! gdyby tak było, miałbym już naprzód wygraną w mem ręku!
Desvignes zwrócił następnie uwagę na wicehrabiego de Nervey.
— Temu to — rzekł — zaledwie kilka miesięcy do życia pozostaje. Nie ma co nim się zajmować. Porozumiewa się wzrokiem z Melanią Gauthier... O! tam między nimi coś więcej istnieje po nad kuzynostwo.
„Ów Paweł Béraud — mówił dalej, rozpatrując wszystkich kolejno — to samolub ostatniego rodzaju. Zadowolony z siebie i wyłącznie sobą zajęty, z tym łatwa będzie sprawa.
„Stary Piotr Béraud, w którego szklanki wina wsiąkają, jak woda w gąbkę, z nosem rubinowego koloru, na tego też łatwo będzie sposób odnaleźć.
Tu przerwał. Poczęto obnosić następne dania, przy których zebranie nieco się ożywiło.
I Verrière nawet nieco się rozweselił, patrzył mniej ponuro. Wzniósł pierwszy toast za pomyślność młodych małżonków, przyczem ofiarował Wiktorynie ślubny podarek.
Było to safianowe pudełko, zawierające wewnątrz piękny złoty zegarek z łańcuszkiem, co ucieszyło nadzwyczaj nowozamężną, a Piotrowi Béraud dało sposobność do nowych dowcipów.
— Otóż prawdziwie bankierski podarunek! — zawołał. — Zegarek jak dla księżniczki! Nieszczęściem jednak Wiktoryna nosić go pewno nie będzie... Chyba raz jeden, gdy go poniesie do lombardu...
Ogólny wybuch śmiechu przyjął ów zręczny żart starego gałganiarza.
— Kto wie, mój szwagrze — mówił on dalej — czy procent z jakiej odsetki nie przydałby się lepiej tym dwojgu głuptasom którzy się pożenili, nie mając grosza tak jedno, jak drugie!
— Lecz nie... nie! mój stryju! — zawołała żywo Wiktoryna. — Ten piękny zegarek sprawia mi stokroć większą przyjemność nad wszelkie pieniądze.
Tu powstawszy, poszła złożyć podziękę Verrièrowi.
Aniela wsunęła już w rękę nowozamężnej swój skromny podarek. Był to maleńki woreczek, zawierający w sobie pięćset franków w nowych złotych luidorach.
Wiktoryna nie posiadała się z radości. Te kilkadziesiąt sztuk złota jakże się mogły jej przydać w razie nieprzewidzianej potrzeby!
Odtąd szczera wesołość ogarnęła wszystkich. Gwar powstał na sali, z czego korzystając, Vandame i Aniela zaczęli poufniej z sobą rozmawiać, do czego sposobności dotąd znaleźć nie mogli.


XXVII.

— Ukochany mój... — szepnęło dziewczę porucznikowi — wierzaj mi, iż jeżeli nalegałam na ojca, aby tu przybył, to jedynie tylko dla widzenia się z tobą. Bądź przekonanym, iż mimo wszelkich przeszkód, jakieby nastąpiły, ja niezmienną dla ciebie pozostanę!
— Ach! gdybyś wiedziała, ile cierpię!... — rzekł zcicha Vandame — straciłem wszelką nadzieję...
— To właśnie, czego czynić nie powinieneś! Mnie również przygnębia ciężko opór ze strony ojca, zachowuję jednak nadzieję, a ona zbroi mnie siłą, energią... Tak! nie utracę jej nigdy...
— Mówiłaś co ze swym ojcem w tym względzie? Próbowałaś go zmiękczyć, nakłonić?
— Nie.
— A dlaczego?
— Ponieważ tym pośpiechem wszystko zniweczyćbym mogła. Poco go drażnić i pogorszać położenie daremnie? Zresztą nie mnie to pierwszej walkę rozpocząć wypadnie.
— A komuż?
— Siostra Marya wystąpi w tym razie, nasz anioł opiekuńczy. Ona bronić będzie naszej sprawy sto razy lepiej, goręcej, niż gdybym ja to uczynić zdołała. Posiada ona, czyli raczej posiadała, wielki wpływ na mojego ojca. Mówię posiadała, ponieważ od pewnego czasu wszystko się zmieniło. Tak ona, jak i ja zarówno, nie poznajemy mojego ojca; stracił humor, stał się zgryźliwym zgorzkniałym. Zapytujemy siebie nawzajem obie, jakie powody mogły sprowadzić w nim tak nagłą zmianę... Zapewne i tyś to zauważył?
— Tak, w rzeczy samej... dostrzegam, iż wuj sposępniał, stał się drażliwym, zdenerwowanym.
— Rozmawiałeś z nim dziś rano w merostwie... Cóż ci powiedział?
— To, co mnie mocno zmartwiło...
— Cóż takiego nareszcie?
— Powiedział, że dom jego nie jest dla mnie zamkniętym, lecz pod warunkiem, abym zapomniał o mych dziecinnych marzeniach i wyrzekł się swoich projektów. Nie jestże to wyraźną z jego strony odmową? Ach! droga, ukochana... widzę, że ojciec twój nigdy na związek nasz nie zezwoli!
— Nigdy! bywa często nic nieznaczącym wyrazem. Jeden z wielkich naszych poetów cudnie określił to w pięknym swym wierszu: „Przyszłość... nie należy do nikogo... przyszłość należy do Boga!“ A ponieważ niepodobna nam zwalczyć, obecnie oporu mojego ojca, czekać będziemy...
— Czekać?...
— Tak... dopóki nie zostanę panią mej woli przez dojście do pełnoletności.
— Dwa lata więc oczekiwania!...
— Dwa lata prędko przeminą...
— O! nie mów tego... to cała wieczność!... Przez ten czas tak długi, co zemną się stanie... co stać może? Czy zdołam żyć zdała od ciebie?
— Zdała odemnie? — powtórzyła z trwogą Aniela. — Co ty powiadasz... dlaczego?
— Rozgniewałbym do najwyższego stopnia twojego ojca, podając się do uwolnienia ze służby; wyraźnie mi to powiedział. Zresztą to uwolnienie się w obecnych okolicznościach mogłoby i dla mnie być nader szkodliwem... Życie moje należy do mego rodzinnego kraju, a w im większem ów kraj znajdzie się niebezpieczeństwie, tem bardziej chronić mi się przed tem nie należy.
— Och! nie mów tak... nie mów... — zawołało dziewczę z boleścią. — Przestraszasz mnie... i głębszym jeszcze smutkiem okrywasz mą duszę. Wszakże zgodziłeś się na zażądanie uwolnienia z armji, jeśli zostanę twą żoną... Byłam szczęśliwą nad wyraz... dumną z tej twojej ofiary... wiedząc, ile cię ona kosztowała! Dlaczego więc zaniechać chcesz tego zamiaru i trwożysz się oporem mojego ojca, skoro ja ci obiecuję, przyrzekam, że go złamiemy? Nie oddalaj się odemnie... proszę... zaklinam! To oddalenie... o! ja przeczuwam... to nie jest zmiana garnizonu... to wyjazd! twój wyjazd do krain dalekich... na pole bitwy! Tak... ty chcesz jechać do Tonkinu! Ach! czyliż już ufność we mnie straciłeś zupełnie? Czyliżeś zwątpił o mojem sercu i mej stałej woli? Chceszże więc, nie zaślubiwszy, wdową mnie pozostawić?
Vandame siedział w milczeniu. Aniela mówiła dalej:
— Otóż ja pragnę ciebie przekonać, że miejsce twoje jest w Paryżu, a nie na dalekim wschodzie. Zajmujesz się ważnym wynalazkiem dla artyleryi... dla udoskonalenia broni. Obowiązkiem jest twoim poświęcić się w zupełności temu wynalazkowi i doprowadzić go do najwyższego ulepszenia... Tak działając, staniesz się dla kraju prawdziwie pożytecznym. W Tonkinie będziesz jednostką wśród wielkiej liczby, w Paryżu staniesz się inteligencyą... wyjątkową siłą! Zostań więc, jeżeli nie przez miłość dla mnie, to przez miłość dla Francyi, którą tak kochasz!... Jesteś w dobrych stosunkach ze swymi dowódzcami. Jedno słowo wystarczy, ażeby zatrzymali cię w kraju. A to słowo... ty je powiesz... wszak prawda? Przyrzeknij mi, że je powiesz... Ach? bo gdybyś trwał w swoim zamiarze odjazdu, doprowadzisz mnie do szaleństwa!
Porucznik chciał odpowiedzieć.
Zagłuszył go gwar nagle wzniecony.
Wzniesiono nowy toast na cześć nowozaślubionych.
Wszyscy z miejsc swoich powstali.
— No! a teraz... — rzekł Piotr Béraud, nieco podchmielony — po ukończonem śniadaniu możebyśmy urządzili wycieczkę do Winceńskiego lasku?
Propozycyę tę oklaskiem przyjęto.
— Powozy są gotowemi... — rzekł Loriot.
— Nie... nie! nie powozami, lecz pieszo! — zawołał Loiseau. — Powozy po nas przyjadą i zatrzymają się nad jeziorem Dusmesnil, około piątej godziny. Potrzeba nam ruchu, powietrza. Ci, którzy nie lubią przechadzki, mogą pojechać... Wolność wyboru pozostawiani każdemu.
— Będę z tego korzystał, aby pozostać... — szepnął Loriot w ucho Misticotowi. — Widzisz, mój mały... — dodał żartobliwie — skrzynia jest dobrą i głowa także... lecz nogi już nosić mnie nie chcą.
— Zostań, ojcze Loriot — rzekł chłopiec; — ja ci dotrzymam towarzystwa.
— Ty?
— Tak, ja...
— Powiedz mi, dlaczego? Młodzież w twym wieku lubi biegać wraz z drugimi.
— Otóż dlatego, ojcze, iż mam ci coś ważnego do powiedzenia.
Nowozaślubieni wyszli z restauracji, reszta osób grupami za niemi postępowała. W Salonie rodzinnym pozostał jedynie Loriot, Misticot i kilku młodych mężczyzn, którzy poszli grać w bilard w przyległym pokoju.
Stary woźnica usiadł wraz z chłopcem w wielkiej sali, gdzie podano im piwo, podczas gdy mniemany Dezyderyusz wraz z dwoma służącymi uprzątał ze stołu, przygotowując nakrycia do obiadu.
Wychyliwszy część kufla, Loriot zapytał:
— No! o cóż chodzi? Otóż jesteśmy sami... Mówże więc teraz.
— Chcę ci, ojcze, udzielić przestrogę... ważną przestrogę... — wyrzekł Misticot poważnie.
— Ty mnie przestrogę? — odparł, śmiejąc się, Loriot — chyba ja tobie raczej takową?
— Kto wie? — zawołał podrostek figlarnie.
— Mówże więc, podczas, gdy będę palił moją Żanettę... Jest to nazwa, jaką nadałem mej starej fajce... No! słucham cię... gadaj!
— Przypominasz sobie, ojcze, ów dzień — zaczął Misticot, w którym przybyłem do ciebie wraz z Eugeniuszem Loiseau dla zamówienia na wesele powozów?
— Do czarta! pytasz mnie, czy sobie przypominam? Wszakżem ci mówił przed chwilą, że głowę jeszcze mam dobrą... Było to przed trzema dniami...
— Pamiętasz więc, żem wtedy mówił, jakobym w owym człowieku, który powóz przyprowadził, poznawał kogoś innego?
— Powóz... który kupiłem dzień pierwej... a którym ty dziś jeździłeś? — rzekł Loriot — pamiętam to doskonale.
— Otóż tu właśnie, chodzi, mój ojcze, o ów powóz i © osobistość, która ci go sprzedała.
— O powóz... i tę osobistość... zaciekawiasz mnie...
— Tak, o nich tu chodzi.
— O tego woźnicę, w którym poznawałeś klowna z cyrku Fernando?
— Tak... właśnie...
Arnold Desvignes, jak wiemy, uprzątał w wielkiej sali, chodząc, wracając, wydając służącym rozporządzenia, skutkiem czego kręcił się bezustannie koło małego stolika, przy którym siedzieli dwaj pijący piwo.
Nie mając powodu wystrzegania się, obaj głośno prowadzili rozmowę, w której mniemany lokaj restauracyi w przelocie chwytał niektóre zdania.

