Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Indeks stron




CZĘŚĆ II.

TOM III-ci.
RODZINA BÉRAUD.




I.

Pałac pani de Nertey, matki Jerzego, kochanka Melanii Gauthier, znajdował się, jak wiemy, przy ulicy Miromesnil.
Zbudowanym był około roku 1855-go, w epoce, gdzie grunta w nowym okręgu Paryża nabyć było można po niskich stosunkowo cenach i gdzie stawianie niedrogo kosztowało.
Trwale zbudowany, lecz bez elegancyi, ów pałac nie posiadał żadnego wyłącznego stylu.
Mimo, że dość był obszernym, ograniczona liczba służących pełniła tu obowiązki. Stangret, lokaj, pokojówka, kucharka — oto wszystko.
Pierwsze piętro było zamieszkałem przez hrabinę de Nervey, którą wkrótce poznamy, drugie przez Jerzego, jakiego widzieliśmy na weselu Eugeniusza Loiseau.
Od lat pięciu hrabina nie wychodziła z domu prawie wcale, nękana cierpieniem serca, w której to chorobie bliższa lub dalsza katastrofa była nieuchronną.
Czytelnicy zechcą nam towarzyszyć do obszernej sypialni, przyciemnionej adamaszkowemi osłonami, w której wielkie łóżko z rzeźbionego dębu pod baldachimem, nadawało pozór niezwykle poważny.
Chora spoczywa na szeslągu, naprzeciw płonącego ognia na kominku, jaki nakazał lekarz utrzymywać bezprzestannie. Hrabina miała obecnie lat pięćdziesiąt pięć, lecz jej twarz blada, wychudła, rysy ściągnięte cierpieniem, włosy całkiem posiwiałe, nadają jej pozór kobiety siedemdziesięcioletniej.
Stopień pokrewieństwa Nerveyów z Edmundem Béraud był jak następuje:
Jeden ze stryjów kupca dyamentów, zamordowanego przez Arnolda Desvignes, wszedł w służbę wojskową, jako prosty żołnierz, i walecznością doszedł stopnia jenerała, prócz czego został obdarzony przez Napoleona I-go tytułem hrabiowskim, z prawem przekazania takowego potomkom w męzkiej linii.
Teobald Béraud, hrabia de Nervey, ożeniwszy się, miał dwóch synów, Achillesa i Ludwika. Achilles ożenił się w młodym wieku i z tego małżeństwa miał córkę, Eugenię-Martę, jaką ukazaliśmy dotkniętą chorobą serca.
Teobald, dziadek Eugenii, umarł. Jej ojciec zmarł także.
Tak z powodów rodzinnych, jako i majątkowych, jej stryj, Ludwik de Nervey, w podeszłym już wieku, za otrzymaną z Rzymu dyspensą zaślubił swą synowicę, wspomnioną Eugenię de Nervey; zachowując jej tym sposobem nazwisko, dodał doń tytuł hrabiowski.
Z tego związku narodził się znany nam Jerzy de Nervey, przybrawszy z własnej woli tytuł wicehrabiego, z przyczyny, jak mówił, iż to brzmi bardziej arystokratycznie nad zwykłą nazwę hrabiego.
Obdarzony mierną inteligencją, a obok tego zupełnym brakiem serca, Jerzy był samolubem w najwyższem tego słowa znaczeniu, a zepsutym do szpiku kości, nie mającym najmniejszego pojęcia o podniosłości moralnej.
Leniwy, jak lazaron, we wszystkiem, co dotyczyło umysłowości, Jerzy, mimo próśb matki, nie chciał się niczego nauczyć, nie nagiął się do żadnej pracy intelektualnej.
Chciał zostać próżniakiem bezużytecznym i został nim.
Martwiło to ciężko biedną kobietę, jak również i wątły z natury stan zdrowia syna, jaki pogarszał swem życiem hulaszczem.
Suchoty go pożerały.
Pani de Nervey, sama ciężko chora, drżała o życie syna, gdyż mimo, iż niegodnym był on jej miłości, gorąco go kochała.
Poznaliśmy w początkach opowiadania, iż Jerzy nie odpłacał bynajmniej matce tkliwością za jej przywiązanie, ale przeciwnie, wyczekiwał jej zgonu dla pochwycenia spadku coprędzej.
Mimo, iż w ociężałej głowie szumiał mu szampan, wypity na weselu w Salonie rodzinnym, pojął on i dobrze zrozumiał znaczenie wyrzeczonych do siebie wyrazów Melanii.
Znał swoją kochankę. Mówiła mu ona o małżeństwie na seryo, myślała więc o zaślubinach.
Jerzy chciał zostać wolnym, używać życia w całej niezależności.
Melania podobała mu się jako kochanka, na żonę jednak rzecz inna. Ani ona, ani żadna, chyba, gdyby znalazł bardzo bogatą.
— Mnie się żenić? — wyszepnął, wróciwszy do siebie, chwytając się za piersi, rozdzierane gwałtownym kaszlem. Szalona myśl przyszła jej do głowy... Chce mi się tem przypodobać dla wyłudzenia pieniędzy... Na nieszczęście jednak pieniędzy tych nie mam... Matka zmniejsza moje wydatki pod pozorem, że niszczę zdrowie i ją rujnuję, a jednak mnie trzeba pieniędzy, ja je mieć muszę!
— Mieć muszę... — powtórzył po krótkiem zamyśleniu; — łatwo to powiedzieć... Znam matkę... dyabelnie uparta! Nie chciała mi udzielić zaliczki na piąty miesiąc mej pensyi... i nakłonić się nie da! Co robić więc?
To mówiąc, rozbierał się, kładąc do łóżka.
— Melania powiada że wynajdzie sposób na otrzymanie pieniędzy... Mówiła, że zna jakiegoś kapitalistę... Wszystko to blaga... jestem bez grosza... a mama ma kupy biletów bankowych u tego Verriéra... Nie jestem już pacholęciem... Matka ma mnie tylko jednego... Tak... ona musi przychylić się do mego żądania, inaczej zrobię jej skandal!....
I usnął z tem pięknem postanowieniem, snem twardym, ołowianym.
Nazajutrz obudził się około dziesiątej zrana, z głową ciężką, rozpaloną pomieszanemi myślami.
Ubierając się, spojrzał w zwierciadło i dostrzega, iż cerę ma zżółkniałą, policzki zapadłe, z gorączkowemi plamami ko°2zy podsiniałe i usta białawe.
Pomimo całej miłości własnej, odwrócił wzrok od zwierciadła.
— To owo szatańskie wesele tak mnie znużyło!... — zawołał. — Nogi i ręce mam jak połamane. Wyglądam jak papierowa figurka... Zła sprawa przedstawić się tak mamie, żądając od niej pieniędzy. Będzie mi znowu mówiła o mem delikatnem zdrowiu, o oszczędzaniu sił swoich... mnie... który mógłbym, jednem dotknięciem palca przewrócić wołu! Tła! bądźcobądź... pójdę... zryzykować trzeba!
Tu przerwał, pochwycony straszliwym kaszlem, jaki go trzymał przez kilka minut, poczem, do kończy wszy ubrania, ze. szedł na pierwsze piętro.
Na schodach spotkał pokojówkę, wychodzącą od pani de Nervey.
— Czy mama już wstała, Józefino?
— Tak, panie... od godziny.
— Można się z nią widzieć?
— Sądzę, że można... Właśnie zaniosłam ziółka pani hrabinie.
— Jakże się ma dzisiaj...
— Wciąż jednakowo... cierpiąca...
— Myslałem, iż z rozpoczynającą się wiosną zmieni się jej humor, będzie nieco weselszą...
— Ach! jak pan mówić możesz coś podobnego, panie Jerzy... weselszą, przy takiem cierpienia...
— To prawda... Wiem, że mocno cierpi... Są dnie jednakże, ty o tem wiesz, Józefino, w których znajduje się ona w lepszem usposobieniu... Pytam więc, jak dziś jest?
— Nie zdaje mi się, ażeby była lepiej usposobioną. Jest smutną, jak zwykle, a może więcej nawet, niż kiedykolwiek... Dostrzegłam, iż płakała skrycie.
Jerzy przesunął ręką po czole w zamyśleniu.
Jego matka była smutniejszą niż kiedy, chwila więc nie była przyjazną do wystąpienia z pieniężnem żądaniem. A jednak potrzeba go nagliła. Co począć?
— Józefino! — rzekł po chwili do służącej — zapytaj mamę, czy zechce przyjąć mnie teraz, lub czyli mam prząść później.
Pokojówka odeszła, pozostawiając Jerzego w zadumie, rozmyślającego, od czego przyjdzie mu zacząć z matką tyle drażliwą rozmowę.
— Pan wicehrabia wejść może — rzekła, ukazując się dziewczyna; — pani prosi i czeka.
Jerzy, minąwszy przedpokój i mały salon, wszedł do sypialni swej matki.
— Dzień dobry, mamo... — rzekł, podchodząc ku niej.
Jeden rzut oka wystarczył pani de Nervey, aby spostrzegła zmianę, zaszłą w stanie zdrowia jej syna. Zbliżyła się ku niemu, chcąc go uścisnąć, a gdy ujął jej rękę, uczuła, iż dłoń jego płonęła.
— Co ci jest, moje dziecię? — zapytała z trwogą.
— Mnie?... ależ nic, mamo... Cóżby mi być mogło?
— Widzę cię bledszym niż zwykle... ręce twe płoną... masz gorączkę.
— Ależ co znowu?... jaką gorączkę?... Jestem nieco znużony... ot wszystko! Późno udałem się na spoczynek.
— O drugiej nad ranem... wiem o tem. Słyszałam, jakeś powrócił... Obudziłam się... Sypiam tak mało.
— Przyczyną tego owo przeklęte wesele Eugeniusza Loiseau. Pojmujesz, mamo, iż nie wypadało mi odejść przed wszystkiemi. Powiedzianoby, iż czynię to z jakiejś dumy... pogardy dla zebranego tam towarzystwa. Trzeba się było zastosować do otoczenia.

II.

— Tak... i na tem weselu piłeś szampana... likiery... — mówiła pani de Nervey.
— Jak wszyscy... trudno... wyróżniać się nie mogłem.
— A wiesz... iż doktorzy surowo ci tego zabronili...
— Eh! ci doktorzy... zwykle przesadzają w swej troskliwości o zdrowie pacyenta. Mają w tem cel, ażeby zwiększyć liczbę swych wizyt, a wraz z niemi i honorarya.
— Wiesz jednak, iż twój organizm jest nader wątłym... należy się pielęgnować...
— Mylisz się, mamo... czuję się tak zdrowym, silnym, jak...
Nie mógł dokończyć rozpoczętego zdania. Gwałtowny kaszel, porwawszy go nagle, mówić mu nie pozwolił przez kilka minut.
Pani de Nervey patrzyła na syna z boleścią, oczy jej napełniły się łzami.
— Biedny chłopiec... — myślała — łudzi się co do stanu swego zdrowia... on jest mocno chorym!
Gdy Jerzy uspokoił się po ominięciu kaszlu, zapytała:
— Dużo było osób na tych zaślubinach?
— Cała rodzina; prócz tego koledzy i przyjaciele młodej pary.
— Juliusz Verrière był także?
— Był ze swą córką, Anielą. Kuzynka nasza pragnie cię, mamo, odwiedzić, wraz z siostrą Maryą.
— Przyjmę je z całą przyjemnością... Zechcesz-że towarzyszyć mi przy śniadaniu?... — pytała. — Dziś niedziela, mógłbyś ją dla mnie poświęcić... chociaż ten jeden dzień w tygodniu... wcale cię prawie nie widuję...
— To prawda... cóż jednak począć? Tak jestem zatrudniony...
— Czem?
— Mnóstwem ważnych rzeczy... Upewniam cię, mamo, iż staję się człowiekiem poważnym...
— Ty?... — zawołała pani de Nervey z niedowierzaniem.
— Tak... ja! przysięgam... Zajmuję się obecnie nader doniosłą sprawą.
— Jaką?
— Zaraz ci opowiem. Znudziła mnie już ta próżniacza egzystencya, o jaką tak często mnie strofowałaś, a która jednak nie była całkiem bezużyteczną, ponieważ uczęszczając na wyścigi, do teatrów i klubów, słowem do miejsc wszelakiej zabawy, pozawierałem stosunki ze sławnemi artystami, autorami, znanemi głośno dziennikarzami i otóż chcę pracować, jak oni...
— Lecz ty nie będziesz nigdy ani artystą, ni autorem, ni dziennikarzem.
— Chcesz, mamo, raczej powiedzieć, że nim jeszcze nie jestem, lecz być w przyszłości postanowiłem... Chcę właśnie zostać dziennikarzem...
— Jest to zamiar nader chwalebny, lecz według mego zdania, niepodobny do urzeczywistnienia. Publicystą zostać niemożna w jednej chwili, na zawołanie. Potrzeba ku temu długich lat pracy... nabycia nauki, wiadomości, a oprócz tego i zdolności wrodzonych.
— Kiedyś to może tak było... — rzekł Jerzy; — dziś jednak chcieć tylko potrzeba.
— Jakto?... mniemasz więc, że wystarczy na w dobra wola? A w jaki sposób bez nauki i przygotowania napiszesz artykuły... felietony?
— Ach! moja mamo... nie rozumiemy się, jak widzę... Ja nie chcę sam redagować... ani myślę... inni będą za mnie pracowali. Ja pragnę tylko posiadać tytuł głównego redaktora. Ot, co jest mojem postanowieniem.
— W jaki sposób jednak zostać nim możesz?
— Od ciebie to, mamo, wyłącznie zależy.
— Odemnie?
— Tak. Jeśli mi dopomożesz, o czem nie wątpię, rzecz ta wkrótce da się zrobić. Postanowiłem wydawać dziennik... mały dzienniczek po cenie jednego sous... zawierający w streszczeniu wszystkie z całego tygodnia wiadomości literackie i polityczne. Dziennik taki miałby szalone powodzenie! Zabiłby wszystkie inne publikacye w tym rodzaju.
— Lecz aby utworzyć dziennik i wydawać go, na to potrzeba kapitału...
— Ba! ma się rozumieć! Na ciebie też, mamo, liczę w tym razie.
Pani de Nervey spojrzała z nieufnością.
— Na mnie rachujesz... — szepnęła zcicha.
— Mamże się udać do obcych? — zawołał Jerzy; — chodzi tu o zdobycie zaszczytnego dla mnie stanowiska... o moją przyszłość... Zresztą ten twój, matko, kapitał przynieść ci może znaczne korzyści. Jeżeli zechcesz, możesz mi otworzyć kredyt u Yerriera... Nie żądam kredytu bezgranicznego... sto tysięcy franków wystarczy mi na teraz i nie wezmę odrazu tej całej sumy. Mając jednakże zamiar ogłosić jutro tę nową publikacyę, wyświadczyłabyś mi wielką łaskę, dając dziś przekaz choć na dwanaście tysięcy franków.
Chora dotknęła ręką zlekka ramienia swojego syna.
— Przestań, Jerzy, proszę... — wyrzekła.
— Skończyłem... nie będę mówił więcej.
— Spojrzyj na mnie... — odpowiedziała.
Wicehrabia zrozumiał, iż matka odgadła kłamstwo w jego słowach.
— Każesz mi, mamo, patrzeć na siebie... Dlaczego?
— Ażebym w twych oczach prawdę wyczytać zdołała. Widzę, że chcesz mnie omamić... ale dość tego. Twój zamiar co do rozpoczęcia publikacji, to fałsz! Twój zwrot ku pracy jest kłamstwem zarówno! Wszystko to jest ułożoną przez ciebie komedyą dla wyłudzenia pieniędzy, jakich ci odmawiam przez prawdziwą miłość macierzyńską, jaką mam dla ciebie.
— Ha! piękna miłość!... — zawołał, zrywając się, de Nervey.
— Tak... jest to prawdziwa miłość, ponieważ chcę, abyś żył! Pieniądze zaś, jakie ci daję, obracane przez ciebie na zabawy, kolącye, noce na grze w karty spędzane, zabijają cię widocznie. Popełniasz samobójstwo, rzucając się na oślep w egzystencyę, która ci śmierć przyśpiesza! Masz zaledwie lat dwadzieścia cztery, a wyglądasz jak starzec zużyty, zniszczony życiem. Patrząc na ciebie, serce mi się ściska, a oczy łzami zachodzą. Och! mój Jerzy, gdybyś mnie kochał choć trochę, inaczej byś postępował!
— Otóż i płacz!... — zawołał z gniewem wicehrabia. — Powiedz mi jednak, mamo, na co się te łzy przydadzą?
— Wskażą ci one, ile cierpię!...
— Nie z mojej winy... — szorstko zawołał. — W czemże tak niecnie, niegodnie postąpiłem? Bawię się... oto wszystko! Gdzież więc złe, nad którem rozpaczasz tyle? Mówisz, matko, że zużywani swe siły... Najprzód, tonie jest prawdą... a powtóre, gdyby nawet i tak było, życie moje do mnie wyłącznie należy: jak go użyję, to mnie tylko obchodzi. Wszystkie przytoczone wyżej przez ciebie powody mają jedynie na celu zamknięcie przedemną woreczka! Mówisz o swojej dla mnie miłości... Gdzież ona... pytam? O, nie mnie ty kochasz, matko... pozwól sobie powiedzieć, lecz kochasz swoje pieniądze!
Pani de Nervey podniosła się chwiejąca, śmiertelnie blada.
— Dość! — zawołała przytłumionym głosem. — Nie masz serca... Zapominasz o przynależnem dla mnie poszanowaniu!
— Ponieważ proszę o pieniądze? ha! to mi się podoba! Otóż, skoro mnie doprowadzasz, mamo, ku temu, powiem ci, że te pieniądze, których mi dać nie chcesz, są tak dobrze twoją, jak moją własnością zarówno, jestem albowiem jedynym twym synem i jedynym spadkobiercą całego twego majątku.
Hrabina, posłyszawszy to, upadła na szesląg bezwładnie, łzy po jej twarzy strugą spłynęły.
— Jedynym synem... — szepnęła — ach! tak... niestety! Jedynym spadkobiercą... to prawda... Na rozporządzenie jednak majątkiem musisz czekać mej śmierci. Dopóki żyję... — mówiła z wysileniem — ja jestem wyłączną panią wszystkiego! Nie lękaj się... — dodała ze łkaniem — nie będziesz długo na mój zgon wyczekiwał, umiesz mistrzowsko skracać mi życie!
I dusząc się płaczem, przyłożyła obie ręce do serca, które gwałtownie uderzając, rozsadzało jej piersi prawie.
Każdy syn inny, mniej występny, mniej zwyrodniały, mniej skalany życiem, byłby padł na kolana u stóp tej matki zrozpaczonej, błagając ją o przebaczenie.
Kochanek Melanii Gauthier postąpił inaczej. Zerwawszy się z krzesła, zaczął gorączkowo przebiegać pokój, wołając:
— Na co się przydadzą te wszystkie komedye?... Do czego one doprowadzą? Wytwarzasz, matko, z niczego jakieś dramatyczne sytuacye, jakieś wielkie rzeczy! O cóż tu chodzi? O rzecz najprostszą w świecie. Potrzebuję pieniędzy... Ty je masz... Daj więc... a wszystko się ukończy...
— Milcz! — zawołała pani de Neiwey. — Pójdź precz!
— Tak jednego, jak i drugiego nie uczynię... — rzekł Jerzy, stając naprzeciw matki zuchwale. — Potrzebuję pieniędzy! Pozbędziesz się mnie prędko, dając mi takowe.
— Nic nie dostaniesz... nic! — odpowiedziała. — Sumienie mi wyrzuca, żem nazbyt długo zadawalniała twe wymagania... Jeżeli jesteś tem, czem zostałeś, moja w tem wina. Oskarżam samą siebie. Dłużej do zguby dopomagać ci nie będę... Nic nie dostaniesz!
— Ostatnie to, matko, twe słowo?
— Ostatnie! Za mego życia nic nie otrzymasz!
— Ha! to będę czekał... — zawołał nędznik bezczelnie.
— Na moją śmierć... nieprawdaż?
— Skoro mnie zmuszasz ku temu...
Te słowa nikczemne, wyrzeczone przez syna tyle przez nią kochanego, śmiertelnym ciosem uderzyły w nieszczęśliwą kobietę.
— Zbrodniarzu! — zawołała gasnącym głosem — ty mnie zabijasz... zabijasz!
I biedna matka zdawała się w rzeczy samej być bliską śmierci.
Owładniona gwałtownym nerwowym atakiem, wyprężyła się cała, poczem, wydawszy głębokie westchnienie, omdlała.
Jerzy wybiegł szybko z pokoju, trzasnąwszy drzwiami.
— Józefino! — zawołał na nadchodzącą pokojówkę — mama zasłabła, śpiesz do niej.
Dziewczyna wbiegła do sypialni, podczas gdy de Nervey, wróciwszy do siebie, wdziewał okrycie, kapelusz i rękawiczki.
Był we wściekłym humorze, a kaszlał zapamiętale.
— Ha! — wyszepnął po uspokojeniu się kaszlu — żyć mi nie pozwala... nie chce o niczem słyszeć... Dość tego... Tak być dłużej nie może! Rozbiję ten pałac w kawałki, a nie ustąpię!
I rozpłomieniony gniewem, pojechał na ulicę Monceau, do swojej kochanki.
Pokojówka wyszła naprzeciw niemu z oznajmieniem:
— Pani nie ma w domu... wyjechała.
— Jakto... tak rano?
— Tak, panie... kazała mi jednak prosić pana, być raczył przybyć w popołudniowych godzinach, pragnie widzieć się z panem w ważnym interesie.
— Dobrze... przybędę.

I wicehrabia udał się do klubu na śniadanie.

III.

Około trzeciej Jerzy de Nervey powrócił do Melanii.
Oczekiwała go radosna, rozpromieniona.
— No! przynosisz mi dwieście luidorów? — pytała żartobliwie.
— Daj mi pokój!... nie mam do żartów humoru... — mruknął zagniewany. — Znasz dobrze obecne moje położenie.
— Cóż twoja matka?
— Nie drażnij mnie swem zapytaniem!... Wśród nader gwałtownej sceny omal, że nie rzuciła na mnie przekleństwa... Do wściekłości mnie to doprowadza!
— Uspokój się... uspokój...
— Zapewne... uspokój się... gdy nie masz grosza w kieszeni...
— Kto wie, czy dziś wieczorem nie będziesz miał tysięcy?
— Co?! — zawołał de Nervey, wpatrując się w Melanię, jak gdyby z jej oczu wyczytać pragnął, czy mówi seryo, lub też żartuje.
— Będziesz je miał... — powtórzyła, śmiejąc się wesoło.
— Ile?
— Pięćdziesiąt tysięcy franków.
— To niepodobna!
— Nie wierzysz temu... pojmuję. A jednak jest to najczystsza prawda. Bardzo mi wdzięcznym być powinieneś. Potrafiłam zręcznie uwikłać pewnego bogatego lichwiarza. Mam przybyć do niego wraz z tobą dziś, o godzinie siódmej, wieczorem dla podpisania rewersu i odebrania pieniędzy. Jak widzisz, nie zasypiam tej sprawy. A teraz jedzmy do Bulońskiego lasku.
O siódmej Jerzy z Melanią, wysiadłszy z powozu na rogu Ratuszowej ulicy, udali się na Paon-blanc.
Agostini pośpieszył im otworzyć.
— Wiedziałem, że państwo się nie spóźnicie... — wyrzekł z uśmiechem. — Raczcie wejść.
— Pan wicehrabia de Nervey... — rzekła Melania, przedstawiając Jerzego.
— O! ja znam pana... i znam oddawna... — odparł Agostini. — Spocznijcie państwo, proszę.
— Przystępujmy do rzeczy... — wołała Melania niecierpliwie. — Jakże... zrobiłeś pan interes?
— Tak... lecz z wielkim trudem. Pan wicehrabia jest mocno w kredycie zachwianym... Zaleciłem zdołał nakłonić mojego znajomego, ażeby dał pieniądze! Ta sprawa będzie państwa drogo kosztowała.
— Mniejsza o to... — rzekł Jerzy, z ulgą oddychając, gdyż mimo upewnień swojej kochanki, nie wierzył do ostatniej chwili w pomyślne zakotwienie interesu.
Agostini, otworzywszy w biurku szufladę, wyjął z niej paczkę banknotów, pozostawionych przez Arnolda, i położył je przed sobą.
Oboje przybyli śledzili jego poruszenia.
Jerzy zatapiał wzrok chciwie w jedwabiste papiery francuskiego banku, szkliste jego źrenice ogniem zabłysły, wychudłe palce u rąk konwulsyjnie mu drgały.
Melania pokraśniała zarówno.
— Oto pieniądze... — rzekł Włoch — wypłacę je państwu, skoro po odczytaniu przezemnie aktu, podpiszecie takowy.
— Czytaj, kochany panie... czytaj prędko.
Agostini rozwinął arkusz stemplowanego papieru i czytać począł ze swym narodowym akcentem:
— Ja, niżej podpisany wicehrabia Jerzy de Nervey, zeznaję, jako pozostaję dłużnym panu Wiliamowi Scott sumę osiemdziesiąt tysięcy franków...
— Co... co? — zawołał, zrywając się, Jerzy — co pan powiadasz?
— Mówię, że pan będziesz dłużnym osiemdziesiąt tysięcy franków.
— Osiemdziesią tysięcy za pięćdziesiąt?... i to pan nazywasz, że będzie nas nieco drogo kosztowało? — wykrzyknął de Neryey. — Nie... ja nie podpiszę takiego wekslu... nie!... nigdy w życiu! Do tego stopnia obdzierać się nie pozwolę. Za pięćdziesiąt tysięcy dam sześćdziesiąt, ani jednego sous więcej! Jak pan chcesz.
— Dobrze, łaskawy panie... — mówił zwolna, spokojnie Agostini; — ja nie przynaglam, możesz pan wziąść, lub nie brać.
I wziąwszy paczkę banknotów, kładł ją napowrót w szufladkę, zamykając na klucz takową.
Oblicze Melanii sposępniało.
Widząc znikające ze stołu banknoty, Jerzy rzucił się na krzesło, pomrukując zcicha:
— Ależ u czarta... zastanów się pan! Winieneś zrozumieć, że to przechodzi możność... sumienie!...
— Ja nic rozumieć i nic rozważać nie chcę... — Włoch odrzekł. — Nie moje to pieniądze... Jestem pełnomocnikiem, wypełniającym dane sobie polecenia. Zmienić nie mogę ani jędnego wyrazu w tej sprawie.
— Lecz...
— Po co mamy mówić daremnie, panie wicehrabio... — przedstawiał Agostini. — Tak lub nie... oto do wyboru dwa słowa. Decyduj się pan, a decyduj prędko, ponieważ mam wyjść na oznaczoną godzinę.
— Czy jest bogatym ów pan Wiliam Scott, o którym po raz pierwszy słyszę? — zapytał Jerzy.
— Bardzo bogaty.
— Zechciałżeby on następnie wejść zemną i w inne interesa?
— Tak sądzę... skoro się nie cofnął przed pierwszym.
— A więc przyjmuję warunek dla dalszych z nim. stosunków. Czytaj pan, proszę, dalej...
—...sumę osiemdziesiąt tysięcy franków — czytał głośno Agostini — otrzymaną przezemnie tytułem pożyczki, uważając takową, jako dług honorowy. Obowiązuję się zapłacić pomienioną sumę na pierwsze żądanie wierzyciela, skoro tylko obejmę spadek po mojej matce, hrabinie de Nervey. Procenta będą przezemnie zapłaconemi z kapitałem, licząc rocznie po pięć od sta.
— Jakto... jeszcze prócz tego procenta? — wykrzyknął powtórnie, zrywając się, Jerzy. — Nie! to niepodobna... to wszelką miarę przechodzi!
— Wszak jeszcze nie podpisałeś pan... — odrzekł Włoch — skoro się nie podoba, zerwać układ możemy.
— A może coś więcej jest ukryte... jakiś szczegół, którego pan nam nie wyjaśniłeś? — pytał szyderczo de Nervey.
— Nic nie ma.
— Nakoniec... przecie!...
— Jakże... zgadzasz się pan?
— Ha! i cóż robić? Umie jednakże dobre ciągnąć zyski ze swych tysiąców ów pański Wiliam Scott...
— Jest w swojem prawie... Daj mu pan pierwszy numer hypoteki na pałacu swej matki, a nie weźmie wtedy większego procentu ponad towarzystwo kredytowi.
— No... podaj mi pan papier... niech to podpiszę, kiedy inaczej być już nie może.
Agostini podał papier ostemplowany, który odczytawszy Jerzy półgłosem, wziął pióro i podpisał:

„Czytałem i akceptuję na osiemdziesiąt
tysięcy franków.
Jerzy de Nervey.“

— Oto jest... — rzekł.
Włoch, wziąwszy papier, odczytał z uwagą wyrazy, napisane przez Jerzego, następnie otworzywszy szufladę, dobył z niej pięćdziesiąt tysięcy franków w biletach bankowych, a odbywszy z nich czterdzieści dziewięć, położył takowe przed Neryeyem.
— Oto czterdzieści dziewięć tysięcy franków... — rzekł.
Jerzy po raz trzeci podskoczył, wołając:
— Jakto... co znowu... zkąd czterdzieści dziewięć9 wszak miałem dostać pięćdziesiąt?
— Pani Gauthier przyobiecała mi w pańskiem imieniu tysiąc franków za pośrednictwo w tym interesie!
— Tak, w rzeczy samej... — rzekła Melania; — pan Agostini zasłużył na to wynagrodzenie, tem więcej, iż obiecuje ci wyjednać u pożyczającego na tych samych warunkach powtórną sumę pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Obiecuję to napewno — rzekł Włoch. — Powiem jutro o tem panu Wiliamowi Scott, oddając mu ten rewers, a odpowiedź przyniosę pani do jej mieszkania.
— Staraj się pan, ażeby była pomyślną — odezwał się Jerzy — dostaniesz odemnie natenczas dawa tysiące franków.
— Będę chciał na nie zasłużyć.
Wicehrabia de Nervey, zwinąwszy czterdzieści dziewięć tysięcy franków, wsunął je do kieszeni i wyszedł z Melanią, obiecującą sobie skorzystać conajmniej z połowy owych pieniędzy.
Cały dzień następny został przeznaczanym przez Arnolda na załatwianie różnych interesów, i tak: Miał być u Agostiniego; zinkasować czeki, wydane sobie przez Rènarda. Następnie odebrać sprzęty i meble, mające być dostarczonemi do jego domu na ulicę Tivoli, dowiedzieć się, czy stangret i kucharka tamże przybyli, wreszcie udać się do notaryusza dla podpisania wraz z panem Berthier aktu nabycia nieruchomości.
Na dzień następny zostawił punkt najważniejszy, to jest bytność swoją u Juliusza Verrière, która to wizyta miała być wstępem do strasznego dramatu, jaki ten zbrodniarz osnuł w swoim umyśle.
Wyszedłszy od siebie, udał się najprzód do Agostiniego.
— No! jakże... podpisał? — zapytał, wchodząc.
— Tak.
— Bez stawiania oporu... bez uwag?
— Owszem... stawiał przeszkody co do formy, zasady, ale to tylko, jak sądzę, dla pozoru. Lecz gdybyś pan był nawet zażądał stu tysięcy franków zamiast osiemdziesięciu, był-podpisał zarówno. Dowodem tego, iż żąda ponowienia pożyczki od pana na tych samych warunkach, w tejże samej sumie.
— Dlaczego nie? dam mu takową najchętniej.
— Co?! — zawołał Włoch osłupiały; — pan będziesz jeszcze ryzykował więcej?
— Tak... dam, skoro zażąda.
— Lecz pomyśl pan...
— Proszę... — zawołał niecierpliwie Desvignes; — są to moje osobiste interesa; nikomu wglądać w to nie pozwalam. Skoro mi się podoba ryzykować moje pieniądze i stracić je nawet, wolno mi to uczynić... mam wszelkie prawo ku temu. Powiedz pan wicehrabiemu de Nervey, że otwieram mu kredyt na dwieście tysięcy franków częściowo, aż do wybrania przezeń tej sumy. A teraz proszę o rewers.
Agostini podał mu takowy.
— Dobrze... dziękuję. Zajmij się pan teraz ścisłem zesumowaniem długów wicehrabiego, potrzebuję wiedzieć, jakich ma wierzycieli i ile się komu od niego nalewu Proszę o dokonanie tego w najrychlejszym czasie.
— Biorę się natychmiast do dzieła.
— Na teraz nic innego nie mam panu do polecenia — rzekł Desvignes i wyszedł z gabinetu.

IV.

