Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kalkuta?!... — powtórzył Desvignes. — Zatem Edmund Béraud pisał to w Kalkucie? Oryginalne, doprawdy, to zaproszenie! Zakrawa na jakiś żart w złym guście... Czyżby Verrière je przyjął?
Ostatni list adresowanym był do Anieli Verriére. Rozpieczętował go z pośpiechem. Treść jego była zupełnie podobną do poprzedniego. Inne listy, przejrzane kolejno, zawierały też same zdania.
Arnold zadumał się głęboko, sposępniał.
Nagle twarz jego się rozjaśniła.
— Wiem... wiem! — zawołał, uderzając się w czoło. — Wszyscy ci ludzie są krewnymi Edmunda Béraud, są tymi, o których mówił w Kalkucie, u mego pryncypała, a między których chciał rozdzielić majątek. Oznaczał im schadzkę, nie wymieniając nazwiska, aby się ubawić zdumieniem, skoro zostanie przez nich poznanym... I oto dziś, gdy umarł, ci wszyscy ludzie są jego spadkobiercami. Mają prawo podzielić między siebie pięćdziesiąt jeden milionów, na które ja rachowałem i dla których ryzykowałem mą głowę...
Po długiem milczeniu zaczął przeszukiwać nanowo kieszonki portfelu byłego kupca dyamentów, by się przekonać, czy nie odnajdzie tam jakiego jeszcze papieru.
— Rozdzielić między nich pięćdziesiąt jeden milionów! — powtórzył głucho. — Lecz chcąc się dopominać o to dziedzictwo, potrzebowałby każdy z tych sukcesorów wiedzieć, że ów znikniony od lat trzydziestu pięciu Béraud, żył... egzystował... że zrobił majątek... i zmarł obecnie. A o tem, z wyjątkiem mnie, nikt nie wie... nikt więc nie może...
Tu uciął zdanie.
Arkusz stemplowego papieru, złożony we czworo, wysunął się z bocznej kieszonki portfelu, na stół padając.
Morderca podniósł go, rozwinął, a rzuciwszy nań okiem, zawołał:
— Testament!