XXVIII.

Posłyszawszy wyrazy wypowiedziane przez Loriota: O tego woźnicę, w którym poznałeś klowna z cyrku Fernando? Desvignes zatrzymał się nagle i, podszedłszy do rogu stołu najbardziej zbliżonego ku obu rozmawiającym, słuchał ich chciwie.
— O tego samego... — mówił Misticot dalej — pamiętasz, ojcze, jakem ci wspominał iż on nazywa się Wiliam Scott.
Arnold nie tracił ani jednej sylaby.
— O niego to chodzi widocznie... — wyszepnął.
— Cóż zatem mój chłopcze? — pytał stary Loriot.
— Ów człowiek zaprzeczał, utrzymując iż nie jest Will Scottem.
— Boś się pomylił. Ileż kroć razy bierzemy jednych ludzi za drugich... Łudzi nas podobieństwo.
— Dzisiaj mam pewność iż się nie myliłem.
— Kłamałby więc zatem ów człowiek?
— Był to przebrany woźnica, przysiągłbym... Jak przysiągłbym zarówno, że ów powóz był ukradzionym.
— Co ty mówisz? — zawołał stary woźnica, podskoczywszy na krześle z zaniepokojeniem; ja więc miałbym być przechowywaczem kradzionych rzeczy?... Ja Loriot, znany z uczciwości w całym Paryżu! Ja, który w dobrej wierze kupiłem i zapłaciłem za konia z powozem tyle co warte były? Nie... nie! to wszystko są twoje urojenia, na i akie nie posiadasz dowodu.
— A jeśli ja ci go, ojcze, przedstawię?
— Kończ prędko tę sprawę... siedzę jak na rozżarzonych węglach.
— Posłuchał więc... Przed kilkoma dniami wszedłem do restauracyi Pod królikiem w Montmartre.
— Znam, znam ów zakład... Nieraz tam strojnych panów i panie woziłem.
— Will Scott wraz ze swym towarzyszem niejakim Trilbym znajdował się tam wtedy. Rozmawialiśmy, poczem sprzedałem każdemu z nich po jednym medaliku, jakiemi prowadzę handel stojąc w pobliżu kościoła.
— No... i cóż dalej?
— Otóż dziś rano po ślubie, jadać tu dla ostatecznego przygotowania wszystkiego na przyjęcie gości, wsiadłem na kozioł rzeczonej karocy, obok powożącego.
— Wiem o tem... Wincenty (bo nazywa się on Wincenty) mówił mi, że, przebierając nogami, wyrzuciłeś w drodze dywanik...
— Chciałem sam powiadomić cię o tem, ojcze Loriot, ponieważ to pociągnęło za sobą ważne odkrycie... Gdy spadł dywanik, spostrzegłem punkt, błyszczący w szparze, pomiędzy deskami. Schyliłem się ażeby podnieść ów przedmiot, sądząc że to dziesięć sous zapewne.
— A to nie była moneta?
— Nie.
— Cóż więc było?
— Mały posrebrzany medalik, ten który sprzedałem wtedy Will Scottowi w restauracji.
— Zkąd możesz wiedzieć, że to ten był właśnie? Wszystkie są one jednakie.
— A! otóż właśnie... ten się wyróżniał od innych... Miał pewną wadę... maleńką na środku dziureczkę, pochodzącą, być może, z niedokładnego zlutowania. Will Scott to zauważył, gdym mu sprzedawał medalik. Chciałem mu go na inny wymienić... Odmówił... Oto jest... przypatrz mu się, ojcze...
Tu Misticot, sięgnąwszy do kieszeni, wydobył medalik, podając go Loriotowi.
— To prawda... jest przedziurawiony... — rzekł tenże. — Być może, masz słuszność.
— Napewno... niezaprzeczenie! Trzebaby być głupcem, aby przypuścić, iż dwa medaliki miały jedną skazę w temże samem miejscu. Człowiek więc, który go zgubił, powożąc ową karocą, był Will Scott, jakiemu ten medalik sprzedałem. Wytłumacz mi więc teraz, ojcze Loriot, dlaczego ów anglik nie chciał wtedy być przezemnie poznanym? Musiał mieć, nieprawdaż... ważne ku temu powody? Dlaczego na razie, gdym mu powiedział, że go poznaje, tak zmieszał się nagle? Dlaczego wreszcie uciekł od nas tak prędko?
— Wszystko to daje wiele do myślenia... papo Loriot. Kryje się tu jakaś nieczysta sprawa... głowębym na to położył! Zkąd ten człowiek dostał konia z powozem, które ci sprzedał?
— Do pioruna! — zawołał z gniewem woźnica; — wszak mówił, że jego pan, wyjeżdżając z Paryża, sprzedać mu to kazał?
— Kłamał, jak łotr ostatni!... ponieważ na kilka dni przed tem widziałem go występującym jako klowna w cyrku Fernando. Och! ojcze Loriot, kto wie, czy ów powóz nie służył do spełnienia jakiej strasznej zbrodni?...
Desyignes, usłyszawszy te słowa, uczuł, że zimny pot spływa mu kroplami po czole.
— Do spełnienia zbrodni... — powtórzył Loriot, drapiąc się w głowę. — Kto wie, mój chłopcze... Nie po raz pierwszy się to wydarza... I mnie zarówno przed trzydziestu laty ukradziono mój fiakr na stacyi przy ulicy d’Assas, podczas gdym wszedł do sklepu z kolegami na kieliszek wina, a którego użyto do porwania młodej dziewczyny, jaką chciano zamordować. Dziewczyna ta została później żoną mego siostrzeńca, Edwarda Loriot, dzisiejszego doktora w szpitalu Charenton. Och! długa to i ciekawa historya.
— Widzisz więc... — rzekł Misticot.
— To wszystko być może, nie przeczę...
— Czy wiesz, ojcze, nazwisko, jakie ci podał Will Scott po przybiciu targu z tobą?
— Nic nie wiem... Pamiętasz przecie, że nie chciał napisać pokwitowania.
— Szkoda! zaprowadziłoby to nas może na ślady...
— Lecz o nazwisku jego można się dowiedzieć — zawołał Loriot.
— Gdzie?
— U Bonarda.
— Któż to jest ów Bonard?
— Właściciel składu win, u którego traktowaliśmy cały ten interes kupna powozu i konia. Przed jego kontuarem spotkałem tego woźnicę prawdziwego, czy przebranego... licho wie! Od tego kupca wynajmował on remizę i stajnię.
— Gdzie mieszka ten Bonard?
— Przy ulicy de Montreuil, na rogu alei Filipa-Augusta.
— Jest to rzecz ważna... — odrzekł Misticot w zamyśleniu.
— Cóż ty zamierzasz uczynić? — pytał Loriot.
— Najprzód chcę się upewnić, żem się nie pomylił.
— A później?
— Później... sam jeszcze nie wiem... Zależeć to będzie od okoliczności. Lubię rzecz prowadzić na pewnych podstawach. Nie znoszę, by ze mnie żartowano... Jeżeli ów tak zwany Wiliam Scott ukrył się... no! będę się go starał zdemaskować.
Na tem stanęła rozmowa, gdy dwaj grający w bilard w sąsiednim pokoju we drzwiach się ukazali.
— Słuchaj, Misticot, — rzekł jeden z nich — i ty ojcze Loriot, pójdźcież do nas, napijemy się i przekąsimy, oczekując na powrót godowników.
— Idźmy! — rzekł chłopiec.
I wraz ze starym woźnicą wszedł do sali bilardowej, pozostawiwszy Arnolda Desvignes stojącego nieruchomie, bladego, z zatrwożonem spojrzeniem.
— Grozi mi poważne niebezpieczeństwo... — wyszepnął. — Dyabelski jakiś zbieg okoliczności rzucił na moją drogę tę małą nędzną istotę. Potrójna fatalność zrządziła, że poznał Will Scotta, spotkał go u tego starego woźnicy, i że znalazł medalik mogący stanowić tak ważny dowód potępienia. Tak... może on jawnie wykazać udział eks-klowna w tej sprawie, oraz użytek sprzedanego przezeń powozu.
Tu przerwał mniemany lokaj, przesunąwszy ręką po wilgotnem czole.
— No... no! — zawołał po chwili — spokoju... spokoju! Nie przesadzajmy złego. Ani jedna kropla krwi nie została przelaną w owym powozie, gdzież jest więc dowód popełnionej zbrodni? Will Scott ze swojej strony milczeć będzie... Ma on w tem swój własny interes. Dlaczego jednak nie powiadomił mnie o tem co zaszło? Zgubił medalik, lecz Trilby ma drugi, mógł zatem go użyć! Trzeba mi się jak najprędzej z nimi porozumieć... Radbym w jednej chwili ztąd wybiedz... lecz niepodobna... byłaby to nieroztropność z mej strony. Do jutra czekał potrzeba.
Rozmyślania łotra przerwało wejście właściciela restauracyi, wydającego polecenia.
Desvignes siłą woli przybrał pozorną spokojność.
Przejdźmy do weselnego orszaku, jaki się rozmieścił wesoło po nad jeziorem Dumesnile.
Najmłodsi biegali, ścigając się między drzewami. Starsi siedzieli przy stolikach i rozmawiali, popijając wino. Inni przechadzali się parami po aleach i między rozwijającemi się kępami drzew.
Do liczby tych należała nowozaślubiona, Wiktoryna, i jej kuzyn, Paweł Béraud, urzędnik Lyońskiego biura kredytowego.
Nieco dalej przechadzała się Aniela z porucznikiem Vandame. Tak jedna, jak druga para, rozmawiała z ożywieniem.
Zbytecznem byłoby powtarzać, o czem rozmawiała córka bankiera z oficerem artyleryi.
Rzecz jasna, iż prowadzili dalej rozmowy zaczętą w Salonie rodzinnym. Szczegóły jej już znamy, przyłączmy się więc do Pawła Béraud i Wiktoryny.

XXIX.