Z ulicy Paon-blanc były sekretarz Mortimera udał się do domów bankierskich Rotszylda, Oppenheima i Herlangera, gdzie odebrał częściową należność na czeki, wystawione przez Rènarda, na resztę kazał sobie otworzyć bieżący rachunek i otrzymał karnety z czekami.
I otóż znalazł się posiadaczem kapitałów, umieszczonych w trzech najznakomitszych domach bankierskich, wynoszących razem dwa miliony pięćset tysięcy franków.
— Pieniądze to naprowadzenie wojny... — wyszepnął, jadąc na ulicę Tivoli.
Kucharka wszystko już w kuchni ustawiła i uporządkowała. Stangret, jej mąż, pobiegł od rana za kupnem konia i powozu. Z magazynu przy ulicy Saint-Lazare przyniesiono meble.
— Wszystko idzie dobrze... — rzekł łotr z zadowoleniem.
Po śniadaniu udał się do notaryusza, gdzie podpisał akt nabycia pałacu i koszta notaryalne zaspokoił.
Dzień miał się ku schyłkowi.
Morderca Edmunda Béraud potrzebował spoczynku dla przygotowania się do wizyty u Verrièra, a raczej do walki, mającej się rozpocząć nazajutrz. Zaraz po obiedzie wrócił do siebie.
Podczas, gdy się działo to wszystko, opowiedziane przez nas w poprzedzających rozdziałach, sąd wraz z prefekturą policyi zajmowały się czynnie prowadzeniem śledztwa w sprawie tajemniczego zniknięcia podróżnego z Hotelu Indyjskiego, którego nazwisko Edmund Béraud znane było jedynie z jego własnoręcznego podpisu na depeszy.
Czyniono wszelkie wysiłki dla rozjaśnienia tajemnicy, ale nadaremnie.
Najzręczniejsi agenci policyjni zostali rozesłanymi w różnych kierunkach kraju, jednak bez skutku, niestety. Nie mogli trafić na ślad zbrodniarzy.
Człowiek, przebrany za komisarza do spraw sądowych, przedstawił się przy ulicy Joubert w towarzystwie również przebranego agenta. Obaj porwali podróżnego i uwieźli go w powozie, zabrali jego bagaże, poleciwszy woźnicy jechać do prefektury, do której, ma się rozumieć, nie pojechali. Oto wszystko, co zbadano.
Żadna ważniejsza poszlaka odkrytą nie została. Nie wiedziano nawet, czy ów powóz miał jaki numer. Żadnych również objaśnień nie otrzymano i na drodze żelaznej.
Zrazu chciano zwołać dla wybadania wszystkich woźniców z całego Paryża, po głębszej jednak rozwadze zaniechano tego. Widocznem było, że i powożący naówczas był wspólnikiem zbrodni.
Błąkano się pośród ciemności, w pełni przypuszczeń, nie mając nawet nadziei, by prędzej lub później natrafić na wątek podobnie zuchwałego występku.
Tegoż samego dnia jednak szczęśliwy wypadek rzucił nieco światła na ową sprawę.
Około drugiej po południu woźny prokuratora rzeczypospolitej wszedł z oznajmieniem, iż reprezentant domu bankowego Rotszylda żąda widzieć się z pomienionym urzędnikiem.
Prokurator przyjął go natychmiast.
— Jakiż powód sprowadza pana do naszego biura? — zapytał, wskazując przybyłemu krzesło obok siebie.
— Przychodzę wskutek zamieszczonego artykułu w dzienniku.
— Artykułu ubliżającego domowi Rotszylda?
Bynajmniej... w całkiem innej sprawie. Trybunał, jak głosi pomieniony artykuł, zajmuje się żywo obecnie zniknięciem pewnej osobistości...
— A! pan mówisz o sprawie przy ulicy Joubert?
— Tak, o zniknięciu podróżnego, Edmunda Béraud, którego jakaś osobistość, przebrana za komisarza, uwiozła z Hotelu Indyjskiego. W dniu dzisiejszym przeczytałem pomieniony artykuł w dzienniku.
— I przynosisz mi pan jakieś wyjaśnienie w tej sprawie?
— Być może... Nazwisko Edmunda Béraud zwróciło moją uwagę, a dlaczego? opowiem panu. Przed dwoma tygodniami przyjmowałem w mym gabinecie osobę tego nazwiska, która przyniosła mi czek, wydany przez dom handlowy Mortimera dla banku francuskiego. Dom Mortimera jest jednym z najznakomitszych w Kalkucie. Osoba ta prosiła mnie, by jej zinkasować ów czek, otwierając bieżący rachunek w naszem biurze kredytowem na sumę, jaką czek przedstawiał.
— Jak wysoką była ta suma?
— Pięćdziesiąt jeden milionów.
— Pięćdziesiąt jeden milionów! — powtórzył prokurator zdumiony.
— Te miliony miały być zinkasowanemi nazajutrz i kredyt miał być właścicielowi otwartym.
— Przypuszczasz więc pan, że właścicielem pomienionego majątku był Edmund Béraud, ten, którego porwano?
— To nie ulega wątpliwości. Najprzód imię i nazwisko jest toż samo, następnie szczegóły, zamieszczone w dzienniku, zgadzają się ściśle co do powierzchowności podróżnego, jakiego właśnie przyjmowałem u siebie i który przybył do Paryża o tej samej godzinie.
— Zatem rzecz jasna, iż tu zbrodnia spełnioną została — rzekł prokurator. — Mordercy sądzili, iż znajdą ów czek przy Edmundzie Béraud, albo też w jego bagażach, jakie wraz z nim porwali.
— Rzecz pewna... Nie otrzymałeś pan wskazówek, kto mógł popełnić tę zbrodnię?
— Dotąd żadnego śladu... Nic... nic odnaleźć nie jesteśmy w stanie! Nie mógłżebyś mi pan jeszcze coś dodać do powyższego ważnego tyle objaśnienia?
— Nic... oprócz drobnego szczegółu, że Edmund Béraud przyjechał z Indyj, jak mi to powiedział, i miał zamiar osiąść w Paryżu, rodzinnem swem mieście.
— A nie wiesz pan czasem, czem zamyślał zajmować się w Paryżu?
— Nie wiem tego.
— Wydałeś mu pan karnet z czekami na swój bank?
— Bynajmniej. Nie mogłem tego uczynić aż przy zinkasowaniu, potrzebowałem się przekonać, czy podpis Mortimera nie jest sfałszowanym. Wydąłem mu tylko pokwitowanie na odbiór pomienionego czeku.
— Kiedyż mu pan zgłosić się kazałeś?
— W ciągu dwóch, lub trzech dni i odtąd to właśnie, ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, ów Edmund Béraud nie ukazał się więcej.
— Nie mógłżebyś pan zażądać jakich objaśnień co do pomienionego czeku z Kalkuty od bankiera Mortimera?
— Zmarł on przed miesiącem prawie.
— Ha! otóż okoliczność, która nam staje zaporą w tej sprawie. Mortimer bowiem znać musiał swojego klijenta i mógłby nam ważnych dostarczyć objaśnień. Dowiedzielibyśmy się, kto mógł tak szczegółowo i ściśle wiedzieć o dniu i godzinie przybycia Edmunda Béraud do Paryża. Zapewne to ludzie z Kalkuty... ktoś z biura bankowego Mortimera. Cios naprzód był przez nich przygotowanym, wykonawszy go, zniknęli. Kto oni są? Gdzie ich szukać... odnaleźć? Obecnie mogą być zdała od Francyi... Lecz pozwól pan, że ci uczynię jeszcze jedno zapytanie...
— Mów pan, proszę...
— Czy sądzisz pan, że Edmund Béraud, oprócz pomienionego czeku, miał przy sobie i inne walory pieniężne?
— Musiał je mieć... Człowiek tak bogaty nie pozostałby bez gotówki na swe osobiste wydatki. Zresztą nic łatwiejszego, jak nam to sprawdzić. Dom Mortimera w Kalkucie, pomimo zgonu nieodżałowanego zwierzchnika, przyśle nam szczegółowe wyjaśnienia o kapitałach, wypłaconych panu Béraud w dniu jego wyjazdu.
— Któż został spadkobiercą Mortimera?
— Młody człowiek, jego siostrzeniec.
— Myślę dziś zaraz depeszę.
— A teraz pozwól, panie prokuratorze — wyrzekł przybyły — iż ja z mej strony poważę się zadać jedno jeszcze zapytanie.
— Jestem na pańskie rozkazy.
— Mamy w naszej kasie pięćdziesiąt jeden milionów, przygotowanych dla Edmunda Béraud, obecnie znikłego bez śladu. Co mamy robić z temi pieniędzmi?
— Zachować je, dopóki nie rozświetli sia ta sprawa i dopóki nie zgłoszą się prawni sukcesorowi© Edmunda Béraud, jeżeli śmierć jego wykrytą zostanie. Nie mam, zdaje się, potrzeby, nadmieniać panu o natychmiastowem przyaresztowaniu kogokolwiekbądź, ktoby pojawił się w pańskiem biurze z żądaniem odbioru tej sumy.
— Wydam natychmiast w tym względzie odpowiednie rozkazy. Wyrzekłeś pan przed chwilą jeden wyraz, panie prokuratorze, który szczególnie zwrócił moją uwagę.
— Cóż takiego... jakiż to wyraz?
— Powiedziałeś pan: „sukcesorowie.“ Edmund Béraud musiał mieć rodzinę w Paryżu, skoro chciał się tu osiedlić. Kto wie, czy sprawcy zbrodni, jeżeli takowa spełnioną została, nie byli jego krewnymi, chcącymi tym sposobem przyśpieszyć schwytanie sukcesji? Jak pan sądzisz... czy nie należałoby wyszukać członków tej rodziny i zawezwać ich dla wybadania?
— Dla wybadania?... nie! jak na teraz przynajmniej — odrzekł prokurator. — Rozciągnąć nad niemi wypadnie tylko ścisły nadzór... co uczynimy bezzwłocznie, skoro ich odszukamy.
Po zamienieniu jeszcze słów kilku obaj mężczyźni rozeszli się i podczas, gdy reprezentant domu Rotszylda jechać na ulicę Lafitte, prokurator rzeczypospolitej zawezwał do siebie sędziego śledczego, któremu sprawa z Hotelu Indyjskiego poruczoną została, oraz naczelnika policyi, i długą miał z nimi naradę.

Agostini, zajmując się zebraniem żądanych objaśnień przez Arnolda Desvignes, tak o Jerzym de Nervey, jako i o krewnych Edmunda Béraud, znalazł chwilę czasu, aby się udać do Melanii Gauthier, jak to jej przyrzekł.
Młoda kobieta z radością pośpieszyła na jego przyjęcie, lwia część albowiem z łupu czterdziestu dziewięciu tysięcy franków przeszła do jej kieszeni.
— Jakże się udała pańska negocyacya? — zapytała z uśmiechem.
— Pomyślniej, niźli się spodziewałem...
— Ach! pozwól... niechże cię uściskam za tę dobrą nowinę! — zawołała promieniejąca i rzuciła się, jak szalona, na szyję starego włocha, okrywając go pocałunkami.

V.

— A ileż chce dać ów zacny człowiek? — pytała po czułem, gorącem podziękowaniu.
— Do stu pięćdziesięciu tysięcy franków, w trzech częściach, każda po pięćdziesiąt tysięcy — odrzekł Agostini. — Winienem jednak panią uprzedzić, iż co do tej nowej pożyczki kładzie on pewien warunek.
— Choćby był najuciążliwszym, nakłonię ku niemu Jerzego.
— Uciążliwym nie jest pod względem pieniężnym... Pan Wiliam Scott chce tylko poznać wierzycieli, wobec których wicehrabia przyjął zobowiązania, którym wydał podpisy, oraz chce wiedzieć ogólną cyfrę długów pana de Nervey.
— A! czy on czasem nie ma zamiaru wykupienia wszystkich weksli Jerzego?
— Nic nie wiem... Jestem jedynie tylko jego posłannikiem. Nie mogłażbyś pani otrzymać od pana de Nervey listy jego wierzycieli?
— Trudna to będzie sprawa... — mruknęła Melania. — Jerzy w niektórych razach jest zacięcie upartym.
— Jeśli się uprze, tem gorzej dla niego... Warunek jest postawiony sine qua non, musi poddać się temu lub interes się rozchwieje.
— Otrzymani nazwiska, jakich pan żądasz — rzekła po chwili. — Przyniosę je panu pojutrze. Znam jednego z tych wierzycieli, jest to niejaki Bloch, mieszkający przy ulicy Hanowerskiej, pożyczył on Jerzemu dwadzieścia pięć tysięcy franków.
Włoch, zapisawszy sobie adres i nazwisko w konotatniku, odszedł, polecając Melanii ścisłość w dostarczeniu pomienionej listy.
Przypominają sobie czytelnicy, iż Melania oznaczyła schadzkę w nadchodzący wtorek swojemu kuzynowi, Fryderykowi Bértin. Żadne z nich dwojga o tem nie zapomniało.
Melania pragnęła zabawić się ową przelotną miłostką, jakie od czasu do czasu zaprzątały jej głowę. Fryderyk zaś, jako praktyczny młodzieniec, widział w owym romansie, zawiązanym w Salonie rodzinnym, jedynie cel pieniężny.
Oddawna, jakeśmy to powiedzieli, pragnął on zostać kochankiem jakiej pierwszorzędnej gwiazdy z półświatka. Widział w tem przyszłość dla siebie.
Od piątej wieczorem rozpoczął swą toaletę, która zdawała mu się być najwyższym wyrazem szyku i mody. Krój wszakże jego ubioru, a nadewszystko sposób, w jaki go nosił na sobie, okazywały w nim za pierwszym rzutem oka łotra, hulakę, przebywającego w knajpach i kawiarniach najniższego rzędu.
O siódmej godzinie, z wypomadowanemi włosami, na czoło zaczesanemi à la Capoul, udał się na ulicę des Monceaux przez bulwar de Clichy.
Idąc, spotkał kilka dziewcząt, znanych sobie z balików w Elysée-Montmartre. Zatrzymywały się, rozmawiając z nim zalotnie, Fryderyk jednak tego wieczora traktował je z góry, z miną wielkiego pana. Odpowiadał na ich uśmiechy lekkiem skinieniem głowy, przechodząc dumny jak Artaban.
Melania Gauthier, spodziewając się Lego przybycia, uprzedziła Jerzego, iż będzie na obiedzie u ciotki Ferron i późno wróci do domu.
— Zjedz obiad w klubie — mówiła — a nie strać wiele pieniędzy.
Nadzieja spędzenia wieczoru, a może i całej nocy na grze w karty, przypadła bardzo do gustu wicehrabiemu, który czuł w swoim portfelu sporą jeszcze paczkę banknotów do trzymania banku w bakara. Nie stawił zatem jej projektowi przeszkody.
W południe kochanka wicehrabiego rozkazała kucharce przygotować wykwintny obiad, oraz poleciła przynieść z piwnicy kilka butelek szampana.
Punkt o godzinie siódmej wszedł Fryderyk.
Pokojówka wprowadziła go do salonu.
Olśniony zbytkiem umeblowania, niemniej zdumiony został wspaniałą toaletą Melanii, jako i wykwintnością stołu, obficie winem zastawionego.
Nad szczegółami spotkania dwojga tych ludzi nie będziemy zatrzymywali się dłużej. Byli oni oboje godni siebie wzajem, jak gdyby dla siebie stworzeni. Owóż nie krępowali się konwenansami przy tej pierwszej schadzce.
Fryderyk, wracając do siebie na ulicę Abbesses, chował pugilares banknot tysiącfrankowy, otrzymany od kuzynki na drobne swoje wydatki.
Oboje dosięgnęli szczytu swych ideałów.
Co począć? Jedni szukają ich w pięknych, podniosłych czynach, drudzy wśród błota i poniżenia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Upłynął dzień cały, użyty przez Arnolda Desvignes na zebranie potrzebnych objaśnień; nadeszła chwila, w której postanowił udać się do bankierskiego biura Juliusza Verrière, by tam przedstawić czek na pięćset tysięcy franków, otrzymany od Samuela Rénard za sprzedaż dyamentów, i zażądać nań wypłaty.
Uderzyła jedenasta, gdy były sekretarz z Kalkuty wszedł do tegoż biura, w którym siedziało kilku komisantów przy stołach, pochylonych nad rachunkowemi księgami.
Woźny w szarym, stalowej barwy surducie, ze srebrnemi guzikami, siedział w korytarzu, gotowy do udzielania objaśnień przybyłym.
— Co pan sobie życzysz? — zapytał.
— Pragnę się widzieć z panem Juliuszem Verrière.
— Pan bankier był już w biurze zrana, jak zwykle, a obecnie pojechał do domu na śniadanie.
— Ale powróci?
— Zapewne.
— O której godzinie?
— Pomiędzy pierwszą a drugą... lecz jeżeli pan masz interes do banku, można się udać do którego z urzędników, objaśnią pana w tym razie.
— Chcę zinkasować czek.
— Udaj się więc pan do okienka, oznaczonego drugim numerem, tam pan załatwisz tę sprawę.
Desvignes, podszedłszy w miejsce wskazane, znalazł zamknięte okienko. Zapukał w nie zlekka.
Otwarły się małe, ruchome drzwiczki, a po za niemi ukazała się głowa młodego mężczyzny.
— Przychodzę zinkasować czek — rzekł Arnold.
— Proszę o niego... — odparł urzędnik, a ująwszy podłużny blado-różowy kawałek papieru, spojrzał na podpis, mówiąc:
— Rachunek Samuela Rénard.
Następnie rzucił okiem na cyfrę, szepcąc ze zdumieniem, do którego łączyła się źle utajona trwoga:
— Pięćset tysięcy franków!
I zamknąwszy okienko, poszedł do swoich kolegów, siedzących po nad księgami.
— Czek Samuela Renarda... — rzekł do jednego z nich. — Jak stoi jego rachunek, przeszukaj pan w papierach.
— Ma u nas pięćset osiemdziesiąt tysięcy franków — odrzekł zapytany, przerzuciwszy księgę. — A czek na ile?
— Na pięćset tysięcy.
— Aj! aj! — zawołał pierwszy; — olbrzymia cyfra, do czarta!
— To należy do kasyera... Uprzedzę go o tem.
Tu wszedł do przyległego gabinetu.
— Cóż tam nowego? — zapytał kasyer.
— Czek na okaziciela, z podpisem Renarda, suma do wypłaty pięćset tysięcy franków. Rachunek Samuela Rénard wynosi u nas pięćset osiemdziesiąt tysięcy, czek ten zatem ma swoją zasadę.
Kasyer zerwał się z krzesła.
— Pięćset tysięcy franków! — zawołał — czy podobna?
— Zobacz pan.
Kasyer, ująwszy papier, przekonał się naocznie o prawdzie żądania.
— Pan Verrière — rzekł — wyszedłszy ztąd, miał udać się do banku po kapitały; obecnie nie posiadamy w kasie tak wysokiej sumy do rozporządzenia.
— Co począć więc?
— Czy ów pan Arnold Desvignes sam osobiście tu przybył?
— Tak sądzę... Jest to osobistość o nader wykwintnej powierzchowności.
— Może chce sobie otworzyć bieżący rachunek, jako klijent naszego domu?
— Nie, mówił wyraźnie, iż chce czek zinkasować.
— Być może, iż pan nie zrozumiałeś... Idź, zapytaj go powtórnie.
— A jeśli zażąda wypłaty?
— Proś go pan wtedy, ażeby przybył o godzinie trzeciej dla zinkasowania.
— Ma po raz drugi przychodzić?... A! to może wzbudzić podejrzenia o złym stanie naszego banku...
— Wiem o tem tak dobrze, jak i pan... Ale cóż począć?... Nie z naszej to winy. Wydobądź się pan, jak będziesz mógł najlepiej z tej sprawy, a nadewszystko proszę, nie przysyłaj go do mnie.
Młodzieniec, wyszedłszy z gabinetu, wrócił do swego okienka.
— Jakże, sprawdziłeś pan? — zapytał Desvignes.
— Tak, panie.
— Czek jest w porządku... posiada swą wartość?
— W zupełności.
— Proszę więc o wyliczenie mi pięciuset tysięcy franków, lub wskazanie mi, gdzie się mam udać.

VI.

— Racz pan wybaczyć... — jąkał młody finansista z widocznem zakłopotaniem. — Zachodzi tu pewna, nieprzewidziana całkiem okoliczność... Pan Verrière pojechał do banku, po odebranie kapitałów. Prosimy więc, abyś pan raczył powtórnie dziś przybyć o godzinie trzeciej dla zinkasowania czeku.
Desvignes był przygotowanym na podobną odpowiedź, nawet jej oczekiwał, mimo to, podniósł głos, wołając:
— A to mi się podoba... trudzić kogoś powtórnie! — Pan Verrière, posiadając kapitały swych klientów, rozporządzać niemi nie może w razie potrzeby?... Doprawdy, to śmieszne!
— Nic spodziewaliśmy się, ażeby nam przyszło dziś uskuteczniać taką wypłatę... Pan Rénard nie powiadomił nas o tem...
— Bo nie należało mu o tem powiadamiać... Kapitały winny być zawsze w rezerwie... Szczególny to zaiste jakiś dom bankierski!... Zwróć mi pan mój czek, uprzedzę pana Samuela Rénard, w jaki sposób jego podpis został przyjętym . Jednocześnie jakiś głos suchy i ostry zabrzmiał po za Arnoldem:
— O co wam chodzi, panowie?... zkąd i dlaczego ta sprzeczka?
Desvignes, obróciwszy się, ujrzał przed sobą bankiera, nie chcąc jednakże okazać, iż go zna, odrzekł:
— Przed otrzymaniem mojej odpowiedzi, racz mi pan powiedzieć, kto jesteś?
— Jestem Juliusz Verrière.
— A! w samą porę więc pan przybywasz...
— Dlaczego?
— Ażeby wydać rozkaz do wypłacenia mi...
— Jakto... odmawiają panu wypłaty?
— Tak... każąc mi czekać na pański powrót z banku z kapitałami... Otóż powróciłeś pan... płać teraz.
Verrière bladł i czerwieniał naprzemiany.
— Na jaką sumę czek został wydany? — pytał zmienionym głosem.
— Na pięćset tysięcy franków.
Bankier zachwiał się; usiłując wszelako zwalczyć cios straszny, jaki weń tak nagle uderzył, wyjąknął zcicha:
— Racz pan pójść ze mną do mego gabinetu...
Desvignes, odgrywając dalej swą rolę, odrzekł zuchwale:
— W jakim celu mam iść do pańskiego gabinetu?
— Chcę panu złożyć niektóre wyjaśnienia...
— Ależ ja nie życzę sobie słuchać ich wcale!... Potrzebuję nie pańskich wyjaśnień, ale pieniędzy.
— Proszę, uspokój się pań... będziesz zapłaconym... — rzekł Verrière drżącym głosem. — Wszakże przedtem zechciej pójść ze mną.
— Ha! skoro pan tego żądasz koniecznie... idę! — odparł były sekretarz Mortimera. I wyszli oba.
Bankier otworzył drzwi gabinetu, a wpuściwszy przed sobą Arnolda, zamknął następnie takowe.
Położywszy na stole kapelusz, odwrócił się blady, z zatrwożonem spojrzeniem, drżącemi nerwowo ustami.
— Panie... — rzekł do swego wierzyciela — pragnę pomówić z tobą otwarcie... Jeżeli będziesz dziś wymagał wypłacenia sumy, wyrażonej na czeku, jestem zgubiony! Pozostanie mi wtedy rozsadzić sobie czaszkę wystrzałem z rewolweru!
— To, co pan mówisz, nie jest dla mnie nowością — odparł zimno Desvignes. — Naprzód już o tem wiedziałem, idąc tu do pana.
Verrière cofnął się osłupiały.
— Pan wiedziałeś?... — wyjąknął. — O czem pan wiedziałeś?
— O pańskiej ruinie.
— Lecz... — zaczął Verrière.
— O! nie przerywaj mi pan... Wiedziałem, że gdyby ci przyszło wypłacić mi na ów czek pięćset tysięcy franków, musiałbyś je wziąść z resztek pozostałego miliona posagu swej córki, której jesteś opiekunem, a razem administratorem majątku.
Bankier, do najwyższego stopnia wystraszony, cofnął się powtórnie.
— Znam w najdrobniejszych szczegółach opłakane pańskie interesa — mówił Arnold dalej; — wszystkie te spekulacye, w jakich nierozważnie zatopiłeś nietylko swe własne kapitały, ale i depozyta swych klijentów, bez otrzymania od nich na to upoważnień. Kopalnia marmurów w Belgii, towarzystwo nadbrzeżnej żeglugi, utrzymywanie teatru Fantazyj i wiele innych tego rodzaju, które za długo byłoby wymieniać, pochłonęły wszystko. Wiem, że pan protegujesz pewną Wenus sztuk czarodziejskich, pannę Leonę; wiem, że grasz na giełdzie i w bakara z rożnem szczęściem; że wyrzucasz pieniądze oknami, przez drzwi nie wprowadzając ich wcale. Wiem wreszcie i cyfrę twego deficytu... znam głębokości, wyżłobione twojemi szaleństwami... Jeśli nie zostaniesz nagle ocalonym jakimś niespodziewanym wypadkiem, a raczej cudem, zguba cię czeka! Miałeś słuszność, panie Verrière, mówiąc przed chwilą, że jeśli będę nalegał o wypłatę czeku, pozostanie ci w skroń sobie palnąć z rewolweru, aby uniknąć stawienia się przed sądem pod zarzutem bankructwa.
Verrière upadł na krzesło bezwładnie. Oblicze jego pokryła trupia bladość, zmienione rysy twarzy dawały mu pozór konającego. Po kilku miutach zupełnego obezwładnienia podniósł się, szepcąc przerywanym głosem:
— Cóżem ci, panie, uczynił, że pragniesz mej zguby?
— Kto panu mówił, że ja jej pragnę, rzekł Desvignes.
— Twoje zachowanie się... twe słowa... przedstawienie tego czeku... który wiedziałeś, że dziś zapłaconym być nie może...
— Ja chciałem pana tylko przekonać, że tak obecna twa egzystencya, jako i całe twe położenie nie są dla mnie tajemnicą, i że tym sposobem zostajesz w najściślejszej odemnie zależności.
— Jakiż masz pan cel w przekonywaniu mnie o tem?
— Cel nader ważny... potrzebuję z pańskiej strony absolutnego, bezwzględnego posłuszeństwa.
— Słyszę... lecz nic dotąd jeszcze nie rozumiem.
— Zaraz pan pojmiesz, zrozumiesz. Usiądź pan, proszę, panie Verrière. Mam panu pewną historyę do opowiedzenia. Nie obawiaj się... nie potrwa to długo... Wiele ci czasu nie zabierze.
Bankier z osłupieniem i wzrastającą obawą patrzył w tego nieznajomego, który go w tak dziwny sposób skrępował, a ukazawszy mu jasno, iż mógł go zgubić, chciał mu przyjść następnie z pomocą.
Drżący, pognębiony, pod wpływem woli tego człowieka upadł na krzesło.
— Przyjdź pan do przytomności... — rzekł Arnold, siadając obok niego; — będziesz bowiem potrzebował całego spokoju, całej bystrości umysłu, aby rozważyć to, co ci powiem. Jestżeś w stanie wysłuchać mnie teraz?
— Tak... — odparł Verrière, raczej skinieniem, niż głosem, zapytując jednocześnie sam siebie: — Kto jest ten człowiek... czego on chce odemnie?
— Przyznajesz więc pan — mówił Arnold dalej — iż wszystko to, co mówiłem przed chwilą, jest prawdą. Stoisz wobec nieuchronnego bankructwa...
— Rzeczywiście... majątek mój jest mocno zachwianym...
— Może się znajdzie jaki sposób na podtrzymanie go. Właśnie chcę o tem pomówić z panem spokojnie. Przypatrz mi się pan dobrze... Czyliż mnie nie poznajesz?
— Nie — odrzekł Verrière, utkwiwszy wzrok w mówiącego. — A jednak zdaje mi się, jakobym pana gdzieś widział.
— Tak... widniałeś mnie pan raz jeden.
— Kiedy?
— W dniu, w którym pańska córka wracała z Marsylii wraz ze swą kuzynką, siostrą Maryą. Pan przyjechałeś po nie swem lando. Podróżując wraz z niemi, wychodziłem natenczas wialnie ze stacyi. Jakże... przypominasz pan sobie?
— Tak... przypominam.
— Ach! panna Aniela jest czarującą!... — zawołał Desvignes z uniesieniem. — Później nieco pomówimy o niej... A teraz, panie Verrière, zbierz pan, proszę, całą uwagę.
— Zebrałem ją już... mów pan...
— Przed dwudziestu trzema laty zaślubiłeś pan młodą wdowę, swoją kuzynkę, nazwiskiem Béraud...
— Tak... — odrzekł bankier, kompletnie oszołomiony tak szczegółuwemi wiadomościami mówiącego co do swej osoby.
— Byłeś pan naówczas starszym komisantem u bankiera, z nader piękną pensyą; miałeś złożone oszczędności. Żona przyniosła panu milion w posagu. Był to początek wspaniałej fortuny, jaką zbudowawszy, pozwoliłeś jej się następnie rozpaść w ruinę. Znałeś pan brata swej żony?
— Którego? było ich kilku... Rodzina ta jest bardzo liczną.
— Mówię o Edmundzie Béraud.
— O tym, który był wychowańcem szkoły górniczej?
— Właśnie...
— On już dawno nie żyje.
— Zkąd pan wiesz o tem? — zapytał Desvignes spokojnie.
— Dowodów wprawdzie na to nie posiadani, cała rodzina jednak tak sądzi.
— Dlaczego?
— Ponieważ opuścił Francyę przed trzydziestu pięciu laty, nie wiedząc, gdzie i dokąd się udaje, a od owego czasu nie dawał o sobie żadnej wiadomości.
— Ja panu udzielić o nim mogę takową.
— Pan... wiadomość o Edmundzie Béraud?
— Tak.
— Wiesz pan więc, dokąd udał się z Francyi?
— Pojechał do Indyj.
— W jakim celu... co go tam pociągało?
— Idea. Pragnął spożytkować nabytą naukę w szkole górniczej na poszukiwaniu drogich kamieni. Myśl ta była dobrą. Odkrył niesłychane bogactwa, kopalnię dyamentów...
— Ach! — zawołał Verrière, z błyskawicą chciwości w bladem, przygasłem dotąd spojrzeniu.
— Po kilku latach pracy stał się posiadaczem sumy trzech milionów.
— Trzech milionów! — powtórzył bankier z uniesieniem.
— Drobnostka to jeszcze... nie poprzestał na tem. Przybywszy do Ceylonu, postarał się o koncesyę na połów pereł. To było dla niego źródłem największego bogactwa, obok czego prowadził dalej eksploatacyę kopalni dyamentów. I otóż po latach piętnastu majątek Edmunda Béraud z trzech milionów doszedł do cyfry piętnastu.
Verrière wzniósł rękę w górę, wołając gorączkowo.
— Piętnaście milionów!


VII.

— Czekaj pan... — mówił dalej Desvignes; — nie koniec to jeszcze. Upłynęło drugie lat piętnaście. Edmund Béraud sprzedał kopalnie, połów pereł i swoje biura bankowe. Przed sześcioma tygodniami, zrealizowawszy cały majątek, znalazł się posiadaczem pięćdziesięciu jeden milionów.
Verrière na tę wiadomość uczuł się być pochwyconym rodzajem umysłowego zamętu.
— Pięćdziesiąt jeden milionów!... — wyszepnął drżącym głosem, przesuwając ręką po czole. — Mój szwagier, Edmund Béraud, posiada pięćdziesiąt jeden milionów! W takim razie jestem ocalony! Edmund pożyczy mi dwa... lub trzy miliony... Będzie to dla niego drobnostką przy takim majątku. Otóż stawię czoło stratom, jakie poniosłem, mój kredyt odrodzi się świetniejszym niż kiedykolwiek!
— Edmund Béraud nie pożyczy panu ani jednego sous! — odrzekł były sekretarz z Kalkuty.
— Dlaczego nie miałby mi przyjść z pomocą... mnie... najbliższemu krewnemu?
— Dla najracjonalniejszej przyczyny...
— Jakiej?
— Ponieważ już nie żyje...
— Umarł?! — zawołał Verrière z przerażeniem. — On umarł!
I przez kilka sekund siedział przygnębiony, niemy, gdy nagle myśl jakaś widocznie zabłysła w jego umyśle, wyprostował się z rozpromienioną twarzą, wołając:
— Jeżeli, umarł, mam w takim razie prawo do części pozostałego po nim spadku.
— Bezwątpienia... lecz czy ta część wystarczy na pokrycie pańskich deficytów? Pamiętaj pan, iż jest was piętnastu członków rodziny, mających równe prawa do podziału tą znakomitą fortuną.
— Jakto piętnastu? — zapytał Verrière.
— Nieodmiennie... przekonani pana o tem.
Ta Desvignes wyjął z kieszeni arkusz arkusz papieru.
— Oto — rzekł — lista spadkobiercow, którzy mają prawo do tej sukcesyi...
I zaczął czytać:

„Paweł Béraud.
„Wdowa Perrot.
„Piotr Béraud.
„Wiktoryna Béraud.
„Eugeniusz Loiseau.
„Fryderyk Bertin.
„Wdowa Ferron.
„Melania Gauthier.
„Joanna Desourdy.
„Emil Vandame.
„Hrabina de Nervey.
„Wicehrabia de Nervey.
„La Fougère.
„Juliusz Verrière.
„Aniela Verrière.

