Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

głową. — Ha! zresztą — dodał — ciebie to jedynie obchodzi. Narzeczona twoja ma matkę?
— Nie... nie ma.
— No! to jeszcze okoliczność łagodząca. Wracam ci honor potrosze. Lecz gdybyś wziął był teściową, nie chciałbym znać cię już więcej. Z kimże się żenisz?
— Z Wiktoryną Béraud... moją kuzynką.
— A! z Wiktoryną, kwiaciarką... Ładna i dobra dziewczyna... No! to nie jest jeszcze tak wielkie głupstwo, jak o tem zrazu sądziłem.
— Dziękuję, papo Loriot.
— Nie ma za co... Znasz mnie, że lubię mówić prawdę. Powiadasz więc, że potrzeba ci będzie powozów?
— Tak.
— Ile?
— Chcemy urządzić rzecz tę okazale. Wszakże wiesz, ojcze, że raz się tylko umiera...
— No, tak... Zaprosiliście wiele gości?
— Trzydzieści osób, a co najmniej, dwadzieścia siedem.
— Troje więc zaproszonych przyjdą pieszo?
— Ale gdzież znowu! Mój wuj, bankier Juliusz Verrière, przyjedzie swoim powozem wraz z córką. Mój kuzyn, wicehrabia de Nervey, także swym własnym przyjedzie.
— Jakto? — zawołał Loriot; — ty masz bankierów i wicehrabiów w rodzinie?
— Ba! i nie jestem z tego dumnym bynajmniej, bo mam w rodzinie i gałganiarzów, czego się również nie wstydzę. Każdy człowiek wart tyle, co drugi.
— Masz słuszność... byle był tylko uczciwym. Mówisz więc, dwudziestu siedmiu zaproszonych... to w siedmiu powozach z łatwością pomieścić się będą mogli. Dostarczę ci sześć pięknych lando i jeden powóz nowoodświeżony, jaki właśnie kupiłem.
— Ileż to będzie kosztowało, ojcze Loriot?
— Chcesz pewnie wynająć na cały dzień?