Nowozamężna, przechadzając się w zamydleniu, oskubywała trzymana w ręku zieloną gałązkę. Béraud, nie spuszczając z niej oczu, zdawał się być głęboko wzruszonym.
— A zatem... jesteś zamężną... — rzekł do niej.
— Jak widzisz... wszakże byłeś w merostwie i kościele.
— I zaślubioną Eugeniuszowi Loiseau.. — mówił Paweł dalej. — Gdyście przybyli oboje z zaproszeniem na wesele, wierzyć temu nie chciałem!
Dlaczego? — pytała Wiktoryna, podnosząc głowę.
— Ponieważ Loiseau nie jest człowiekiem, jakiego tobie było potrzeba... na jakiego zasługiwałaś... Ty wiesz o tem zarówno dobrze wraz zemną.
— Nie! ja o tem nie wiem... Jest to człowiek pracowity, uczciwy... Zarabia wiele pieniędzy.
— Tak... ale ich chować nie umie. Jest to hulaka... amator absyntu.
— Zmieni się... przyrzekł mi to uroczyście...
— Ha! ha! obiecać jest łatwo, ale dotrzymać trudno przyrzeczenia. Zresztą, w jego wieku niełatwo jest się odmienić.
— Jeśli kobieta ma silną wolę i kocha swojego męża, może go na dobrą drogę wprowadzić, zmienić jego nawyknienia.
— Mówisz: Jeżeli kobieta ma silną wolę i kocha swojego męża... — powtórzył Paweł Béraud. — Dobrze... przypuśćmy, masz silną wolę, ale nie kochasz Eeugeniusza...
— Kto ci to powiedział? — zawołała żywo Wiktoryna.
— Nie udawaj przy mnie... proszę cię — odrzekł. — Wiem, jaką była twa pierwsza miłość...
Wiktoryna mocno pokraśniała.
— Kuzynie! — zawołała, marszcząc czoło z niezadowoleniem; — to, co czynisz obecnie jest złem... poniża ciebie samego. Dlaczego mówisz mi o tem wszystkiem dziś... w dniu moich zaślubin? Przywoływać przeszłość w chwili obecnej, wraz ze wspomnieniem zmarłego, jest rzeczą nikczemną!
Béraud zdawał się nie słyszeć rzuconej sobie nagany.
— Czy sądzisz, że Eugeniusz Loiseau byłby cię poślubił — mówił dalej — gdyby znał tę przeszłość?
— Tak... jestem tego pewną... Źle uczyniłam, nie opowiedziawszy mu tego.
— Jesteś śmieszną... na honor... ze swą ufnością w jego miłość...
— Ty mnie zaś gniewasz... oburzasz swą złośliwością.
— Od ciebie zależało być najszczęśliwszą z kobiet...
— W jaki sposób? nie rozumiem...
— Zaślubiwszy innego...
— Ciebie naprzykład... nieprawdaż? — zawołała, śmiejąc się ironicznie Wiktoryna.
— Tak... mnie! Wiesz, że cię zawsze kochałem... że kocham cię jeszcze... Od ciebie zależało, aby wesele, jakie dziś obchodzimy, było naszem weselem...
— Milcz! — zawołała groźnie młoda kobieta. — Miałżebyś więc sumienie opuścić biedną Joannę z jej małem dzieckiem?
— Dla ciebie gotówbyin był wszystko uczynić!
— Tak... nawet spełnić ostatnią podłość... nieprawdaż? — powtórzyła z oburzeniem. — Pomówmy z sobą otwarcie — dodała. — Posłuchaj mnie, proszę... Przypuśćmy na chwilę, że cię kocham, co, dzięki Bogu, nigdy nie było i nie jest... przypuśćmy, mówię, że cię kochałam szalenie... Czyż sądzisz, że w pomierzonych warunkach znalazłabym szczęście, zaślubiwszy ciebie? Wspomnienie Joanny i jej opuszczonego dziecka stawałyby przedemną jak widma bezustannie, jak ciężki wyrzut sumienia. Wspomnienie, żeś opuścił nikczemnie te dwie biedne, a kochające cię tyle istoty, zmieniłyby mą miłość, gdybym ją nawet miała dla ciebie, we wzgardę i nienawiść!
— A jednak dawniej tego nie mówiłaś?
— Ponieważ twoje oświadczenia miłosne uważałam za żart jedynie. Joanna jest w mojem pojęciu twą żoną; masz względem niej obowiązek, zaślubić ją powinieneś. Nigdy, za nic w świecie nie zdecydowałabym się na moje z tobą małżeństwo... Nie mogłeś się też spodziewać, abym została twoją kochanką, gdyż pomimo, iż raz w życiu zbłądziłam, wołałabym umrzeć raczej, niż spełnić powtórnie coś podobnego. Teraz nie należę do siebie... chcę być uczciwą kobietą, dobrą żoną, proszę więc, pozostaw mnie w spokoju, zaprzestań ścigać swemi urojonemi nadziejami.
— Nie... nigdy!.., — zawołał Béraud, chwytając rękę młodej kobiety.
— Jesteś szalonym! — zawołała; — zastanów się, co czynisz?
— Tak... jestem szalonym... — odrzekł przerywanym głosem; — kocham cię do utraty zmysłów!
— Ależ to nie jest już szaleństwem... — zawołała — lecz w najwyższym stopniu infamią... nikczemnością! To dla mnie obelga! Milcz!
— Mogęż nakazać milczenie pożerającej mnie namiętności!
— Nikczemniku... podły! Jeśli podobna namiętność istnieje, winieneś ją skryć w najtajniejszą głąb swej duszy!
— Kocham cię... jestem zazdrosnym!
— Jakiem prawem? O kogo?
— O tego, który ci nadał swoje nazwisko... którego żoną zostałaś...
— Gdybym go przywołała i opowiedziała obelgi, jakiemi mnie obrzucasz... zabiłby ciebie... zabił na miejscu!
— Nie przywołasz go jednak... nie oskarżysz mnie...
— Nie wierzysz temu?
— Nie wierzę!
— Ha; więc zobaczysz... — zawołała Wiktoryna, biegnąc ku grupom przechadzających się w alei.
— Strzeż się! — zawołał Béraud groźnym głosem. — Jeżeli powiesz choć słowo, ja mówić będę... Oskarżenie za oskarżenie! Eugeniusz dowie się o tem, co przed nim ukrywasz.
— Byłżebyś do tego stopnia podłym, nikczemnym!
— Tak... uczynię to... przysięgami Prędzej, czy później ty zwrócisz się ku mnie — mówił dalej — zwrócisz się... jestem tego pewny! Nie będziesz bowiem kochała tego prostaka... pijanicę absyntu... Zaślubiłaś go... stało się, lecz wkrótce uczujesz wstręt ku niemu. Ty będziesz mnie kochała... kochać mnie musisz!
To mówiąc, chwycił jej ręce, okrywając je pocałunkami.
— Precz... precz odemnie, nędzniku! — szeptała, usiłując się wyswobodzić.
I nagłym ruchem wstecz się cofnąwszy, uwolniła się z jego uścisków.
— Precz... precz odemnie! — powtórzyła — uczuwam dla ciebie tylko wstręt i pogardę... Nie powiem dziś o tem nic memu mężowi, ponieważ onby cię na miejscu uśmiercił, a ja nie chcę, ażeby krew skalała dzień moich zaślubin. Lecz nakazuję ci... ani jednego wyrazu więcej... ani gestu, ani spojrzenia, bo wtedy o wszystkiem powiadomię Eugeniusza! Tak! wolę wszystko mu wyznać, niż znosić twoje obelgi! A teraz skończone pomiędzy nami na zawsze... Wracani do moich zaproszonych.
Tu pobiegła szybko ku polance, na której wśród grupy zebranych stał Eugeniusz Loiseau.
— Ha! ha! — zakazujesz mi mówić o miłości... — zaśmiał się szyderczo Béraud; — pomimo wszystko kochać mnie musisz i będziesz kochała!
I drugą stroną poszedł w stronę trawnika, na którym zebrała się część rodziny nowozaślubionych.
Aniela Verrière i Vandame stanowili część owej grupy, jak również Joanna Desourdy wraz z małą swą Liną.
Dziecię, spostrzegłszy swojego ojca, podbiegło kuniemu.
— Gdzie byłeś, ojcze? — pytała, wyciągając do niego rączęta.
— Ojciec twój przechadzał się zemną — mówiła, całując ją, Wiktoryna. — Mówiliśmy o tobie, drogie dziecię... Ojciec cię kocha... ponieważ jesteś dobrą i grzeczną.
— Kuzynie! — poczęła panna Verrière, podchodząc ku Pawłowi Béraud i biorąc go pod rękę; — zechciej mi towarzyszyć na kilka minut.
Joanna przyzwala Linę ku sobie, spoglądając znacząco na Anielę. Lekki rumieniec zabarwił jej blade policzki. Zrozumiała, iż panna Verrière chce uskutecznić swój zamiar.
Córka bankiera weszła z Pawłem Béraud w pobliską aleję.
— Cóż sądzisz, kuzynie — zapytała — o małżeństwie Eugeniusza Loiseau?
— Jakto? — odparł nieco zmięszany; — nie rozumiem, w jakiem znaczeniu pytasz mnie o to, kuzynko?
— W nader prostem znaczeniu... Co myślisz o akcie uroczystym, jaki dziś z sobą zawarli?
— Cóżbym innego mógł sądzić, jak, że wypadło im to uczynić?
— Czyż to małżeństwo, nadające im obojgu stanowisko poważne, zasługujące na ogólny szacunek, nie przywiodło cię do jakich głębszych rozmyślań?
— Do rozmyślań... z jakiego względu?
— Ze względu na siebie samego, na Joannę i na małą waszą Linę?
— Nic nie rozumiem, łaskawa kuzynko, co chcesz powiedzieć... — odrzekł Béraud, rozumiejąc jednak w głębi doskonale, ku czemu zmierzały wyrazy panny Verrière.

XXX.

Córka bankiera mówiła dalej:
— Niesłusznie, być może, kuzynie, mięszam się w to, co do mnie nie należy... i wykraczam nawet w pewrnym względzie przeciw konwenansom towarzyskim. Mam jednak ważny powód na swoje usprawiedliwienie... Wiesz, ile kocham Joannę... tę tak łagodną, tak dobrą, tyle pracowitą istotę... Wiesz, jak zarówno kocham i małą Linę, której chrzestną matką zostaćbym pragnęła... Nieszczęściem, w obecnych okolicznościach było to dotąd niemożebnem, ty wiesz, kuzynie, dlaczego... Ten powód upoważnia mnie do pomówienia z tobą otwarcie. Dlaczego stawiać dłużej Joannę i siebie w fałszywej pozycyi, na stanowisku niegodnem uczciwych ludzi? Byliście obecnymi oboje na zaślubinach Wiktoryny z Eugeniuszem, czemuż nie pójść za ich przykładem?
— Chcesz więc, kuzynko, bym się ożenił? — odrzekł Paweł Béraud z ironicznym uśmiechem.
— Tak! spełniłbyś tym sposobem obowiązek względem Joanny, względem małej Liny...
— Ten obowiązek już spełniłem... uznaję Linę za moją córkę...
— To nie wystarcza... Nie kazałeś dotąd nawet ochrzcić tego biednego maleństwa.
— Dość na to czasu... Skoro podrośnie, niech sama sobie religię wybiera. Co do mnie, nie wierzę tak w to, jak i w małżeństwo nie wierzę.
Aniela cofnęła się nagle.
— Żartujesz, kuzynie...
— Nie! mówię prawdę, z całą szczerością ci to powiadam.
— Lecz jeśli nie uznajesz zasady małżeństwa, w cóż zatem wierzysz?
— W związek taki, jak mój z Joanną... wiele rzeczy w świecie się zmienia... iść za postępem należy. Lecz otóż — dodał — przybyliśmy pomimowolnie do kwestyi niewłaściwej dla rozpatrywania młodej pannie, jaką ty jesteś, kuzynko... Dajmy więc temu pokój... zrozumiećbyś mnie nie zdołała.
— Przeciwnie... rozumiem cię dobrze... — odparła Aniela — rozumiem, że dla obu tych biednych istot, Joanny i Liny, przygotowujesz przyszłość bolesną!
— Dlaczego? wolną wolę we wszystkiemim pozostawiam. Lecz proszę, nie mówmy o tem już więcej... Nie tykajmy tego przedmiotu, w którym mych zasad na włos nie zmienię... Jestem pod tym względem twardym, jak skała! Lecz czy to Joanna prosiła cię, kuzynko, o to wstawiennictwo za sobą?
— Bynajmniej! ta biedna kobieta ani się nawet domyśla, że o tem mówię...
— Wierzę! ponieważ zna moje zasady.
— Lecz twoje zasady kuzynie, jest to negacya wszystkiemu...
— Tak... wszystkiemu temu, co dotyczy starego świata i jego spleśniałych przesądów! Nie zapieram się tego...
— Zatem... nic nie zdoła przełamać twojego oporu... przemówić do twego serca?...
— Nie... ponieważ ów opór, jak go nazywasz, kuzynko, polega na osobistych moich przekonaniach, a te przekonania niewzruszonemi są u mnie jak granit!
— Och! biedna Joanna... nieszczęśliwa Lina: — zawołała panna Verrière, wysuwając rękę z pod ramienia Pawła Béraud.
— Dlaczego nieszczęśliwy? Zkąd i czemu je żałować?... Posiadają najwyższe dobro, wolna wolę rozporządzania sobą w każdej chwili. Od Joanny nic wzamian nie żądam... nawet posłuszeństwa; może czynić, co jej się tylko podoba... może mnie opuścić dziś nawet, jeśli się nie czuj# szczęśliwą. Wszakże to lepsze, sądzę, niżli okowy małżeństwa?
Słysząc to, Aniela straciła wszelką nadzieję wpływu na tego człowieka.
Nikczemny ów samolub okazał się cynikiem w najwyższym stopniu, jakim był rzeczywiście.
Nie istniała w nim jedna najdrobniejsza fibra uczuć ludzkich, którą poruszyćby można było.
Panna Verrière w milczeniu wracała obok Pawia Béraud drogą ku trawnikowi, na którym siedzieli godownicy.
Joanna zdała śledziła wtokiem swą protektorkę i jej towarzysza w ich krótkiej przechadzce, a podczas, gdy zatrzymawszy się, rozmawiali z sobą oboje, serce biednej kobiety uderzało gwałtowną trwogą i niepokojem. Skoro nadeszli i spostrzegła wyraz głębokiego smutku na twarzy panny Verrière, odgadła wszystko. Ciężka nią boleść owładnęła.
Korzystając z chwili, gdy Béraud oddalił się nieco, zapytała zcicha:
— Odmówił twym przedstawieniom, kuzynko... nieprawdaż?
Aniela odpowiedziała westchnieniem.
Nieszczęśliwa kobieta opuściła głowę i dwie łzy spłynęły na jej policzki.
Podczas, gdy się to działo, Melania Gauthier z Fryderykiem Bertin oddalili się od zebranych, idąc w stronę sosnowego lasku, przy brzegu którego usiedli na stojącej tamże ławeczce.
— Do pioruna! — zawołał Fryderyk — możesz się pochwalić, kuzynko, jesteś prześliczną dziewczyną!
— Szczerze to mówisz? — pytała Melania z zalotnym uśmiechem.
— Przysięgam! nie zdarzyło mi się spotkać piękniejszej! A wiele ładnych dziewcząt widziałem w mem życiu. Gdy rzucisz spojrzenie, kuzynko z pod czarnych swych źrenic, krew w żyłach płonie!
— Doprawdy?... tyle więc mój wzrok jest niebezpiecznym? — pytała Melania, obrzucając go spojrzeniem.
— Strzeż się... bo spłonę! — wołał, śmiejąc się głośno; — trzeba będzie przywołać pompierów.
To mówiąc, pochwycił ręce dziewczyny, okrywając je pocałunkami.
— Ależ w ten sposób ognia nie ugasisz... — odrzekła ze śmiechem Melania. — Daj pokój, Fryderyku — dodała — mówmy poważnie.
— Poważnie... ha! łatwo to mówić... — zawołał z głębokiem westchnieniem. — Twój kuzyn... ten wicehrabia de Nervey... zdusiłbym go w mem ręku!
— Zostaw go w spokoju... — odrzekła smutnie Melania. — Nie po różach stąpamy w tem życiu...
— Rozumiem to, rozumiem... — zawołał młody próżniak — posiada on pieniądze... ale nie zawsze pieniądze wystarczają sercu.
— Sercu... ja go już nie mam, niestety!
— Och! ty kłamczyni... — zawołał, rzucając się ku niej z uściskiem.
— Odejdź... odejdź... — wołała, odsuwając go od siebie. — Ktoś nadejść... zobaczyć nas może...
— Dobrze... odejdę! — rzekł — lecz wprzód wysłuchać mnie musisz... Kocham cię na śmierć i życie!
— I nie zdradzisz mnie nigdy? — szepnęła zcicha Melania.
— Nigdy... przysięgam!
— Chcę pomówić z tobą więcej w tej sprawie, przyjdź do mnie we wtorek w południe, około jedenastej.
— Twój adres?
— Ulica de Monceau, nr. 26.
— Dobrze... nie chybię ani minuty.
— Przedewszystkiem jednak proszę, bądź rozważnym... Szczególniej czuwaj nad sobą w obecności Nerveya.
— Rozumiem... kalifornijska kopalnia złota... Bądź spokojną... nie popełnię żadnego szaleństwa.
W chwili tej powozy zaczęły się zjeżdżać po zabranie zaproszonych.
Fryderyk z Melanią wrócili do weselnego grona i wkrótce cały orszak znalazł się w Salonie rodzinnym.
Obiad odbył się nader wesoło, poczem nastąpiły tańce, trwające do północy.
Przy odjeździe Vandame, ściskając rękę Anieli, szepnął jej zcicha:
— W tobie mam tylko nadzieję!...
— Wierz we mnie i ufaj! — odpowiedziało dziewczę. — Przed odjazdem panna de Verrière, wsiadłszy do powozu, skinęła na Misticota. Chłopiec przybiegł natychmiast.
— Mój ojcze... — rzekła; — przez dzień cały szukałam sposobności, aby ci przedstawić tego młodego człowieka... Jako drużba, był mocno zatrudnionym w czasie wesela, zkąd uczynić tego nie mogłam. Wspominałam ci o nim w owym dniu, gdy nasze konie zraniły go na Montmartre... Nazywa się on Stanisław Dumay... Przyrzekłam mu, ojcze, wszelką protekcję z twej strony, na jaką on zasługuje.
— Dobrze, dobrze... — pomruknął Verrière. — Gdybyś potrzebował w czem naszej pomocy, zostaw notatkę mej córce. A teraz bądź zdrów... dobranoc!
I zwróciwszy się do woźnicy, zawołał:
— Do pałacu!
Powóz szybko wyruszył z miejsca, pozostawiając Misticot oschłością i duma bankiera.
— Jakiż to niesympatyczny człowiek... — zawołał chłopiec. — Szczęściem, że panna Aniela w niczem mu nie jest podobną!