„Razem piętnaście osób, jak pan widzisz; wypada więc na każdego po trzy miliony siedemset pięćdziesiąt tysięcy franków w całkowitości.
— Tak... — odrzekł Verrière; — lecz stopnie pokrewieństwa są tu nierówne, zatem i podział w częściach równym być nie może. Prócz tego, liczysz pan dwóch spadkobierców za wiele.
— Jakich?
— Moją córkę i wicehrabiego de Nervey. Tylko hrabina de Nervey i ja, zostaniemy wezwani do spadku, jako przedstawiający oddzielną główną gałęź.
Desvignes potrząsnął głową przecząco.
— Nie; rzeczy nie pójdą tym trybem — odpowiedział. — Części będą równemi dla wszystkich krewnych i wszyscy ci, których masz pan nazwiska na liście przystąpią do tej sukcesyi.
— Ażeby wiedzieć podobne szczegóły, potrzeba być wykonawcą testamentu Edmunda Béraut! — zawołał Verrière.
— Ja też jestem nim właśnie... — rzekł zbrodniarz, uśmiechnąwszy się na tytuł, nadany mu przez bankiera. — Testament pańskiego szwagra istnieje, a napisanym jest w treści przezemnie panu wskazanej.
— Tak?
— Edmund Béraud przybył do Paryża z Marsylii przed trzema tygodniami i zniknął tegoż samego wieczora, czyli raczej... zgładzono go...
— W jakim celu?
— W celu zabrania jego majątku... do czarta! Przyznasz pan, że warta była trudu ta sprawa.
— Przytrzymano mordercę?
— Nie.. i nigdy go pochwycić nie zdołają.
— A majątek naszego krewnego?
— Pozostał w całkowitości nienaruszony, ponieważ złodziej ujrzał się niespodziewanie być okradzionym. Pięćdziesiąt jeden milionów przedstawiał czek, wydany na tank francuski. Wysiadłszy z pociągu drogi żelaznej, Edmund Béraud złożył ów czek w jednym z tutejszych domów bankierskich i miał go zinkasować nazajutrz.
— Ale przynajmniej w pewnym, silnie finansowo stojącym domu bankierskim?
— W pewniejszym, niż pański, upewniam... Złożył go w domu Rotszylda.
— Zatem bankier Rotszyld lub jego pełnomocnik musieli wydać pokwitowanie z odbioru pomienionego czeku?
— Wydali je.
— Gdzież jest to pokwitowanie?
— Morderca je zabrał.
— Nie będzie mógł z niego korzystać. Zatem, jak pan mówiłeś przed chwilą, daremnie spełnił tę zbrodnię.
— Nie będzie mógł zeń korzystać, jak i spadkobiercy zarówno. Chcąc bowiem, ażeby dom Rotszylda powrócił złożone u niego miliony, potrzeba mu zwrócić pokwitowanie, jakie wydał.
— Wyrok trybunału może nakazać wypłatę; ma on wszelkie ku temu prawo.
— Trybunał nie wyda tego wyroku.
— Dlaczego?
— Ponieważ sprawiedliwość nie posiada i posiadać nie będzie dowodu śmierci Edmunda Béraud... Dla niej ów człowiek nie umarł, jest tylko nieobecnym, i lat trzydzieści musi upłynąć, zanim spadek legalnie otwartym zostanie. Dwaj ludzie tylko wiedzą o tem, co zaszło; oni dwaj tylko mogliby powiedzieć i dowieść tego.
— Pan znasz tych ludzi?...
— Znam.
— Wymień więc ich pan przed sądem, ocalisz mnie tym sposobem...
— Przed sądem nigdy!... Słyszysz pan... nigdy! Lecz panu ich wymienię.
— Mów pan... mów jaknajprędzej!
— Tymi dwoma ludźmi jesteś pan... i ja!...
Verrière drgnął przestraszony.
— Pan... i ja... — powtórzył.
— Pan?...
— Tak! — odrzekł zbrodniarz spokojnie. — Nie rozumieszże jeszcze?
— Ja nie chcę... lękam się zrozumieć...
— Ha! więc rozumiesz nareszcie! No... dalej... wypowiedz-że pan jasno myśl swoją...
— A więc mordercą mojego szwagra... człowiekiem, który posiada pokwitowanie domu Rotszylda na złożone u niego miliony... jesteś...
Tu Verrière nie dokończył rozpoczętego zdania.
Arnold, dobywszy papier z kieszeni, rozwinął go przed oczyma bankiera.
— Oto — rzekł — pokwitowanie.
Verrière spojrzał na papier, a następnie drżący, jak wpół obłąkany, rzucił się ku drzwiom, jąkając stłumionym głosem:
— Morderco... zbrodniarzu!...
Szybkim rzutem, jak błyskawica, Desvignes zastąpił mu drogę, a przykładając osłupiałemu do skroni rewolwer, wzięty ze stolika, szepnął cicho:
— Jeden krzyk... jeden głośniejszy wyraz... a strzelę! Broń ta jest twoją, bankierze. Wszyscy już znają stan rozpaczliwy twych interesów, a skoro się rozgłosi, że nie miałeś czem zapłacić mi dziś rano pięciuset tysięcy franków, każdy uwierzy w twe samobójstwo, które ja pierwszy potwierdzę.
Verrière zrozumiał, iż gdyby postąpił krok jeden, lub chciał zawołać, nieznajomy spełni bez wahania swą groźbę.
Pochwycony obłędem, upadł na krzesło, objąwszy się za głowę obiema rękami.
— No! otóż nareszcie przychodzisz pan do rozwagi... — rzekł Arnold z cynicznym uśmiechem. — Zadziwiłeś mnie przed chwilą... Sądziłem, że jesteś bardziej inteligentnym. Jeden punkt główny powinien był ci jasno wpaść w oczy, a to, że nie czyni się podobnych zwierzeń człowiekowi, którego chcemy zgubić... nieprawdaż? Ja przychodzę pana ocalić.
— Mnie... mnie ocalić?... Ty... mnie ocalić?... — jąkał Verrière.
— No... tak... do czarta! Ale posłuchaj mnie dalej, ponieważ jeszcze wszystkiego nie opowiedziałem. Chybiłem przy zdobywaniu milionów Edmunda Béraud, mimo to, nie ustępuję z placu, nie daję za wygranę. Jeżeli całość z rąk mi się wymknęła, muszę otrzymać połowę. Odgadujesz pan mój plan...
— Nic nie wiem... — odparł Verrière stłumionym głosem.
— Na honor! zadziwiasz mnie brakiem bystrości umysłu. Masz pan, jak widzę, dziwnie tępą głowę tego rana. Wytłumaczę ci więc rzecz jasno, skoro niezdolnym jesteś zrozumieć półsłówek. Otóż, dopóki się nie dowiedzą, że Edmund Béraud zmarł, a nie zniknął, dopóki nie odnajdą jego trupa i nie spiszą aktu zejścia, pięćdziesiąt jeden milionów pozostawać będą w niezdobytej kasie Rotszylda. Mogą tam leżeć długo, bardzo długo, dopóki my im ztamtąd wyjść nie dozwolimy; powiadam: my, ponieważ w tej tak zyskownej sprawie, powinieneś być i będziesz moim wspólnikiem, bankierze.
— Ja... twoim wspólnikiem? — nigdy!... — zawołał, zrywając się, Verrière.
— Nie lękam się odmowy z twe strony... — odrzekł ironicznie Desvignes. — Twój własny interes nakazuje ci zostać moim wspólnikiem; zresztą, gdybyś nim dobrowolnie zostać nie zechciał, ja potrafię zmusić cię ku temu. Tak, zmusić... ponieważ ja ciebie, a nie ty mnie, trzymasz w swem ręku. Gdyby ci przyszła ochota zadenuncyować mnie przed policyą lub sądem, śmianoby się z podobnie głupiego oskarżenia, nieopartego na żadnych dowodach, wtedy gdy mnie wystarczyłoby chcieć tylko, abyś zesłanym został na galery. Podstępne bankructwo, nadużycie zaufania klientów, oszustwo, frymarczenie depozytami... ha! widzisz, bankierze, ile tu dobrego... i manoby w czem, zaiste, wybierać! Przestań więc grać zemną komedyę, a pomówmy z sobą otwarcie, rozsądnie, jak na poważnych ludzi przystało. Wierzaj mi, że jesteś śmiesznym w tej roli uczciwego człowieka... Jest ona teraz przynajmniej całkiem dla ciebie niestosowną. Nie traćmy czasu na próżne słowa, a przystępujmy do rzeczy. Jesteśmy jak gdyby oba dla siebie stworzeni, łatwo nam więc porozumieć się przyjdzie, Potrzebuję ciebie... lecz, do pioruna, darmo mi służyć nie będziesz. Chcę wziąć dla siebie połowę majątku Edmunda Béraud... chcę i mieć ją będę. Drugą połowę przeznaczam tobie, to jest dwadzieścia pięć milionów pięćset tysięcy franków.
Źrenice Verrièra okiem chciwości zabłysły. Kolosalna cyfra, jaką przybyły zamigotał przed jego oczyma, pokonała, nie powiemy jego skrupuły sumienia, bo tych on nie miał, lecz jego przestrach i trwogę.
— Przypuśćmy na chwilę — mówił Desvignes całej — przypuśćmy, że nie ma innych, spadkobierców, prócz ciebie i twojej córki, bankierze, w takim razie pięćdziesiąt jeden milionów do ciebieby w całkowitości należały przy otwarciu testamentu i podzielonemiby były w równych częściach pomiędzy twą córkę i ciebie.
— Są to przypuszczenia marzycielskie — odrzekł Verrière, odzyskując krew zimną — wszak sam mówiłeś przed chwilą, że nie można podnieść spadku, dopóki akt zejścia Edmunda Béraud nie zostanie sądowi doręczonym.
— Otrzyma on go we właściwym czasie — rzekł Desvignes. — Masz-/i do uczynienia mi jeszcze jakie zapytanie?
— Bezwątpienia... i nader ważne. Nietylko wy dwoje to jest ja z mą córką, jesteśmy sukcesorami. Jest do podziału majątkiem osób piętnaście.

VIII.

— Tak... — odrzekł Desvignes zwolna, podkreślając niektóre wyrazy, jakim chciał nadać dobitniejsze znaczenie: — tak... w rzeczy samej... pan jesteś piętnastym z sukcesorów, testament o tem powiadamia, a ten testament ja posiadam. Jeżeli jednak będziesz gotów mi dopomagać i przyjmiesz wspólnictwo w środkach, jakich użyję, by dojść do celu, cały ten olbrzymi majątek Edmunda Béraud zostanie tylko dla nas dw7óch do podziału.
— W środkach, jakich użyjesz, ażeby dojść do celu? — powtórzył bankier; — lecz jakież są cne? Przed przyjęciem propozycyi poznać ją potrzebuję szczegółowo: a uprzedzam, iż nie chcę żadnego popełnienia zbrodni... żadnego przelewu krwi... mam wstręt ku temu.
— Nie będzie tu żadnej zbrodni, ani przelewu krwi. Wszyscy współsukcesorowie znikną w taki sposób, że ni świat, ni sprawiedliwość nic nam nie znajdą do zarzucenia.
— Cóż więc ich zgubi?
— Ich własne występki i wady, zręcznie wyzyskane przezemnie, a obok tego i nędza. Jest to broń najpewniejsza, która nigdy nie chybia. Niech walczą, jeśli potrafią się obronić przeciw wrodzonym namiętnościom. Będzie to walka śmiertelna, w której naprzód jestem pewien wygranej. Tak... zabija ich własne występki, jakie prowadzą do nędzy, a ta zrozpaczonych wreszcie do samobójstwa. Oto broń, jakiej użyję!
— Szatanie!... — mruknął Verrière, przesuwając ręką po czole, na którem widniały grube krople potu, i wpatrując się w mówiącego z takiem osłupieniem, że to pomimowolnie wywołało uśmiech na usta nikczemnika.
Uśmiech ów jednak znikł wkrótce i Desvignes mówił dalej:
— Tak... nędza, ta straszna, czarna nędza, jaka dokonywa dzieła zniszczenia!
— Ależ ze wszystkich tych ludzi, o których mówisz — ozwał się Verrière — żaden nie pozostaje w takiem ubóstwie... a wielu zpomiędzy nich żyją nawet w pewnej zamożności.
— Pozwól mi działać, nic nie badając, a przed upływem trzech miesięcy... trzech miesięcy... powtarzam, zostaniesz posiadaczem pięćdziesięciu jeden milionów, z których połowa do ciebie, a druga połowa do twej córki należeć będzie.
Oczy Verrièra chciwością zabłysły.
— To niepodobna!... — wyszepnął.
— A jednak tak będzie. Skoro raz powiem, iż chcę, aby rzecz jakaś dokonaną została, spełnić się musi.
— Żądasz więc połowy tego majątku? — zagadnął Verrière.
— Nie sądzę, abyś uważał to za zbyt wygórowane wymaganie z mej strony — odparł Desvignes — skoro mnie tylko zawdzięczać będziesz jego posiadanie.
— Nie mówię tego... — rzekł żywo bankier — lecz pytam, zkąd weźmiesz połowę tegoż dla siebie, jeżeli te miliony mają być tylko rozdzielone pomiędzy mnie i moją córkę? Pojmujesz, mniemam, iż nie mogę przywłaszczać sobie przypadającej na nią połowy, a nie sądzę, byś mnie chciał ogałacać z mojej.
— Nie obawiaj się... nie dotknę twej części...
— Gdzież są więc dla ciebie pieniądze?
— Wszystko już naprzód przewidzianem zostało... Zaślubię pannę Anielę, a kontraktem, we właściwą formę ujętym, jej majątek moim się stanie.
— Ty chcesz zaślubić moją córkę? Ty... Nigdy!... — zawołał Verrière.
— Zaślubię ją.. — odrzekł stanowczo Desvignes — ponieważ to małżeństwo jest podstawą całej tej sprawy, całego naszego działania. Zostanę twoim wspólnikiem, bankierze. Dom nasz będzie nosił nazwę domu bankierskiego Juliusza Verrière i Arnolda Desvignes. Będziemy mieli po za sobą kapitał, wynoszący pięćdziesiąt jeden milionów. Jest to szruba Archimedesa, z którą przy mojej energii świat wzruszę w podstawach!
— Lecz...
— Bez żadnych opozycyj! — przerwał groźnie Desvignes. — Bierz, lub nie bierz... oto dwa słowa... A wierzaj mi, bierz, radzę ci, jeżeli nie chcesz być zrujnowanym, a raczej zgubionym, czego następstwem będzie stawienie cię przed sądem i tam dalej...
— Lecz to mnie nie wybawi! — zawołał Verrière. — Ażeby osiągnąć ten cel, potrzeba na to, jak sam powiedziałeś, czasu do trzech miesięcy...
— Tak.
— No... a wiesz przecież, że mnie i ośmiu di czekać niepodobna. Znajduję się w naglącem położeniu. Gdybyś zechciał o tem komu powiedzieć, dziś wieczorem — wiedzieliby wszyscy o mojem bankructwie, a wtedy wszelka walka byłaby daremną z mej strony... Wszyscy rzucą się na mnie, jak kruki na trupa...
— Otóż ja zacznę ocalenie — rzekł Desvignes — nie wymagając od ciebie wypłaty pięciuset tysięcy franków na czek, przekazany mi przez Rénarda.
— To nie jest dla mnie ocaleniem, lecz tylko chwilowem odroczeniem katastrofy.
— Jakaż suma jest potrzebną na teraz, kóraby cię postawiła w możności zaspokojenia wszelkich, mogących tak obecnie, jak i w przyszłości wynikną reklamacyj pieniężnych?
Verrière zamyślił się, a wziąwszy arkusz papieru i ołówek, zaczął kreślić cyfry.
— Milion pięćset tysięcy franków... — odrzekł po chwili.
— A gdybym ci przyniósł owe półtora miliona — odpowiedział Desvignes — czy byłbyś przekonanym natenczas, iż umiem dotrzemywać tej obietnicy... że potrafię w rzeczywistości zmienić marzenie?
— Zapewne.
— A więc dostarczę ci tę sumę, jeżeli przyjmiesz podane przezemnie warunki.
— Nie żądaj odemnie niepodobieństw.
— Jakto?
— Czyż mogę znaglić mą córkę, aby została twą żoną? Nie... ja jej nie zmuszę ku temu!
— To już do mnie należy... — rzekł Arnold. — Potrzebuję jedynie od ciebie drobnej, małej rzeczy, to jest piśmiennego twego na ten związek zezwolenia.
Verrière zamyślił się; milczał przez chwilę, jakoby sam z sobą tocząc walkę wewnętrzną, poczem wyszepnął głosem złamanym:
— Dam ci to zezwolenie... Przekonaj się więc... — dodał po chwili — jak musi być naprężoną sytuacya i groźnem niebezpieczeństwo. Kiedyż mi dostarczysz pomienioną sumę?
— Skoro tylko podpiszemy u notaryusza akt naszej współki. Chcę odtąd wziąć czynny udział w twych interesach i podnieść twój bank. Doliczając pięćset tysięcy franków od Rénarda, wynoszę do twojej kasy dwa miliony, z których potrafimy korzyść osiągnąć, mój drogi wspólniku.
Po tych wyrazach nastała chwila głębokiego milczenia.
Verrière siedział przybity, pognębiony, nie mówiąc i słowa.
— Zkąd ta ponurość i głęboka troska na twojej twarzy? — pytał Desvignes. — Ach! odgaduję... Wspomnienie zgonu Edmunda Béraud ciąży ci na umyśle... Zapomnij o tem... Zresztą, gdybyś czuł się przygnębionym, ja będę za ciebie pracował. Wierzaj mi, w życiu torują nam drogę jedynie pozory... Spójrz na mnie... Czyliż wyglądam na złodzieja, albo zbrodniarza? Nigdy!... wszak prawda? I ty sam wydajesz się być dżentelmenem z najwyższej sfery, jak mówią Anglicy, a mimo to jesteś wykwalifikowanym hultajem! Powtarzam ci, jesteśmy oba jakoby dla siebie stworzonymi. Czemuż więc nie mamy połączyć się z sobą? Najłatwiej jest porozumieć się z człowiekiem, który przybywa na czas załatać nam szczerbę i przynosi banknoty, zamiast żądać ich od nas. Powiedz mi, czy dziś potrzebujesz pieniędzy?
— Ma się rozumieć... kasa jest pustą prawie zupełnie.
— Ileżbyś potrzebował?
— Dwieście tysięcy franków.
— Mam je przy sobie i dać je mogę. Pokwitujesz mnie tylko z odbioru, jako i ze złożenia przezemnie w twej kasie pięciuset tysięcy franków od Rénarda i otworzysz mi bieżący rachunek.
To mówiąc, Desvignes wyjął z kieszeni dwie małe paczki w kopertach i rozwinął takowe.
Każda z tych paczek zawierała po sto biletów tysiącfrankowych.
— Przerachuj... — rzekł, kładąc je na biurku.
Verrière drżącemi gorączkowo rękoma przeliczył bilety, poczem nacisnął guzik elektryczny, mający łączność z gabinetem kasyera.
Wezwany przybył natychmiast.
— Otworzysz pan — rzekł bankier do niego — rachunek panu Arnoldowi Desvignes, który wkrótce zostanie moim wspólnikiem. Zapiszesz na niego dwieście tysięcy franków, jakie tu się oto znajdują, a zarazem i pięćset tysięcy, przedstawiających też sumę na czeku, wydanym przez Rénarda, również na rachunek pana Desvignes. Kapitały te są do rozporządzenia naszego banku. Proszę, chciej pan dać czek mojemu kasyerowi — rzekł Verrière, zwracając się. do Arnolda. — Pokwituję cię z ogólnej sumy.
Desvignes czek oddał, a kasyer, zdumiony tak nieprzewidzianie szczęśliwym obrotem sprawy, jaką przed chwilą za straconą uważał, odszedł, zabrawszy uwieście tysięcy w banknotach.
— Wszakże tak? — zapytał ojciec Anieli, nakreśliwszy pokwitowanie z odbioru siedmiuset tysięcy franków.
— Tak... rozumiemy się doskonale — odparł Desvignes. — Wkrótce przekonasz się, iż nie jestem bynajmniej nowicyuszem w bankowych operacyach. Na teraz dwie rzeczy jeszcze do załatwienia nam pozostają.
— Jakie?
— Najprzód jedziemy do notaryusza, aby polecić mu spisanie aktu naszej współki.
— Jestem gotowy... A potem?
— Potem... przedstawisz mnie swej córce, pannie Anieli.
Verrière cofnął się i zadrżał.
— Na co się przyda owo wąchanie, ów przestrach, mój wspólniku? — rzekł Arnold. — Wiesz dobrze, iż już zapóźno jest cofać się z sytuacji. Włożyłeś dobrowolnie rękę w koło maszyny, dozwól pochwycić jej i resztę swojego ciała. Zresztą, nie masz się o co tak dalece obawiać. Przyrzekam ci, iż uczyniętrwą córkę najszczęśliwszą z kobiet, ponieważ wszystko, co dotąd czyniłem, było celem zbliżenia się ku niej.
— Celem zbliżenia się ku niej? — powtórzył Verrière osłupiały. — Jakto... ty więc... ty... miałbyś ją kochać?
— Czy ją kocham... pytasz? — zawołał Desvignes z nieudaną szczerością. — Nietylko kochany ale uwielbiam do szaleństwa! Od czasu spotkania się z nią w podróży na drodze żelaznej, jej postać czarowna ściga mnie wszędzie! Myślę o niej jedynie... żyję tylko dla niej. By ją posiadać, spełniłem to, nad czem w innych okolicznościach zawahałbym się być może. Gdyby mi się przyszło jej wyrzec, strzelićby mi w skroń sobie tylko pozostało! Tak! ja ją uczynię najszczęśliwszą z kobiet... najpiękniejszą... najbogatszą... najbardziej czczoną na świecić Niechaj cię to więc uspokoi co do jej przyszłości.
Verrière milczał, słuchając tych wykrzykników z opuszczoną głową. Znając dobrze stanowczy charakter Anieli i jej głęboką miłość dla porucznika artyleryi, Vandama, był przekonanym, iż jego córka nie zgodzi się nigdy na inne małżeństwo i to go cokolwiek uspakajało. Mimo to bowiem wiedział, że akt współki zostanie naprzód podpisanym i dwa miliony franków wpłyną mu do kasy. W każdym więc razie sprawa ta korzystną była dla niego.
— Czy masz swój powóz? — zapytał po chwili.
— Mam — odrzekł Arnold.
— Gdzie mieszka twój notaryusz?
— Przy ulicy Kondeusza.
— Jedzmy więc...
Tu oba, wyszedłszy z biura, udali się do notaryusza, układając w drodze główne punkta aktu mającej zawiązać się współki.

IX.

Postanowiono, iż w pośród dwóch przyszłych wspólników, każdy będzie miał własną specjalną czynność w banku do wykonywania. Desvignes zajmować się miał po za biurowemi zewnętrznemi interesami, to jest lokowaniem kapitałów, Verrière przyjął na siebie kierownictwo wewnętrznemi finansowemi sprawami, pozostawiając przytem Arnoldowi we wszystkiem władzę, podobną sw7ojej.
W czasie prowadzonej rozmowy przekonał się bankier, iż ów elegancki z pozoru zbrodniarz, dzięki któremu uratowanym został z katastrofy, był człowiekiem wszechstronnie obeznanym z giełdowemi interesami, i że współpracownictwo jego mogło mu przynieść nieobliczone korzyści.
W przystępie radości zapomniał prawne, w jak przerażających okolicznościach przedstawił mu się ów wspólnik niespodziewany.
— Przy naszym zakładzie otworzymy jeszcze bank popularny, — mówił Desvignes. — Banki tego rodzaju, znajdujące się w wielkiej liczbie w Stanach Zjednoczonych dla drobnego handlu i klasy robotniczej, prosperują nader pomyślnie. Złożone w nich pieniądze dobrze procentują, a straty rzadko się zdarzają. Główną z nich jednak korzyścią jest to, że można się wsławić odrazu jako dobroczyńca ludzkości, co ma wielkie znaczenie i może daleko nas poprowadzić. Pędzie to dla Francyi oklaskiwana przez wszystkich innowacja. W ciągu miesiąca kapitały potokami płynąć zaczną do kass naszych, co nas postawi w możności oczekiwania na nadejść mające miljony. Chcę, ażebyśmy od dziś za rok stali się królami banków, i będziemy niemi... zobaczysz!
Verrière, zelektryzowany słowami Arnolda, gotów był iść wszędzie, gdziekolwiekby ten chciał go poprowadzić. Przyszłe miliony migotały mu przed oczyma, jak snopy iskier brylantowych.
Skoro się powóz zatrzymał przed domem notarjusza, dwaj wspólnicy wszystko już ułożyli.
W ciągu godziny akt współki został zawartym i podpisanym. Desvignes na dopełnienie wkładu w7ręczył Verièr’owi dwa czeki; jeden, wynoszący milion, na dom Rodszylda, drugi, na trzysta tysięcy franków, na dom Oppenheim’a, poczem powóz odwiózł ich obu na ulicę Le Pelletier, gdzie Desvignes, przedstawiony przez bankiera urzędnikom, udzielił tymże wspaniałą gratyfikację, co mu zjednało ogólną sympatję.
— Każę przedzielić na dwoje mój gabinet przepierzeniem... — rzekł Verière.
— Na co... dla czego? — zapytał żywo Arnold.
— A żebyś miał i ty swą własną pracownie.
— To niepotrzebne... będę tu pisał wśród innych. — To biuro, umieszczone w pobliżu ciebie, jest bardzo dla mnie dogodnem. Unikajmy bezpotrzebnych wydatków. Trzeba zbierać na odbudowanie twego majątku. Mówię... twego, a nie mojego, ponieważ, jak widzisz, ogołacam się zupełnie dla ciebie.
— Czyliż ci się to nie powróci?
— Otóż dobre słowo, za które prawdziwie wdzięcznym ci jestem. A teraz rozstańmy się... Wzywają mnie moje osobiste interesa. Jutro rozpocznę pracę sprawdzania i rozpatrywania wszystkiego. Muszę przekonać się szczegółowo, czyli przy mojej zręczności i cierpliwości nie dałoby się coś wydobyć z tych złych interesów, w jakich zatopiłeś tyle pieniędzy.
— Nie zobaczymy się więc już dzisiaj?
— Owszem... Nie zapominaj, żeś przyrzekł wieczorem przedstawić mnie swej córce... Liczę na twe słowo w tym razie.
— Pamiętam o tem... rzekł Verrière.
— Gdzież się spotkamy?
— Tu, jeśli zechcesz.
— Dobrze... o szóstej znajdę, się w moim gabinecie.
— Będę na ciebie oczekiwał, i moje lando zawiezie nas na bulwar Haussmana.
Desvignes podał rękę, Verrière podał mu swoją, przyczem morderca Edmunda Béraud zauważył, Iż dłoń bankiera mocno drżała.
— Do widzenia!... rzekł i wyszedł. Verrière znalazłszy się. sam, upadł na fotel, jak człowiek potężnym ciosem ugodzony.
— Cóżem uczynił — wy szepnął. — Złączyłem moje nazwisko z imieniem nędznika, którego ręce krew zbrodni skalała! Oddałem się jemu... Jestem jego rzeczą... jego dobrem... jego zabawką... przyrzekłem mu oddać córkę w małżeństwo, i kto wie, czy nie będę zmuszonym dotrzymać tej obietnicy?.. Ach! jestem podłym... w najwyższym stopniu nikczemnym... — szeptał z rozpaczą. — czyliż nie leniej było pozwolić sobie w skroń strzelić temu łotrowi! Miał słuszność, mówiąc, iż jestem nędznikiem ostatniego rodzaju!
I przez długą chwilę siedział bez ruchu, jak skamieniały, poczem zaczął spoglądać wokoło błędnym, niepewnym wzrokiem, zapytując sam siebie, czyli on nie śni, czyli to nie było przebudzenie z jakiegoś strasznego marzenia? Lecz nie... on nie śnił... Wszystko to było najściślejszą prawdą... było rzeczywistością!
— Cóż miałem uczynić? — rzekł sam do siebie. — Przyzwać pomocy i oddać w ręce sprawiedliwości tego zbrodniarza?
Ależ on byłby mnie zabił... A gdyby chybił, gdybym się cudem z pod jego ciosu ocalił, zesłałby mnie był niechybnie na galery. Milczałem, schyliwszy głowę, i oto ów nędznik ocala mnie teraz! Zawdzięczam me ocalenie milionem, zebranym we krwi Edmunda Béraud... Dwadzieścia pięć tych milionów do mnie należeć będzie... Zostanę bogatym... bogatszym niż kiedykolwiek mogłem marzyć o tem! Ha! spełniona ta przez mego zbrodnia mnie nie obciąża... On wszystko bierze na siebie... Niech idzie drogą, jaką sobie nakreślił, zatrzymywać go nie będę. Gdyby wreszcie Aniela została jego żoną... uczyni ją szczęśliwą, bo ją kocha, a pieniądze z jej olbrzymiego posagu, wynoszącego do dwudziestu sześciu milionów, w mym banku pozostaną, zwiększając go z roku na rok, z dnia na dzień, z godziny na godzinę!
„Dziś rano byłem obezwładnionym, zgubionym... Wieczorem zobaczą mnie z dumnie wzniesioną głową. Przeszłość ponura zniknęła... przyszłość olśniewająca przedemną!
Zostawmy go w tem marzeniu.
Na godzinę przed umówionym czasem Desvignes ukazał się w gabinecie wspólnika.
— Pospieszyłem się, — rzekł. — Mamy godzinę czasu, korzystając z niej, chcę z tobą pomówić, i prosić cię o niektóre objaśnienia.
— Mów... — odrzekł Verrière.
— La Fougère, dyrektor teatru Fantazyj, jest jeduym z twych krewnych?
— Tak... ten głupiec.
— Głupiec ten, jak mówisz, właśnie przez swoją głupotę doszedł do ruiny... do nędzy... a w końcu dojdzie do śmierci. Nic go ocalić nie jest w stanie, ponieważ ja chcę, by zginął. Otóż potrzeba poznać mi zblizka twoje z nim interesa. Ileż on ci jest dłużnym?
— Około trzysta piędziesiąt tysięcy franków.
— Spodziewasz się coś otrzymać na tę należytość?
— Liczę na nową sztukę, jaką ma jego teatr wkrótce wystawić. Obiecał mi częściowo wypłacać coś z każdego wieczornego przedstawienia.
— Dał ci na to piśmienne zobowiązanie?
— Tak.
— Zapoznasz mnie z tym dyrektorem. Jestże to człowiek intelligentny?
— Ma powierzchowną ogładę, lecz w gruncie charakteru jest to intrygant, gbur, a obok tego i oszust pretensyonalny.
— Biorę na siebie całą tę sprawę, skoro się rozpatrzę w niej bliżej. Zażądamy najprzód od niego zapłaty, jeżeli będzie mógł zapłacić... W przeciwnym razie, biada mu. Staje nam na drodze... przeszkadza... usunąć go trzeba. A teraz jeszcze jedno zapytanie nader subtelnej natury. Naprzód mi przyrzecz, że się tem nie obrazisz.
— Słucham... o cóż chodzi?
— Mówią, że panna Leona, aktorka z teatru La Fougèra, wywiera na ciebie wpływ wielki i wybacz mi to wyrażenie, że kompletnie za nos cię wodzi. Można to wytłumaczyć dwoma odmiennemi sposobami; albo do niej skłonność uczuwasz, lub się jej boisz. Wyznaj mi więc więc prawdę.
— Obawiam się jej... w rzeczy samej...
— Dlaczego?
— Zna ona dobrze moje położenie... moje kłopoty pieniężne.
— Twa sytuacya, zła tego rana, w wieczór obecnie jest doskonałą. Twoje kłopoty pieniężne zniknęły. Nie mając się czego obawiać, należy ów stosunek zerwać stanowczo.
— Zgadzam się na to w zupełności.
— Czy masz u siebie kapitały panny Leony.
— Mam.
— W jakiej ilości.
— Sto dziewięćdziesiąt tysięcy franków.
— Cóżeś z niemi zrobił?
— Umieściłem je w belgijskich kopalniach marmurów.
— Za jej upoważnieniem?
— Bez tegoż.
— A zatem jesteś na tę sumę odpowiedzialnym, trzeba je jej wypłacić... Pomyślimy o tem... Przedstawisz mnie pannie Leonie. Zobowiązuję się uwolnić cię od niej raz na zawsze, jeżeli na to się zgodzisz.
— Najchętniej... Nie trzeba jej jednak obrażać, a tym sposobem kompromitować naszych interesów w teatrze Fantazyj.
— Bądź spokojnym... nie skompromituję ich wcale. Oddasz mi wszystkie papiery dotyczące La Fougèra, a natychmiast rozpocznę z nim układy.
— Będziesz je miał jutro.
Desvignes spojrzał na zegarek: wskazywał on trzy kwadranse na szóstą.
— Możemy jechać, jeżeli zechcesz — rzekł bankier. — Mój powóz czeka przed domen; od pół godziny. Czy masz jaki projekt na wieczór dzisiejszy?
— Nie mam żadnego.
— To dobrze.
— Dlaczego?
— Ponieważ zatrzymamy cię na obiedzie. Uprzedziłem Anielę, że gościa mieć będziemy.
— Z całą przyjemnością przyjmuję to zaproszenie.
Tu Verrière wyszedł ze swym wspólnikiem i wsiadłszy do powozu, odjechali.
Przez całą drogę, obaj pogrążeni w dumaniu całkiem odmiennej natury, głębokie zachowywali milczenie.
Desvignes myślał o Anieli, ku której, jak wiemy, pociągała go jeśli nie miłość, ponieważ wzniosłego tego uczucia profanować nie chcemy, to gorąca, pochłaniająca namiętność.
Verrière zapytywał w myślach sam siebie, kim mogła być ta dziwna osobistość, inteligentna, z wyższą światową ogładą, rozsypująca banknoty pełnemi rękoma, prawdziwy dżentelmen pod każdym względem, który stał się zbrodniarzem?
Ten nowy jego wspólnik i wybawiciel napawał go wstrętem i trwogą.

X.

