Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie... nie potrzeba... zostaw go w uprzęży. Pojadę zaraz tym powozem do prefektury dla uzyskania numeru. Chodź, uregulujemy rachunek.
Wszyscy trzej wraz z Misticotem weszli do mieszkania Loriota, który natychmiast posłał służącą do piwnicy po butelkę wina.
— Nie mam wiele czasu, panie Loriot — rzekł Scott — potrzebuję jechać na stacyę drogi żelaznej Poitiers, gdzie będę oczekiwał na mojego pana.
— Nasze rachunki wkrótce ukończymy — rzekł Loriot, otwierając szufladę. — Loiseau, mój chłopcze, nalej wino w kieliszki.
Loiseau wypełniał polecenie, podczas gdy właściciel mieszkania położył na stole przed irlandczykiem banknot tysiącfrankowy, papier, kałamarz i pióro.
— Oto zapłata... — rzekł — i wszystko, czego potrzeba do pisania. Nakreśl pokwitowanie.
Scott ani myślał w rękach nabywcy zostawiać własnoręcznego podpisu.
— Ha! ha! — roześmiał się głośno — chcąc nakreślić pokwitowanie, umieć pisać przedewszystkiem potrzeba, a moi rodzice zapomnieli posyłać mnie do szkoły...
— Do czarta!
— Lecz czyż to pokwitowanie jest koniecznie potrzebne? — mówił Scott dalej; — wszak jest świadek, mogący w razie potrzeby potwierdzić, żem odebrał pieniądze. Drugi raz o nie z pewnością upominać się nie będę.
— No... no... masz słuszność — rzekłLoriot — pijmy teraz.
Wszyscy czterej trącili się kieliszkami; stare wino ojca Loriot było doskonałem.
Irlandczyk jednym haustem wypróżnił kieliszek, poczem, uścisnąwszy rękę starego woźnicy:
— Do widzenia, panowie... — rzekł i wyszedł.
— Dziwna, doprawdy, jak on jest podobnym do klowna