XXXI.

Melania Gauthier z Jerzym de Nervey wsiadła do powozu, jakim przyjechała zrana na zaślubiny.
Pan de Nervey, po wypiciu, mimo zakazu doktora, większej ilości kieliszków szampana i wypaleniu kilku cygar, kaszlał zapamiętale.
— Kiedyż się uciszysz do licha? — zawołała Melania. — Twój kaszel drażni mi nerwy.
— Nini... moja Nini... jąkał wicehrabia... Czyż moja w tem wina?
— Tak... twoja wina... wyłącznie twoja! Przy tak zniszczonem zdrowiu, pija się tylko tran rybi, nie wino!
— Nini... nie dokuczaj mi... nie bądź złośliwą!... Skoro nieco odpocznę, wszystko przeminie.
— Nie... nie będziesz wypoczywał, lecz słuchać mnie będziesz... Masz przy sobie pieniądze?
Wicehrabia drgnął na te słowa, kaszel mu ustał na kilka minut.
— Pieniądze... — powtórzył chrypliwym głosem; — wiesz, że ich nie mam, ani przy sobie, ani u siebie. Mówiłem ci onegdaj, że matka odmówiła mi stanowczo udzielenia zaliczki na moją pensyę. O! mama jest bardzo upartą! Skoro wyrzecze: „Nie!“ to nie. Nie ma na nią wtedy sposobu. Czekać potrzeba... Gdybyś jednakże w obecnej chwili potrzebowała kilku luidorów...
— Co mi po kilku luidorach? Ja potrzebuję kilku tysięcy franków.
Nowy atak kaszlu przerwał rozpoczętą rozmowę.
— Kilku tysięcy franków? — wyjąknął wicehrabia po przeminięciu kaszlu. Zkądże ci je wezmę?
— To mnie nie obchodzi... Potrzebuję ich na pojutrze... Inaczej będę ściganą sądownie.
— Przez kogo?
— Przez wynajmującego powozy... przez szwaczkę...
— Dozwól im się ścigać... zapozwać...
— Pochwycą mnie...
— Niechaj pochwycą.
— Sprzedadzą mi wszystko...
— Niechaj sprzedadzą!
— Cóż potem będzie? — Potem... Przez ten czas wynajdę pieniądze i kupię ci nowe umeblowanie, piękniejsze od poprzedniego.
— Nie mnie mów o tem... Wszystko to są słowa, na wiatr rzucone. Nie chcę być ani ściganą, ani schwytaną, ani zlicytowaną. Ja chcę mieć cztery tysiące franków i dostać je muszę, rozumiesz?
— Rozumiem... co jednak począć, gdy mama odmawia?
— Mama i mama! — zawołała niecierpliwie Melania. — Wiecznie żyć ona nie będzie, a po jej śmierci ty jeden jesteś tylko spadkobiercą.
— No tak... — rzekł nędznik. — Paki biletów bankowych, akcye, obligacye, wszystko to stanie się naszą własnością. Zapłacę me długi... wszystkie me długi i twoje! Będziemy prowadzili życie, co się zowie!
— Tak... jeśli tego doczekasz i swojej matki tam nie uprzedzisz!
— Nini! nie gadaj głupstw!... Wiesz, że mnie to gniewa, irytuje. Zresztą w tem nie ma najmniejszego sensu. Czuje się silnym, jak Herkules. Jestem zbudowanym na stuletniego człowieka... ja wszystkich przeżyję...
Nowy atak kaszlu, pochwyciwszy Nerweya, wstrząsał nim, jak wicher krzewiną.
— Rzecz jasna... — odparła Melania — póki będziesz mógł, żyć będziesz; żyj sobie zresztą i dłużej; obecnie inne myśli zaprzątają mi głowę. Potrzebuję czterech tysięcy franków, jeżeli mi ich nie dostarczysz, narobię ci kłopotu, zobaczysz!
— Nie, nie wierzę temu!
— Jakto? sądzisz wuęc, że ja cię kocham dla twej powabnej powierzchowności? Chcesz, abym z tobą jeździła w pięknych, modnych toaletach, a odmawiasz zapłacenia rachunków w magazynie? Pożyczasz dla siebie pieniądze, idąc do klubu grać w karty, pożycz i dla mnie, inaczej, skończone na zawsze pomiędzy nami!...
— Długi moje dochodzą już do trzechset tysięcy franków...
— Niechaj dojdą do czterechset... Przynieś mi z tego pięćdziesiąt tysięcy.
— Mówiłeś przed chwilą o czterech tysiącach? — zawołał z przestrachem wicehrabia.
— Cztery tysiące na początek, a resztę później... A nie odkładaj tego... nie odwlekaj... Inaczej zastaniesz drzwi przed sobą zamknięte.
— Lecz cóż ja zrobię, zastanów się!... Lichwiarze już pożyczać mi nie chcą.
— Ja ci nastręczę kapitalistę.
— Ha! jeśli znajdziesz takiego...
— Jutro jedziemy doń razem. Gdyby nie miał u siebie do rozporządzenia tej sumy, postara się nam o takową... Lecz w takim razie będzie to nieco drożej kosztowało.
Jerzy de Nervey westchnął zcicha.
— Pijawki te... — mówiła dalej Melania — umieją dobre korzyści ciągnąć ze swych kapitałów. Co począć jednak? Nie podobna żyć powietrzem i nie ubierać się wcale. A może znalazłby się inny sposób, mniej ryzykowny, do wydobycia nas z kłopotu — dodała po chwili zamyślenia.
— Jaki? — zapytał żywo de Nervey.
— Gdybyś się ożenił...
— Co za myśl!...
— Przy ożenieniu matka wypłaciłaby ci twą sumę w całkowitości...
— Wierzyciele by ją zabrali.
— Matka spostrzegłszy, że chcesz los swój ustalić, zamyślasz żyć odtąd poważnie, oddałaby ci może cały majątek, z wyłączeniem dla siebie dożywotniej renty... Spłaciwszy natenczas swe długi, byłbyś jeszcze bogatym.
— Chcąc się ożenić, trzeba mieć jakąś wybraną przez się kobietę... Znasz jaką, któraby...
— Do licha! pytasz mnie o to... Wszak ja... Masz mnie gotową.
Wciśnięty w głąb powozu Jerzy, spojrzał na swą kochankę z obawą.
— Czy ona to mówi na seryo? — pomyślał.
— Zdaje mi się, że potrafiłabym odpowiednio nosić tytuł wicehrabiny... — mówiła dalej Melania. — No, jakże ci się to zdaje?
— Dziwne projekta snują ci się po głowie... — rzekł Nervey.
— Nie chciałbyś się więc ze mną ożenić?
— Nie mówię tego bynajmniej... Co do mnie byłbym gotów... lecz moja matka... Och! onaby nigdy nie zezwoliła na podobne małżeństwo!
— Poślesz jej urzędowe zawiadomienie...
— Na nic się nie przyda... Wydziedziczy mnie w takim razie, a po zaślubinach zostaniemy bez grosza... I cóż natenczas poczniemy?
— O! w takich okolicznościach nie... nigdy!... — zawołała.
Powóz zatrzymał się przed domem.
— Wysiądziesz? — zapytała Melania.
— Nie, kaszel mnie dręczy... mam migrenę, do domu pojadę.
— Jak chcesz... Nie zapominaj, że jutro mamy być u tego kapitalisty, od którego pożyczysz dla mnie pieniędzy... Przyjedź do mnie o drugiej w południe.
— Dobrze... przybędę.
— Dobranoc! — rzekła, wysiadając.
I podczas, gdy powóz odwoził wicehrabiego na ulicę Miromesnil, weszła do swego mieszkania.
— Szczątki jego majątku muszą do mnie należeć... — mówiła. — Zaledwie kilka miesięcy do życia mu pozostaje. Trzeba korzystać, nie odwlekając, i starać się, ażeby to dziedzictwo przeszło w moje ręce.