Tegoż dnia w południe Aniela dowiedziała się od ojca, że będą mieli gościa na wieczerzy.
Rzecz podobna często się zdarzała: wydawszy przeto służbie stosowne polecenia, panna Verrière ubrała się, oczekując na ojcowskie przybycie wraz z zaproszonym. Znajdowała się w salonie z siostrą Maryą, gdy powóz zajechał przed pałac.
— Otworzyć bramę! — zawołał stangret.
Otwarto bramę na oścież i powóz, wjechawszy w dziedziniec, zatrzymał się u wejścia.
Siostra Marya, siedząc w pobliżu okna, uchyliła firankę, i wyjrzała na zewnątrz.
— Wuj przybył wraz z gościem... — wyrzekła.
— Dopiero w pół do siódmej... — ozwała się panna Verrière; — ojciec nigdy nie wraca tak wcześnie.
Bankier z Arnoldem, wszedłszy po schodach, zatrzymali się w przedpokoju, gdzie lokaj zdejmował z nich zwierzchnie okrycia.
— Panna Aniela jest w salonie? — zapytał Verrière.
— Tak, panie.
— Sama?
— Nie, wraz z siostrą Maryą.
Bankier skrzywił się z niezadowoleniem, Desvignes zmarszczył czoło zarówno.
Przypomniał sobie rozmowę obu kuzynek w wagonie i instynktownie, ów wcielony duch złego, uczuwał wstręt z rodzajem obawy na wspomnienie owej kobiety, która była uosobionym aniołem stróżem panny Verrière.
Mimo to były sekretarz z Kalkuty nie zniechęcał się tak drobną rzeczą. Gdyby nawet pomiędzy nim a siostrą Maryą miała rozpocząć się walka, był pewien na swoją stronę zwycięstwa. Bo jeżeliby, wbrew wszelkim oczekiwaniom, zakonnica stawiałaby jego zamiarom przeszkody, skruszyćby je potrafił.
— Nie jestem całkiem obcym twej córce, kochany bankierze — mówił, spostrzegłszy niezadowolenie Verrièra. — Miałem zaszczyt podróżować z nią kiedyś, jak ci wiadomo, drogą żelazną.
Służący otworzył drzwi salonu.
Gospodarz, przepuściwszy gościa przed sobą, wszedł za nim.
Siostra Marya z Anielą podniosły się na przyjęcie przybywających. Spojrzały obie na wchodzącego z gestem zdumienia, poznały w nim bowiem towarzysza podróży z Marsylii do Paryża.
Aniela, powitawszy ukłonem wchodzącego, zbliżyła się ku ojcu.
— Kochane dziecię... — rzekł bankier, całując ją w czoło — przedstawiam ci pana Arnolda Desvignes.
— Zdaje mi się, że się już znamy.., — odparła panna Verrière. — Przypominam sobie pana...
Serce Arnolda uderzało gwałtownie na widok olśniewającej piękności córki bankiera.
— Tak, pani... — odrzekł, drżącym zlekka głosem. — Podróżowaliśmy w jednym przedziale lyońską drogą żelazną.
— I ja pana zarówno poznaję... — ozwała się obojętnie siostra Marya; — towarzyszyłam wówczas mojej kuzynce.
— Pamiętam dobrze tę podróż... — poczęła wesoło panna Verrière. — Trudziłeś się pan wtedy dla nas po ciastka do bufetu w Dijon. Nie spodziewałam się natenczas, iż sposobność dozwoli mi podziękować panu w naszem własnem mieszkaniu.
— Wiele okoliczności złożyło się na to, iż tu przybywam — odparł Desvignes. — Nie jestem nieznanym ojcu pani. Wiążą nas oddawna stosunki finansowe. Głównym celem obecnego mego przybycia do Paryża są właśnie nasze interesa.
Dziewczę, zdumione posłyszanemi słowy, rzuciło na ojca pytające spojrzenie.
— To prawda... — odrzekł Verrière; — pisałem do pana Desvignes... a nawet oczekiwałem jego przybycia niecierpliwie.
— A nic mi nigdy, ojcze, o tem nie wspomniałeś?
— Nie uważałem tego za rzecz potrzebną. Stosunki moje z panem Desvignes były jedynie pieniężne; bankowe operacye... a wiesz, że nie mam zwyczaju wtajemniczać kogoś w te rzeczy.
— Nietylko przedstawiam ci pana Desvignes, jako gościa — rzekł bankier po chwili milczenia — lecz przedstawiam go i z innych względów...
Siostra Marya z Anielą wymieniły trwożliwe spojrzenia.
— Z innych względów? — powtórzyła panna Verrière.
— Tak... Pan Arnold Desvignes, który był moim przyjacielem, zostaje od dziś moim wspólnikiem.
Aniela wraz z siostrą Maryą wydały okrzyk zdziwienia.
— Wspólnikiem? — powtórzyło dziewczę. — Nie wiedziałam, ojcze, żeś miał zamiar przybrać wspólnika. Sądziłam, że jesteś o tyle bogatym, iż możesz sam, własnemi siłami swój bank utrzymać, jak to dotąd czyniłeś...
— Zapewne, że jestem dosyć bogatym... nikt o tem nie wątpi... — odrzwi Verrière z lekkiem zakłopotaniem; — to też nie w celu zyskania kapitałów przyjąłem współpracownika, ale wyłącznie dla ulżenia sobie w robocie. Lata, jakie mijają po nalewem czołem, me dziecię — mówił dalej — nie zostawiając na niem śladu, zmarszczkami moje pokrywają... Starzeję się... czuję to dobrze... Nie posiadam już rzeźkości dawniejszej i tej bystrości umysłu. Interesu nużyć mnie poczynają.
„Dom taki, jak mój, winien być przez młodą rękę kierowanym... Pan Desvignes podaje mi swoją. Zna się na dziale finansowym wybornie... Jest młodym... czynnym... pełnym energii, bogatym... za zbyt nawet bogatym. Nasza współka podwoi, w czwórnasób, stokroć podniesie siły żywotne domu bankierskiego Verrièra. Idąc ręka w rękę, zdziałamy cuda... a twój posag, me dziecię, wzrośnie do nieobliczonych rozmiarów.
— Uczuję się szczęśliwym... pani... mogąc pracować z całych sił moich dla osiągnięcia tego rezultatu... — zawołał Arnold z uniesieniem.
— Jestem dosyć bogatą... — odparła zimno Aniela. — Moje nawyknienia są nader skromnemi, nie marzę bynajmniej o wielkim majątku. Ten, jaki otrzymałam po matce, jest dla dla mnie aż nadto wystarczającym. Co zaś do nowej współki, mój ojciec w tym razie jest panem swych czynów. Wszystko, co on postanowi, naprzód aprobuję, będąc przekonaną, iż powody, jakie go prowadzą ku temu muszą być pod każdym względem uczciwemi i honorowemi.
To mówiąc, panna Verrière utkwił# badawcze spojrzenie w ojcowskiem obliczu.
Bankier zrozumiał znaczenie tego spojrzenia, nie zmięszał się jednak wcale.
— Mogłażbyś myśleć inaczej? — zapytał, a następnie, spojrzawszy na zegarek, dodał, zmieniając przedmiot rozmowy:. — Jak prędko obiad podadzą?
— Za dwadzieścia minut, punktualnie o siódmej, jak zawsze.
— Pójdę do mego gabinetu z panem Desvignes, mamy z sobą wiele do pomówienia.
— Dobrze... powiadomię cię, ojcze, skoro obiad podadzą.
Arnold wołałby był zostać w salonie obok Anieli, mimo, że ową objawioną współkę przyjęła ona zupełnie obojętnie; wypadało mu jednak odejść z Verrièrem.
W salonie pozostała siostra Marya z kuzynką.
— Czy ty pojmujesz, co to wszystko znaczy drogie dziecię? — zapytała zakonnica po odejściu obu mężczyzn.
— Pojmuję... — odparła głucho Aniela; — och! aż nadto dobrze pojmuję, niestety!
— Ależ, na Boga! nie przerażaj się... nabawiasz mnie trwogi!...
— Co począć, gdy jej uniknąć niepodobna? — odrzekło dziewczę z ciężkiem westchnieniem. — Sprawdzają się ciężkie przeczucia, jakie mnie przygnębiały od pewnego czasu... Mój ojciec jest majątkowo zrujnowanym, lub co najmniej, chwieje się w interesach, i oto przyczyna, dla której odmówił prośbie Vandama o moją rękę. To małżeństwo zmusiłoby go do zdania rachunku z majątku, pozostawionego mi przez matkę... Stracił ów majątek... jestem tego pewna. Mój ojciec pozostał obecnie bez żadnych nadal funduszów... Widzę to jasno! O! ja go znam dobrze! Jeżeli zgodził się na przyjęcie wspólnika... on taki dotąd samodzielny, to jedynie z przyczyny, iż stanął po nad przepaścią. Ach! ja pojmuję... rozumiem powody jego postąpienia... i drżę... drżę cała z obawy!
— Anielko... najdroższa moja, uspokój się! — wołała siostra Marya, tuląc ją ku sobie.
— Czyż mogę być spokojną, widząc przepaść, otwierającą się przedemną? widząc rozpoczynającą się walkę... tę walkę straszną... przerażającą?
— O jakiej walce ty mówisz?
— Ten człowiek, z którym natenczas podróżowałyśmy — mówiła dalej panna Verrière gorączkowo — ten człowiek, który został tak nagle wspólnikiem mojego ojca... on jest wrogiem moim... najniebezpieczniejszym ze wszystkich nieprzyjaciół.
— Lecz co ty mówisz? — wołała zakonnica — dręczą cię jakieś straszne, urojone marzenia!
— Nie... nie! to nie marzenia... ja nie śnię! Drżę cała na myśl, ile wycierpieć mi przyjdzie do owej chwili, w której po dojściu do pełnoletności wolną nareszcie pozostanę.
— Czegóż się tak obawiasz?
— Najstraszniejszego ze wszystkich nieszczęść! Przed chwilą ów Arnold Desvignes pożerał wzrokiem mnie prawie. Oczy mu ogniem płonęły... Ojciec, odmówiwszy Emiliwi Vandame, chce mnie oddać temu człowiekowi! Moja z nim małżeństwo jest główną podstawą tej współki!
— Ależ to niepodobna!
— A ja ci mówię, że to rzecz pewna! Mój ojciec czuł się zgubionym. Jego majątek, mój i twój, siostro, wszystko, być może, zniknęło!.. Ten człowiek przybywa jako wybawca, daje pieniądze mojemu ojcu, który wzamian obiecuje mu mą rękę. Pomiędzy nimi dwoma targ istnieje... Ja jestem sprzedanym towarem!
— Och! milcz, przez Boga... wołała siostra Marya, przestraszona wzrastającem uniesieniem kuzynki. — Wszakże są to tylko twoje przypuszczenia...
— Nie! to jest pewność! — przerwała żywo Aniela. — Ty chcesz mnie uspokoić, lecz w głębi myślisz toż samo! Ja czytam to w twych oczach... w twojem spojrzeniu... Gdybym żądała, byś zaprzeczyła temu, nie chciałabyś... bo wtedy skłamać ci byłoby trzeba... Tak! walka będzie straszną, lecz ja w niej wytrwam do końca... Mogą mnie zmiażdżyć i zabić... ale mnie nie zwyciężą!... Walę śmierć nad krzywoprzysięstwo! Powiedziałam Emilowi Vandame, że go kocham... Przysięgłam mu, że cobądź nastąpi, ja do niego tylko należeć będę, i tej przysięgi dotrzymam. Wołałabym popełnić samobójstwo, niźli go zdradzić!...

XI.

— Biedne me dziecię... umysł twój błąka się widocznie, skoro mówisz o samobójstwie... — wołała siostra Marya, obejmując w ramiona kuzynkę, wybuchającą łkaniem. — Burzysz się przeciw nieznanej przyszłości... Walczysz z widmami, jakie być może, istnieją tylko w twej wyobraźni. Jutro śmiać się będziesz, jestem pewna z tego, co cię tak dziś przeraża. Wszak wiesz, ile cię. kochani... wiesz, że twe życie jest mojem... Cierpię boleśnie, widząc łzy twoje. Pozwól mi się więc pocieszyć... Uspokój się... zaklinam! Nie okazuj swojemu ojcu cierpienia, którego obecnie nic nie usprawiedliwia, a skutkiem którego on jeszcze mocniej stałby się przeciwnym tak upragnionemu przez ciebie związkowi... Otrzyj łzy... droga, ukochana... Czegóż bo masz się tak dalece obawiać? Gdyby się nawet i wszczęła walka, jest nas dwie do jej podtrzymania... Musimy zwyciężyć, bo Bóg będzie z nami!
— Dziś rano miałam jeszcze nadzieję, iż zdołam może wyjednać zezwolenie ojca — odpowiedziała panna Verrière. — Mówiłam sobie, że w najgorszym razie, gdyby trwał w swoim oporze, miłość uzbroi mnie odwagą ku oczekiwaniu... I spodziewałam się, że to oczekiwanie przeminie w spokoju, podczas gdy teraz... pomyśl kuzynko... jeżeli ojciec zechce wydać mnie za mąż przed dojściem do pełnoletności, jakież będzie me życie... co się ze mną stanie?
— Czemu przewidywać naprzód nieszczęścia, które, być może, nigdy nie nastąpią? — ozwała się siostra Marya. — Gdyby zaś twe smutne przeczucia ziścić się miały, potrafimy temu zapobiedz.
Aniela otarła łzy; na twarzy jej jednak widniała boleść głęboka.
— Ach! — szepnęła; — wiem teraz, w jakim celu przybył ów Arnold Desvignes. Jakiż wstręt czuję do tego człowieka!
— Strzeż mu się go okazywać... — wyrzekła zakonnica.
— Dlaczego?
— Dla nader ważnych przyczyn, których doniosłość pojmiesz, mam nadzieję. Jeżeli to wszystko, co przewidujesz, jest prawdą, jeżeli ów człowiek wszedł do tego domu, jako wybawca, rozciągnął on niewątpliwie nad twoim ojcem absolutną władzę. Obrazić go zatem, rozgniewać, byłoby to tyle, co przyśpieszyć katastrofę, jakiej uniknąć jeszcze można. Przybierz więc pozorny spokój, drogie dziecię, siłą woli. Niech nic w całem zachowaniu się twojem nie zdradzi twych uczuć, nie objawi wstrętu, jaki uczuwasz dla tego człowieka. Bóg zakazuje kłamstwa, lecz milczeć dozwala wtedy, gdy brutalna otwartość, lub wybuch oburzenia mogłyby się stać niebezpiecznemi dla drugich i siebie samego. Pamiętaj, że o honor twojego ojca, a może i życie jego tu chodzi.
Aniela, siedząc w ponurej zadumie, nic nie odpowiedziała.
Verrière, jak wiemy, wyszedł do swego gabinetu z Arnoldem.
— Siądź, proszę... — rzekł, wskazując mu krzesło. — Chcę z tobą pomówić o kilku nader ważnych szczegółach.
— Co do naszych przyszłych bankowych interesów?
— Nie.
— Zatem co do projektowanego małżeństwa?
Bankier skinął głową twierdząco.
— Chodzi więc o pannę Anielę? — rzekł Desvignes.
— Tak.
— Słucham cię zatem, kochany wspólniku.
— Żądałeś, abym ci przyrzekł rękę mej córki w nagrodę tej wielkiej przysługi, jaką mi oddałeś... — począł Verrière. — Odmówić nie mogłem... przyrzekłem...i nie żałuję tego, widząc, że kochasz Anielę. Kochając, będziesz dobrym dla niej, a przy posiadanem bogactwie, niczego do uprzyjemnienia życia braknąć jej nie będzie. Należy mi jednak ciebie uprzedzić, że moja wola nie wystarczy na przyprowadzenie do skutku w krótkim czasie tego małżeństwa. Stoimy wobec ciężkiej do zwalczenia przeszkody...
— Znam ją... — rzekł Desvignes.
— Jakto... wiesz o tem?
— Wiem... że panna Aniela jest zakochaną, czyli raczej, zdaje się jej, że kocha... Wiem!
Bankier spojrzał z osłupieniem na mówiącego.
— Doprawdy... — wyrzekł po chwili — wierzyćby trzeba, iż masz chyba na swoje usługi szatana!
— Lub raczej, że sam nim jestem... — odparł, śmiejąc się, Desvignes. — Mefisto w kostiumie dżentlemena! Otóż kochany wspólniku, powiem ci więcej... co cię bardziej jeszcze zadziwi. Nietylko wiem, że panna Verrière oddała swe serce, lecz wiem, kogo kocha.
— Niepodobna, byś wiedział!...
— Jest to pewien porucznik artyleryi, Emil Vandame, jej kuzyn, jeden ze spadkobierców, jacy nam przeszkadzają.
Verrière uczuł dreszcz, przebiegający mu po ciele od stóp do głowy.
— Nic bardziej dziecinnego i łatwiejszego do zwalczenia po nad tę miłość — mówił dalej młody łotr z szyderczem lekceważeniem. — Panna Aniela wyznała ci swoje uczucie... porucznik złożył swe oświadczenie... Odpowiedziałeś, rzecz prosta, odmową, ponieważ wydając za mąż swą córkę, musiałbyś złożyć rachunek z majątku, pozostałego po jej matce... majątku, mocno przez ciebie nadszarpniętego, jaki, dzięki mnie, obecnie podtrzymanym został. Wszakże tak stoją te rzeczy... nieprawdaż?
— W zupełności... Nie przypuszczając, iż wiesz o wszystkiem, uważałem sobie za obowiązek powiadomić cię o tem.
— Dziękuję ci... A teraz ja zadam jedno pytanie...
— Mów.
— Wnosząc z tego, co widzę, zdaje mi się, że uczucie ojcowskiej miłości nie jest u ciebie zbyt rozwiniętem.
— Kocham mą córkę w sposób spokojny, rozumny... Mam na widoku jej szczęście i nie poświęcę go dla lada kaprysu, lub jakichś mrzonek z jej strony.
— Wszystko wiec, cokolwiekbądźbym uczynił dla zapewnienia jej tego szczęścia i przyśpieszenia mego małżeństwa z panną Anielą, pozyska twoją aprobatę? — pytał Desvignes.
— Wszystko! Ja również działać na nią będę swym wpływem. Jak prędko życzysz, aby odbyły się zaślubiny?
— Pomówimy jeszcze w tym przedmiocie. Obecnie pozwól mi naprzód zbadać okoliczności.
— Będziesz musiał rozpocząć walkę nielada...
— Nie obawiam się jej... jestem naprzód pewien zwycięstwa.
— Rozpoczynaj zatem kampanię. Masz na to moje upoważnienie.
Arnold, słysząc to wszystko, myślał:
— Jeżeli ja jestem nędznikiem, ów ojciec jest stokroć gorszym łotrem odemnie.
Służący wszedł z oznajmieniem, że obiad na stole.
Obaj udali się do jadalni, gdzie znajdowała się już Aniela wraz z siostrą Maryą.
Panna Verrière nie chciała oczekiwać na przybywających w salonie, ażeby nie być zmuszoną do podania ręki Arnoldowi.
Posłuszna wszelako poleceniom swojej kuzynki, przybrała spokojność, a nawet uśmiech na usta.
Za pierwszem spojrzeniem Desvignes spostrzegł zaczerwienione oczy dziewczęcia.
— Płakała... — pomyślał — dlaczego? Miałażby przewidywaniem, właściwem młodym dziewczętom, odgadywać projekt małżeństwa, ułożony pomiędzy mną a jej ojcem? Ha! trzeba tem rychlej rozpocząć walkę i conajprędzej pozbyć się porucznika Vandame. W siostrze Maryi mam bezwątpienia również niebezpiecznego przeciwnika, a tem silniejszego, że ona wywiera na Anielę wpływ bez granic. I ona więc także staje mi zaporą... Niechaj się strzeże!
Na początku obiadu przymus, łatwy do zrozumienia, krępował obecnych; Desvignes jednakże, umiejący zawsze nad sobą panować i stosować się do sytuacyi, przełamał pierwsze lody, wszczynając wesołą rozmowę, w jakiej pomimowolnie wszyscy udział przyjęli.
Obiad przeciągnął się do godziny dziewiątej wieczorem, poczem nowy wspólnik bankiera odjechał, nie chcąc przy pierwszej wizycie bardziej rozwijać swych planów.
W chwili, gdy po jego odejściu Verrière miał udać się do swego gabinetu, zatrzymała go siostra Marya.
— Mój wuju... — zapytała — czy mogłabym cię prosić o parę chwil rozmowy?
— Rozmowy w poważnym przedmiocie? — odparł żartobliwie.
— Tak... w nader poważnym.
— Potrzebujesz pieniędzy dla ubogich, nieprawdaż? Ileż ci trzeba... mów. Przyślę ci je jutro zrana.
— Nie o pieniądze tu chodzi...
— O cóż więc?
— Pozwól mi pójść z sobą, a wszystko ci opowiem.
— Ha! pójdź więc... skoro sam na sam tak jest koniecznie potrzebnem... Niech ta rozmowa jednak nie trwa zbyt długo... proszę cię o to... Upadam bowiem ze snu i znużenia.
— Będę się starała przedstawić wszystko jaknajtreściwiej...
Wprowadziwszy wraz z sobą do gabinetu zakonnicę, bankier zapalił cygaro, a zwracając się ku niej, zapytał:
— No! o cóż chodzi?
— Mój wuju... — zaczęła siostra Marya łagodnie — wszak kochasz swą córkę, nieprawdaż?
— O Anieli więc chcesz mówić ze mną?
— Tak... Odpowiedz, proszę, na me zapytanie.
— Cóż chcesz, abym ci odpowiedział? Dziwnem jest to twoje zapytanie,.. Wszak każdy ojciec kocha swą córkę.
— Każdy ojciec... mój wuju... a ty zabijasz swoją!... Jakto... czyż tego nie spostrzegasz?
Bankier rzucił się gniewnie.
— Niech mnie dyabli porwą!... — zawołał — jeżelim się spodziewał usłyszeć coś podobnego? Ja zabijam mą córkę... czem?... w jaki sposób? Radnym się dowiedzieć...
— Przed dwoma tygodniami Vandame miał z tobą rozmowę...
— No... i cóż z tego?
— W owej rozmowie przedstawił ci projekt, w urzeczywistnieniu którego pokładał nadzieję.
— A który ja odrzuciłem... jakem to był powinien uczynić. Vandame jest szaleńcem!... Niech myśli raczej o swej karyerze i o armatach, a nie o małżeństwie. Nienawidzę żonatych oficerów, jeżeli nie zajmują w armii wyższych stanowisk.
— Właśnie on chciał podać się do uwolnienia.
— Chciał, do szatana! wiem o tem... i to było jeszcze większem szaleństwom, niż pierwsze. Szaleństwem do niewybaczenia!
— Kocha Anielę...
— To mnie nie obchodzi. Najprzód on nie jest bogatym; powtóre, Aniela jest jeszcze zbyt młodą, by ją wydawać za mąż...
— Lecz ona kocha Vandama.
— To źle! Młoda dziewczyna, dobrze wychowana i szanująca zasady towarzyskiej przyzwoitości, nie wdaje się w miłostki bez ojcowskiego zezwolenia. Nie pozwalam, ażeby wprowadzano mi tu w życie jakieś wyczytane w książkach romanse. I dosyć...
— Ależ, mój wuju... Bóg sam błogosławi czystą, uczciwą miłość. Uczynisz najnieszczęśliwszą swą córkę, odmawiając jej pozwolenia na to małżeństwo...
— Ha! ha! ha! — zaśmiał się szyderczo Verrière — śmieszną jesteś zaprawdę w swym kaznodziejskim zapale!

XII.

Siostra Marya cofnęła się, zdumiona tym brakiem towarzyskiej przyzwoitości, jakiej u Verrièra nigdy dotąd nie spostrzegała, zapytując sama siebie, zkąd nastąpiła w nim tak nagła zmiana.
— Jeżeli w tym przedmiocie chciałaś dyskutować ze mną, moja kochana siostrzenico — mówił bankier dalej — lepiej, ażebyś mi była przespać się pozwoliła. Pozwól mi przytem sobie powiedzieć, nie ubliżając zakonnej twej sukni, iż za bardzo niewłaściwą uważam chęć twoją nauczania mnie ojcowskich obowiązków i sądzę, iż zakonnica, odłączona od świata swem powołaniem, nie powinna mięszać się do małżeństw.
— Mój wuju... — odrzekła łagodnie siostra Marya — kocham Anielę, jak własną mą siostrę... ty dobrze wiesz o tem. Widzę, że cierpi... i ja cierpię z nią razem... Na twoje więc wygłoszone przed chwilą zdanie odpowiem, że nietylko, iż nam jest dozwolono, lecz nakazano nie odłączać się od rzeczy tego świata, ponieważ za rozkazem naszego boskiego Mistrza szukać mamy wokoło siebie cierpień i boleści, aby im nieść ulgę i pomoc, a jeśli można i leczyć takowe. Słowa nic nie znaczą... czyny są wszystkiem. Cokolwiekbądż jest w ludzkości, obcem nam być nie może...
„Miłość Anieli jest dla niej źródłem dotkliwych cierpień, jakiebym pragnęła od niej uchylić... Nigdy, na jedną chwilę, nie miał myśli nauczania cię, wuju, ojcowskich obowiązków, lecz radabym cię przekonać, że to biedne dziewczę włożyło całe swe życie w tę miłość, a jeśli ją pozbawisz nadziei, ona umrzeć może!
— Lecz powiedz mi, proszę... — przerwał bankier brutalnie — dlaczego mi mówisz o tem wszystkiem dziś właśnie?
— Ponieważ ta nowo zawiązana współka przestrasza Anielę — odpowiedziała siostra Marya. — Przewiduje ona, że że wziąłeś, wuju, wspólnika, aby zapełnić zrządzoną tem próżnię w kapitałach, skutkiem niepomyślnego obrotu interesów. Przeczuwa ona niebezpieczeństwo... lęka się, byś jej przyszłości nie oddał w ręce tego nieznanego człowdika. Gdyby tak miało być, mój wuju, czas jeszcze pomyśleć ci nad tem... rozważyć. Nic stanowczego nie mogłeś jeszcze dokonać w tak krótkim czasie. Aniela gotową jest zrzec się majątku po matce... Nigdy ona o niego upominać się nie będzie. I ja zarówno całą mą sumę tobie oddaję; pięćset tysięcy franków, jakie są w twem ręku, niechaj pozostaną twoją własnością, a miej litość nad własnem swem dzieckiem... nie czyń jej nieszczęśliwą, narzucając za małżonka człowieka, którego nie kocha... człowieka, którego nienawidziećby musiała... Wuju mój... ja ciebie błagam... zaklinam... Chylę się do stóp twoich, błagając o litość dla tej, którą kocham, jak moją siostrę!
I zakonnica, której głos drżał, a oczy napełniły się łzami, uklękła przed Verrièrem.
Bankier, mimo pozornej obojętności, doznał w głębi gwałtownego wzruszenia.
Wszystko to, co mówiła jego siostrzenica, było prawdą... niezaprzeczoną prawdą... Miało słuszną zasadę. Czuł on to, dobrze rozumiał i coś nakształt wyrzutów sumienia zaczęło się pojawiać w jego umyśle; wszak jednocześnie, gdy głos siostry Maryi przemawiał do jego serca, głos inny, głos samolubstwa, interesu, chciwości, owładać nim zaczął.
— Pomyśl o pięćdziesięciu jeden milionach Edmunda Béraud... — mówił ów głos.
I z jednej strony stanęły mu przed oczyma zbytek i rozkosze, z drugiej ruina, hańba i nędza!
— Zresztą — pomyślał — zapóźno jest cofać się teraz, kiedy umowa już zawarta, współka podpisaną została.
Wahanie było niemożebnem.
Verrière podniósł klęczącą przed sobą zakonnicę z pochyloną głową, ze złożonemi błagalnie rękoma.
— Czy wiesz, moja kochana siostrzenico — zawołał — iż miałbym prawo obrazić się o to wszystko, co usłyszałem od ciebie przed chwilą. Odkądże to pozwalacie sobie obie z Anielą wglądać w moje pieniężne interesa? Przebaczam ci to jednak z uwagi, iż źle wyrozumowane przywiązanie do mojej córki podyktowało ci wyrazy, o jakich pragnę zapomnieć. Pamiętaj wszakże na to, co ci powiem: — Nikt odtąd nie ma prawa zapytywać mnie i nikt wiedzieć nie będzie o moich na przyszłość projektach. Skoro nadejdzie chwila działania, nie będę pytał o radę nikogo. Nakażę mą wolę... i takowa spełnioną być musi! Oto ostatnie me słowo. A teraz żegnam cię... Dobranoc.
— Boże... mój Boże! — jąkała siostra Marya, zalewając się łzami. — Boże, zlituj się nad nim... Zlituj się nad nami.
I wyszła, zakrywszy twarz rękoma.
Verrière zamknął za nią na klucz drzwi gabinetu.
Wtedy siostra Marya zawołała z rozpaczą:
— Boże! jeżeli nam nie dopomożesz... Aniela będzie zgubioną!
Poczem weszła do swego małego pokoiku, jaki zajmowała w mieszkaniu wuja.
Siostra Marya nie powiedziała kuzynce o zamiarze pomówienia z bankierem. Na cóż więc teraz miała ją smucić tak niepomyślnym skutkiem owej rozmowy?
Dziewczę zlękłoby się więcej jeszcze, ujrzawszy prawdę przed sobą w całej swej grozie.
Lepiej było milczeć i działać.
Co jednak zrobić, aby usunąć niebezpieczeństwo, zagrażające Anieli, ażeby obezwładnić nikczemny wpływ Arnolda Desvignes?
Siostra Marya albowiem dobrze pojmowała, że ów nieznany człowiek i dla niej będzie wrogiem zarówno i że przeciw to niemu walczyć należało.
Padłszy na kolana, w długiej, gorącej modlitwie prosiła Boga o pomoc i radę.
Skoro się podniosła po upływie blisko godziny, twarz jej wypogodziła się zupełnie, a oczy żywym blaskiem zajaśniały.
Przyszło żądane natchnienie.
Zdawało się jej, iż odnalazła broń na zwalczenie tego niebezpiecznego wroga, to żywe wcielenie złego, Arnolda Desvignes, obecnego wspólnika Verrièra.
Co zaś uczynić postanowiła, wkrótce się o tem dowiemy.
Aniela przepędziła noc straszną. Jej sen gorączkowy przerywanym był okropnemi marzeniami.
Widziała siebie otoczoną nieprzyjaciółmi, których twarzy rozeznać nie była w stanie i którzy usiłowali ją powlec w ciemność głęboką.
Widziała Emila Vandame leżącego bezwładnie, pod ponuremi obłokami, pośród dzikiego pola, jakie nie było podobnem do żadnego ze znanych krajobrazów. Porucznik artyleryi, niby trup nieruchomy, był żółtym jak wosk. Struga krwi spływała z jego ciała po szarej ziemi. Jakiś człowiek o obliczu wytartem, jakby ulepionem z gliny, pełzał ku niemu, chcąc mu nóż zatopić mu w piersiach.
Po kilkanaście razy podczas tej strasznej nocy dziewczę się budziło, potem oblane, z połamanemi członkami, ociężałą, bolejącą głową, poczem zasypiała pomimowolnie, a straszne owe marzenia nanowo się powtarzały.
Nakoniec dzień się ukazał, a wraz ze znikającą ciemnością znikać poczęły i owe wizye ponure.
Aniela wstawszy, ubrała się prędko.
Chciała ukoić swą trwogę ruchem, zajęciem, lecz wszyscy spali jeszcze w całym domu, nie chciała budzić nikogo.
Wreszcie posłyszała otwierające się drzwi, chodzić zaczęto.
Dziewczę, wyszedłszy z pokoju, przebiegało po kilkakrotnie korytarz w całej długości. Uspokoiwszy tem nieco swe nerwy, wróciła, a siadłszy przy biurku, dobyła ćwiartkę listowego papieru, nakreśliła na niej kilka wierszy, poczem, złożywszy list, wsunęła go w kopertę.
Załatwiwszy to, zbliżyła się ku oknu i wyjrzała na dziedziniec.
Verrière szedł właśnie ku bramie, by wyjść na ulicę.
Zaledwie zniknął, wyszła po nim siostra Marya.
— Mój ojciec wyszedł widocznie pieszo do biura... — rzekła Aniela — a kuzynka udała się na mszę do kościoła. Mam więc czas do działania w ich nieobecności. Wrócę przed nadejściem siostry Maryi. Nic o tem nie wiedząc, nie będzie mi udzielała swych uwag, po za któremi iść mi niepodobna.
I wróciwszy do swego pokoju, wdziała kapelusz, zarzuciła na siebie okrycie, a wsunąwszy w kieszeń kopertę z listem, wyszła z pałacu, nie zwracając tem na siebie uwagi, ponieważ bardzo częste sama wychodziła, jak to jest zwyczajem u młodych angielek.
Służący, nawykli do tego, nie spostrzegli nawet jej wyjścia, zresztą tak wszyscy kochali córkę bankiera, że nigdy nie ośmieliliby się komentować jej postępowania.
Aniela, przebiegłszy szybko bulwar Haussmana, weszła do pocztowego biura i zbliżyła się do okienka, przeznaczonego dla przyjmowania depesz telegraficznych, gdzie podała urzędnikowi nakreśloną przez siebie kartkę papieru.
Pomieniony urzędnik liczył wyrazy, czytając głośno:

„Pan Vandame, porucznik siódmego pułku artyleryi. Vincennes. Przybywaj. Rzecz bardzo pilna.
Aniela.“

— Dwanaście wyrazów... — rzekł — należy się sześćdziesiąt centymów.
Tu nałożyła pieniądze, zapytując:
— Jak prędko będzie wysłaną ta depesza?
— Natychmiast.
— A kiedy doręczoną zostanie?
— W ciągu godziny.
— Dziękuję panu.
I wyszła z pocztowego biura, czując jak gdyby wielki ciężar spadł z jej piersi, co zwykle się zdarza po dokonaniu jakiego własnego czynu.

