Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Poślesz jej urzędowe zawiadomienie...
— Na nic się nie przyda... Wydziedziczy mnie w takim razie, a po zaślubinach zostaniemy bez grosza... I cóż natenczas poczniemy?
— O! w takich okolicznościach nie... nigdy!... — zawołała.
Powóz zatrzymał się przed domem.
— Wysiądziesz? — zapytała Melania.
— Nie, kaszel mnie dręczy... mam migrenę, do domu pojadę.
— Jak chcesz... Nie zapominaj, że jutro mamy być u tego kapitalisty, od którego pożyczysz dla mnie pieniędzy... Przyjedź do mnie o drugiej w południe.
— Dobrze... przybędę.
— Dobranoc! — rzekła, wysiadając.
I podczas, gdy powóz odwoził wicehrabiego na ulicę Miromesnil, weszła do swego mieszkania.
— Szczątki jego majątku muszą do mnie należeć... — mówiła. — Zaledwie kilka miesięcy do życia mu pozostaje. Trzeba korzystać, nie odwlekając, i starać się, ażeby to dziedzictwo przeszło w moje ręce.

W Salonie rodzinnym w Saint-Mandé po odjeździe ślubnego orszaku służba zajęła się uprzątaniem i oczyszczaniem.
Rozeszli się. dopiero o drugiej po północy, z wyjątkiem Arnolda Desvignes, a raczej Dezyderyusza, który pozostał dla zdania rachunku gospodarzowi zakładu.
— Nie opóźniaj się jutro... przybywaj zrana — mówił restaurator. — Mam zamówione dwa wielkie śniadania, każde na dwadzieścia osób, i trzy obiady po cztery nakrycia.
Desyignes, dowiedziawszy się o tem, co wiedzieć pragnął, nie myślał nadal prowadzić lokajskiego rzemiosła, nie mogąc jednak wprost odmówić gospodarzowi, obiecał, że przybędzie nazajutrz.
— Gdybyś tu zechciał przenocować — mówił restaurator — miałbym gotowe łóżko dla ciebie.