W Salonie rodzinnym w Saint-Mandé po odjeździe ślubnego orszaku służba zajęła się uprzątaniem i oczyszczaniem.
Rozeszli się. dopiero o drugiej po północy, z wyjątkiem Arnolda Desvignes, a raczej Dezyderyusza, który pozostał dla zdania rachunku gospodarzowi zakładu.
— Nie opóźniaj się jutro... przybywaj zrana — mówił restaurator. — Mam zamówione dwa wielkie śniadania, każde na dwadzieścia osób, i trzy obiady po cztery nakrycia.
Desyignes, dowiedziawszy się o tem, co wiedzieć pragnął, nie myślał nadal prowadzić lokajskiego rzemiosła, nie mogąc jednak wprost odmówić gospodarzowi, obiecał, że przybędzie nazajutrz.
— Gdybyś tu zechciał przenocować — mówił restaurator — miałbym gotowe łóżko dla ciebie.
— Wdzięcznym za pańską grzeczność... lecz wolę wrócić do domu. Potrzebuję na dzień jutrzejszy zmienić bieliznę i ubranie.
— To prawda... Gdzie mieszkasz?
— Na bulwarze Woltera, nr. 84.
— Niezbyt daleko... Pamiętajże się jutro nie opóźnić.
Znalazłszy się na ulicy, były sekretarz Mortimera zdjął kapelusz i chłodził płonącą głowę na świeżem, nocnem powietrzu.
— Ach! — zawołał, oddychając pełnemi płucami — dzień dyablo był ciężkim! Zdaje mi się jednak, że wszystko pójdzie dobrze.
Wszedłszy do swego mieszkania, padł na łóżko i zasnął snem ołowianym, nie obudziwszy się, aż nazajutrz o dziewiątej zrana.
Zerwał się spiesznie.
Mimo, iż to była niedziela, miał wiele do załatwienia dnia tego.
Przedewszystkiem pragnął conajrychlej opuścić dotychczasowy swój lokal i przenieść się na ulicę Tivoli. Meble, kupione do pawilonu, niedostatecznemi się okazały dla obecnego obszernego mieszkania, potrzeba było nowe sprowadzić. Prócz tego, należało mu jaknajprędzej widzieć się z Will Scottem i Trilbym i zapytać ich o wyjaśnienia co do Misticota. Wreszcie miał pójść do włocha Agostini, na ulicę Paon-blanc.
Cały więc dzień miał ząjętym.
Ubierał się, przemyśliwając, jaki dać pozór opuszczeniu obecnego lokalu?
— Szukać pozoru? Na co? — zawołał — dlaczego? Wyprowadzić się ztąd byłoby to szaleństwem! Mieszkanie to daje mi nader bezpieczne schronienie. W razie potrzeby stać się może dla mnie ucieczką... Zatrzymuję je nadal... zatrzymuję!


XXXII.

Ubrawszy się, włożył w portfel bilety bankowe, niektóre papiery, wziął klucz od domu przy ulicy Tivoli i miał właśnie wychodzić, gdy dzwonek zabrzmiał silnie od strony ulicy des Tournelles.
Zatrzymał się zdziwiony.
— Kto to przybywa? — wyszepnął; — nie znam nikogo w Paryżu. Will Scott i Trilby wiedzą wprawdzie mój adres, lecz zakazałem im tu przychodzić.
Dzwonek u wejścia odezwał się powtórnie.
Arnold pochwycił rewolwer i wsunął go do kieszeni, poczem zbliżył się ku drzwiom, otwierając takowe, nie bez pewnej obawy.
Gdy się ma morderstwo na sumieniu, pomimo przedsięwziętych ostrożności, lękać się należy.
Ujrzał stojącego w progu posłańca.
— Co chcesz? do kogo przychodzisz? — zapytał.
— Do ciebie... — odrzekł przybyły po angielsku; — od dwóch dni krążymy około twego domu, nie mogąc spotkać się z tobą.
— To ty! — zawołał Desvignes, poznawszy Scotta w przybyłym. — Zakazałem ci...
Tu, wprowadziwszy go do pokoju, drzwi zamknął.
— Wiem o tem dobrze... — odrzekł Irlandczyk — jeślim przestąpił ów zakaz, musiało to być dla ważnych powodów.
— Trzeba było napisać do mnie i oznaczyć schadzkę według ułożonych warunków.
— A zatem nie odebrałeś żadnego listu?
— Jakto... pisałeś do mnie?
— Pisałem.
— Kiedy?
— Przedwczoraj... Zdaje mi się, że twoja przezorna odźwierna oddała list innemu lokatorowi, którego nazwisko wielce jest do twego zbliżonem, ponieważ tamten nazywa się Delvignes. Zresztą posłuchaj... opowiem ci wszystko.
Tu opowiedział znane nam już szczegóły.
— Szczęściem — rzekł Arnold — że z tego listu i medalika ów Delvignes nie będzie nic mógł się domyśleć. Ów agent handlowy, spostrzegłszy, że zaszła pomyłka w nazwiskach, list zwróci, albo go zniszczy. Lecz inne, bardziej ważne, zagraża nam niebezpieczeństwo...
— Cóż takiego?
— Oto medalik, nierozważnie przez ciebie zgubiony.
— Jakto... ty już wiesz o tem? — zapytał Scott osłupiały.
— O tem i o wielu innych rzeczach. Czyliż ta schadzka, jaką mi w liście naznaczyliście, nie miała na celu pewnego chłopca, Misticota, sprzedającego medaliki na Montmartre?
— Tak... właśnie.
— Ów Misticot poznał cię, gdyś przyprowadził konia z powozem Loriotowi.
— To jest zdawało mu się, że mnie poznaje.
— Tak... zdawało mu się to przed dwoma dniami, dzisiaj ma pewność.
— Jak... zkąd?
— Dzięki kupionemu od niego medalikowi, który zgubiłeś, a jaki on znalazł między deskami siedzenia, jadąc tymże samym powozem na wesele.
— Czy podobna? ależ ten medalik jest takim, jak inne.
— Przeciwnie, miał skazę... maleńką na środku dziureczkę.
— Ach! prawda... przypominam to sobie... Do kroć tysięcy piorunów! — zawołał Anglik, zrywając się z gniewem. — Biadaż mi... biada!
— Zapewne, ponieważ ten młody głupiec powziął niebezpieczne zamiary...
— Przeciw mnie... z jakiej przyczyny?
— Jest przekonanym, że kłamiąc, jak ty natenczas skłamałeś i zaprzeczając uparcie swej tożsamości przy spotkaniu się z nim u Loriota, mawiałeś mieć ważne ku temu powody. Odgaduje on jakąś ukrytą tajemnicę w sprzedaży powozu i konia pod przybranem przez ciebie nazwiskiem... Posuwa się nawet do przypuszczania zbrodni...
— Co ty powiadasz! czy być może?
— Mówię najczystszą prawdę! Słyszałem na własne uszy zwierzenia, czynione przez Misticota Loriotowi.
— Zatem obudwóch ich sprzątnąć potrzeba... Ja podejmuję się tego.
— Bez szaleństw! — zawołał Desvignes. — Trzeba jedynie ostrożność zachować.
— Już to przedsięwzięliśmy...
— Cóżeście zrobili?
— Zmieniliśmy mieszkanie i nazwiska.
— Bardzo dobrze... Gdzież teraz zamieszkujecie?
— Na bulwarze Szpitalnym nr. 8, naprzeciw Salpetrière i Botanicznego ogrodu. Dwa wyjścia z dwóch pokojów... Nikt się tam nami nie zajmuje... mieszkanie pewne...
— Jakież przybraliście nazwiska?
— Jesteśmy Dwaj bracia Perron... Ja Daniel, Trilby Wiktor.
Arnold napisał sobie adres i nazwiska.
— Macie swe własne umeblowanie?
— Ma się rozumieć.
— Wszystko jest dobrze ułożonem. Potrzeba teraz nie dać się poznać i mieć baczność na Misticota.
— Ja wracam do mego pierwotnego zamiaru. Mam wielką ochotę kaiku mu nakręcić.
— Zobaczmy wprzód, co on uczyni... Nie należy pogarszać sytuacyi ściąganiem nowych podejrzeń. Słowem, nie działać nic, jak po otrzymaniu odemnie rozkazów.
— Zatem będziesz nas jeszcze potrzebował?
— Tak się zdaje...
— Jesteśmy na twoje wezwanie.
— Liczę na to... Gdybym potrzebował widzieć się z wami, powiadomię was o tem. A teraz wychodź... Mam wiele interesów do załatwienia... Wyjdę po twojem odejścia.
Will Scott zniknął w oka mgnieniu, a wkrótce i Desvignes wyszedł z pawilonu.
Idąc przez podwórze, przybrał minę poważną, zagniewaną prawie.
— Jestem bardzo z pani niezadowolony... — rzekł do odźwiernej. — Dowiedziałem się, że list do mnie adresowany dostał się innemu lokatorowi.
— Proszę... przebacz pan... — mówiła zatrwożona kobieta. — Nie z mojej winy to nastąpiło. Anastazya, źle przeczytawszy nazwisko, oddała go panu Delvignes.
— Ten pan zapewne spostrzegł pomyłkę... Dlaczego nie zwrócił tego listu?
— Jest to agent handlowy... wyjechał do Rennes.
— Ów list był mało znaczącym, lecz chodzi mi o przedmiot, jaki się wewnątrz znajdował... Była to pamiątka, jaką mi przesłano. Pomyłka ta wielką przykrość mi sprawia.
— Ach! panie... przysięgam, iż to już nie powtórzy się więcej. Będę własnoręcznie odbierała listy, nadchodzące do pana, a składała je następnie w pańskiej sypialni.
— Pamiętaj pani! A skoro ów pan Delvignes powróci, odbierz ten list, lub to przynajmniej, co się wewnątrz niego znajdowało, mały srebrny medalik.
— Nie zapomnę.
Arnold wyszedłszy, przywołał fiakra i pojechał na ulicę Pépinière do wykwintnego magazynu, dla zakupienia sobie nowych mebli.
Mimo niedzieli, magazyn ten był otwartym.
Desvignes wybrał nader elegancki garnitur mebli, wraz ze sprzętami kuchennemi, przyrządami dla remizy i stajni, polecając nadesłać sobie to wszystko w nadchodzący czwartek.
Kupiec przyjął chętnie zobowiązanie, obok czego zaproponował nastręczenie stangreta i kucharki, dwojga uczciwych ludzi, którzy skutkiem wyjazdu swych państwa, znaleźli się nagle bez miejsca.
— Radbym ich widzieć? — rzekł Desvignes.
— Natychmiast przywołać ich każę... — odparł właściciel magazynu — mieszkają w tymże samym domu.
Wpół godziny później stangret, Jakób, i Katarzyna, kucharka, jego żona, oboje ludzie w pewnym już wieku, dobrze przedstawiający się, nader porządnie ubrani, jak zwykle służba w Paryżu, zostali przez Arnolda ugodzonymi, poczem ów nowy pan polecił Jakóbowi udać się za wynalezieniem eleganckiego powozu i konia dobrej rasy.

Zapłaciwszy właścicielowi składu mebli kilka tysięcy franków banknotami, upominał go jeszcze Desvignes o nadesłanie takowych we czwartek rano pod numer wskazany i udał się na śniadanie na stacyę Saint-Lazare. Po ukończeniu takowego postanowił pójść na ulicę Paon-blanc, do Włocha Agostini.
Stary handlarz był w domu u siebie.
— Zebrałżeś pan potrzebne dla mnie dowody? — zapytał go Arnold.
— Za kilka dni dostarczę panu uwolnienie ze służby Józefa Arnolda Desvignes, prawnie zlegalizowane. Znalazłem w biurze pewnego oficera, który za uiszczoną sobie zapłatą przyrzekł mi dostarczyć pomieniony dowód z wszelkiemi przynależnemi pieczęciami.
— Dobrze... Pamiętałeś pan również o żądanych przezemnie objaśnieniach względem bankiera, Juliusza Verrière?
— Mam już jego akta osobiste w komplecie.
— Już... czy być może?
— Tak, jeden z moich kolegów, pracujący przy pewnym finansiście, spekulującym na giełdzie, posiada szczegółowe wiadomości o każdym z tych szantażystów i dostarczył mi takowych, ma się rozumieć, za dość grubą zapłatą. Chceszże pan zaraz je poznać?
— Jaknajprędzej.
Agostini zdjął z biurka grubą plikę papierów, owiniętych w szarą bibułę.
Przyklejona kartka na okładce nosiła napis:

Akta osobiste Juliusza Verrière.