XIII.

Panna Verrière, powtarzamy, miała sobie pozostawioną zupełną swobodę tak co do postępowania swego, jako i wychodzenia. Pragnąc jednakże nadać jakiś pozór swojemu wyjściu o tak rannej godzinie, wstąpiła do kupca korzennego, zwykłego dostarczyciela zapasów dla swego łomu i według spisanej notatki, poleciła nadesłanie sobie różnych spożywczych przedmiotów.
Następnie wróciwszy, wydała służbie potrzebne na dzień cały rozporządzenia, gdyż, jak mówiliśmy powyżej, ona sama wszechwładnie zarządzała całem domowem gospodarstwem.
Siostra Marya, jak to odgadła jej kuzynka, udała się na mszę do kościoła, przy której codziennie uczestniczyć nie zaniedbywała.
Uklękła w kątku kaplicy.
Blade oblicze zakonnicy wyrażało głęboką troska i obawę. Oczy zasnute łzami, utkwiła w marmurową statuę Przenajświętszej Panny, umieszczoną na środku ołtarza.
Poczęła się modlić gorąco.
Dnia tego jednak krócej niż zwykle w kościele pozostała i wyszła zaraz po mszy, a udawszy się na najbliższą stacyę powozów, podeszła do jednego z fiakrów, pytając:
— Chciałabym cię wynająć na godzinę, mój przyjacielu...
Woźnica, gruby, uśmiechnięty jowialnie mężczyzna, o białych jak śnieg włosach, zdjął czapkę przed nią z poszanowaniem.
— Dokąd, siostro, jechać rozkażesz?
— Na ulicę de la Fontaine nr. 5, na Montmanre.
— Dobrze — odrzekł i ruszył z miejsca.
Skoro powiadomimy czytelników, iż ów fiakr nosił numer 13-ty, łatwo odgadną oni, że onym woźnicą nie był kto inny, jak znany nam Loriot.
Mimo zebranych funduszów, jakie bez pracy pozwoliłyby mu żyć dostatnio, wygodnie, nie mógł on rozstać się ze swym fiakrem i wyrzec swego rzemiosła Trzebaby go było chyba gwałtem skrępować sznurami, by zmusić, ażeby się nie wdrapał na swój tron ruchomy, którą to nazwę nadał swojemu siedzeniu, i wytrącić mu z ręki berło, jakiem bicz swój nazywał.
Urodził się woźnicą, przeżył w tej pracy lat siedemdziesiąt i w niej chciał umrzeć.
Droga, prowadząca na ulicę de la Fontaine, na Montmartre, była niezwykle ciężką, a Loriot, nigdy nie nadużywając sił swoich koni potrzebował dość czasu na jej przebycie.
Wreszcie zatrzymał się pod wskazanym numerem.
Był to obszerny budynek, mający pozór jakiejś opuszczonej fabryki, lub domu robotniczego.
Siostra Marya wysiadła i weszła w korytarz, prowadzący ku schodom. W końcu korytarza, po lewej stronie, znajdowała się stancyjka odźwiernego.
Zakonnica puknęła lekko w szybę okienka.
Nikt nie odpowiedział. Stancyjka była opróżnioną.
Siostra Marya zwróciła się ku schodom, słuchając.
Po upływie kilku minut, głośno zapytała:
— Czy tu nie ma nikogo?
Głębokie milczenie panowało dokoła.
— Prawdziwe nieszczęście... — szepnęła zcicha — nie ma w stancyjce odźwiernego. Gdzie się zwrócić... do kogo udać? Nie mogę przecież chodzić i stukać odedrzwi do drzwi.
Gdy siostra Marya wymawiała słowa, ukazała się od strony korytarza jakaś w podeszłym wieku kobieta, niosąca stare obuwie w ręku i bochenek chleba.
— Czego żądasz, siostro? — zapytała gniewliwie. — Może przychodzisz tu zbierać składkę na ubogich? W takim razie daremna fatyga. Tutaj mieszkają nędzarze, którym dać raczej, niźli brać od nich potrzeba. Nie jest to pałac, w jakim rozkładają się bogacze...
— Nie przychodzę po składkę... — odparła siostra Marya, uśmiechając się na gminne wyrazy kobiety.
— Cóż więc chcesz? Ja jestem stróżką w tej budzie.
— Chcę się dowiedzieć, czy tu mieszka młody chłopiec, nazwiskiem Stanisław Dumay?
— Misticot? Tak... tu.
— Jest w domu?
— Dobre pytanie!... Sądzisz więc, siostro, że on posiada renty od kapitałów, któreby mu pozwalały nic nie robić i spać do dziewiątej zrana. Biega za zarobkiem, bo przecie żyć musi.
— A nie wiesz, pani, kiedy powróci?
— Nie wiem. Wraca rozmaicie... czasem dwa, trzy razy na dzień i znów wychodzi. Cóż chcesz, siostro, od niego?
— Chcę się z nim widzieć... Mam osobisty interes.
— A! zapewne chcesz go wziąć na śpiewaka do kościelnego chóru? Przydałby się na to, bo ma głos dobry. Jeżeli chcesz się z nim widzieć, pójdź do nowego kościoła. Sprzedaje on tam różańce i medaliki. Znajdziesz go przededrzwiami kaplicy.
— Dziękuję pani... — wyrzekła siostra Marya, wsuwając dwa franki w rękę kobiety, złagodniałej nagle pomienionym datkiem.
— Nie ma za co... — odpowiedziała. — Ja to raczej, moja dobra siostro, dziękować ci powinnam. A może jest coś do powiedzenia Misticotowi?...
— Nie, ja muszę sama z nim się zobaczyć.
— Do widzenia zatem, dobra, szanowna siostro.
Zakonnica wsiadła do fiakra.
— Zawieź mnie do kaplicy Sacré-Coeur... mój przyjacielu... — rzekła do Loriota, śledzącego wzrokiem z wysokości swego siedzenia jakąś osobistość, której zachowanie się wydało mu się podejrzanem.
Od kilku minut ów człowiek przechadzał się wzdłuż i wszerz przed tymże domem, po drugiej stronie ulicy.
Nędznie był ubranym. Długie, siwiejące włosy spadały mu na kołnierz starego, łatanego paltota, którego barwę trudno było odgadnąć. Zniszczone spodnie pokrywały buty dziurawe. Filcowy, niegdyś szary kapelusz, dopełniał całości, zgodnie odpowiadającej całej postaci owego włóczęgi.
— Nikczemnik... łotr jakiś... — pomyślał Loriot. — A jednak zdaje mi się, jakobym to zwierzę kiedyś gdzieś widział.
Powyższe uwagi woźnicy przerwał rozkaz siostry Maryi zabierania się do odjazdu i Loriot, rzuciwszy okiem po raz ostatni na owo indywiduum, ujął za cugle, wprawiając w ruch swego konia.
Zaledwie wyjechał za róg ulicy, ów mniemany włóczęga nagle się wyprostował i spojrzał za odjeżdżającym, szepcąc półgłosem:
— Co on, u dyabła, tu robi z tą zakonnicą w domu, gdzie mieszka Misticot? Ja muszę to zbadać... w tem się coś ukrywa.
I wszedłszy w bramę domu, z którego przed chwilą wyszła siostra Marya, zagłębił się w korytarzu, zatrzymując przy okienku odźwiernej.
Zastukał w nie zlekka.
— Co pan chcesz? — zapytała szorstko stara kobieta.
— Pan Misticot jest w domu?
— A cóż u czarta! cały świat dzisiaj pyta się o tego błazna! — zawołała z gniewem. — Nie ma go! przed chwilą tożsamo powiedziałam zakonnicy. Przyjdź pan wieczorem.
Dowiedziawszy się, o czem chciał wiedzieć, wyszedł ów człowiek na ulicę, udając się w kierunku fiakra, jaki powiózł siostrę Maryę.
— A więc dla widzenia się z Misticotem przybyła tu owa bigotka... — mówił, idąc w swą drogę. — Kto ona jest, ta zakonnica?
Przyszedłszy do budowli nowego kościoła, spostrzegł fiakr Loriota, stojący przed kaplicą.
— Otóż... — mruknął — przyjechała tu, ażeby zobaczyć się z owym sprzedawcą medalików na jego stanowisku. Czeka na niego widocznie... Nie chcę się im pokazywać... Na teraz wiem to, o czem się chciałem dowiedzieć.
I zawrócił się, by odejść, gdy nagle spostrzegł siostrę Maryę wychodzącą z kościoła przed kaplicę, do budynku, w którym mieściły się biura architektów.
Spojrzała wokoło siebie na prawo i lewo, jak gdyby kogoś szukając.
— Na kogo, siostro, oczekujesz? — zapytał Loriot.
— Szukam małego chłopca, jakiego nie zastałam w mieszkaniu, a który zwykle sprzedaje tu medaliki przed kościołem.
— Czy nie Misticota? — zapytał woźnica.
— Tak właśnie... Znasz go, mój przyjacielu?

XIV.

— Ba! czy go znam?... — odrzekł Loriot. — Zacne to dziecko... dobry, uczciwy chłopiec. O! co do uczciwości, jest on wyjątkowo wzorowym! Nie włożyłby do kieszeni jednego sous, znalezionego na ulicy. Gdybym był wiedział, że jego to siostro, szukasz przy ulicy de la Fontaine, byłbym ci daremnego kursu oszczędził. Widziałem go dziś rano i zobaczę się z nim wieczorem.
— Wieczorem? — powtórzyła zakonnica.
— Tak, moja siostro. Obecnie poszedł on na drugą stronę rzeki, do jednego ze swych przyjaciół, któremu przed kilkoma dniami drużbował na weselu. I ja także byłem na owych zaślubinach, a nawet w podwójnym charakterze: jako wynajmujący powozy i jako zaproszony. Prosiłem Misticota, aby mi po drodze załatwił pewien sprawunek i otóż przyniesie mi go dziś wieczorem. Mieszkam w Batignolles.
— Wesele, o którem mówisz, były to zapewne zaślubiny Eugeniusza Loiseau?
— Tak, siostro.
— Poszedł więc teraz Misticot do nowożeńców?
— Tak.
Siostra Marya, wsiadając do fiakra, miała zamiar kazać jechać woźnicy do introligatora na ulicę de Fleurus, zastanowiła się jednak przed wydaniem polecenia.
To, o czem miała powiedzieć Misticotowi, nie powinno być przez nikogo słyszanem. Należało więc unikać podejrzeń i komentarzów.
— Napewano więc, mój przyjacielu — poczęła — zobaczysz się dziś z Misticotem.
— Tak pewno, jak to, że nazywam się Loriot, woźnica fiakra nr 13-ty. Tak, zobaczę dziś tego komara.
— A więc proszę cię, powiedz mu, że ja tu przybędę jutro zrana, ażeby się z nim widzieć.
— O której godzinie?
— O w pół do dziesiątej punktualnie.
— Gdyby się pytał, kto chce z nim się widzieć, powiedz mu, proszę, że to zakonnica, która się znajdowała z córką bankiera w powozie wtedy, gdy na Montmartre koń go przewrócił.
— Dobrze... moja siostro. Ściśle wypełnię zlecenie.
— A teraz proszę, odwieź mnie na stacyę, zkąd mnie przywiozłeś.
Loriot ruszył z miejsca.
Ów człowiek w ubiorze ubogiego włóczęgi, patrzył zdaleka na rozmawiających, słów jednak tej rozmowy dosłyszeć nie mógł.
Na widok odjeżdżającego fiakra potrząsnął głową i zeszedł ze wzgórza Montmartre.
Siostra Marya, wróciwszy przed śniadaniem do pałacu, nic nie mówiła Anieli o swojej rannej wycieczce, tak, jak zarówno i młode dziewczę nic jej nie wspomniało o wysłanej depeszy do porucznika Vandame.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tydzień upłynął od zaślubin Eugeniusza Loiseau z Wiktoryną Béraud.
Po paru dniach nieuchronnego próżnowania nowożeniec zabrał się do pracy w warsztacie introligatorskim przy bibliotece św. Genowefy:
Wiktoryna przeniosła również swój mały warsztat kwiaciarski do mężowskiego mieszkania, wraz ze swemi skromnemi meblami.
Osiem dni upłynęło zaledwie, a już mogła mieć powód żalenia się na Eugeniusza.
Wszystkie, czynione przed zaślubinami przysięgi poszły w zapomnienie.
Zamiast wracać do domu po pracy, Loiseau wchodził do knajpy, gdzie do późna pił absynt.
Dwa razy wrócił silnie „podcięty,“ jak mówią w gminnym języku.
Za pierwszym razem Wiktoryna łagodnie uczyniła mu wymówkę.
Eugeniusz złym się stawał w przystępie pijaństwa. Absynt nie rozweselał go, lecz czynił drażliwym, ponurym.
Odpowiedział młodej małżonce w sposób brutalny.
Gdy się toż samo powtórzyło raz drugi, Wiktoryna wystąpiła z ostrzejszą naganą.
Introligator wykrzyknął, że on jest panem domu, że działa według swej woli i nie da nigdy za nos się prowadzić, jak niektórzy znani mężowie.
I jakby na dowód tej władzy, wywrócił stół, przy którym młoda małżonka jadła obiad.
Mamyż potrzebę twierdzić, iż biedna kobieta wiele płakała?
Gospodarstwo źle iść poczęło, a co w przyszłości być mogło?
Nazajutrz po tej scenie Misticot przybył do nowozaślubionych zrana, by zdać rachunek Eugeniuszowi z poczynionych wydatków podczas wesela.
Introligator zabierał się do wyjścia bardzo rano i był w złym humorze.
— Wszak wiesz, że Misticot ma być u nas na śniadaniu, powiadomił nas o tem... — mówiła Wiktoryna.
— No... to powrócę na śniadanie... Bądź zdrowa! — odparł, wychodząc.
— Nie pożegnasz się zemną... nie uściśniesz mnie nawet?
— Nie mam czasu... biegnę. — I wyszedł z pośpiechem.
Młoda kobieta zaczęła płakać nanowo. Twarz miała łzami zalaną, gdy Misticot zapukał do drzwi.
Otarłszy oczy z pospiechem, poszła mu otworzyć.
— Dzień dobry, pani Loiseau! — zawołał wesoło chłopiec, ściskając jej rękę. — Lecz co to? — dodał, bacznie na nią spoglądając — widzę, zaczerwienione masz oczy, na policzkach łez ślady... Co się tu stało? Otóż i niespodzianka... Spodziewałem się zastać panią wesołą, uśmiechniętą...
Wiktoryna wybuchnęła łkaniem.
— Zatem naprawdę coś tu być musi? — mówił chłopiec z niepokojem. — Eugeniusz zasłabł, być może?
Kwiaciarka potrząsnęła głową przecząco.
— Cóż więc się dzieje... zkąd te łzy?
— Odszedł, nie pożegnawszy się zemną... — wyjąknęła Wiktoryna.
Misticot wybuchnął śmiechem.
— Ha! ha! ha! i to dlatego pani tak płaczesz, psujesz sobie łzami śliczne swe oczy? Ależ on się znajdzie, ten gagatek — mówił dalej — powróci... powróci! A wtedy złoży pani na jej świeżych policzkach tysiące pocałunków.
— Nie... nie! już to skończone pomiędzy nami... — szeptała smutnie młoda kobieta. — Widzę, że będę nieszczęśliwą... Nie powinnam była za mąż wychodzić.
— Jakto... i pani mówisz coś podobnego po ośmiu dniach małżeństwa? — wołał Misticot zdumiony. — Martwisz się podobnem głupstwem... drobnostką... na którą nie warto zwracać uwagi!...
— Ach! bo ty nie wiesz wszystkiego!...
— Czego więc nie wiem... mów pani.
— Eugeniusz dwa razy wrócił pijany do domu.
— To źle, do czarta! — pomruknął chłopiec, drapiąc się w głowę.
— Tak... nanowo zaczyna upijać się absyntem... a wtedy staje się złym, kłótliwym do niezniesienia. Wczoraj, chcąc mnie przekonać, że jest panem domu, wywrócił stół, tłukąc wszystko, co się na niem znajdowało! Zkąd mogę być pewną, iż jutro nie porwie się na mnie i bić mnie nie będzie?
— Ma się rozumieć, że to wszystko jest smutnem — mówił Misticot z zakłopotaniem. — Nie trzeba jednak martwić się przedwcześnie i tracić odwagi, kochana pani Loiseau. Eugeniusz jest w gruncie dobrym człowiekiem, jestem pewien, że widząc łzy twoje, żałować będzie tego, co uczynił i zaprzestanie uczęszczać do winiarni. Przekonasz się pani.
— Nie, ja tego się nie spodziewam... — odrzekła, łzy ocierając, Wiktoryna; — jam już we wszystko straciła nadzieję... Ach! po tak pięknych obietnicach zaczyna złe czynić zbyt wcześnie.
— Być może, nie on sam tu winien... — odparł podrostek w zadumie.
— Jakto?
— W warsztacie ma towarzyszów... Namawiają go, by szedł z nimi... stawiają jedzenie i picie... Grzeczność wywzajemnić mu się nakazuje... I oto kieliszek po kieliszku, ani wie człowiek, jak i kiedy zaprószy głowę pomimowolnie...
— Nie... on nie chodzi na tę pijatykę ze swymi kolegami.
— Z kim więc?
— Z człowiekiem nikczemnym, przewrotnym, który go zgubi, jestem tego pewną! Z Judaszem jakiego mamy w naszej rodzinie, o którym mniema, że jest jego przyjacielem... a który jest najniebezpieczniejszym dlań wrogiem. Ja... ja... wiem o tem. I dość byłoby mi wyrzec jedno słowo...
— Zatem powiedz je, pani... Mów prędko...
Wiktoryna pobladła. Przyszła jej na myśl przeszłość.
— Nie mogę... — szepnęła głucho — nie mogę! Ten człowiek zniszczyłby odrazu me szczęście... Jest to nędznik ostatniego rodzaju, którego wyzywać do walki niepodobna.
— Lecz o kim pani mówisz? — pytał Misticot zaciekawiony. — Pani Loiseau... wyznaj mi prawdę... miej ufność we mnie. Wiesz, że jestem waszym przyjacielem... chcę stanąć w twojej obronie. Gdyby potrzeba było dać małą nauczkę Eugeuiuszowi, ja obowiązuję się to uczynić. Przestawię mu całe smutne następstwa jego postępowania. Serce mnie boli, patrząc jak pani plączesz i rozpaczasz w ósmym dniu zaślubin. Mów więc, zaklinam, kim jest ów nędznik, ten łotr, który prowadzi twojego męża na zgubę?

XV.

Wiktoryna już chciała przemówić, nagle się jednak zastanowiła i słowo na jej ustach skonało.
Paweł Béraud, będąc człowiekiem podłego charakteru, kto wie, czy by się na niej nie zemścił za wyjawienie swej tajemnicy. Było prawdopodobnem, iż gotówby był to zrobić.
Eugeniusz Loiseau rozgniewałby się zarówno, posłyszawszy, iż Wiktoryna obcych ludzi wtajemnicza w domowe sprzeczki i zwady.
— Na co mam ci wymieniać tego nikczemnika? — ozwała się po krótkiem milczeniu — nic to nie pomoże w tym razie. Najlepiej uzbroić się w cierpliwość... Po deszczu następuje pogoda. Eugeniusz nie zawsze pić będzie. Spostrzegłszy swą winę, pożałuje tak brutalnego ze mną postępowania. Niepotrzebnie płakałam przed tobą. Wszystko to zmienić się może. A teraz powiedz mi — mówiła dalej usiłując przybrać spokojność — zostaniesz u nas na śniadaniu?
— Tak... chciałbym zdać Eugeniuszowi rachunek z wydatków weselnych. Może jednak nie w porę z tem dziś przychodzę?
— Bynajmniej... Mój mąż wie o tem, że masz być u nas. Wróci tu o jedenastej na śniadanie.
— Dobrze... to i ja przyjdę na jedenastą — rzekł chłopiec, zabierając się ku wyjściu.
— Jakto... nie zaczekasz na niego?
— Nie, mam pójść o dziesiątej za interesem ojca Loriota, tego zacnego woźnicy fiakra nr. 13. Niedaleko ztąd, w pobliżu ulicy Sekwany. Wracając, wstąpię do warsztatu introligatorskiego i przyprowadzę z sobą Eugeniusza.
— Do widzenia więc... panie Misticot.
— Do widzenia, pani Loiseau.
Podrostek wyszedł.
— Do czarta! — myślał, biegnąc na ulicę Sekwany — otóż biedna kobieta sprowadziła sobie zmartwienie temi zaślubinami. Jak śmie to zwierzę... ów Loiseau, wyprawiać podobne sceny, zaślubiwszy młodą, ładną dziewczynę, tak pracowitą robotnicę? Jest to nikczemność z jego strony... Lecz o kim ona myślała, mówiąc: iż mamy Judasza w rodzinie... zdrajcę... obłudnego przyjaciela?... Ktoby to mógł być? Miała mi go już wymienić i nagle się powstrzymała. Loiseau jest człowiekiem słabego charakteru... Wypiwszy absynt, staje się brutalem. Kiedykolwiekbądź wróciwszy nietrzeźwym, uderzy Wiktorynę... Muszę ja jemu nieco prawdy powiedzieć przy śniadaniu. Nie lubię patrzeć na łzy kobiet.
Załatwiwszy polecenie Loriota na ulicy Sekwany, Misticot udał się do biblioteki św. Genowefy, gdzie, jak wiemy, Loiseau pracował przy swym introligatorskim warsztacie.
Drzwi z tego budynku wychodziły na plac Panteonu. Podrostek stanął przy tych drzwiach, oczekując na wyjście robotników.
Jakiś mężczyzna oczekiwał tam także, wzdłuż i wszerz się przechadzając. Skoro się wykręcił, Misticot krzyknął zdziwiony:
— A! jeśli się nie mylę, pan Paweł Béraud?
— Tak, ja to właśnie... — odrzekł urzędnik lyońskiego biura kredytowego, podając chłopcu rękę.
— Zkąd pan się tu wziąłeś, u licha?... Wiem, że mieszkasz na Włoskim bulwarze...
— Chodziłem za załatwieniem pewnego interesu na bulwar św. Michała i oczekuję na Eugeniusza, skoro wyjdzie z warsztatu.
— To szczególne... bo i ja czekam na niego.
— Zjemy więc razem śniadanie...
— Jakto?
— Loiseau, spotkawszy się zemną dziś rano, zaprosił mnie do siebie.
— Nie mówił panu, że na mnie oczekuje?
— Nie, śpieszyłem się bardzo... zamieniliśmy z sobą tylko kilka wyrazów.
— Powetujecie to więc sobie przy śniadaniu.
Béraud nic nie odpowiedział. Widocznie był niezadowolonym ze spotkania się z chłopcem.
Jednocześnie otwarto drzwi warsztatów i robotnicy poczęli wychodzić.
Loiseau ukazał się za innymi. Spostrzegłszy Pawła Béraud i Misticota, zbliżył się ku nim.
— Jak się masz, mały? — rzekł do podrostka; — byłeś u mnie w domu?
— Byłem.
— I przyszedłeś tu na mnie oczekiwać... to nader uprzejmie z twej strony. Paweł pójdzie też z nami na śniadanie. Musimy dziś sobie dokompletować wesele... Udamy się do Asnieres... Prosiłem mojego starszego o uwolnienie na całe popołudnie... Lecz ani słowa o tem przed Wiktoryną... rozumiesz ty... mały. Kobiety o takich rzeczach wiedzieć nie powinny. Pójdziemy sobie we trzech, jak dzielne chłopaki. No... jakże ci się to zdaje, kuzynie Pawle?
— Ha! w takim razie odłożę do jutra załatwienie niektórych interesów... — rzekł Béraud.
— A ty, komarze?
— Ja pójść z wami nie mogę... — odparł Misticot. — Mam wyznaczoną na wieczór robotę i wykończyć ją muszę.
— Ha! to pójdziemy we dwóch, ja z Pawłem. A teraz w drogę, do domu!
— Zgoda! — rzekł Béraud — lecz przedtem dla zaostrzenia apetytu, wstąpimy na kieliszek „zielonej.“
— Jakto?... — zawołał Misticot — absynt od rana?...
— Cóż w tem dziwnego? — odparł Loiseau — pójdźmy na kieliszek.
— Nie... nie! — zawołał chłopiec; — przyrzekłem twej żonie, iż się nie opóźnimy... Idźmy do domu.
— Głupstwo! — zawołał Loiseau; — ktoby tam słuchał kaprysów kobiecych. Raz tylko zastosować się do nich, a potem żona za nos wodzić cię będzie. Znam ja to dobrze... i zawojować się nie pozwolę.
— Co szkodzi wypicie kieliszka absyntu? — zawołał, śmiejąc się, Béraud. — Gdybyśmy kobiet słuchali, żywiłyby one nas wodą i chlebem, same wydając setki na różne modne gałganki.
Podczas gdy Paweł to mówił, Misticot spoglądał nań z uwagą.
— Oto Judasz — pomyślał — ów wróg, przyjaciel, który go zgubi; — a potem rzekł głośno:
— Co do mnie, nic pić nie będę.
— Jak ci się podoba... — odparł Eugeniusz; — ja mam pragnienie.
Weszli do kawiarni.
Paweł Béraud, otworzywszy drzwi, przepuścił przed sobą Eugeniusza, a następnie, ująwszy chłopca za ramię, gwałtem go tam prawie wprowadził.
— Jeżeli się boisz — rzekł — alkoholów, wypijesz szklankę orszady.
— Biedna Wiktoryna... — pomyślał Misticot; — o czemuż lepiej wolną nie została.
Podano absynt w kieliszkach.
— No... cóż pijesz, Misticot? — pytał Loiseau.
— Powiedziałem ci już, że nic nie piję.
— Hal ha! zbierasz pieniądze na oszczędność.
— Przeciwnie... nie pilę dlatego, aby uniknąć nawyknień, któreby mnie poprowadziły kiedyś do żebraniny i śmierci głodowej. To, co ty połkniesz — dodał chłopiec, wskazując na opalowy płyn w kieliszku, to najstraszniejsza trucizna... powolna, zabijająca, która nieznacznie podkopywać będzie twe siły, dopóki cię nie zabije, lub nie pozbawi rozumu! Absynt zaprowadzi cię do Mazas, lub Charenton. Tak... na tem się skończy!
Eugeniusz wraz z Pawłem Béraud wybuchnęli śmiechem.
— Śmiejcie się, o ile tylko zechcecie, dopóki wam zapłakać nie będzie potrzeba... odparł Misticot poważnie.
— Dalej więc... w drogę do Mazas, Charenton, lub do szpitala obłąkanych! — zawołał mąż Wiktoryny, wychylając kieliszek odrazu.
Misticot zadrżał.
— Źle się to skończy... — pomyślał. — Z tem nawyknieniem jest on zgubionym.
— Może ci drugi kazać podać? — zapytał Béraud.
— Co pan czynisz, na Boga?... — zawołał chłopiec — maszże zamiar pozbawić go przytomności... upoić, jak zwierzę?
— Nie... nie! — odrzekł introligator. — Dość, moje dzieci! Idźmy na śniadanie.
I wyszedł wraz z Misticotem, podczas gdy Paweł Béraud płacił przy bufecie.
— Osiem dni upłynęło zaledwie od chwili twoich zaślubin — mówił chłopiec do introligatora — i ty już do jego stopnia lekceważysz rodzinne swe obowiązki?
— Nie lekceważę... lecz nie chcę być pod jej władzą... Dąsa się o byle co, jak osa...
— A ty nie postępujesz-że z nią brutalnie? Przyrzekłeś jej, że pić nie będziesz...
— Jakto... ona się skarżyła przed tobą, że ja... ja piję? — zawołał Loiseau z gestem gniewu.
— Nic mi o tem nie mówiła. Mam wszakże oczy... widzę, co robisz?
— Och! wielki występek, żem wypił kieliszek... — zawołał introligator, wzruszając ramionami.
W chwili tej nadszedł Béraud.
— Twoja żona — rzekł — będzie może niezadowoloną, iż przyjdę na śniadanie, nie uprzedzi wszy jej o tem?
— Niezadowoloną... dlaczego? Czyż nie jesteśmy krewnymi.. przyjaciółmi? Zresztą, gdzie jest przygotowanem dla trojga, i czwarty pożywić się może.
Przyśpieszyli kroku, a minąwszy ogród Luksemburski, w kilka minut znaleźli się na ulicy de Fleurs.
Stół był nakrytym, Wiktoryna oczekiwała.
— Jak się masz, mała? — zawołał Loiseau, podchodząc ku żonie z uściskiem.
Wiktoryna uśmiechnęła się, nadstawiając policzek do pocałowania, nagle jednak cofnęła się, wołając:
— Ach! piłeś znów absynt!
— Parę kropli... Zapytaj Misticota... Nie chciałem.., słowo honoru, nie chciałem!... lecz niepodobna się było wymówić.
— Dlaczego niepodobna?
— Byłem z kuzynem Béraud... Gdzież on jest, u czarta? — dodał, oglądając się. — No... wejdź-że, Pawle... Czegóż wystajesz za drzwiami?
Na to wezwanie wszedł Paweł Béraud.

XVI.

