Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/346

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stołu najbardziej zbliżonego ku obu rozmawiającym, słuchał ich chciwie.
— O tego samego... — mówił Misticot dalej — pamiętasz, ojcze, jakem ci wspominał iż on nazywa się Wiliam Scott.
Arnold nie tracił ani jednej sylaby.
— O niego to chodzi widocznie... — wyszepnął.
— Cóż zatem mój chłopcze? — pytał stary Loriot.
— Ów człowiek zaprzeczał, utrzymując iż nie jest Will Scottem.
— Boś się pomylił. Ileż kroć razy bierzemy jednych ludzi za drugich... Łudzi nas podobieństwo.
— Dzisiaj mam pewność iż się nie myliłem.
— Kłamałby więc zatem ów człowiek?
— Był to przebrany woźnica, przysiągłbym... Jak przysiągłbym zarówno, że ów powóz był ukradzionym.
— Co ty mówisz? — zawołał stary woźnica, podskoczywszy na krześle z zaniepokojeniem; ja więc miałbym być przechowywaczem kradzionych rzeczy?... Ja Loriot, znany z uczciwości w całym Paryżu! Ja, który w dobrej wierze kupiłem i zapłaciłe za konia z powozem tyle co warte były? Nie... nie! to wszystko są twoje urojenia, na i akie nie posiadasz dowodu.
— A jeśli ja ci go, ojcze, przedstawię?
— Kończ prędko tę sprawę... siedzę jak na rozżarzonych węglach.
— Posłuchał więc... Przed kilkoma dniami wszedłem do restauracyi Pod królikiem w Montmartre.
— Znam, znam ów zakład... Nieraz tam strojnych panów i panie woziłem.
— Will Scott wraz ze swym towarzyszem niejakim Trilbym znajdował się tam wtedy. Rozmawialiśmy, poczem sprzedałem każdemu z nich po jednym medaliku, jakiemi prowadzę handel stojąc w pobliżu kościoła.
— No... i cóż dalej?
— Otóż dziś rano po ślubie, jadać tu dla ostatecznego