— Wszystko tu już jest zebranem — rzekł — w najdrobniejszych szczegółach.
— Proszę więc, odczytaj mi pan to głośno.

XXXIII.

Włoch, rozwinąwszy pakiet, dobył zeń kilka arkuszy zapisanego papieru i począł czytać:

„Juliusz Karol Verrière, urodzony w Romorantin, departamencie Loire i Cher, dnia 15-go stycznia 1828-go roku syn Napoleona Verrière i jego prawej małżonki, Julii Béraud, obojga rodziców zamożnych.
„W młodości odebrał nader staranne wychowanie. — W szesnastym roku życia, dla ukończenia nauk, posłano go do Paryża. Gdy doszedł lat dwudziestu, począł pracować w biurze bankiera. Widoczne jego zdolności finansowe zjednały mu awans w krótkim czasie. Zajął jedno z ważnych stanowisk w tem biurze, z dość Wysokiem wynagrodzeniem.
„Ambitny i chciwy bogactw, zebrał je niezadługo, prowadząc po za bankiem drobne spekulacye pieniężne. Wszystkie one prawie mu się udawały, a zysk zebrany stał się podstawą jego przyszłego majątku, który powiększył bogatem ożenieniem.
„W roku 1863-im zaślubił wdowę trzydziestopięcioletnią, swą krewnę, której rodzina wprawdzie nic nie posiadała, lecz którą śmierć pierwszego męża, zbogaconego spadkiem niespodziewanym, uczyniła dziedziczką majątku, dosięgającgo miliona.
„Dołączywszy do wspomnionego kapitału swój własny majątek, Juliusz Verrière otworzył dom bankierski, nader pomyślnie prosperujący.
„Z małżeństwa tego urodziła mu się jedyna córka, Aniela. W pięć lat po przyjściu na świat tego dziecięcia pani Verrière umarła.
„Córka więc odziedziczyła milion po matce, którym administrował Verrière, jako legalny opiekun córki, obowiązany do zdania rachunku po dojściu jej do pełnoletności.
„Prócz własnej córki, Verrière miał na opiece swą siostrzenicę, sierotę, którą powołanie poprowadziło do poświęcenia się życiu zakonnemu.
„W chwili przywdziania habitu wspomniona siostrzenica Verrièra była posiadaczką miliona pięciuset tysięcy franków, które postanowiła użyć na dzieła miłosierdzia.“
— Oddała mu więc milion! — zawołał Desvignes.
— Tak — odrzekł Agostini — i ów milion przybył mu bardzo w porę dla wydobycia go z nader ciężkiego położenia. Wskutek zachwiania się pewnego towarzystwa przemysłowego, którego był założycielem, głównym akcyonaryuszem i dyrektorem zarazem, pod naciskiem licznych zaskarżeń był zagrożony stawieniem przed sądowemi kratkami. Kapitał siostrzenicy pozwolił mu zaspokoić pretensye skarżących i sprawę umorzono. Szczęście wszelako od owej chwili opuszczać go zaczęło i obecnie, równie jak wtedy, powtórnie jest zagrożonym.
— Posiadasz pan pewność na to, co mówisz? — zawołał żywo Desvignes.
— Niezachwianą pewność... Przekonasz się pan o tem. W obecnej chwili Juliusz Verrière traci co najmniej trzysta tysięcy franków w założonem przez siebie towarzystwie eksploatacyi marmurów w Belgii.
— Trzysta tysięcy franków... — powtórzył Arnold, zapisując tę cyfrę w konotatniku.
— Prócz tego, traci jednocześnie pięćset tysięcy franków w stowarzyszeniu nadbrzeżnej żeglugi, której upadłość ogłoszoną została.
Desvignes zapisał sobie tę cyfrę pod pierwszą.
— Verrière — mówił Włoch dalej — posiada należytość dwieście tysięcy franków u jednego ze swych dalszych krewnych, niejakiego La Fougèra, dyrektora teatru Fantazyj, jakie zapłacił temuż za przyjęcie do trupy pewnej aktorki, swojej kochanki. Oprócz powyższych dwustu tysięcy franków, które oddawna zniknęły, przyjął na siebie odpowiedzialność za sumy, przypadające różnym dostarczycielom teatru, a wynoszące około sto pięćdziesiąt tysięcy franków... Lecz to jeszcze nie wszystko... Ustępując naleganiom kochanki, pragnącej odtworzyć główną rolę w nowej czarodziejskiej feéries, wypłacił świeżo La Fougèrowi sto pięćdziesiąt tysięcy franków, potrzebnych na wystawienie tej sztuki.
— Razem więc dał mu pięćset tysięcy franków! — zapisywał Desvignes. — Otóż ogólna cyfra strat jego dosięga miliona trzystu tysięcy franków; nie sądzę jednak, by skutkiem tego pozycya Verrièra zachwianą być mogła.
— Przeciwnie... jest ona zachwianą — odrzekł Włoch — tem silniej zachwianą, że wieść o jego bankructwie rozchodzić się poczyna, a ztąd wiele osób, posiadających u niego kapitały, zgłasza się po odbiór takowych.
— No... więc im je wypłaci...
— Z czego? pytam pana... Pieniądze jego klijentów, dosięgające miliona, zniknęły w prowadzonych przezeń niepomyślnie operacyach giełdowych.
— A pięćset tysięcy franków, umieszczonych u niego przez zakonnicę?
— Ulotniły się wraz z innemi.
— Zostaje mu na posag córki.
— Mocno nadszarpnięty... Gdyby Verrière jutro zmuszonym był zebrać swój bilans, znalazłby deficyt, wynoszący do trzech milionów, a wtedy nie będzie to upadłość, ale najprostsze w świecie bankructwo.
— Kto jest ta jego kochanka, o której pan wspomniałeś?
— Istota nader niebezpieczna, na którą wydaje rocznie do trzechset tysięcy franków. Umieściła ona również u niego kapitał i chce go odebrać z dwóch przyczyn. Najprzód ulokowanie to nie zdaje się jej być pewnem, a powtóre postanowiła nabyć jaką nieruchomość. Urodziwa dziewczyna, lecz bez żadnego dramatycznego talentu... A język... jak żądło żmii... Verrière obawia się jej.
— Dlaczego?
— Zna ona cały Paryż, a wrazie wynikłego pomiędzy nimi nieporozumienia, zrządziłaby mu wiele szkody swoją wielomównością. Rzecz ta bądźcobądź jest do przewidzenia rychlej, czy później, ponieważ bankier bez jej upoważnienia ulokował jej pieniądze w belgijskiej kopalni marmurów, jak również kapitał pewnej pani de Nervey w stowarzyszeniu nadbrzeżnej żeglugi.
— De Nervey?... — przerwał Arnold; — byłażby to matka wicehrabiego Jerzego de Nervey, którego kochanką jest również krewna bankiera?
— Melania Gauthier... tak, właśnie... Owa damulka przepuściła mu już do czterystu tysięcy franków, na rachunek sukcesyi wicehrabiego po matce. Pani de Nervey jest już kobietą w podeszłym wieku i mocno słabą. W razie jej śmierci syn natychmiast zażądałby od Verrièra wypłaty kapitału, bezustannie potrzebując pieniędzy. Wystarczyłoby więc jedno słowo, jak pan widzisz, dla przyśpieszenia upadku bankiera, czego lękając się, ulega on żądaniom panny Leony.
„Mimo to, Verrière jest człowiekiem inteligentnym, ale rozrzutnik, hulaka zapamiętały! Nie ma w nim uczuć szlachetnych. Dla osobistych swych celów gotów poświęcić wszystko i wszystkich. Nie chce wydać zamąż swej córki, ponieważ jednocześnie zdaćby musiał rachunek z roztrwonienia jej posagu, pozostałego po matce, a jak wszyscy ludzie, żyjący złudzeniami, ma on nadzieję, że przed dojściem do pełnoletności panny Anieli zdoła może jakim sposobem zapełnić uczyniony w jej sumie deficyt.
— I to już wszystko? — zapytał Desvignes.
— Tak... w tem, co dotyczy bankiera, już wszystko. Pozostaje jeszcze drobna notatka względem jego córki.
„Panna Aniela Verrière ma obecnie lat osiemnaście. W niczem ona nie jest podobną do swego ojca. Łagodna, miłosierna, prawego charakteru, posiada jednak wolę żelazną. Jedna jedyna osoba tylko jest zdolną na nią wpływ wywrzeć, a tą jest jej kuzynka, siostra Marya, zakonnica.
— Daj mi pan te notatki.
Włoch podał paczkę akt Arnoldowi, który schowawszy je do kieszeni, wydostał z pugilaresu ćwiartkę papieru z listą wypisanych nazwisk.
— Mam nową robotę dla pana — rzekł; — zapłacę tyleż co za poprzednią.
Agostini, wziąwszy papier, czytał głośno:
— La Fougère... Melania Gauthier... Jerzy de Nervey...
— Znasz pan te nazwiska — rzekł Desvignes — boś je wymieniał przed chwilą. A zatem potrzebuję szczegółowych objaśnień o tych osobistościach, oraz o wszystkiem, co ich dotyczy.
— Jest to rzecz pilna?
— Tak, życzę sobie mieć to dostarczonem w ciągu trzech dni. Będziesz-że pan mógł tego dokonać?
— Mam nadzieję...
— Zatem po trzech dniach przybędę do pana.
Desvignes podniósł się, chcąc odejść, gdy nagle dzwonek odezwał się od strony wejścia.
— Nie chcę, ażeby mnie tu widziano... — zawołał żywo.
Dzwonek powtórnie zadźwięczał.
— Wejdź pan tu... — rzekł Włoch, otwierając drzwi do przyległego pokoju. — To moja sypialnia. Załatwię się prędko z przybywającymi.
Desvignes wszedł do wskazanego sobie pokoju, nie zamykając jednak drzwi szczelnie, ażeby mógł widzieć i słyszeć nowoprzybyłych.
Agostini, odsunąwszy zasuwkę, drzwi od wejścia otworzył.
W progu ukazała się młoda zawoalowana kobieta, bogato, lecz i jaskrawa razem ubrana.
— Co pani sobie życzysz? — pytał właściciel mieszkania.
Przybyła odrzuciła woalkę.
— Panna Melania Gauthier!... — zawołał Włoch zdumiony.
— Po co, u czarta, ona tu przyszła? — wyszepnął Arnold, dosłyszawszy wyrazy Agostiniego.
Włoch, wprowadziwszy młodą kobietę, podał jej krzesło.
— Tak dawno pani nie widziałem... — rzekł; — cóż ją tu do mnie sprowadza?
— Chcę z tobą pomówić, staruszku... — mówiła Melania, rozkładając się na fotelu; — głównie w przedmiocie wicehrabiego de Nervey.
— Słucham... o cóż chodzi?
— Otóż trzeba ci wiedzieć — poczęła — iż Jerzy de Nervey kompletnie jest zrujnowanym. Gra w karty i cukierki ślazowe pochłonęły mu cały majątek. Chce, ażebym go kochała dla jego pięknych oczu, co nie jest moim zwyczajem, tem więcej, że i te jego oczy są również brzydkiemi. Doktorzy nie wróżą mu dłuższego życia nad kilka miesięcy; potrzeba mi zatem zabezpieczyć swą przyszłość. Chcę, aby on mnie zaślubił i przyszłam właśnie prosić cię o radę w tym względzie.
— Myśl niezła... — odrzekł Włoch; — lecz czy on na to zgodzić się zechce?
— Stawia obecnie trudności; będę się jednak starała przełamać to wszystko. Po zaślubinach, zostawszy wdową, do jego majątku mieć będę prawo.
— Do jakiego majątku? Obecnie posiada on tylko długi, a wątpię, by matka za życia coś mu oddała.
— E! matce też niewiele się już na świecie należy.
— Przypuśćmy... Lecz w razie jej śmierci wierzyciele wicehrabiego spadną na owe resztki miodu, jak chmura szerszeni.
— Wszystkiego jednak nie zabiorą. Hrabina jest bogatą. U mego kuzyna, Juliusza Verrière, ulokowała czterysta tysięcy franków.
Agostini wiedział, co sądzić o tej lokacyi, nie rzekł jednakże i słowa.
— Długi Jerzego wynoszą obecnie do trzystu tysięcy franków — mówiła dalej Melania. — Przypuśćmy, iż podwoi tę cyfrę do chwili naszego małżeństwa; pozostałoby nam jeszcze sześć do siedmiuset tysięcy franków. Jak mi więc radzisz?
— Zawrzyj z nim pani małżeństwo, jeśli możesz... Odgaduję wszakże, że to nie jest jedynym celem jej przybycia do mnie na ulicę Paon-blanc.
— W rzeczy samej... jest jeszcze coś innego.
— Wiedziałem... o cóż więc chodzi?