Spostrzegłszy go, Wiktoryna mocno pobladła, poczem jej twarz zapłonęła rumieńcem, a ręce nerwowo drżały.
— Dzień dobry, kuzynko... — rzekł Paweł uprzejmie. — Nie pytam o zdrowie, bo widzę, żeś świeższą i piękniejsza, niż kiedy. Na życzliwe zaproszenie twojego męża, przychodzę wam towarzyszyć przy śniadaniu.
Młoda kobieta zapanowała nad sobą.
— Dobrze... — odpowiedziała; — zaraz położę nakrycie.
— Gdyby zaś zabrakło coś z pożywienia, niedaleko jest restauracya — dodał Loiseau.
Siedli do stołu. Wiktoryna milczała, zajęta rozdawaniem potraw. Misticot milczał zarówno.
Uważny i baczny podrostek, nie stracił najmniejszego szczegółu z tego, co nastąpiło.
Na widok wchodzącego Pawła Béraud młoda kobieta pobladła, a potem nagle pokryła się rumieńcem; istniała zatem jakaś tajemnica pomiędzy urzędnikiem lyońskiego biura kredytowego a młodą kwiaciarką. Co jednak było?
Widoczny przymus panował między zebranymi przez cały ciąg śniadania, pomimo usiłowań Pawła, aby rozproszyć takowy.
— Nie umiem wyrazić, o ile się czuję szczęśliwym, znajdując się pomiędzy wami... — wyrzekł wśród milczenia. — Tak rzadko zdarza się nam być zebranymi w kółku rodzinnem... A szkoda! Powinniśmy się częściej widywać.
— Dlaczego nie? — odparł introligator. — W niedzielę nie chodzisz do biura, ani ja do warsztatu. Obie nasze rodziny mogą odwiedzać się wzajem. A gdy pogoda posłuży, możemy sobie urządzić gdzie obiadek za miastem na świeżem powietrzu. No... jakże ci się to zdaje, Wiktoryno. Wszak moja myśl jest dobrą?
— Zapewne... — szepnęła z wahaniem.
— Jakoś ta propozycya nie przypada ci do gustu, kuzynko... — odrzekł z szyderczym uśmiechem Béraud.
— Dlaczego? ciekawym... — zawołał gniewnie Loiseau. — Mnie się to podoba... i dosyć! Gdyby pójść nie chciała, zostanie w domu... i rzecz skończona.
Sprzeczka zdawała się być nieuniknioną. Przeciął ją Misticot, zwracając rozmowę na inny przedmiot.
Wiktoryna przyśpieszała wydawanie śniadania.
— Dlaczego tak się śpieszysz? — zapytał Eugeniusz; — mam całą godzinę czasu przed sobą.
Śniadanie ukończyło się wreszcie. Młoda kobieta podała kawę.
— No... a teraz uregulujmy nasze rachunki — ozwał się Misticot; — wszakże w tym celu przyszedłem.
— Żądasz odemnie pieniędzy, czy też przenosisz mi takowe? — pytał introligator.
— Przynoszę ci je.
— Brawo! A ile?
— Dwadzieścia siedem franków. Oto są wraz ze szczegółowym rachunkiem, ile na co wydałem. Chciej sprawdzić... proszę.
To mówiąc, chłopiec położył na stole pieniądze i arkusz papieru, pokryty cyframi.
— Głupstwo!... Chcesz, żebym sprawdzał... po co... dlaczego? — zawołał Eugeniusz; — czyliż ci nie wierzę? Oddaj to, jeśli chcesz, młodej gospodyni, ona ma kasę u siebie. Biorę z tych pieniędzy tylko siedem franków.
— Na co ci one są potrzebnemi? — pytała Wiktoryna.
— Jakto... na co mi one potrzebne? — powtórzył niecierpliwie Eugeniusz — to ciebie nie obchodzi. Dość, że potrzebne... i kwita! Chciałabyś może zostawić mnie bez grosza? Nie!... to nie nastąpi nigdy.
Wiktoryna powstrzymała łzy, biegnące jej do oczu i w milczeniu położyła siedem franków przed Eugeniuszem, który je schował do kieszeni.
— No... a teraz, kuzynie Pawle, iść trzeba do warsztatu... — wyrzekł, powstając. — Zarządzający nasz nie żartuje... Jest to człowiek bardzo surowy.
— Ja wracam do biura — odrzekł urzędnik; — wyjdziemy razem. Kuzynko — dodał, zwracając się do kwiaciarki — pamiętaj, że oczekiwać na was będziemy z obiadem u siebie w nadchodzącą niedzielę.
— Ależ... — odparła Wiktoryna — ja jeszcze nic nie wiem.
— Tak... tak! — ozwał się Loiseau — przybędziemy napewno. O piątej zobaczycie nas u siebie. A teraz, żono, do widzenia.
Tu pocałował ją w czoło.
— Gdybym nieco później powrócił — dodał — nie gniewaj się, proszę... wykończam w warsztacie pilną robotę.
— Zatem do widzenia, kuzynko w niedzielę... — rzekł Paweł, podając rękę Wiktorynie.
— A toż co, u czarta? — zawołał introligator, śmiejąc się głośno. — Ceremonialne pożegnanie, jak między obcymi. Nie cierpię podobnej etykiety. Kuzyn kuzynkę uścisnąć powinien. Dalej więc, Pawle... bez ceremonij!
Wiktoryna pobladła.
Odmówić, było to wywołać tłumaczenie, sprzeczkę, czego jaknajstaranniej unikać jej należało. Zamiast więc cofnąć się, jak to miała uczynić, pochyliła twarz ku Pawłowi Béraud.
Płonące jego usta dotknęły jej policzka. Zadrżała.
— Brawo! — zawołał Loiseau, klaszcząc w dłonie; — ot! to... aż miło!
Misticot uścisnął rękę Wiktoryny ze wzruszeniem.
— Do widzenia — rzekł — pani Loiseau. — A pochyliwszy się ku niej, dodał zcicha: — Odwagi... odwagi!
Poczem wyszedł za obydwoma mężczyznami.
Kwiaciarka, zostawszy samą, upadła na krzesło, łzy twarz jej zalały.
— Boże miłosierny!... — szepnęła; — na jakież cierpienia narażoną jestem! Czyż znajdę siły do ich podźwignięcia... do obronienia się temu nikczemnikowi? Czyż nie należy mi raczej wyznać wszystkiego?
I zadumała się, łzy ocierając.
Loiseau, uszedłszy kilka kroków z kuzynem i Misticotem, zatrzymał się na ulicy.
— Nie idziesz z nami? — zapytał chłopca.
— Nie! i gdybym był na twojem miejscu, wiem, cobym uczynił.
— No... cóż takiego? ty... szklanko orszady...
— Odłożyłbym ten spacer dzisiejszy na niedzielę.
— Dlaczego?
— Bo nie straciłbyś sobie pół dnia roboty.
— Ha! ha! uważam, iż pan Misticot wdawać się chce w nie swoje rzeczy... poczyna rad nam udzielać... — zaczął szyderczo Béraud.
— Nie zaprzeczam... — odrzekł podrostek, niezmieszany tem wcale. — W każdym razie są one uczciwemi... pojmujesz to panie Béraud? Gdyby Wiktoryna wiedziała, że Eugeniusz, zamiast pracować, idzie z tobą na pohulankę, we łzach by się rozpłynęła! Czyliż dlatego wyszła ona zamąż? Nie jestem jeszcze dojrzałym człowiekiem, rozumiem jednak, że nie na to bierze się żonę, aby się z nią obchodzić jak ze służącą... Należy mieć dla niej nieco względów, posiadać całkowite do niej zaufanie i myśleć raczej o zaspokojeniu potrzeb domowych, niż o trawieniu czasu na próżnowaniu i pijatyce!
— Do kroć tysięcy piorunów! — wrzasnął Loiseau, przyskakując z zaciśniętemi pięściami — czy ty to do mnie stosujesz, ty podła ropucho?
— Ha! ha! — zaśmiał się chłopiec — uderzyć w stół, nożyce się odezwą.
— Ja ci tu dam uderzenie nożyc... ty! — krzyknął Loiseau, podnosząc rękę.
— Możesz to zrobić... dowiódłbyś tem, żeś prawdziwie podłym, pastwiąc się nad słabszym od siebie, co jednak nie zmniejszyłoby słuszności z mej strony — odrzekł Misticot, nie cofając się wcale. — Tak, powtarzani ci to wręcz, źle postępujesz. Słuchasz szkodliwych rad, udzielanych ci wiem dobrze przez kogo i w jakim celu... Tak! gubisz sam siebie, opuszczając warsztat, uczęszczając do szynków i kawiarni, przestajesz być uczciwym robotnikiem, aby powiększyć liczbę próżniaków, włóczęgów... I gdybyś mnie zechciał posłuchać, mnie, prawdziwego twego przyjaciela, wróciłbyś do warsztatu i zajął się pracą, zamiast wałęsać się po Asnières, a powróciwszy wieczorem do domu, pozyskałbyś zapłatę za pięć godzin roboty i szacunek siebie samego!
— Czy ty zamilkniesz, podła gadzino?... Chcesz-że, abym cię spoliczkował?... — woła! rozwścieczony Loiseau.
— Nie obawiam się tego... — odrzekł Misticot, wzruszając ramionami.
— Chodź, chodź, kuzynie... — ozwał się Béraud. — Czyż warto unosić się gniewem na tego smarkacza? Nie traćmy czasu daremnie... Pójdź ze mną!
— Poczekaj! ja cię odnajdę... drużbo weselny!... — wołał introligator, wygrażając pięścią Misticotowi.
— Ale nie na tej drodze, którą ty pójdziesz... — rzekł ten ostatni, spoglądając za obydwoma odchodzącymi. — Widocznie Loiseau jest głupiem zwierzęciem, a Paweł Béraud łotrem ostatniego rodzaju... Biedna Wiktoryna! — powtarzał chłopiec. — Gdy myślę o tej nieszczęśliwej młodej kobiecie, serce mi się ściska! Jakże obrzydliwemi istotami są pijacy absyntu!
Tak rozmyślając, udał się z ulicy de Fleures na Montmartre, ażeby nie stracić doremnie popołudnia.
Gdy szedł do swego mieszkania przy ulicy de la Fontaine, by zabrać ztamtąd pudełko z medalikami, odźwierna w bramie zastąpiła mu drogę.
— Panie Misticot! — zawołała.
— Czego żądacie, matko Patapon? — pytał, zatrzymują się.
— Wróć się pan... Chcę ci coś powiedzieć... Ktoś się tu pytał o ciebie dziś rano.
— Kto taki?
— Zakonnica.
— Czy podobna? — odrzekł Misticot, przypomniawszy sobie siostrę Maryę.
— Tak... zakonnica... — powtórzyła odźwierna. — Piękna, młoda kobiet?. Umyślnie fiakrem tu przyjechała.
— Cóż ona chciała... jaki miała interes?
— Chciała widzieć się z tobą. Wysłałam ją do nowobudującego się kościoła, przy którym wiem, że sprzedajesz medaliki.
— Nie byłem tam dziś... Czy mówiła, że tu powróci?
— Nic o tem nie mówiła... Gdyby jednakże przyjechała?
— Przyślij ją, matko, do kaplicy. Idę tam właśnie.
— Dobrze... będę pamiętała.
Misticot pobiegł schodami na piąte piętro, do pokoiku, skromnie umeblowanego, lecz zalecającego się wzorową schludnością. Tam, rozmyślając nad tem, w jakim celu przybywała doń zakonnica, wziął swoje pudełko, zamknął drzwi na klucz i poszedł na Montmartre, do nowobudującego się kościoła.

XVII.

Arnold Desvignes, nazajutrz po swej wizycie w pałacu na bulwarze Haussmana, udał się wcześnie do bankowego biura, którego został wspólnikiem.
Wszedł właśnie w chwili, gdy Verrière wchodził do swego gabinetu.
— Będziemy razem pracowali tego rana — rzekł Desvignes po powitaniu. — Po południu pojedziemy do teatru Fantazyj. Potrzeba mi poznać towarzystwo dramatyczne tego La Fougèra. Jeżeli panna Leona, owa Wenus sceniczna, cięży ci bankierze, wkrótce, jak ci mówiłem, pozbędziemy się jej.
— Przedewszystkiem nasza praca... — odparł Verrière. — Ale muszę cię też powiadomić — dodał — o tem, co wczoraj zaszło u mnie po twojem odejściu.
— Coś ważnego?
— Osądzisz.
Tu Verrière opowiedział w krótkości rozmowę, jaka miała miejsce pomiędzy nim a siostrą Maryą.
Arnold słuchał opowiadania z natężoną uwagą.
— Wypływa ztąd — rzekł — iż będę miał wiele trudności do zwalczenia, by zyskać miłość panny Anieli.
— I ja tak sądzę...
— A w dodatku — mówił dalej były sekretarz z Kalkuty — widzę, żem w osobie twej siostrzenicy, bankierze, znalazł zaciętego wroga...
— To widoczne.
— Przewidziałem ja to... Nie obawiaj się jednak. Przeciwności mnie nie zniechęcają... Będę walczył odważnie i zobaczysz, że tryumf odniosę. Proszę cię tylko o jedno objaśnienie, a mianowicie, jaką jest cyfra majątku, złożonego u ciebie przez siostrę Maryę?
— Pięćset tysięcy franków.
— Obecnie, ile ci pozostało z tych pieniędzy?
— Około trzystu tysięcy franków.
— W jaki sposób pomieniony kapitał został ci oddanym?
— Z ręki do ręki.
— Bez pokwitowania?
— Tak. Pojmujesz, że pomiędzy mną a moją siostrzenicą interes ten polegał na wzajemnem zaufaniu.
— Tym sposobem, gdyby siostra Marya umarła... jest wprawdzie młodą, wszak ludzie umierają iw młodym wieku, pozostałoby nam w kasie pięćset tysięcy franków, bez spadkobierców? Verrière, pomimo najwyższego egoizmu w swym charakterze, zadrżał na słowa wspólnika.
— Tak... wprawdzie... — wymruknął. — Lecz...
— W jaki sposób ów kapitał jest zapisanym w twych księgach? — przerwał mu Arnold.
— Na mój osobisty rachunek.
— Bez wymienienia nazwiska siostrzenicy?
— Bez tego.
— To zręcznie... słowo honoru! — zawołał zbrodniarz z zadowoleniem. — Widzę, że jesteś... ostrożnym. Spodziewani się — dodał po chwili — że mnie dziś zaprosisz do siebie na obiad. Potrzebuję jaknajczęściej widywać pannę Anielę wraz z jej kuzynką, aby pozyskać życzliwość pierwszej, a czynności drugiej mieć razem na oku.
— Od dziś nakrycie u mnie dla ciebie będzie położonem codziennie.
— Dziękuję. A teraz siadajmy do pracy.
I obaj nikczemnicy zasiedli nad rachunkami, z myślą, o swoich na przyszłość niecnych zamiarach.
Verrière, zagłębiwszy się w pracy, zapomniał całkiem o godzinie śniadania.
— Mniejsza z tem... — rzekł Desvignes — pójdziemy do restauracyi, poczem udamy się do teatru Fantazyj.
— Idźmy... ale ostrzegam, postępuj ostrożnie z tym intrygantem La Fougèrem i z tą oszustką Leoną.
— Nie obawiaj się... będziesz ze mnie zadowolonym.
We dwadzieścia minut później siedzieli obaj przy stole w jednej z bulwarowych restauracyj, a Arnold, jedząc śniadanie, wypytywał Verrièra o zobowiązania pieniężne względem La Fougèra, oraz przeglądał listy Leony, oddane mu przez bankiera.
Około trzeciej udali się do teatru, gdzie w bramie odźwierna powitała Verrièra głębokim ukłonem, a minąwszy długi, ciemny korytarz, weszli na scenę.
Różne części dekoracyj, porozstawiane na prawo i lewo, mające oznaczać plany, dziwną tworzyły całość.
Próba sztuki w pełni się odbywała.
Aktorzy, oczekując na znak wejścia na scenę, przechadzali się, rozmawiając cicho, w głębi teatru. Niektórzy przychodzili powitać Verrièra, znając go jako silny fundament teatralny:
— Kochany bankierze... — rzekła, biorąc go pod rękę ładna, młoda aktorka, z widocznym zamiarem odebrania Leonie jej protektora — czy wiesz, że nasza sztuka będzie miała szalone powodzenie? Próby idą nam doskonale... Jeden wszelako tylko szkopuł istnieje...
— Jaki? — zapytał Verrière.
— Nie wiem, czy ci mogę wyznać to otwarcie?
— Owszem... w każdym razie radbym się dowiedzieć...
— Ten jednak szczegół dotyczy cię zbliska... Nie chciałabym ci wyrządzić przykrości...
— Nie obawiaj się... mów!
— A więc tym szkopułem w naszej sztuce jest panna Leona...
— Jakto... dlaczego?
— Psuje całość... jak zawsze. Za pomocą banknotów tysiąco frankowych, dawanych przez ciebie La Fougèrowi, dostała główną rolę... rolę wspaniałą, która jednak przechodzi jej siły... Nie poprzestając na tem, stara się na bok usunąć Inne artystki... psuje im ich efekta...
W chwili tej posłyszano na scenie żywą sprzeczkę.
— Posłuchał pan... — rzecze pomieniona aktorka — oto zaczyna już kłótnię... Dzieje się to po dwadzieścia razy dziennie.
Milczenie zaległo w kulisach, pośród którego brzmiał głos rozgniewanej Leony.
— Do czarta! — wołał ów głos — tak być nie może... Po moim kuplecie, który będzie stokrotnie bisowanym, nie pozwalam, panie autorze, abyś psuł wrażenie, każąc mi wygłaszać głupi wyraz bez sensu... Wykreśl to słowo!
— Za zbyt dobrze jestem wychowanym — odparł autor — ażeby pani odpowiedzieć, iż to raczej ty jesteś... przypuśćmy śmieszną... występując z podobnem żądaniem. Nie wykreślę tego wyrazu!
— Pan nie wykreślisz?
— Nie... nigdy!
— A więc ja nie będę grała w pańskiej sztuce... Zobaczymy, jak ona pójdzie bezemnie.
— No... no! Leono... proszę cię, bez szaleństw — ozwał się głos La Fougèra. — Uspokój się pan, kochany autorze. Masz słuszność za sobą, lecz i Leona ma ją także. Gra ona główną rolę, zatem efektu pozbawiać jej nie należy.
Następnie zbliżywszy się do rozirytowanego autora, szepnął mu zcicha:
— Wiesz, że potrzeba mi jeszcze pięćdziesięciu tysięcy franków na dokompletowanie maszyneryi... Potrzebuję zatem Leony, aby mi je wydostała od Verrièra. Wszak życzysz sobie, ażeby grano twą sztukę? A więc bądź, proszę, pobłażającym... Zrób dla niej to małe ustępstwo.
Te kilka wyrazów, mimo, że cichym wymówione głosem, dobiegły Arnolda, który stał po za kulisą, o parę kroków od rozmawiających.
— No! sprawa załatwiona... — zawołał La Fougère — wykreślimy ów wyraz...
Przechodzimy do drugiego obrazu.
Jednocześnie Desvignes z Verrièrem ukazali się na scenie.
Leona wraz z dyrektorem razem ich spostrzegli.
— Co widzę? kochany bankier! — zawołał La Fougère; — przybywasz w samą porę. Miałem właśnie pisać do ciebie, prosząc, abyś mi schadzkę oznaczył. Chcę ci zakomunikować rzecz nader ważną.
— Możemy więc zaraz pomówić tak o tym interesie; jak i o sprawie, która mnie do ciebie sprowadza — rzekł bankier ozięble. — Pozwól mi jednak przedewszystkiem przedstawić sobie mojego wspólnika.
La Fougère z Leona spojrzeli zdumieni.
— Twojego wspólnika? — powtórzył dyrektor teatru.
— Tak... pana Arnolda Desvignes.
Wymieniono ukłon wzajemnie.
— Moje najszczersze życzenia pomyślnego obrotu w interesach, kochany panie — mówił La Fougère, ściskając rękę Arnolda, mimo, że pomieniona wiadomość wiele mu przykrości sprawiała i mocno go trwożyła.
— Przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi — odezwała się Leona, podając rękę kolejno nowemu wspólnikowi bankiera.
— Czy możesz nam pan udzielić kilka chwil rozmowy w swym gabinecie? — zapytał Desvignes.
— Najchętniej! Próba może się dalej odbywać bezemnie. Przedewszystkiem interesa! Proszę... pójdźcie panowie.
— I ja wam towarzyszę... — ozwała się Leona.
— Nie słyszałażeś pani, iż mamy mówić o interesach? — odparł szorstko Desvignes.
— Cóż z tego? Znam dobrze tak teatralne interesa, jako i interesa bankiera.
— Mimo to, pani, twoja obecność mogłaby nas krępować... — powtórzył Arnold z naciskiem.
Leona przygryzła wargi i brwi zmarszczyła.
Chciała nalegać dalej, La Fougère jednak nakazał jej gestem milczenie.
— Proszę... pójdźcie panowie... — rzekł głośno.
I wyprowadził obu mężczyzn, podczas gdy aktorka, zostawszy w kulisach, tupnęła gniewnie nogą o podłogę, szepcąc zcicha:
— Co to wszystko znaczy? W tem się ukrywa coś niezwykłego... Verrière przyjął wspólnika... Dlaczego? Widoczna, iż nie mógł sam dalej prowadzić interesów... Zaledwie powitać mnie raczył... nie dbam ja o to, lecz niech mi odda pieniądze, jakie u niego ulokowałam... Rzecz ta musi się wyjaśnić za chwilę.
Nagle zabrzmiał głos reżysera:
— Panno Leono! na scenę... do dziewiątego obrazu!
I próba się rozpoczęła.

XVIII.

Gabinet, do którego La Fougère wprowadził Verrièra wraz z Arnoldem Desvignes, był to obszerny pokój, w którym zmieszane w nieładzie manuskrypta, dzienniki, rysunki kostiumów, wzory dekoracyj i paki różnych papierów doszczętnie go zapełniały.
Dyrektor, podawszy krzesła przybyłym, usiadł przed biurkiem i czekał.
— Pan Verrière — zaczął Desvignes — przedstawił mnie panu jako swojego wspólnika; jestem nim od wczoraj w rzeczy samej. Przyjmując powyższe zobowiązanie, przyjąłem zarazem na siebie połowę interesów banku tak złych, jak i dobrych.
— O! wszystkie one są dobre... — odparł, uśmiechając się, La Fougère.
— Mylisz się pan... — zawołał były sekretarz z Kalkuty. — Pan Verrière, idąc za popędem swego szlachetnego serca niejednokrotnie, bez względu na własne straty pieniężne, starał się komuś wyświadczyć przysługę. Rozpatrzywszy się w bankowych operacyach jego domu, spostrzegłem, że mój wspólnik bywał często oszukiwanym i odtąd postanowiłem wraz z nim walczyć energicznie przeciw wyzyskowi słabości. Między licznemi wekslami znalazłem i pańskie, panie La Fougère.
Od pierwszych słów Arnolda widocznem było zakłopotanie dyiektora, pokryć je wszakże usiłował pozorem dobrego humoru.
— O! — rzekł zmienionym głosem — moje interesa z kochanym Juliuszem są rzeczą najprostszą w świecie! Mamy z sobą rachunki... Jednorazowo otrzymałem od niego trzysta tysięcy franków i powtórnie pięćdziesiąt tysięcy.
— Prócz tego pan Verrière poręczył za panem u pewnego kupca na sześćdziesiąt tysięcy franków.
— Tak... rzeczywiście... Ogół wynosi czterysta dziesięć tysięcy franków, na które dałem mu piśmienne zobowiązania.
— Których pan nie wypełniłeś...
— Krewni pomagać sobie nawzajem powinni.
— Nie ma pokrewieństwa w interesach... A zresztą, ja nie jestem wcale pańskim krewnym.
— Do czegóż to jednak wszystko prowadzi? — pytał La Fougère coraz mocniej zmięszany. — Ułożyliśmy pomiędzy sobą, że wypłacę wzięte ostatnio sto pięćdziesiąt tysięcy franków częściowo, oddając z każdego wieczornego przedstawienia po dwa tysiące pięćset franków.
— Oprócz tego wydałeś pan inne, nieco dawniej...
— Jakie?
Arnold, wyjąwszy z portfelu arkusz stemplowego papieru, rozwinął go, mówiąc:
— Oto jest rewers, mocą którego zobowiązałeś się pan wypłacić w dniu 31-ym maja 1884-go roku w ciągu dni pięciu sumę sto tysięcy franków, przychodzimy więc o tem panu przypomnieć i prosić cię, abyś dotrzymał tego honorowego zobowiązania.
La Fougere zbladł.
— Wszak umówiliśmy się oba z Verrièrem — zawołał — iż to zobowiązanie na dalszy czas odroczonem zostanie...
— Gdzież to jest napisane... proszę mi pokazać? — rzekł obojętnie Desvignes.
— Napisanem to nie jest... lecz...
— Nie ma żadnego lecz — przerwał pierwszy. — Jesteś pan dłużnym... dług akceptujesz... zapłacić trzeba. Jeżeli nie zapłacisz w terminie, to jest w dniu 31-ym maja, ścigać cię będę sądownie, daję ci na to słowo honoru!
— Ależ to szaleństwo!
— Dlaczego... pytam... dlaczego?
— Ponieważ pan tem przyśpieszysz mą upadłość, a i sam obok tego stracisz te dwa tysiące pięćset franków, jakie mógłbyś odebrać z każdego przedstawienia.
— A jeżeli, zamiast oddawać mi po dwa tysiące pięćset franków, przybędzie panu jeszcze długów do dwudziestu tysięcy?
— To niepodobna! Powodzenie sztuki zapewnione... Liczę, iż ona podniesie mi teatr i da pieniądze na spłacenie wszystkich mych długów.
— Tak jak, liczyłeś pan dziś na zażądanie od pana Verrièra nowej pożyczki pięćdziesięciu tysięcy franków na jej przedstawienie.
— Co? on chciał wyłudzić odemnie znów pięćdziesiąt tysięcy franków? — zawołał ojciec Anieli.
— Ale gdzież znowu?... — wyjąknął La Fougère osłupiały, nie mogąc pojąć, zkąd ów nieznajomy był tak dokładnie powiadomionym o jego zamiarach.
— Mój panie... daremno chcieć ukrywać... — rzekł Desvignes. — Rozpoczynasz pan z nami grę niebezpieczną... ale napróżno. Pan Verrière był przez pana oszukiwanym od chwili udzielenia ci pierwszej pożyczki. Na szczęście, ja się znalazłem, ażeby położyć tamę wyzyskiwaniu. Znam wszystkie pańskie manewry i będę się starał je odsłonić. Używałeś pan panny Leony, ażeby za jej pomocą wpływ wywrzeć na mego wspólnika i czerpać dowolnie z jego kasy żelaznej. Jak nazwać, panie, takie rzemiosło, w którem panna Leona, będąc pańską pomocnicą w wydobywaniu od drugich pieniędzy, była zarazem i pańską kochanką?
— Jego kochanką? — zawołał, zrywając się Verrière.
— To fałsz!... fałsz... — jąkał La Fougère.
— Nie! jest to najczystsza prawda, o której wiedzą w całym teatrze, ponieważ pan z tem się nie kryłeś! Podobne pańskie postępowanie nie zasługuje na żadne uwzględnienie z naszej strony. Będziemy przeto korzystali z praw naszych.
— Żądacie więc mojej ruiny... mej śmierci?
— My chcemy jedynie zostać zapłaconymi, aby za głupców nie uchodzić... Teraz więc zostałeś pan powiadomionym. W dniu 31-ym maja masz nam wręczyć sto tysięcy franków... bądź na to przygotowanym.
I nie odpowiadając ani słowa Ma prośby zrozpaczonego La Fougéra, usiłującego ich zatrzymać, Desvignes wyszedł z Verrièrem.
Ten ostatni rzekł w korytarzu do swego wspólnika:
— Otrzymamy sto tysięcy franków...
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewny.
— Kto mu je pożyczy?
— Leona.
— Nie, to nie nastąpi...
— Zobaczysz!
I weszli oba na scenę.
Próba się ukończyła. Leona siedziała z boku na krześle, oczekując na ukazanie się Verrièra. Spostrzegłszy go, podbiegła ku niemu.
— Ukończyłeś już, bankierze, interesa z dyrekcyą — wyrzekła — mogę więc z tobą teraz pomówić.
Verrière, któremu obecność Arnolda dodawała energii, odparł obojętnie:
— Jestem w mym gabinecie codziennie do piątej godziny. Możesz mnie pani tam zastać, jeżeli ci się przybyć podoba.
I chciał wyjść, aktorka jednakże, chwyciwszy go za rękę, przytrzymała w miejscu, wołając:
— A kiedyż porzucisz nareszcie te swoje nieznośne przybrane maniery wielkiego pana?
— Proszę... zastanów się pani... — rzekł Desvignes — mów mniej głośno... mogą cię posłyszeć...
— Kto?
— Pan La Fougère... twój kochanek...
— Nie chodzi tu o La Fougèra — odpowiedziała bezczelnie — lecz o mnie i o pana Verrière... Łączą nas wspólne interesa.
— Chcesz pani powiedzieć, że mamy twe kapitały w swem ręku... Wiem o tem... — odparł Desvignes — jest to suma, wynosząca sto dziewięćdziesiąt tysięcy franków. W ciągu dni czterech oddamy ją pani do jej rozporządzenia. Trzydziestego maja, o godzinie dziewiątej zrana, chciej przybyć do naszej kasy, a wypłaconą ci ona zostanie za pokwitowaniem. Teraz udaj się pani do swego dyrektora, pana La Fougère, potrzebuje on pewno pomówić z panią, poradzić się jej, czyli ma zamknąć swój teatr od dzisiejszego wieczora i zwinąć swój bilans.
I wraz z Verrièrem zwrócił się ku wyjściu.
Ostatnie wyrazy Arnolda ciosem piorunującym uderzyły w Leonę.
— Zamknąć teatr... zwinąć swój bilans... — powtarzała, znalazłszy się samą. — Lecz wtedy nie mogłabym grać mej roli w tej sztuce... roli umyślnie dla mnie napisanej... najwspanialszej roli, jako jaką kiedykolwiek widziano! Nie! to być nie może... to nigdy nie nastąpi. Wolę raczej pożyczyć La Fougèrowi pieniędzy, które odbiorę od Verrièra.
I pobiegła jak szalona korytarzem, wiodącym do gabinetu dyrektora.
— Przed teatrem, na chodniku, zatrzymali się obaj wspólnicy.
— Zdaje mi się, że źle wyjdziemy z tej sprawy... — rzekł Verrière.
Desvignes wzruszył ramionami.
— Miejże ufność we mnie... — zawołał. — Obecne twoje położenie jest znakomitem. Przypuśćmy, że Leona zapłaci swemi pieniędzmi te sto tysięcy franków za La Fougèr’a, pozostanie on jeszcze dłużnym sześćdziesiąt tysięcy u kupca, na którą to sumę poręczyłeś. Ów kupiec odmówi mu prolongaty, ja mu to uczynić rozkażę, by tym sposobem La Fougère nie mógł wystawić nowej sztuki. Sprzedadzą teatr, a wtedy my, będąc głównemi wierzycielami, znajdziemy sposób odzyskania tego, co dziś za przepadłe uważasz. Zresztą ów zysk, czy strata, mniej nas obchodzi.. Rzecz główna, iż La Fougère jest przez nas skrępowanym od stóp do głowy. — Upadłość jego, którą ja zmienię w bankructwo, jest nieuchronną. Po niej nastąpi czarna nędza... kula rewolwerowa, albo Sekwana. I otóż ubędzie nam jeden ze spadkobierców Edmunda Béraud!
Tenże sam dzień dla Anieli Verrière był pełen troski i niepokoju.
Po wysłanej rano depeszy do porucznika Vandame, spodziewała się, że on przybędzie w godzinach, w jakich wiedział, iż można zastać ją samą w pałacu na bulwarze Haussmana.
Szósta wieczorem minęła, a młody oficer nie ukazał się wcale.
Panna Verrière, siedząc w salonie przy oknie wychodzącym na dziedziniec, wyglądała i nasłuchiwała bezprzestanie od strony bramy. Drzwi jednak nie otwierały się, dzwonek nie dźwięczał wcale.
Biedne dziewczę w zadumie opuściło głowę.
— Dla czego nie przychodzi? — zapytywała. — Co się stało, że nie przybiegł natychmiast po odebraniu depeszy?
I tłum ciężkich, smutnych myśli przytłaczać ją zaczął.
Nareszcie dał się słyszeć dźwięk dzwonka. Otwarto drzwi, wychodzące na bulwar; porucznik wszedł na dziedziniec.

XIX.

