Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak... od dziewiątej rano do północy przynajmniej...
— Posłuchaj, chłopcze... znałem twego ojca, twą matkę i ciebie małem pacholęciem... nie chcę na tobie zarabiać... Zrobię rachunek, zwrócisz mi tylko koszta, ot wszystko? Jestżeś zadowolonym?
— Nie pytaj mnie o to, poczciwy, zacny ojcze Loriot. Ale to jeszcze nie wszystko... Chcę prosić cię o coś więcej...
— No... o cóż znowu?
— Wyobraź sobie, że oboje z Wiktoryną postanowiliśmy prosić cię, abyś nas osobiście sam zawiózł do merostwa i kościoła.
— Ja?
— Tak... ty, ojcze Loriot... Przybędziesz jako jeden więcej z zaproszonych.
— Z całą roskoszą, mój chłopcze. Wasze życzenie prawdziwą mi sprawia przyjemność. Odwiozę was sam... Wezmę ku temu mój najpiękniejszy powóz!...
— Lecz nie... nie! — przerwał Loiseau. — Nie rozumiemy się, jak widzę.
— Jakto?
— Słyszałem oddawna, iż twój fiakr nr. 13-ty przynosi szczęście tym, którzy nim jadą.
— To rzeczywiście prawda. Cały majątek, jaki obecnie posiadam, zawdzięczam temu fiakrowi... Napisano, wydrukowano o tem całą historyę.
— Otóż oboje z Wiktoryną pragnęlibyśmy, abyś nas, ojcze, powiózł tym fiakrem. Jesteśmy przekonani, że. to nam szczęście przyniesie.
— Lecz jest to fiakr na cztery osoby, potężnie już podniszczony — zawołał Lpriot. — Jadąc ta buda na czele innych powozów, sprawi efekt plamy ze smołowego smarowidła na sukni narzeczonej.
— Mniejsza z tem... wszystko nam jedno!
— Tak... to dla was jedno, ale nie dla mnie, który będę nim powoził. Gdybym spostrzegł, że ktoś naśmiewa się ze