XXXIV.

— O co? — powtórzyła Melania — potrzebuję corychlej pieniędzy. Jerzy nie otrzymał tym razem zaliczki na swoją pensyę, jaką mu matka zwykle udzielała. Zostałam bez grosza.
— Niech więc pożyczy gdzie wicehrabia... — odparł Agostini.
— Wszyscy pożyczający zamknęli przed nim na klucz swe kasy... Otóż przychodzę do ciebie...
— Do mnie? — zawołał Włoch, śmiejąc się głośno; — ależ ja jestem goły, jak turecki święty... Wszak pani dobrze wiesz o tem...
— Wiem... i nie na twoje liczę pieniądze, lecz może znasz jakiego kapitalistę, któryby na dobry procent pożyczył pięćdziesiąt tysięcy franków, z których ja dla siebie zastrzegam połowę. Dla ciebie za twoją fatygę przeznaczam tysiąc franków...
— Tysiąc franków przydałoby mi się wprawdzie... — rzekł Włoch w zamyśleniu; — dziś jednak zrobienie podobnego interesu jest bardzo trudnem. Poukrywały się kapitały; nie znam nikogo, ktoby chciał ryzykować tak znaczną sumę.
— Wszak wicehrabia jest odpowiedzialnym... jego podpis ma wartość...
Agostini wzruszył ramionami.
— Nie mów pani bajek! — zawołał; — życie jego na dni jest policzonem, wszak to mówiłaś sama przed chwilą, a gdyby umarł przed otrzymaniem spadku po matce, ów podpis nie wartby był niucha tabaki.
— Matka za niegoby zapłaciła.
— To wątpliwe. Zresztą, po co mamy na próżnej dyskusyi czas tracić? Powtarzam pani, że nie znam nikogo takiego... absolutnie nikogo. Zaniechaj pani myśli o pożyczce, a raczej staraj się zaślubić pana de Nervey... Wierzaj mi, że to najlepsze... W każdym razie coś pani pozostanie z ogólnej likwidacyi, a chociażby nawet tytuł wicehrabiny... i to coś warte. Wybacz pani zatem, iż czas nie pozwala mi dłużej z tobą rozmawiać. Czekają na mnie, wyjść muszę.
Melania podniosła się nader niezadowolona, tem więcej, iż była pewną pomyślnego obrotu tej sprawy.
Agostini, odprowadziwszy ją do drzwi, wrócił do gabinetu.
Desvignes, stojąc na środku pokoju, szepnął mu żywo:
— Przywołaj pan tę kobietę i przyrzecz jej, że dziś wieczorem otrzyma pożyczkę pięćdziesięciu tysięcy franków... Śpiesz się... Ja uciekam do twojej sypialni.
I były sekretarz Mortimera skrył się tam powtórnie.
Agostini, osłupiały na razie, pośpieszył spełnić wydane sobie polecenie, a otworzywszy drzwi, pochylił się nad schodami, wołając:
— Panno Melanio!
Młoda kobieta znajdowała się na pierwszem piętrze.
— Kto mnie woła? — spytała, odwracając głowę.
— Ja, Agostini... Wróć pani, proszę...
Melania, pełna radości, z pośpiechem schody przebiegała.
— Jakże? znalazłeś pan kogoś? — Może wynajdę... — odpali Włoch, wprowadzając ją do gabinetu. — Na razie zdawało mi się, iż nie znam nikogo, gdy jednak pani odeszłaś, przypomniałem sobie o pewnym kapitaliście, z którym interes zrobi się, być może. Na kiedy potrzebujesz pani tych pieniędzy.
— Jaknajprędzej... Chociażby jutro nawet...
— Obecnie jest trzecia... Będę się starał zobaczyć z pomienioną osobistością około piątej. Dziś, jako w niedzielę, spodziewam się zastać go w domu. Przybądź więc pani do mnie wraz z wicehrabią de Nervey dziś, około siódmej wieczorem, a otrzymasz ostateczną odpowiedź.
— Ale odpowiedź pomyślną? — pytała z niepokojem Melania.
— Zdaje się, że otrzymasz pani pięćdziesiąt tysięcy franków w biletach bankowych lub czeku na bank.
— A na jakich warunkach?
— Nic jeszcze nie wiem... Wszak to nie ja wypożyczam. Gdyby się warunki pani nie podobały, możesz się na nie nie zgodzić.
— Och! nie o to wcale mi chodzi. Ja się nie wdaję w podobne rzeczy... To do Jerzego należy... Agostini... jesteś poczciwym człowiekiem. Będę się starała wywdzięczyć za twą uprzejmość. Przybędziemy napewno o siódmej... Śpiesz, nie zwlekając, do tego człowieka.
I odeszła rozpromieniona, podczas gdy Włoch zagadnął Arnolda:
— Pan chcesz pożyczyć pięćdziesiąt tysięcy franków temu umierającemu, obarczonemu długami, który prawdopodobnie nic nie odziedziczy po swojej matce?
— Pożyczyłbym mu trzy razy tyle, gdyby tego zażądał.
— Ha! masz pan w tem widać cel jakiś... i to cel ważny, dla osiągnięcia którego wszelka strata nie będzie dotkliwą dla dla ciebie.
— Być może... — odrzekł Desvignesz uśmiechem. — Przygotuj pan rewers na osiemdziesią tysięcy franków, płatnych w dniu, w którym wicehrabia de Neryey otrzyma spadek po matce.
— Nazwisko wypożyczającego?
— Wiliam Scott.
Agostini zapisał sobie to nazwisko.
— Nie chcę osobiście ukazywać się w tej sprawie, pan będziesz moim reprezentantem — rzekł Arnold. — Pieniądze doręczę ci za godzinę, na które wydasz mi jednocześnie od siebie rewers.
— Będzie przygotowanym.
— A teraz jeszcze jedno małe objaśnienie. Nie znasz pan w Paryżu jakiego człowieka, prowadzącego handel perłami i dyamentami, człowieka pewnego, bogatego, mogącego zapłacić gotówką znaczne sumy pieniędzy?
— Znam pewnego izraelitę, milionera, uczciwego, a głębokiego znawcę pomienionych przedmiotów. Poszukuje on rzeczy pięknych... rzadkich klejnotów. Nazywa się Samuel Rénard, mieszka przy ulicy Bellechasse nr. 27.
— Otóż to właśnie takiego mi trzeba. Sądzisz pan, że zastałbym go dziś w domu?
— Jest to już człowiek wiekowy, mało wychodzi. Spróbuj pan pójść do niego.
Wyszedłszy z ulicy Paon-blanc, Desvignes wracał do siebie.
Idąc myślał:
— Poczynam partyę, nie wiedząc, co zrobi Verrière... Wkrótce jednakże znajdzie się on w mem ręku, przywiedziony do bezwzględnego posłuszeństwa, nie mogący działać, jak według moich rozkazów. Wszystko to drogo będzie mnie kosztowało. Pieniądze, znalezione w walizce Edmunda Béraud, wyczerpią się wkrótkim czasie. Potrzeba zrealizować kapitał, zawarty w klejnotach, jakie obecnie do mnie należą. Słyszałem już kiedyś o tym Renardzie... może się da z nim zrobić interes...
Wróciwszy do siebie, umieścił w portfelu pięćdziesiąt tysięcy franków, zawinął i owiązał w papier starannie szkatułkę, zawierającą drogocenne klejnoty, a wyszedłszy bulwarem Beaumarchais’go, wsiadł do fiakra i pojechał na ulicę Paon-blanc.
Agostini kończył właśnie brulion rewersu, mającego zostać wydanym przez Jerzego de Nervey kapitaliście Wiliamowi Scott, na sumę osiemdziesiąt tysięcy franków, płatnych w chwili odebrania przez wicehrabiego spadku po matce.
— Dobrze... — rzekł Desvignes, przeczytawszy. — Dodaj pan tylko następujący szczegół:
„Od powyższej sumy zastrzega się procent po pięć od sta rocznie. Pożyczka ta nie jest lichwiarskiem zobowiązaniem, lecz długiem honorowym, nieulegającym zaprzeczeniu przez uczciwego człowieka.“
— Nader zręcznie! — zawołał Agostini.
— Oto pięćdziesiąt tysięcy franków — rzekł Arnold, kładąc na biurku banknoty. — Melania Gauthier przyrzekła ci wynagrodzenia tysiąc franków... Zażądaj dwóch tysięcy... ten interes wart tyle... otrzymasz je od nich. — Jutro zrana przybędę po odbiór rewersu.
I zabrawszy szkatułkę z dyamentami, morderca Edmunda Béraud pojechał na ulicę Bellechasse.
Dom, zamieszkały przez Samuela Rénard, był to zwykły dwupiętrowy budynek. Główne drzwi wychodziły na ulicę.
Okna opatrzone były zewnątrz grubemi żelaznemi sztabami, a wewnątrz podwójnemi blaszanemi okiennicami.
Desvignes zadzwonił.
Po kilku sekundach otworzyło się okienko, umieszczone we drzwiach, za pomocą którego rozpatrywano przybyłych, poczem drzwi się same otwarły i ukazał się w progu służący wysokiego wzrostu, silny jak Herkules, w czarnem ubraniu, z białym krawatem na szyi.
— Co pan żądasz? — zapytał.
— Chcę się widzieć z panem Samuelem Rénard.
— W interesie?
— Tak.
— Mój pan nie załatwia interesów w niedzielę, jest to dzień spoczynku. Prócz tego pan Rénard jest słabym, cierpi na pedogrę i nikogo teraz u siebie nie przyjmuje; nie wiem więc, czy dla pana zechce uczynić wyjątek. Bądźcobądź, racz mi pan dać swą wizytową kartę.
— To bezużyteczne... — rzekł Arnold. — Jako nieznany całkiem panu Rénard, nie mam prawa żądać, by dla mnie odstępował od przyjętych reguł. Powiedz pan tylko, że jeden z indyjskich eksploatatorów, przybyły z Benares i Golkondy, pragnie mu przedstawić klejnoty zadziwiającej piękności.
— Chodzi tu zapewne o perły?
— Tak... i o dyamenty. A ponieważ wiem, że pan Rénard jest wielkim artystą, głębokim znawcą tych rzeczy, chciałbym mu je właśnie przedstawić. Przeproś go pan za moją śmiałość, dodając, że mi bardzo wiele na tem jego przyjęciu zależy.
Powyższe słowa wymienionemi zostały na ulicy przed domem.
— Racz pan wejść... — rzekł służący, cofając się, aby zostawić wolne miejsce przybyłemu; poczem, zamknąwszy bramę, założył na nią gruby łańcuch żelazny.
Następnie wprowadził Arnolda do małego salonu, wybitego czerwoną jedwabną materyą, zawieszonego mnóstwem obrazów i przedmiotami wysokiej artystycznej wartości.
— Teraz idę — rzekł — powtórzyć panu Renard to, co mi pan poleciłeś.
Za chwilę ukazał się we drzwiach.
— Pan Rénard prosi... racz pan pójść za mną.
I zaprowadził przybyłego na pierwsze piętro, gdzie minąwszy przedpokój, uniósł portyerę i drzwi otworzył.

XXXV.