Aniela zerwała się z okrzykiem radości.
Zdawało się jej, jakoby z ukazaniem się ukochanego nadzieja i szczęście wstąpiły do domu.
Zapomniawszy chwilowo o formach konwenansu, wybiegła w korytarz na jego spotkanie.
— Ach! przybywaj... przybywaj co prędzej!... — wołała, prowadząc go do salonu. — Twe opóźnienie o śmierć mnie omal przyprawia!
— Byłem na służbie, ukochana moja... — odrzekł Vaudame. — Przeznaczono mnie na jednego z członków komisyi do wypróbowania strzałów nowego systemu. Całe popołudnie spędziliśmy w okolicy Vincennes, tak, iż twoją depeszę odebrałem zaledwie o piątej wieczorem.
— Ach! gdybyś wiedział, ile cierpiałam, oczekując na ciebie...
— Skoro otrzymałem telegram — mówił Vandame — przybiegam bez stracenia chwili. Zkąd jednak owo naglące wezwanie? Zkąd smutek ten na twej twarzy? Co się to dzieje... co zaszło takiego?
— Niebezpieczeństwo nam grozi, mój drogi!... Wielkie poważne niebezpieczeństwo!
— Niestety! — odrzekł porucznik z westchnieniem — nie od dziś ono istnieje. Ukazuje mi się ono codziennie od chwili, w której twój ojciec odmówił mej prośbie.
— Och! — ależ ty nie wiesz... ani domyślasz się tego, co zaszło: — mówiła żywo Aniela. — Przeciwko tamtej przeciwności walczyć można było, lub czekać, uzbroiwszy się w odwagę. Dziś, nie wystarcza już cierpliwość i rezygnacya. Niebezpieczeństwo jest groźnem, naglącem. Działać potrzeba, jeśli mnie kochasz... jeśli mnie nie chcesz utracić...
— Czyli cię kocham? — zawołał Vandame, — a!... możeszże o tem wątpić na chwilę?... Jesteś dla mnie wszystkiem na świecie! Dla pozyskania ciebie, gotów jestem stawić czoło najgroźniejszym przeciwnościom, gotów jestem położyć me życie w ofierze! Powiedz mi jednak, proszę, co się tu stało? Gdzie i przeciw komu walczyć potrzeba?
— Mój ojciec przyjął wspólnika do swych bankowych interesów.
— Rzecz bardzo naturalna. Nic w tem nie widzę dziwnego?
— Przeciwnie, rzecz to bardzo groźna dla nas, znających niezawisły i samowolny charakter mojego ojca. Wspólnik, posiadający prawo rady i kontroli nad wszystkiem, staje się dlań istotą, krępującą go nad wyraz. Jeżeli go przyjął, a raczej, jeżeli uległ tej konieczności, to z przyczyny, iż nie mógł inaczej uczynić. Ach! nie zawiodły mnie w tym razie przeczucia bliskiej katastrofy! Mój ojciec musiał ponieść ogromne straty tak na niepomyślnych spekulacyach, jak i na giełdzie. Zachwiał się w interesach. Przyjął wspólnika dla uchronienia się od bankructwa... ruiny...
— Co ty powiadasz? — zawołał Vandame osłupiały.
— Smutną prawdę... niestety! Tak rzeczy stoją, bądź tego pewnym.
— Gdyby i nawet tak było, to w nowej tej sytuacyi nie widzę dla nas niebezpieczeństwa, ale przeciwnie...
— Jak ty to pojmujesz? dla czego?
— Wuj, odmawiając mi twojej ręki, stawił za powód, iż postanowił nie wydać cię za mąż, aż po twem dojściu do pełnoletności. Rzecz jasna, iż użył twego posagu na prowadzenie różnych spekulacyj, a straciwszy na nich, odsuwał jak najdalej epokę, w której by mu przyszło zdać rachunek ze swej opieki. Dziś nastąpiło zrównoważenie w tym względzie, pieniądze do kas opróżnionych napłynęły, ponieważ niewątpliwie dla tego twój ojciec przybrał wspólnika. Otóż i przyczyna jego odmowy zniknęła, powinniśmy się więc cieszyć z tego, a nie przestraszać.
— Och, milcz... na Boga! — zawołała żywo Aniela.
— Dla czego?
— Ponieważ na to, z czego się cieszysz, zadrżeć powinieneś!
— Nic nie rozumiem.
— Wspólnikiem mojego ojca jest młody człowiek, mający dwadzieścia siedm lat zaledwie.
Vandame cofnął się z obawą.
— Był u nas wczoraj na obiedzie — mówiła panna Verrière — i dziś przybędzie. Nakrycie dla niego ma być codziennie przygotowane, ojciec mnie o tem uprzedził. Nie tłumaczył mi on nic więcej, lecz ja pojmuję, co to wszystko znaczy! Pomiędzy mym ojcem, a tym bogatym kapitalistą, który tak na czasie się zjawił, aby napełnić wypróżnione kasy bankowe, nie chodzi jedynie o współkę pieniężną, istnieje pomiędzy nimi targ innego rodzaju...
— Targ?... — powtórzył Vandame, bledniejąc.
— Tak... Ów młody człowiek jest we mnie zakochanym...
— On?... i śmiał ci to wyznać? — zawołał porucznik, rzuciwszy się z gniewem.
— Nic o tem mi jeszcze nie mówił. Lecz któreż młode dziewczę, jakkolwiekby było naiwnem, nie odgadnie uczucia, jakie wzbudziło, z wyrazu twarzy ze spojrzenia? Tak, on mnie kocha!... jestem tego pewną. Gdym z siostrą Maryą wracała z Marsylii, spotkałyśmy go na drodze żelaznej; towarzyszył nam w podróży; natenczas już coś odgadywałam, będąc jednakże przekonaną, iż nie zobaczę go nigdy więcej, rzuciłam ów szczegół w zapomnienie. Wyobraź więc sobie moje zdumienie i trwogę, gdy nagle przedstawia mi go ojciec, jako swojego wspólnika. O!... bądź przekonanym, Emilu, że moja ręka była głównym punktem, ceną, ustanowioną w tym targu pomiędzy nim, a moim ojcem, i w chwili, gdy o tem mówimy, moje z nim małżeństwo jest już postanowionem. Powtarzam ci, iż materyalnych na to dowodów jeszcze nie posiadam. Ów młody człowiek nic mi dotąd o tem nie mówił, lecz mam moralne, niezbite w tym względzie przekonanie! Tak, mój ojciec sprzedał swą córkę, aby uniknąć bankructwa... ruiny!
— Ależ to byłoby ochydnem, przechodzącem wszelką nikczemność!
— Ochydnem... zapewne, mimo to istnieje. Pojmujesz teraz doniosłość i ważność niebezpieczeństwa. Otóż, dla czego wysłałam depeszę, abyś przybywał. Kocham cię... chcę twoją zostać... Co jednak począć, jeżeli za tydzień, za dwa, albo za miesiąc, ojciec przymusi mnie do zaślubienia tego człowieka?
— Stawić opór, niedozwolić na coś podobnego! — zawołał Vandame.
— Ach, czyliż zdołam! czy znajdę tyle siły?... W bezustannej, codziennej walce, w walce, trwającej przez całe minuty, godziny, czyż nie zostanę złamaną, zwyciężoną?
— Boże, mój Boże! — zawołał Yandame z rozpaczą, ukrywszy twarz w dłoniach.
Aniela wybuchnęła łkaniem.
— Och! jestem nieszczęśliwą, bardzo nieszczęśliwą! — jąkała, łzy ocierając.
Porucznik ujął ją w objęcia, a położywszy na swojej piersi główkę dziewczyny, pocałunkami zmywał łzy, spływające po jej obliczu.
Nagle zabrzmiał dzwonek przy bramie; dziewczę, uwolniwszy się szybko z objęć narzeczonego, pobiegło ku oknu. Zadrżała, ujrzawszy Verrièra z Arnoldem Desvignes, przechodzącemi dziedziniec.
— To on! patrz, patrz!... — wołała z przestrachem.
Vandame zbliżył się ku oknu, i uchyliwszy koronkową fi rankę, spojrzał na nadchodzącego.
Ponurą błyskawicą zaświeciło jego spojrzenie.
— Cóż zatem? — wyszepnął — rozwiązanie tej sprawy jasno się przedstawia. Ów wspólnik nie jest nikczemnikiem zapewne... Wyzwę go na pojedynek. Bić się będziemy... a Bóg o naszych losach rozstrzygnie!...
— Och! nigdy, nigdy. Aby nie to, błagam cię, zaklinam... — wołało dziewczę, ręce składając. — Ten człowiek zabić cię może!
— Czyż to nie lepiej, niż cierpieć, jak cierpię?
— Lecz wspomnij, co ze mną-by się stało natenczas?
— Ufam w sprawiedliwość Bożą — zawołał oficer z uniesieniem. — Ja to go zabiję.
— Uspokój się, zaklinam! — wołała Aniela, jak pochwycona obłędem. — Źle uczyniłam, żem ci powiedziała o tem wszystkiem, teraz to widzę!... Do mojej wielkiej boleści łączy się nowe cierpienie i trwoga. Widziałam cię we śnie ubiegłej nocy... Widziałam bez ruchu leżącego... krwią zbroczonego... To była przestroga, zesłana mi z nieba. — Nie... nie... żadnego wyzwania, żadnej obelgi, żadnego pojedynku, zaklinam!
— Nie wymagaj tego odemnie! — zawołał Vandame. — Ten człowiek chce ukraść mi moje szczęście i ty żądasz, abym ja nie bronił skarbu, który on wydrzeć mi usiłuje? Zastanów się, rozważ, ukochana! Ależ to ja natenczas stałbym się podłym... i słusznie mogłabyś dla mnie uczuwać tylko nienawiść i wzgardę! Ach! myśl o tej walce, powraca mi całą energię — wołał z zapałem — tak... całą odwagę i nadzieję, jakiej mnie pozbawił twój ojciec! Pod naciskiem owej rozmowy pochyliłem głowę... Podniosę ją teraz do walki!
Zaledwie to wymówił Vandame, otwarły się drzwi salonu, a w nich ukazał się Verrière z Arnoldem.
— Emil!... ty tu? — zawołał bankier, marszcząc czoło z niezadowoleniem, Vandame ukłonił się.
— Tak, mój wuju — odrzekł. — Przechodząc, wstąpiłem dla powiadomienia się o zdrowiu mojej kuzynki i twojem.
— Od jak dawna tu jesteś?
— Od kilku minut... tylko co wszedłem.
— Zostaniesz u nas na obiedzie?
— Nie, muszę wracać do Viacennes.
— Jesteś na służbie wieczorem? — zapytała Aniela.
— Nie, moja kuzynko.
— Dlaczegóż więc chcesz odejść? Do prośby mojego ojca ja łączę swoją... Pozostań u nas... Nie odmawiaj. — A wskazawszy gestem na Arnolda Desvignes, dodała: — Sądzę, iż nie przestrasza cię tyle obecność obcego przy naszym rodzinnym stole, byś dla niej chciał nas pozbawiać swego towarzystwa?
— Nic nie przestrasza żołnierza... — odparł Vandame. — Zostaję, gdy życzysz sobie tego, kuzynko.
— Pan Emil Vandame, oficer artyleryi — rzekł Verrière, przedstawiając młodzieńca — jeden z naszych krewnych... Pan Arnold Desvignes... mój wspólnik od wczoraj... — dodał, wskazując na tegoż.
Vandame skinął głową tak lekko, nieznacznie, iż to powitanie miało raczej cechę zuchwałego lekceważenia, niźli grzeczności.
Bankier z Arnoldem dobrze to zauważyli.
Verrière zmarszczył czoło powtórnie.
Desvignes utkwił płonący wzrok w porucznika.
Spojrzenia ich się spotkały.
Z oczu Vandama błyskała nienawiść i wyzwanie. Wzrok Arnolda był spokojnym, Jak siła, której był pewnym, a zimnym, jak ostrze szpady.
Siostra Marya weszła do salonu.
Desvignes powitał ją ukłonem, noszącym cechę głębokiego poszanowania. Zakonnica, spostrzegłszy razem Vandama i Arnolda naprzeciw siebie, dwóch rywali, a tem samem dwóch wrogów, czuła się opanowaną zdumieniem i trwogą.
— Rzecz pewna — myślała — iż bankier musiał ich sobie wzajem przedstawiać. Vandame, dowiedziawszy się przeto, iż jego wuj przybrał wspólnika, nie wiedział jednak, jak wielkie niebezpieczeństwo zagraża jego miłości. Czy Aniela zdołała go o tem powiadomić?... Czyli z tej sytuacyi i z tegoż spotkania nie wyniknie coś strasznego?

XX.

Siostra Marya byłaby dała wiele, ażeby zdołać wybadać swoją kuzynkę, dowiedzieć się, co zaszło przed jej przybyciem, niepodobna było jednak tego uczynić. Należało obserwować i czekać.
Służący wszedł z oznajmieniem, że obiad na stole.
Arnold podał rękę Anieli. Dziewczę się zawahało.
Spostrzegła iż Vandame zadrżał z gestem gniewu.
Obawa wywołania natychmiastowej zwady pomiędzy rywalami pokonała uczucie wstrętu, jakim ją napawał wspólnik Verrièra. Położyła rękę na jego ramieniu, ale tak zlekka, iż go zaledwie dotykać się zdawała.
Siostra Marya zauważyła wszystkie te poruszenia. Nic nie uszło jej uwagi.
— Vandame wie o wszystkiem — pomyślała. — Obaj ci ludzie nienawidzą się wzajem.
Obiad był dziwnie smutnym i trwał bardzo krótko, pomimo usiłowań Arnolda Desvignes, który, jak zwykle, panując nad sobą, zachował całą krew zimną.
Przeszli wszyscy do salonu.
Porucznik mimo, że był człowiekiem dobrze wychowanym, z wyższą światową ogładą, nie mógł powściągnąć owładającego nim wzburzenia. Obecność nowego bankierskiego wspólnika denerwowała go do najwyższego stopnia i nie starał się pokryć owego rozdrażnienia.
Pokilkakrotnie szorstko mu odpowiedział.
Arnold, bardziej flegmatyczny od wszystkich anglików, zdawał się jakby tego nie rozumieć wcale.
Verrière czuł, że atmosfera była przesycona elektrycznością, że burza wisi w powietrzu, ufność wszelako, jaką pokładał w nadzwyczajnej zręczności postępowania Arnolda, usuwała wszelkie obawy.
— Ten człowiek dąży śmiało do celu — myślał sobie — nic go nie zwróci z drogi, jaką sobie nakreślił.
I popijał czarną kawę w najzupełniejszym spokoju, dolewając do niej Chartreusu.
Vandama chwilami owładała chęć niepowściągniona przełamania lodów i dowiedzenia się, o ile były prawdziwemi przewidywania Anieli, obawa jednak rozdrażnienia wuj a przeciw sobie powstrzymywała go, nakazując panować nad sobą. W przyjaznej wszelako chwili odważył się powiedzieć:
— Wyznaję, że mocno zdziwiłem się dziś, mój wuju. Niejednokrotnie pośród rozmowy słyszałem cię odpychającego ze wstrętem myśl wzięcia wspólnika. Wspólnictwo, a z niem podział władzy i odpowiedzialności, nie leżały ani w twoim temperamencie, ani upodobaniu. Widać, iż twój sposób zapatrywania się, zmienił się nagle.
— Tak... bezwątpienia... — odparł spokojnie Verrière. — Z biegiem lat, pod wpływem doświadczenia, idee się zmieniają. Godzę się na stare nasze klasyczne przysłowie: „Ten jest głupim człowiekiem, który się nigdy nie zmienia.“ Pracowałem wiele... Z wiekiem przybyło znużenie. Uczułem potrzebę pozyskania drugiego Ja, wokoło siebie, młodego człowieka, inteligentnego, czynnego, energicznego, idącego z prądem naszej epoki.
— Nie aprobujesz-że pan wyboru panna Verrière? — zapytał Desvignes spokojnie, bez najmniejszego odcienia ironii.
— Nie znając pana, wiedzieć nie mogę, czyli mój wuj zły lub dobry wybór uczynił... — odparł pogardliwie Vandame.
— A! chciałeś pan może, ażeby przedtem zasięgnął pańskiej porady? — rzekł, uśmiechając się Desvignes.
Cios wymierzonym był widocznie.
Siostra Marya z Anielą zamieniły spojrzenie, pełne obawy.
Porucznik zerwał się, by coś odpowiedzieć. Verrière przeciął mu słowa.
— Wszyscy wiedzą, iż się nie radzę nigdy nikogo — odpowiedział — nie mam zwyczaju przyjmowania zdań cudzych. Mój zatem siostrzeniec nie może mieć pretensyi, iż nie narzucił mi swojej. Dziwi się, żem wziął wspólnika... To mnie mało obchodzi. Wspólnik ten mi się podoba, pozyskał całkowite moje zaufanie, jest już obecnie mym przyjacielem, a wkrótce, mam nadzieję, stanie się dla mnie czemś więcej, niż wspólnikiem i przyjacielem.
Wygłoszeniem powyższych wyrazów bankier rozświetlił ciemną dotąd sytuacyę.
Aniela wraz z siostrą Maryą pobladły z przerażenia.
Vandame zadrżał pod wpływem gniewu, lecz ów gniew nie pozwolił mu upaść pod przytłaczającą go boleścią. Naprzeciw niego stał jego wróg, jego rywal, pobić go należało.
— Więcej niżeli wspólnikiem... więcej niż przyjacielem — powtórzył porucznik stłumionym głosem; — lecz, ażeby tem zostać, potrzebaby chyba być synem!
— Nie sądzisz mnie więc pan być godnym do zajęcia tego stanowiska? — zapytał Desvignes.
— Powiedziałem już panu, iż cię nie znam!... — zawołał Vandame z uniesieniem.
— Ja również, mimo, że pana nie znam, sądzę, żeś jest człowiekiem dobrze wychowanym — odparł Desvignes — a jako taki, nie zechcesz zapewne wszczynać zwady w obecności dam.
— Porozumiewam ja się, dlaczego mój siostrzeniec mówi dziś nieco głośniej, niżby wypadało na dżentlemena — ozwał się Verrière. — Proszę go, ażeby sobie przypomniał o pewmem, pomiędzy nami zawartem zobowiązaniu. liaz jeszcze powtarzam, że jestem wyłącznym panem w mym domu... Podobało mi się przyjąć wspólnika i rzecz skończona! Nikomu mieszać się w to nie pozwolę! Jeżeli mi się podoba tego wspólnika uczynić zięciem... Uczynię to. I nikt.., rozumiesz mnie, Emilu... nikt w świecie nie będzie miał prawa czynić mi jakichś uwag w tym względzie. Oto ma wola!
— Lecz ojcze!,.. — zawołała, zrywając się Aniela.
— Taka ma wola! — powtórzył bankier rozkazującą, uderzając w stół ręką.
Siostra Marya pochwyciła pannę Verrière, zbladła, zlodowaciałą, upadającą bezwładnie na krzesło.
Dwaj rywale zamienili z sobą groźne spojrzenia.
— Raczcie panie wybaczyć, iż jestem pomimowolnie przyczyną tak żywnego nieporozumienia — rzekł Arnold, zwracając się do Anieli i zakonnicy. — Mam jednak nadzieję, iż przyznać zechcecie, że nie ja go wywołałem.
— Przyjmuję odpowiedzialność za całe to zajście... — odpowiedział Vandame. — To, o czem pragnąłem się dowiedzieć, wiem teraz. Wybacz mi, kuzynko... przebacz, siostro Maryo, żem na chwilę zamięszał wasz spokój... Żegnam cię, panie Verrière.
I przechodząc koło Arnolda, porucznik szepnął doń z cicha:
— Czekam pana na dole, przed domem.
Desvignes stał niewzruszony, jak gdyby tych słów nie słyszał wcale.
Oficer artyleryi wyszedł z salonu.
Za chwilę i nowy wspólnik bankiera wyszedł, pożegnawszy obecnych.
Verrière udał się do swego gabinetu, zostawiając córkę z siostrą Maryą.
— Czyś to ty sprowadziła Vandama? — pytała żywo zakonnica.
— Tak... — odpowiedziała Aniela, bardziej gestem, niż głosem.
— Na co... dlaczego?
— Chciałam go powiadomić o grożącem nam niebezpieczeństwie. Ach! widzisz, otóż przeczucia mnie nie omyliły. Słyszałaś, co ojciec mówił... zrozumiałaś?
— Słyszałam i zrozumiałam. Tak... miłość wasza jest zagrożoną, lecz nic jeszcze nie ma straconego, ponieważ ja czuwam nad twoją przyszłością... I oto jeden nieroztropny krok z twej strony uczynił nieszczęście nieuchronnem!...
— Nieszczęście?... — powtórzyła z obawą panna Verrière.
— Tak! Spojrzenie Vandama płonęło wściekłością. Odchodząc, powiedział coś cicho wspólnikowi twojego ojca. Pan Arnold wyszedł wkrótce za nim... Porucznik bezwątpienia na dole go oczekiwał.
— Boże! lecz wtedy?...
— Pojedynek jest nieuniknionym...
— Pojedynek1 zawołała z rozpaczą Aniela. — Tak... ty masz słuszność. Nawet przed ich spotkaniem się obu Vandame chciał tego pojedynku... Mówił, że zabije swojego rywala.
— Szczęście w podobnej walce niejednokrotnie sprzyja niezasłużonym. I tu przeciwnie ono posłużyć może...
— To prawda... Boże miłosierny... to prawda!... — wołała panna Verrière, załamując ręce. — On zabić go może... Co począć... co począć? Byłam już dość nieszczęśliwą, a teraz moje cierpienie i trwoga jeszcze się powiększy! Ależ to nad moje siły... o Boże!... Ja upadam!... Ta myśl mnie przyprawia o utratę zmysłów!... Nie.... Emil wie, że ja go kocham... Wie, że śmierć jego zabiłaby mnie. Nie stawi tak drogiego dla mnie swego życia na kartę... Nie! on bić się nie będzie!
Siostra Marya potrząsnęła głową z powątpiewaniem.
— Jest on oficerem... — odpowiedziała; — jest dzielnym... odważnym... nienawidzi swego rywala. Czyż możesz się więc spodziewać pomiędzy dwoma wrogimi sobie ludźmi spokojnego załatwienia tak ważnej sprawy? Zresztą nie przesądzam... być może, Desvignes cofnie się jeszcze. Uspokój się, drogie dziecię, i bądź pewmą, iż będziemy się starali dowiedzieć, jaki obrót weźmie to wszystko. Jutro obserwuj pilnie swojego ojca... jego fizyonomię... jego działanie... Ja w innej stronie mam zatrudnienie, a bądź pewną, że dla ciebie to pracuję.
Siostra Marya odprowadziła Anielę do jej pokoju, lecz zamiast udać się sama do swego apartamentu, przeszła do części pałacu, zamieszkałej przez Verrièra i zastukała lekko do jego gabinetu.
Bankier siedział przy biurku, rozmyślając nad różnemi finansowemi kombinacyami, rzuconemi na papier przez Arnolda, a mającemi na celu otwarcie Banku popularnego, o jakim wspominał były sekretarz Mortimera.
Uderzyła dziesiąta.
Posłyszawszy puknięcie do drzwi, Verrière rzucił się gniewnie, sądząc, iż to jego córka przychodzi z nim dyskutować względem tak jasno rzuconego projektu małżeństwa. Miał wstręt do wszelkich dyskusyj, a szczególniej, gdy powziął w czem stałe postanowienie.
Zastukano powtórnie.
— Wejść! — zawołał. Drzwi się otwarły. Siostra Marya ukazała się w progu.

XXI.

Spostrzegłszy swą siostrzenicę, Verrière podniósł się niezadowolony.
— Jeżeli przychodzisz bronić Emila Vandame, proszę cię, abyś odeszła! — zawołał brutalnie. — Rzecz to na zawsze stracona... Słyszeć o nim nie chcę!... Twój protegowany, mój pan synowiec, postąpił sobie tego wieczora w sposób najnieprzyzwoitszy w świecie! Jestem śmiertelnie na niego zagniewany.
— Nie mam bynajmniej zamiaru bronić sprawy tego, jak go nazywasz, mego protegowanego — odrzekła zakonnica. — Jesteś panem w swym domu, mój wuju... wolno ci czynić, co zechcesz. Wszakże przed chwilą powiedziałeś, że nie przyjmujesz rad od nikogo.
— Cóż cię więc do mnie sprowadza?
— Mój osobisty interes.
— Ha! to rzecz inna. Mów, czego żądasz?
— Potrzebuję dwudziestu tysięcy franków.
— Dwudziestu tysięcy franków? — powtórzył bankier zdumiony. — Chcesz więc rozdawać, jak widzę, wspaniałe jałmużny?
Pewna maksyma moralna tak mówi: „Kłamać dla wyświadczenia dobrego nie jest złym czynem.“
Siostra Marya sądziła się więc być w prawie, ukrywając prawdę tym razem przed swoim wujem, którego nie chciała wtajemniczać w swoje na przyszłość zamiary.
— Nie na jałmużny potrzebuję tych pieniędzy — odpowiedziała. — Moje siostry zakonne, usunięte ze szkół, gdzie wychowywały ubogie dzieci, nie chcą opuścić ich w zupełności. Postanowiłyśmy otworzyć szkołę naszym własnym kosztem, a na pomieszczenie takowej dom wybudować. Sądzę więc, iż nie mogłabym lepiej użyć mego majątku, jak poświęcając część takowego na wspomnione szlachetne to dzieło.
— To rzecz wyłącznie ciebie dotycząca... — rzekł Verrière. — Ależ dwadzieścia tysięcy franków, to suma znakomita.
— Prawdopodobnie więcej jeszcze potrzebować będę — odpowiedziała zakonnica.
— Masz więc zamiar rozdysponować jeszcze znaczniejszą częścią swego kapitału?
— Dam, jeśli będzie potrzeba, wszystko, co mi pozostaje, aby dojść do zamierzonego celu. Zdaje mi się, iż mam prawo użyć majątku według mej woli — odrzekła siostra Marya — i sądzę, że prawa tego nie zaprzeczysz mi, mój wuju, ani też wglądać nie zechcesz, na jaki cel go użyję, ponieważ z mego półtora miliona milion dla ciebie przeznaczyłam, pozostawiwszy sobie jedynie pięćset tysięcy franków.
— Ja ci też nie czynię najmniejszych uwag, moja kochana siostrzenico... — rzekł żywo Verrière. — Masz wolną wolę, czyń, co tylko zechcesz. Zatem potrzebujesz obecnie dwudziestu tysięcy franków?
— Tak.
— Na kiedy?
— W najrychlejszym czasie.
— Nie mam tu u siebie tej sumy... Lecz jutro ją otrzymasz.
— Jutro, o godzinie dziesiątej rano, mam złożyć te pieniądze w oznaczonem miejscu.
— Punkt o dziewiątej wychodząc, wstąpię po ciebie. Pojedziesz zemną do biura.
— Dobranoc, wuju...
— Dobranoc.
Siostra Marya odeszła.
— Niech dyabli porwą tę pobożnisię! — zawołał Verrière, zostawszy sam w gabinecie. — Na swoje szkoły, jałmużny i inne tym podobne bzdurstwa klerykalne gotowa przetrwonić cało pół miliona, jakie u mnie złożyła. Mimo, żem jej nie wydał pokwitowania, odmówić przecież nie mogę jej żądaniu. Trzeba będzie, jak widzę, wszystko wypłacić do ostatniego sous, a liczyliśmy z Arnoldem, że te pieniądze w naszym banku pozostaną, uważając je naprzód za własne!
I w nader złym humorze bankier zabrał się do pracy.
Lecz wróćmy do Misticota.
Chłopiec ten, jak wiemy, miał załatwić zlecenie, dane mu przez Loriota do jednego z wynajmujących powozy na ulicy Sekwany.
Dnia tegoż po południu, zaniósłszy do mieszkania swoje pudełko z medalikami, zjadł skromny obiad i udał się na ulicę des Moines, gdzie właściciel fiakra nr. 13-ty na niego oczekiwał.
Zastał Loriota przy stole.
— Jadłeś, chłopcze, obiad? — zapytał stary woźnica.
— Jadłem, ojcze Loriot.
— To źle... Myślałem, że zjemy go razem... Możesz jednak mimo to napić się zemną. Naleję ci kieliszek starego burgunda. Jest to jedyny zbytek, na jaki sobie pozwalam. Pij!... dobrze ci to zrobi. A załatwiłeś moje polecenie?
— Jaknajlepiej. Twój, ojcze, kolega, przyśle ci jutro rano dwa kompletne zaprzęgi, za cenę, jaką mu ofiarowałeś.
— To dobrze... Pijmy!
Trącili się kieliszkami.
— Otóż za załatwienie mego interesu — począł stary Loriot — ja mam nawzajem dla ciebie dane mi polecenie.
— Dla mnie?
— Tak... i to ze strony młodej damy...
Misticot przypomniał sobie o tem, co mu mówiła odźwierna.
— Mówisz, ojcze, o zakonnicy?
— Tak... właśnie. Lecz zkąd wiesz o tem?
— Odźwierna mi powiedziała.
— Otóż woziłem ją mym fiakrem nr. 13-ty najprzód do twego mieszkania, następnie do kościoła, gdzie spodziewała się zastać cię przy sprzedawaniu medalików. Była mocno zafrasowaną, nie znalazłszy tam ciebie.
— Co ona mogła chcieć odemnie? — pytał chłopiec w zamyśleniu.
— Nie wiem. Sama ci to wyjaśni.
— Kiedy?
— Jutro.
— Gdzie?
— Przed kaplicą Sacré-Coeur, o dziesiątej zrana.
— Będę tam nieodmiennie. Lecz to rzecz dziwna... Mocno mnie to zaciekawia. Co owa dobra siostra może mieć za interes do mnie, ubogiego podrostka?
— Zaraz rozwiążesz zagadkę. Kazała mi tobie przypomnieć o zakonnicy, jadącej niegdyś z młodą osobą w powozie, od którego koń cię uderzył...
— A! — zawołał Misticot, uderzając się w czoło; — to siostra Marya... kuzynka...
Tu się zatrzymał, nie wymówiwszy nazwiska panny Verrière.
— Znasz ją więc? — pytał Loriot.
— Nietylko, że znam, lecz wiem, w jakim interesie tu przybywała. Chce zrobić u mnie obstalunek dla jednego z klasztorów. Dziękuję ci, ojcze Loriot, za powiadomienie mnie o tem.
— Nie opóźnij się jutro... pilnuj godziny.
— Och! bądź, ojcze, spokojnym.
Wypili jeszcze po kieliszku wina i chłopiec pożegnał starego woźnicę.
Idąc na ulicę de la Fontaine, myślał sobie:
— Jasno się okazuje, iż siostra Marya miała jakiś ważny interes, skoro przyeżdżaha do mego mieszkania, a następnie szukała mnie przy Sacré-Coeur i poleciła Loriotowi, by mi oznajmił godzinę, w której przybędzie. Co to takiego być może? Myśląc o tem, nie zamknę oczu w nocy wcale... Radbym, ażeby nadszedł dzień jutrzejszy coprędzej.
W chwili tej przechodził ulicą Gareau.
— Otóż, skoro tu jestem... — zawołał — wstąpię do matki Perrot. Moja bielizna jest już zapewne gotową. Wszak na jutrzejsze spotkanie porządnie ubrać mi się wypada.
Przyśpieszył kroku i znalazł się wkrótce naprzeciw małego sklepiku, słabo oświetlonego. Był to sklep wdowy Perrot.
Nie różnił się on w niczem od innych tego rodzaju małych pralni: z wielkim w pośrodku stołem, poozstawianemi różnej wielkości koszami, z piecem mechanicznym i sznurami do suszenia bielizny, przez całą długość izby porozciąganemi.
Dwie robotnice prasowały bieliznę, a ponieważ było już późno, posuwały gorącemi żelazkami z szybkością gorączkową.
Matka Perrot układała w kosze koszule. Jakiś młody mężczyzna siedział w pobliżu pieca, oczekując.
— Dobry wieczór — rzekł — matko Perrot. Przychodzę po moją bieliznę... Jestże gotową?
— Jest... możesz ją zabrać.
— Brawo! Proszę mi ją w pakiet zawinąć.
Młody mężczyzna, siedzący przy piecu, wstał nagle.
— Ha! otóż musiałem się zmienić... — zawołał — skoro mnie nie poznajesz.
Misticot, spojrzawszy na mówiącego, wybuchnął śmiechem.
— Co widzę? — zawołał — to ty... Fryderyk Bertin, w obcisłym, stojącym, modnym kołnierzyku, w lakierkach, ze śpiczastemi jak igły nosami, w obcisłych pantalonach, z monoklem, przy zegarku i złotym breloku?... Wygrałeś wielki los na loteryi... czy co, u czarta?
— Tak jest... wygrałem wielki los... — odrzekł Fryderyk — i używam go na upiększenie mojej postaci. Jakże uważasz... posiadam szyk... nieprawdaż, jak młodzieniec z wielkiego świata?
Misticot, zajęty odbieraniem bielizny, nie zdołał odpowiedzieć.
— Wyglądasz, jak małpa!... — odrzekł nagle głos jakiś po za mówiącymi.
Głosem tym ozwał się Piotr Béraud, gałganiarz, który zostawiwszy przy drzwiach na ulicy swój haczyk i pudło, wszedł z latarnią w ręku, odwiedzić swą siostrę.
I zwracając się do Fryderyka, wystrojonego za pieniądze Melanii Gauthier, zawołał:
Komu żeś, do pioruna, ukradł te modne łachmany, jakie masz na grzbiecie?
— Ukradł?! — powtórzył Fryderyk, przyskakując zaczerwieniony.
— Och! nie unoś się daremnie... — odpowiedział stary. — Wiesz, że zemną trudna sprawa, ja ciebie się nie ulęknę. Wszelkie pieniądze, jakie mamy w kieszeni, nie zarobiwszy ich uczciwą pracą, są kradzionemi pieniędzmi. Ha! pięknem jest rzemiosło, jakie prowadzisz... nie ma co mówić! Nurzasz się w błocie, którego ja bym nie dotknął końcem mojego haczyka!
— Jesteś gburem, mój wuju! — krzyknął z wściekłością Fryderyk.
— Ty błaźnie jakiś!... — huknął stary gałganiarz — chceszże, abym ci prawił grzeczności? Ty próżniaku, włóczęgo!... Ja jestem ubogim gałganiarzem, a nie zamieniłbym moich gałganów na twe to niby modne ubranie, hańbą i błotem skalane.
— Każdy pojmuje życie według własnych zapatrywań... Jednych przez nie prowadzi trud i praca... innych wiodą kobiety...
— Aż cię powiodą na galery... zobaczysz!

— Nikomu nic do tego... To mnie tylko obchodzi!... — zawołał Fryderyk. — Dobranoc, ciotko... — rzekł i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.

XXII.

