Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Desvignes nie widział twarzy Eugeniusza Loiseau, odwróconego plecami, nie mógł go więc poznać i teraz.
— Co państwo podać rozkażą dla zaostrzenia apetytu? — pytał gospodarz. Maderę, Wermut, absynt lub gorzką Picon? Jest do wyboru.
— Ja proszę o absynt.... — rzekł Loiseau.
— O nie... nie! — zawołała żywo Wiktoryna. — Za zbyt lubisz ów absynt... który jest, jak mówią, trucizną... Stajesz się złym i gwałtownym, gdy go wypijesz. Pamiętaj, iż mi przyrzekłeś, że go do ust nie weźmiesz od chwili, gdy nasze zapowiedzi wygłoszonemi zostaną. Otóż zapowiedzi już wygłoszono... Człowiek honoru dotrzymuje danego słowa.
— No dobrze... dobrze! Nie gniewaj się już... nie gniewaj! Przyrzekłem... dotrzymam. Precz z absyntem! Niepotrzeba go wcale!... Daj mi pan kieliszek madery.
— A pani?
— I dla mnie także madery.
— Zatem trzy madery! — zawołał gospodarz na służącego.
— Trzy madery... dobrze, panie!
W oka mgnieniu przyniesiono kieliszki, napełnione winem.
Gospodarz usiadł naprzeciw swych gości i trącił się z nimi.
— Będziecie więc państwo potrzebowali salonu? — zapytał.
— Tak.
— Na który dzień?
— Na sobotę.
— Na ile osób uczta?
— Zaraz panu to powiem... — odparł Loiseau — mam w kieszeni listę zaproszonych.
Tu wydobył papier, rozłożywszy go przed sobą.
— Rachuj na palcach, Wiktoryno... — rzekł do kwiaciarki — ja będę wymieniał nazwiska.