Pokój, do którego wszedł Desvignes, był dość obszerny, lecz nader skromnie umeblowany.
Jeden, umieszczony w nim przedmiot, zwracał na siebie uwagę. Była to wielka szafa żelazna, zajmująca prawie całą szerokość ściany.
Na środku pokoju stał stół czworograniasty, pokryty turecką makatą, na którym znajdowały się wagi, lupy i wiele innych przedmiotów do szlifowania drogich kamieni.
Przed kominkiem, na którym płonął ogień, mimo łagodnej na dworze temperatury, siedział mężczyzna siedemdziesięcioletni, a raczej leżał na szerokim fotelu.
Gruba kołdra wełniana okrywała mu nogi.
Był to Samuel Rénard.
Ubrany w błękitny szlafrok flanelowy, miał odkrytą głowę. Gęste, białe włosy, krótko przycięte, otaczały twarz starca bladą, o wyrazistych rysach. Długa, biała broda na piersi mu spływała.
Desyignes powitał go ukłonem.
Samuel skinął głową, mówiąc:
— Wybacz pan, iż nie powstaję na twoje przyjęcie, lecz podagra przykuwa mnie do krzesła, ruszyć się z miejsca nie mogę. Obecnie nie przyjmuję nikogo. Zrobiłem jedynie wyjątek dla pana, ponieważ służący oznajmił mi, że przynosisz cudowne rzeczy... a cuda w dziedzinie klejnotów są tak dziś rzadkiemi, iż obejrzeć je pokusa mnie ogarnęła. Podaj panu krzesło... — rzekł do służącego, posuń fotel wraz ze mną do stołu i odejdź.
Podczas, gdy lokaj wykonywał rozkazy, Arnold szkatułkę opakowaną postawił na stole.
— Po raz to pierwszy, zdaje mi się, mam przyjemność spotykać pana... — rzekł starzec.
— Tak... osobiście pan mnie widzisz raz pierwszy — odparł były sekretarz Mortimera; — lecz ja znam pana. Widziałem cię kiedyś w Ceylonie i wiele o panu słyszałem.
— Tak... byłem tam przed dwoma laty...
— Właśnie... dwa lata temu... — rzekł łotr, kłamiąc z bezczelną odwagą.
— Pan mieszkasz w Ceylonie?
— Nie, panie... Przejeżdżałem tam tylko... Mieszkam w Baltimore. Jestem rodowitym francuzem, wychowańcem szkoły górniczej. Przedsięwziąłem na własne ryzyko w Indyach tyle niebezpieczne poszukiwania dyamentów. Pomyślny skutek uwieńczył me prace. Prowadziłem prócz tego w Cejlonie i jego okolicach handel kupna i sprzedaży i dziś jestem posiadaczem klejnotów najwyższej wartości, którym nic nie dorówna, a w jakie włożyłem mój cały majątek. Będąc dosyć bogatym, zapragnąłem powrócić do Francyi i nie opuszczę już mego rodzinnego Paryża.
— Pozwolisz mi więc pan zobaczyć owe klejnoty najwyższej wartości, te Uda, którym nic nie dorówna? — zapytał Bénard z ironicznym uśmiechem.
— Chcę je panu sprzedać...
— Mnie... sprzedać? — powtórzył starzec.
— Tak... w tym celu do pana przychodzę.
— Winienem panu oświadczyć, iż jestem bardzo trudnym w nabyciu — odrzekł Samuel. — Zapewne wiesz o tem, gdy mówisz, żeś o mnie coś słyszał. Kupuję jedynie sztuki, odznaczające się wysoką wartością, a one tak są rzadkiemi, iż można powiedzieć, że obecnie wcale ich nie ma. Radbym takowe odnaleźć, mając zamówienie na dostarczenie ich dla dwóch domów panujących, łączących się z sobą.
— Być może, iż panu przynoszę to, czego tak szukasz daremnie — rzekł Arnold z uśmiechem. — Jeden z mych krewnych, jubiler w Golkondzie, olśniony został temi klejnotami. Zresztą pan sam najlepiej osądzisz.
— Zaciekawiasz mnie pan... doprawdy...
Tu Arnold, wydobywszy szkatułkę z papieru, otworzył ją małym kluczykiem.
Izraelita zapuścił wzrok w jej głębię i naraz bladą twarz jego okrył rumieniec, oczy zabłysły przelotną błyskawicą, zapomniawszy o swej podagrze i niemocy nóg zbolałych, zerwał się nagle, jakby tknięty iskrą elektryczną, i z rękoma opartemi na stole, z wlepionym wzrokiem w nagromadzone klejnoty, stał jak oczarowany.
— Cóż... zadowolonym pan jesteś, jak widzę? — zapytał Desvignes z ironią.
Bénard nie odpowiadał; zdawał się nic w około siebie nie słyszeć.
Dobył ze szkatułki największy dyament, o którym mówiliśmy powyżej, że dochodził wielkością gołębiego jaja, i drżącą ręką ująwszy lupę, bacznie go począł z różnych stron oglądać. Następnie położył go na wadze i ważyć zaczął.
— On sam... ten jeden klejnot, wart jest dziewięćset tysięcy franków!... — zawołał. — Miałeś pan słuszność, posiadasz w tem majątek... fortunę, jakiej najbardziej ambitni pozazdrościć ci mogą!
I zmieniony nagle, promieniejący wobec czarownych blasków7 owych klejnotów, jak artysta wobec arcydzieła, Samuel zagłębił rękę w szkatułkę, wyjąwszy pełną garść rubinów, szmaragdów, dyamentów i pereł.
— Wszystko to — rzekł — jest nader pięknem, mówiąc o cudach, nie przesadziłeś pan wcale... Zatem jeślibyś chciał sprzedać...
— Tak... gdybyś pan zechciał to nabyć. Znając pana z opinii; jako uczciwego człowieka, udałem się wprost do niego.
— Znajdują się tu kamienie wysokiej wartości... przedstawiające cenę trzech milionów...
— Nie znajdziesz się pan, mniemam, w kłopocie, gdyby ci nawet przyszło wypłacić sumę dziesięć razy większą.
— Nie chodzi mi też wcale o cyfrę, kupię, jeżeli się porozumieć zdołamy.
— Jesteś pan rzetelnym i sprawiedliwym, cóżby nam więc przeszkodzić w tem mogło?
— Trzeba sprawdzić, uważasz pan, pojedynczo jeden po drugim kamienie i perły, a następnie je zważyć... To zajmie czasu dość wiele.
— Nie śpieszno mi... mogę zaczekać.
— Weźmy się więc do roboty.
Tu starzec upadł na fotel. Podagra, o której zapomniał chwilowo, z całą siłą przypominać mu się zaczęła.
— Weź pan — rzekł — papier i pióro. Będziesz zapisywał wagę każdego klejnotu, każdej perły, w miarę, jak będę je ważył.
Desvignes przygotował się do pisania.
Izraelita rozpoczął ważenie, oglądając każdy przedmiot z uwagą, głośno oznajmując karaty wagi i wartość w pieniądzach.
Całą godzinę trwało to zajęcie.
— Zesumuj pan teraz to wszystko — rzekł — gdy Arnold zapisał ostatnią cyfrę.
— Ogół wynosi trzy miliony czterysta dwadzieścia tysięcy franków... — rzekł Desvignes po obliczeniu.
— Nie pomyliłem się więc w oszacowaniu, jak pan widzisz — odparł Rénard.
— Wiem, bo i ja znam również dobrze wartość każdego z tych tu klejnotów.
— Tak oceniając, zachowałem dla siebie dwadzieścia pięć od sta zysku od każdego.
— Nader sprawiedliwie.
— Zgadzasz się pan zatem na moją propozycyę?
— W zupełności.
— Kończysz pan szybko interes... to lubię... W jakich papierach życzysz pan sobie otrzymać zapłatę?
— Jak panu dogodniej... wszystko mi jedno.
— Gotówką dam zaraz czterysta tysięcy franków. Banknoty te pomieszczą się wygodnie w szkatułce, którą pan z sobą zabierzesz.
— Dobrze.
— Podpiszę panu trzy czeki na okaziciela, każdy na milion, do różnych domów bankierskich.
— Jakież są te domy?
— Na dom Rotszylda, dom Herlangera i dom Oppenheima. Możesz pan w miejscu odbierania otworzyć sobie bieżący rachunek. Gdybyś pan wracał do Indyj, ofiarowałbym ci czek na dom Mortimera i współki w Kalkucie.
Na to nazwisko Desvignes drgnął pomimowolnie, szybko jednakże pokrył wzruszenie.
— Znam dom Mortimera... — odpowiedział — lecz nie powracam do Indyj.
— Znasz pan osobiście Jana Mortimera?
— Nie, znam go tylko z opowiadania.
— Jego siostrzeniec, Lionel Mortimer, prowadzi teraz po nim dom bankierski.
— Jakto po nim? — powtórzył Arnold — miałżeby ów bankier dobrowolnie odstąpić komuś swe interesu?
— Zmarł od miesiąca... pan nie wiesz o tem?
Gdyby morderca Edmunda Béraud mniej czuwał nad sobą, byłby wykrzyknął na ową tyle niespodziewaną wiadomość, powstrzymał się jednak, odpowiadając z przybraną spokojnością:
— Ach! to nieszczęście!...
— Nieszczęście... w rzeczy samej, ponieważ był to uczciwy człowiek i dość jeszcze młody. Wracając jednak do naszej sprawy... Przyjmujesz pan zatem czeki na trzy pomienione domy, o jakich mówiłem przed chwilą?
— Przyjmuję... lecz jeszcze jedno zapytanie... Czy nie masz pan kapitałów, lokowanych u Juliusza Verrière?
Rénard skrzywił się zlekka.
— Tak... mam cośkolwiek u niego i to złożyłem tam wypadkowo. Pięćset tysięcy osiemdziesiąt franków, które radbym wydobyć.
— Dlaczego? czy ten dom nie jest pewnym?
— Nie mówię tego... ale postępowanie Verriéra, jego hulaszcze życie i wieści, być może, kłamliwe, które wszelako obiegać poczynają...
— Jeden z moich przyjaciół w Baltimore — rzekł Desvignes — polecił mi gorąco tego bankiera. Przyrzekłem mu, iż coś złożę u niego... Chciałbym więc słowa dotrzymać i cośkolwiek tam ulokować...
— Dobrze... wydam panu czek na pięćset tysięcy franków do niego... Przestrzegam jednak, nie powierzaj mu pan więcej i nie pozostawiaj na długo tych pieniędzy.
— Ma się rozumieć... Dla zadośćuczynienia prośbie mego przyjaciela, uczynię to na razie, lecz za kilka dni, słuchając pańskiej rady, zażądam odbioru.
Samuel zadzwonił.
Olbrzymi lokaj wszedł z sąsiedniego pokoju, gdzie czuwał wiernie nad swoim panem..
— Oto klucze od szafy żelaznej... — rzekł izralita. — Znasz wyraz... Otwórz ją... Podaj mi czterysta dwadzieścia tysięcy franków i karnet z czekami, na domy Rotszylda, Berlangera, Oppenheima i Juliusza Verrière... Lecz tym sposobem czek na Oppenheima wypadnie tylko na pięćset tysięcy franków.
— Tak, panie — rzekł Arnold.
— Nazwisko pańskie? — zapytał Renard.
— Arnold Desvignes... — rzekł łotr zuchwale. — Oto moje osobiste papiery.
Samuel odsunął podane sobie arkusze.
— To niepotrzebne... — rzekł; — płacę i biorę od pana pokwitowanie. W naszym handlu klejnotami interesa załatwiamy na papierze. Pańskie mieszkanie?
— Ulica Tivoli, nr. 24.
— Dobrze... nie potrzebuję wiedzieć więcej... Przerachuj pan, proszę, banknoty, podczas gdy będę czeki podpisywał, a gdyby panu stawiano jaką trudność w wypłacie u Juliusza Verrière, ja w takim razie wypłatę biorę na siebie.
W dziesięć minut później Desvignes, wyprowadzony przez służącego, wyszedł na ulicę Bellechasse.
— A zatem... — szeptał z tryumfem radości, wsiadając do fiakra — jeden, jedyny człowiek, którego mógłbym się obawiać, człowiek, któryby mógł świadczyć przeciw mnie, Jan Mortimer, umarł! Oto wiadomość, jaka mi radością zapełni dzień cały! Mam pieniądze na koszta prowadzenia wojny!... Bankier Verrière odemnie jest teraz zależnym! Pięćdziesiąt milionów Edmunda Béraud zdobędę, a wraz z niemi i rękę Anieli!...


KONIEC TOMU II-go, CZĘŚCI I-ej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.