— Plugawcze! — zawołał gałganiarz, wygrażając pięścią siostrzeńców przez szybę sklepu.
— Na co się unosić daremnie, ojcze Béraud — wyrzekł Misticot — już on się nie zmieni. Wszedł na złą drogę i będzie po niej postępował aż do kresu...
— Do Nowej Kaledonii... — mruknął stary. — Piękny to zaszczyt dla rodziny... nie ma co mówić!
— Błędy osobiste jednostek nie kalają innych — rzekł chłopiec. — Matko Perrot, proszę o moją bieliznę.
— Oto jest.
— Ileż wam winienem?
— Piętnaście sous.
— Chciejcie wziąć... Ścisłe rachunki jednają przyjaciół.
Podczas powyższej rozmowy dwie prasujące robotnice ukończyły swą pracę, zabierając się do wyjścia.
— Zaczekaj na nas, panie Misticot — rzekła jedna z nich — idąc w jedną stronę... razem pójdziemy. Odprowadzisz nas. O tej porze nie brak na ulicach łotrów różnego rodzaju.
— Z przyjemnością... — odrzekł podrostek, któremu pochlebiała rola obrońcy, mężczyzny.
Wyszli we troje razem.
— Otóż jesteśmy sami — zaczęła wdowa Perron. — Czy masz mi, bracie, coś do powiedzenia?
— Przedewszystkiem sklep zamknij.
— Jakaś więc tajemnica?
— No tak... do czarta! I bardzo ważna.
— Zamknę natychmiast.
I w mgnieniu oka, zamknąwszy drzwi sklepu, spuściła żelazną okiennicę.
Podeszła wiekiem praczka, znużona całodzienną pracą, upadła na krzesło.
— Mów teraz... — wyrzekła. — O cóż chodzi?
— O naszego brata...
— Którego?
— O Edmunda Béraud.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Oczekuję na dole, przed domem — powiedział zcicha porucznik do Arnolda Desvignes, wychodząc z salonu Variera, i wybiegł w najwyższem rozdrażnieniu.
Znalazłszy się na otwartem powietrzu! zaczął gorączkowo przebiegać chodnik przed pałacem, oczekując ukazania się znienawidzonego rywala.
— Nie! klnę się na duszę... — zawołał — nie dozwolę, aby podobna nikczemność ślinić się miała! Verrière zrujnowany sprzedał rękę swej córki! Aniela nie myliła się... ten człowiek jest zdolnym do spełnienia najwyższej podłości! Ażeby nie potrzebował zdawać przed nikim rachunków z roztrwonionego posagu swej córki, oddaje ją człowiekowi, który zrzekł się tegoż i wyda mu pokwitowanie. To zręczne oszustwo... na honor! Ja jednak nie dozwolę przyjść do skutku temu, haniebnemu projektowi. Nie odbiorą mi tej, którą kochani!
W chwili tej otwarły się drzwi w pałacowej bramie.
Ukazał się Desvignes i wyszedł na ulicę, rzucając wzrokiem wokoło.
Spostrzegłszy oficera, podszedł ku niemu.
— Uprzedziłeś mnie pan — zaczął — iż na mnie oczekujesz... Otóż jestem... i słucham, co mi pan masz do powiedzenia.
— Nie obchodzi mnie to bynajmniej — odparł, zbliżając się Vandame — co czyni pan Verrière w rzeczach, dotyczących jego bankowych interesów...
— Pojmuję to... — rzekł Desvignes.
— Czy biurze, albo niewierze wspólnika, rzecz dla mnie obojętna.
— Ma się rozumieć...
— Gdy jednak frymarczyć chce ręką swej córki Anieli...
— Panny Verrière... — przerwał Desvignes, kładąc nacisk głosem na powyższych wyrazach.
— Niech będzie panny Verrière... — mówił porucznik — gdy chce używać jej jako towaru dla uchronienia się od ruiny, to mnie obchodzi i na coś podobnego nigdy nie zezwolę.
— Nie rozumiem pana...
— Przeciwnie, pan mnie rozumiesz doskonale... Ja pana wzywam do wytłumaczenia mi się z tego!
To mówiąc, Vandame głos podniósł.
Kilku przechodniów zwolniło kroku, przysłuchując się rozmowie.
— Chciej pan być bacznym... — rzekł wspólnik Verrièra — możesz w tem niewłaściwem dla nas miejscu skandal wywołać. Widzę, że w chwili obecnej nie jesteś panem siebie.
— A pan masz za wiele zimnej krwi...
— Zimna krew jest silą...
— Bez wątpienia... lecz zachowywanie jej w niektórych okolicznościach delikatnej natury przybiera nazwę podłości... Miałżebyś pan być podłym?... Lękam się o to...
Desvignes wzruszył ramionami.
— Pan nie znasz mnie... — odrzekł — wszak sam to powiedziałeś przed godziną, zkąd więc sąd możesz o mnie wydawać?
— Odgaduję pana...
— Jestżeś tego pewnym?
— Posiadasz pan wielki majątek...
— Czy i to uważasz za winę z mej strony?
— Kocham Anielę...
— Pannę Verrière... — powtórzył z naciskiem Arnold raz drugi.
Vandame, nie zważając na to, mówił dalej:
— Korzystając z ruiny ojca, kupujesz rękę córki... To nikczemne... haniebne!
Były sekretarz Mortimera zaczął tracić cierpliwość.
— Czy to już wszystko? — zapytał, usiłując utrzymać pozór spokojności.
— Nie! nie wszystko!... — zawołał Vandame. — Kocham pannę Verrière... i jestem przez nią kochanym... Rozumiesz pan?
— Rozumiem... ale nie życzę sobie słuchać pańskich miłosnych zwierzeń i proszę o oszczędzenie mi na przyszłość takowych. Tak pan Verrière, jak i ja, nie potrzebujemy nikomu zdawać rachunku z naszych projektów i czynów. Pan kochasz pannę Verrière... cóż zatem? Panna Verrière pana kocha... cóż z tego? Dalej... pan Verrière chce mnie uczynić swym zięciem. No!... przypuśćmy, że tak jest, czy sądzisz, że będę cię prosił na to o upoważnienie?
— Pan kochasz Anielę... i chcesz ją zaślubić...
— A gdyby tak było?
— Gdyby tak było... zabraniam panu ją kochać! Zabraniam ci myśleć ojej zaślubieniu... zabraniam ci nadal prowadzenia targu o jej rękę, ułożonego pomiędzy tobą a panem Verrière.
— A! pan mi tego zabraniasz?
— Tak!
— A jeślibym na ów pański zakaz nie zważał... cóżby nastąpiło?
— Co? wkrótce pan zobaczysz...
— A więc upewniam pana, że nie zmienię moich zamiarów... i że zaślubię pannę Verrière, jeżeli jej ojcu podobać się to będzie.
— Tak? — zawołał Vandame, ogarnięty wściekłością — a zatem jesteś nędznikiem i jako takiego traktować mi cię wolno!
Tu podniósł rękę, aby uderzyć Arnolda w twarz rękawiczką.
Desvignes, powściągnąwszy chęć, jaka opanowała go ażeby rzucić się na przeciwnika i zdusić go w jednej chwili, podniósł rękę do twarzy i chwycił dłoń porucznika, ścisnąwszy ją jak w kleszczach żelaznych.
Kilku przechodniów zatrzymało się, tworząc kółko przy, prowadzących zwadę.
— Uważam wymierzony mi przez pana policzek za otrzymany... — rzekł Arnold głucho. — Jutro... zabiję cię!... Gdzie moi świadkowie mają się spotkać z twoimi?
— Jutro, o dziesiątej rano... w Vincennes... w kawiarni oficerów.
— Będę tam.
— Spodziewam się...
I rozepchnąwszy osoby, stojące na chodniku, Vandame oddalił się śpieszno.
W chwili tej Arnold uczuł położoną rękę na swojem ramieniu, ozwał się głos jakiś:
— Zdaje mi się, że pana poznaję, panie Desvignes... Jakto... pan masz oznaczony pojedynek?
Mówiący był to ów Berthier, przedsiębiorca, od którego Arnold kupił dom przy ulicy Tivoli.
— Pan byłeś tu... — zapytał — widziałeś wszystko... słyszałeś?
— Tak.
— A zatem, kochany panie Berthier, pan nie odmówisz mi pewnej przysługi...
— Uczynię wszystko z przyjemnością... O cóż chodzi?
— Zechciej mi pan służyć za świadka.
— Dobrze... robienie szpadą to rzecz dobrze mi znana. Zanim zostałem budowniczym, otrzymawszy spadek po moim stryju, byłem pułkowym dostawcą broni, poprowadzę zatem pańską sprawę po wojskowemu. Mam jednego z przyjaciół, który, jeżeli zechcesz, służyć ci może za drugiego świadka.
— Z wdzięcznością przyjmuję.
— Powód sprzeczki?
— Porucznik artyleryi, Emil Vandame, kocha córkę bankiera Verrière, mojego wspólnika.
— Dobrze...
— Ja kocham ją także... Jesteśmy rywalami... Zgadujesz pan resztę...
— Do kroć tysięcy... chce pana zgładzić... rzecz jasna!
— Ma się rozumieć...
— Jesteś obrażonym... Masz prawo wyboru broni... Jaką więc wybierasz?
— Pistolet. Posiadam większą siłę i wprawę we władaniu nim, niż szpadą.
— Zatem pistolet. A warunki?
— Chcę, ażeby pojedynek był stanowczo rozstrzygającym. Dwadzieścia kroków odległości, z prawem postąpienia pięciu kroków naprzód i strzału według woli. Los rozstrzygnie, któremu z przeciwników wolno będzie użyć własnej broni.
— Gdzie ma się odbyć pojedynek?
— Po za rogatką Belgijską... Zejście się w Quievrain... Tam wyszukamy odpowiedniego miejsca.
— Kiedy nastąpi spotkanie?
— Jutro wieczorem... Na dwadzieścia minut przed północą. Wszak dobrze ułożone... nieprawdaż?
— W zupełności. Gdzież się zejdziemy po powrocie z Vincennes?
— Racz pan przyjść na śniadanie wraz z drugim świadkiem do Brébanta, Oczekiwać tam będę na pana od w pół do dwunastej.
— Dobrze. Do jutra zatem...
— Tak... Do widzenia!
Tu obaj rozeszli się.
Desvignes od kilku dni zamieszkiwał w swym domu przy ulicy Tivoli.
Idąc tam, myślał:
— Wiedziałem, że przed osiągnięciem celu napotkam przeszkody, jakie zwalczyć potrzeba mi będzie. Emil Vandame jest z nich pierwszą, a być może, najniebezpieczniejszą... Zgładzić go trzeba. Los mi widocznie sprzyja... a w potrzebie dopomogę tej szczęśliwej mej gwieździe.
Wróciwszy do siebie, udał się na spoczynek, nie dlatego jednak, by zasnąć, lecz aby nadal układać swe plany.

XXIII.

Opuściliśmy wdowę Perrot w chwili, gdy jej brat, gałganiarz, Piotr Béraud, przyszedłszy do sklepu, rzeki do niej:
— Chcę z tobą pomówić o naszym bracie, Edmundzie Béraud.
— O Edmundzie? — zawołała wdowa z osłupieniem. — Chcesz zemną mówić o naszym biednym bracie Edmundzie?
— Tak.
— Cóż możesz mi o nim powiedzieć? Zniknął on lat przeszło trzydziestu... Umarł oddawna, jestem tego pewną.
— Kto wie? — rzekł Béraud.
— Masz o nim jaką wiadomość?
— Być może.
— Mów! nie trzymaj mnie, jak na rozżarzonych węglach. Mów prędko... jeżeli wiesz cośkolwiek.
— Moje rzemiosło gałganiarza ma swą dobrą stronę, jak widzisz, siostro... — odrzekł Piotr. — Przebiegając Paryż podczas nocy z haczykiem w ręku, a pudłem na plecach, bawię się w dzień, czytając na odpoczynek skrawki dzienników, jakie wygrzebuję wśród śmieci. Znajduję w śmieciach zarówno urywki listów, przysięgi miłosne, pieniężne obietnice, groźby śmierci, próżność, fałsz i kłamstwa; kawałki kontraktów, szmaty dzienników i różne ludzkie głupstwa tego rodzaju. Śmieję się niekiedy, siedząc samotny, śmieję do rozpuku z tego wszystkiego!
Wdowa Perrot niecierpliwiła się coraz bardziej. Dlaczego brat tak przedłużał zaspokojenie jej ciekawości.
— Czekaj że!... — zawołał gałganiarz, dostrzegłszy gest starej kobiety. — Trudno nam przybyć odrazu do Edmunda, który zniknął z oczu od lat trzydziestu pięciu.
— Tak... w rzeczy samej... trzydzieści pięć lat upływa...
— Z tego, co nam niegdyś o nim mówiono, zdawało się, że popłynął do Indyj i odtąd nie dał o sobie znaku życia rodzinie.
— Do Indyj... och! to tak daleko! — powtórzyła wrdowa. — Ja ci powiadam, że on tam umarł oddawna.
— Co ty mówisz... Posiadał organizm z którym mógłby żartować nawet z cholery.
— Nędza, najsilniejszych zabija!
— Nędza... — powtórzył Piotr Beraud. — On... człowiek z nauką, wychowaniec Szkoły Górniczej, czynny, ambitny, on się nie spotkał z nędzą na pewno! Indye, jak tu powiedzieć ci, siostro... jest to kraj pełen skarbów w ziemi ukrytych. Kopiąc zagonki w ogrodzie pod kapustę, wydobywasz kawałki złota, znajdujesz dyamenty, jak tu za miastem znajdujemy kości.
— Gdyby żył Edmund, dlaczego by nie pisał? — zapytała praczka.
— Przypomnij sobie o jego charakterze... Był zawsze ponurym, nieufnym, zamkniętym w sobie. Zresztą musiał wiele i ciężko pracować w głębinach ziemi, a to nie nakłania do pióra. Ja to pojmuję i dobrze rozumiem. Znasz mnie... a czy widziałaś bym pisał kiedy?
— Zatem jeżeli żyje, tem lepiej. Zawsze to jednak świadczy, iż był samolubem. Gdy się posiada choć trochę serca, nie zapomina się o rodzinie... troszczy się taki człowiek, co się też dzieje z jego blizkiemi?
— Podzielam twe zdanie w zupełności, ale nie o to tu chodzi.
— A o cóż takiego?
— Edmund żył przed kilkoma dniami i posiadał miliony.
— Co ty powiadasz, Piotrze?
— Mówię najczystszą prawdę.
— Twierdzisz, że Edmund żył przed kilkoma dniami, i był milionerem, a zatem teraz nie żyje?
— Zdaje się że umarł.
— Umarł!..
— Tak... został zamordowanym.
Wdowa Perrot zerwała się z krzesła.
— Ach! — zawołała — to niepodobna!
— A jednak to się stało... rzecz pewna.
— Zkąd wiesz o tem?
— Posłuchaj... a przekonasz się sama.
Tu wyjął z kieszeni kawałek dziennika.
— Znalazłem to w mym pudle — rzekł — między gałganami.
I począł czytać głośne co następuje:

„Mówiliśmy ostatnio na tem samem miejscu o szczególnym przy aresztowaniu niejakiego Edmunda Béraud, w hotelu Indyjskim, przy ulicy Joubert, aresztowaniu dokonanym przez komisarza do spraw sądowych...“

— Edmund aresztowany przez policyę... — zawołała wdowa Perrot. — Cóż on takiego zrobił nieszczęśliwy?

— Zaczekaj... jeszcze nie skończyłem... — odrzekł Piotr. I czytał dalej:
„Dziś możemy, a nawet jesteśmy w obowiązku sprostowania niektórych szczegółów tego wypadku. Edmund Béraud został przytrzymanym, a raczej porwanym, lecz nie przez rzeczywistego komisarza policyi, spełniającego swoje służbowe obowiązki w towarzystwie agenta, ale przez dwóch łotrów przebranych za komisarza i agenta, dla wciągnienia podróżnego w zasadzkę. Celem tych obu nędzników było pochwycenie czeku, płatnego na okaziciela wydanego, na pięćdziesiąt jeden milionów, który spodziewali się znaleść przy ofierze swej zbrodni, i który postanowili zinkasować w Banku francuzkim.“
„Edmund Béraud, francuz z pochodzenia, wracając z Indyj, przybył do Paryża jako do swego rodzinnego miasta. Od dnia tego haniebnego porwania, nie ukazał się więcej. Istnieją wszelkie przypuszczenia, iż został zamordowanym.“

Tu gałgaiarz zamilkł, przeczytawszy artykuł do końca.
Ogłoszenie to, jak łatwo odgadujemy, zostało publikowanem z polecenia sądu.
Prokurator rzeczypospolitej na swój telegram do Kalkuty otrzymał depeszę powiadamiającą go, że Edmund Béraud wyjechał do Francyi, zabrawszy z sobą czek na pięćdziesiąt jeden milionów z podpisem bankiera Jana Mortimera.
Depesza ta oznajmiła, iż list z bardziej szczególikom objaśnieniem wkrótce nadesłanym zostanie.
Sąd uznał za rzecz potrzebną opublikowanie artykułu, jaki przytoczyliśmy powyżej, ażeby nie dawano wiary w podobnie bezpodstawne przyaresztowafie, w jakim nie brał udziału żaden z komisarze w do spraw sądowych, ani też żaden z policyjnych agentów. Traf wsunął w ręce gałganiarza kawałek wspomnionego dziennika.
Wdowa Perrot wysłuchała wszystkiego z obawą i wzruszeniem.
— Nasz brat zamordowany! — powtórzyła z trwogą. — Boże wielki!.. czyliż podobna? Ależ tu jeszcze nic nie dowodzi, ażeby to był nasz Edmund?
— Wiem, iż niejeden może nosić toż same imię i nazwisko, — odrzekł Piotr, — mam jednak niezbite wewnętrzne przekonanie, iż to był nasz Béraud.
Edmund był rodowitym Paryżaninem, jak ten tu właśnie, Edmund wyjechał do Indyj, i wracał, jak tamten... Wszystko się zgadza... To był on! głowę w zakład stawię.
— I zebrał miliony...
— Pięćdziesiąt jeden milionów.
— Cóż się stało z temi pieniędzmi?
— Ha! co się stało? Jeżeli wspomniony Edmund Béraud był naszym bratem i umarł, jesteśmy jego spadkobiercami. A skorobym tylko odebrał przypadającą na mnie sukcesyę czy wiesz cobym uczynił?
— No cóż takiego?
— Kupiłbym sobie budę na czterech kolach, i dwa konie, któreby mnie woziły wszędzie gdzeby mi się podobało!.. To byłoby wspaniałe. — wołał biedak z ukontentowaniem.
— Ależ nie my dwoje tylko jesteśmy spadkobiercami.
— Ma się rozumieć... Są jeszcze inni z rodziny, którzy do ligo mieliby prawo... Lecz pomyśl, że to są miliony!., miliony, któreby nam przyniosły znakomite dochody; tem więcej, że ty i ja jesteśmy najbliższymi krewnymi zmarłego, a ztąd dadzą nam największą część tego spadku. A teraz, posłuchaj mnie siostro, z uwagą, i niezapomnij tego, co ci powiem.
— Bądź o to spokojnym.
— Otóż to wszystko o czem usłyszałaś, zachowaj dla siebie. Nikomu ani słowa o tem... rozumiesz? Z całej rodziny my dwoje tylko wiemy o tym wypadku. Zachowajmy więc wiadomość tę dla siebie do pewnego czasu...
— Dlaczego czekać... powiedz dlaczego?
— Ponieważ powziąłem myśl pewną...
— Jaką?
— Nasz biedny brat został zamordowanym... ogłaszają to w dzienniku, i wszystko dowodzi, że tak być musiało. A zatem trzeba przedewszystkiem wyśledzić, gdzie i jak się to stało? Należy nam pomścić śmierć jego, to nasz obowiązek!
— Cóż więc chcesz czynić?
— Najprzód potrzebuję się upewnić, czyli ów człowiek, zaaresztowany w Indyjskim hotelu przez przebranego komisarza, był rzeczywiście naszym bratem Edmundem.
— A gdzież ty o tem się dowiesz?
— Gdzie?.. w sądzie.
— I ty... ty pójdziesz do sądu?
— Dlaczegobym pójść nie miał? to dobre! Mimo, że jestem gałganiarzem, służy mi prawo głosowania, tak, jak każdemu innemu. Mogę wybierać, i sam zostać obranym... Mogę nawet zostać deputowanym... i kto wie... czy kiedyś nim nie zostanę... kto wie?.. Dlaczego więc nie miałbym pójść do sądu po objaśnienie? Gałganiarz jeśli jest uczciwym człowiekiem wart tyle co prokurator.
— I cóż ty powiesz w sądzie... O co pytać się będziesz?
— Nic jeszcze nie wiem. Nie przygotowywani sobie nigdy naprzód zdań, jakie mi wygłosić wypadnie, mówcą nie jestem... ale też nie chowam w kieszeń języka... Powiem, co mi wypadnie powiedzieć... A pamiętaj na moją przestrogę... „Mutus!“ ani słowa nikomu o tem coś posłyszała odemnie. Jeśli odcięto głowę naszemu biednemu Edmundowi, ja chcę sam odnaleść mordercę!..
— Tylko głupstw nie rób... nie narażaj się zbytecznie — wołała z trwogą kobieta.
— Bądź spokojną... od czegóż rozum? A teraz zapalam mój gaz elektryczny, moją latarnię, i biegnę aby zarobić na jutrzejszy kawałek chleba, oczekując na owe milionowe dziedzictwo.
Tu wyszedł ze sklepu z zapaloną latarnią, wziął kosz na plecy, haczyk w rękę, i udał się na ulice Paryża, przewracając po drodze kupy śmieci ułożone wzdłuż trotoarów.

XXIV.

Nazajutrz przed dziewiątą z rana, powóz, zaprzężony oczekiwał w dziedzińcu przed pałacem na bulwarze Hausmana, ażeby zawieść Verrier’a na ulicę Le Pelletier.
Bankier wyszedł ze swego apartamentu. Siostra Marya w przysionku na niego oczekiwała.
— Jadę z tobą więc... — wyrzekła.
— Wszakżeśmy ułożyli to wczoraj... — odpowiedział. — Przyznam ci jednak, żem całkiem zapomniał o twoim żądaniu... Tak jestem obarczony interesami!..
W kilka minut przybyli na ulicę Le Pelletier.
Arnold od godziny już pracował w biurowym gabinecie.
Spostrzegłszy wchodzących podniósł się z pozorem najgłębszego poszanowania witając zakonnicę.
Siostra Marya oddając mu ukłon, bacznie śledziła jego fizyonomie. Znalazła ją spokojną i uśmiechniętą.
— Przybywam do pana w interesie pieniężnym — wyrzekła.
— Tak... moja siostrzenica potrzebuje dwudziestu tysięcy franków na dokonanie pewnego pobożnego dzieła — ozwał się Verrière. — Racz jej wypłacić takowe, drogi przyjacielu.
— Natychmiast.
Tu Desvignes otworzył oddzielną osobistą kasę, kluczem, jaki miał przy sobie. Wyjął dwie paczki banknotów, każda zawierająca po dziesięć biletów tysiąc frankowych, i wręczył je z ukłonem zakonnicy, a podczas gdy ona przeliczała takowe, kreślił coś szybko z boku na papierze.
— Zapewne mam wydać pokwitowanie? — zapytała siostra Marya.
— Oto jest już przygotowane — rzekł Desvignes, podsuwając papier, na którym pisał przed chwilą.
Zakonnica podpisała, nie przeczytawszy nawet na czem podpis swój kładzie.
— Nie przeszkadzam panom... — wyrzekła — idę gdzie na mnie oczekują. I uścisnąwszy rękę swego wuja, ukłoniwszy się Arnoldowi, odeszła.
— Podrzyj to pokwitowanie... a raczej spal je — rzekł Verrière do swego wspólnika. — Moja siostrzenica nie jest zapisaną w mych księgach bankowych, te dwadzieścia tysięcy franków przejdą na mój rachunek, tak jak poprzednie sumy zostały mi przez nią złożonemi.
— Przeciwnie.. zachowuję ten papier! — rzekł żywo Desvignes.
— Na co... dlaczego?
— Ponieważ dzięki tym kilku wyrazom i położonem przez nią podpisowi, siostra Marya pozostaje nam dłużną dwadzieścia tysięcy franków. Ułożyłem pokwitowanie w ten sposób, iż to nie ulega zaprzeczeniu. Zostawmy to jednak... Mam z tobą pomówić o rzeczach ważniejszych.
— O czem takim?
— Jutro staję do pojedynku...
Vérriere zerwał się i zbladł.
— Bijesz się... — powtórzył. — Nie... ty żartujesz?
— Niemam usposobienia do żartów... upewniam.
— Z kimże się bijesz? — Z Emilem Vandame.
— A! spodziewałem się tego. Zatem ów hultaj oczekiwał na ciebie wczoraj wieczorem przed domem, aby cię wyzwać?
— Tak.
— Chodzi tu o Anielę?
— Naturalnie.
— Emil był nie do zniesienia, przez cały wczorajszy wieczór. Zachowywał się oburzająco, nieprzyzwoicie... Aż wreszcie zmuszony byłem objawić mu mą wolę i jestem pewien, iż odtąd on w mym domu nie ukaże się więcej.
— Rzecz jasna... jeżeli go zabiję.
— Ty jednak, jako człowiek poważny, z zastanowieniem, nie powinieneś był przyjąć wyzwania tego szaleńca, ale raczej wysłać go na przechadzkę, dla uspokojenia nerwów.
— Zdarzają się okoliczności, gdzie nawet i człowiek poważny, jeśli jest człowiekiem honoru, widzi przed sobą obowiązek jasno wytknięty. Nie dyskutuje się wtedy... lecz staje się i bije.
— Tak... i otrzymuje się pchnięcie w brzuch szpadą, lub kulą w głowę.
— Ha! to są zwykłe szanse pojedynku.
— Jeżeli zabijesz mego siostrzeńca — rzekł Verrière — w takim razie otrzyma na co zasłużył; będziemy mieli mniej o jednego spadkobiercę. Lecz gdybyś ty został zabitym?
— To cóż?
— Co stałoby się natenczas z naszym projektem?
— Wpadłby jak kamień w wodę... rzecz prosta.
— A ze mną coby się stało?
— Z tobą? Podniosłem cię... podźwignąłem; uporządkowałem twe interesa...
— A owe miliony?
— Miliony? — powtórzył Desvignes przyciszonym głosem. — Będziesz czekał z odebraniem swej części dopóki nie stwierdzą zgonu Edmunda Béraud.
— Ha! — zawołał Vèrriere ogarnięty wściekłością. — Czekać i czekać... przez całe życie być może! Niech będzie przeklętym ów pojedynek!.. Przekleństwo temu Vandam’owi! Przekleństwo twojej miłości dla Anieli!
— Nie przeklinaj tego uczucia... Ono mnie poprowadziło ku tobie.
— I ono cię zgubi... pozbawi cię życia!
— Jestżeś tak pewnym, iż nie powrócę żywy? — pytał Desvignes z uśmiechem. — Strzelam doskonale z rewolwerów.
— Pamiętaj jednak, że Vandame posiada zdumiewającą siłę. Zajmuje się udoskonalaniem palnej broni, jest wynalazcą... Bawi się tem, jak ty się bawisz piórem i ołówkiem.
— E! hazard nie jest tak groźnym, jak ty go sobie wyobrażasz. Wszystko to bezpotrzebne słowa... Powinienem się bić... i bić się będę!
— Czyżeś przynajmniej uporządkował swe interesa?
— Jakie interesa?
— No... czyś przygotował testament?
— Jest wszystko w porządku... nie obawiaj się... O tobie również nie zapomniałem...
— O! ja nie dla tego się pytam... — odparł Verriere nieco zmieszany. — Któż są twoi świadkowie?
— Dwaj moi przyjaciele, których nie znasz wcale.
— Gdzież bić się będziesz?
— Po za rogatką Belgijską, jutro o świcie. Wyjeżdżam dziś w wieczór... czyli raczej tej nocy, co jednak mi nie przeszkodzi znajdować się u ciebie na obiedzie. Chcę aby panna Aniela nie domyślała się niczego.
— Do kroć tysięcy piorunów! z niej to wyniknęła cała ta sprawa!
— Nie mówmy o tem już więcej!.. Mam jeszcze wiele rzeczy do załatwienia. Żegnam cię... O wpół do szóstej przybędę.
Tu odszedł, pozostawiwszy Verrièr’a w zamyśleniu.
Ów pojedynek następował całkiem nie w porę, właśnie, w chwili, gdy nowy wspólnik miał uczynić z banku Verrière i Desvignes, dom pierwszorzędny.
A spadek... ów spadek, ogromny, wspaniały!
Niestety! pięćdziesiąt jeden milionów Edmunda Béraud obecnie we mgle się rozpływały!
Desvignes jedynie pozostał spokojny; wierzył jak wiemy w swą szczęśliwą gwiazdę.
Wyszedłszy od Verrièr’a, udał się do składu broni Desvimec’a, gdzie kupił parę pistoletów; następnie poszedłszy do Gastina-Ponette, przy ulicy d’Autin trafił w cel sześćdziesięcioma kulami, wystrzeliwając jedną po drugiej, co wzbudziło podziw w obecnych.
— Przysiągłbym, że ów Pekińczyk będzie miał dziś pojedynek — rzekł nauczyciel fechtunku, skoro się Arnold oddalił. — Nie dałbym dwóch sous, za skórę jego przeciwnika.

Siostra Marya po otrzymaniu dwudziestu tysięcy trunków, wsiadła do fiakra na najbliższej stacyi, polecając zawieść się do kościoła Sacré-Coeur.
Nie było jeszcze dziesiątej, a już Misticot znajdował się na swem stanowisku.
Gdy fiakr nadjechał i chłopiec spostrzegł przez szybę siedzącą wewnątrz zakonnicę, pospieszył drzwiczki otworzyć.
— Bogu chwała!.. że cię znajduję wreszcie me dziecię — rzekła siostra Marya. — Powiedziano ci, com poleciła?
— Tak moja siostro; i otóż przybyłem ściśle na oznaczoną godzinę.
— Byłam pewną, że się nie opóźnisz... a teraz pójdź ze mną.
Misticot mocno zaciekawiony, szedł za zakonnicą do budynku, przytykającego do kaplicy, gdzie znajdowały się biura, w których składano na kościół ofiary, i udzielano pozwoleń na zwiedzanie budowli.
Wszedłszy tam, siostra Marya, spotkała znanego sobie księdza w podeszłym wieku.
— Mój ojcze... — rzekła, witając go uprzejmie — pozwolisz mi pomówić chwilę z tym dzieckiem... Tu wskazała Misticot’a.
— Mały Stanisław Dumay... — odparł ksiądz spojrzawszy — dobry to chłopiec... wszyscy go kochamy.
— Pozwolisz mi, ojcze, usiąść na kilka minut przy biurku, znajdującym się w końcu korytarza, jeżeli takowe jest wolnem?
— Jesteś tu jak u siebie, moja siostro... Rozporządzaj jak zechcesz.
— Dziękuję ci ojcze.
Siostra Marya przeszedłszy korytarz, drzwi otworzyła.
— Wejdź... — rzekła do Misticot’a.
Chłopiec spełnił polecenie.
Pokój do którego weszli, przeznaczonym był na skład papierów, odnoszących się do budowli nowego kościoła. Całe jego umeblowanie stanowił stół, kilka krzeseł, i liczne zwoje tektury.
— Siądź moje dziecię... — wyrzekła zakonnica — i posłuchaj mnie. Przystępuję odrazu do głównego punktu naszej rozmowy. Moja kuzynka, panna Verrière wraz ze mną przyrzekłyśmy ci zająć się twym losem; oczekując na twoje do nas przybycie, dotąd niedopełniliśmy tego. Dziś, ja to przychodzę prosić cię o pomoc.
— Mnie... mnie o pomoc? — szepnął podrostek zdumiony.
— Tak... ciebie o pomoc, w imieniu mojej kuzynki Anieli.
— Ach! tej pięknej, dobrej panienki... — zawołał Misticot z uniesieniem. — Uczynię wszystko, aby jej oddać przysługę, tak jej... jako i tobie, ma siostro. Od chwili, gdzie mnie zranionego opatrywałyście obie, pocieszając tak tkliwemi słowy, zrodziło się w mej duszy dla was głębokie uczucie wdzięczności, i codziennie błagałem Stwórcę, by mi dozwolił kiedy stać się wam użytecznym.
— Otóż sposobność nadeszła... Moja kuzynka potrzebuje twojej pomocy... Znajduje się ona w niebezpieczeństwie...
— W niebezpieczeństwie... czy podobna? — zawołał chłopiec z obawą.
— Jej szczęście jest zagrożonem... Straszna katastrofa lada chwila dosięgnąć ją może...

XXV.

— Lecz cóż ja mogę w tym razie dopomódz, siostro? — zawołał chłopiec. — Nie jestem jeszcze mężczyzną, nazywają mnie podrostkiem. Cóż mogę uczynić? Jakiegoż rodzaju niebezpieczeństwo zagraża pannie Anieli?
— Opowiem ci wszystko... — odparła siostra Marya. — Moja kuzynka kocha i jest nawzajem kochaną...
— Nie dziwno... — przerwał Misticot. — Panna Aniela jest tak piękną i dobrą, iż zasługuje aby ją uwielbiano.
— Ten, którego kocha, jest godnym jej miłości — mówiła dalej zakonnica. — Jest to szlachetny, uczciwy młodzian, którego jedynem marzeniem jest uszczęśliwić moją kuzynkę, zaślubiwszy ją. Służy on w armij... nazywa się Emil Vandame, być może, iż go znasz nawet...
— Znam rzeczywiście... Widziałem go na weselu Eugeniusza Loiseau. Jego piękna oficerska postawa, otwartość w jego spojrzeniu, podobały mi się niewypowiedzianie. Wystarcza raz jeden go widzieć, aby być pewnym, że to uczciwy człowiek.
— Tak... jest to chłopiec nieskalanej prawości charakteru... — odpowiedziała siostra Marya.
— Lecz nie jest zapewne bogatym i ztąd pan Verrière nie chce mu oddać swej córki...
— Gdyby ta tylko istniała przeszkoda — poczęła zakonnica — oboje narzeczeni, ponieważ uważam ich jako narzeczonych w obec Boga, oboje mówię, czekaliby cierpliwie na dojście do pełnoletności mojej kuzynki, a tem samem na prawo z jej strony rozrządzania sobą. Dziś jednak jest ona zależną od ojca w zupełności, który nie tylko odmawia jej ręki Vandam’owi, lecz chce ją wydać za innego. Pojmujesz więc boleść tych dwóch serc, złamanych wolą pana Verrière, gdyby takowa spełnić się miała!
— O! tak... pojmuję w zupełności... całkowicie pojmuję!.. — wołał chłopiec z współczuciem. — Lecz pytam, w jakiż ja sposób mógłbym to odmienić? Czyż mi podobna w takich okolicznościach przynieść jaką pomoc panu Vandam’owi, i pannie Anieli?
— Wszystko ci to wyjaśnię... Ów człowiek, za którego mój wuj chce wydać swą córkę, jest jego wspólnikiem od kilku dni.
— Jego wspólnikiem? — zawołał Misticot; — a! zatem pan Verrière przybrał wspólnika. Miałożby się sprawdzić to, o czem szeptano na zaślubinach Eugeniusza Loiseau?
— O czemże wtedy mówiono?
— Mówiono, że pan Verrière źle stoi w swoich pieniężnych interesach...
— Na to nie mogę ci odpowiedzieć, nie wiedząc nic pewnego w tym względzie; obawiam się jednak, ażeby mój wuj przyciśnięty wydatkami, złym obrotem swych spekulacyj i stratami na giełdzie, nie wziął wspólnika dla ocalenia się przed katastrofą.
— Lecz jakim sposobem, jeżeli pan Verrière jest zrujnowanym, ten drugi ów wspólnik przyniósł pieniądze, bez wątpienia wiele pieniędzy do kas opróżnionych, bez posiadania pewności na odbiór takowych? — pytał chłopiec po chwili namysłu.
— To w samej rzeczy byłoby niewytłómaczouem — odparła siostra Marya — gdyby chodziło tylko o pieniądze. Lecz tu istnieje rzecz inna... Ów człowiek kocha moją kuzynkę, jak to stara się okazać, chce ją zaślubić... i ażeby osiągnąć ów cel, rzuca garściami w przepaść miliony... Posiadam to pewne, niezbite przekonanie, iż owa współka jest prostym handlem! Mój wuj poświęca córkę, dla ocalenia swych interesów!
— Ależ to byłoby podłem!.. lubo rzeczywiście być może... — szepnął podrostek w zamyśleniu. — Cóż począć natenczas?
— Otóż przyszła mi myśl udać się do ciebie... do ciebie, który wiekiem jesteś dzieckiem jeszcze prawie, lecz inteligencyą człowiekiem. Pokładam w tobie me całkowite zaufanie. Wierzę w twą dyskrecyę i poświęcenie.
— Ol nie zawiedziesz się siostro! — odparł z przejęciem Misticot — lecz pytam cóż mogę... co powinienem uczynić?
— Posłuchaj!.. Ten człowiek, ów wspólnik mojego wuja, budzi we mnie wstręt instynktowny. Widzę, iż on nie bez przyczyny otacza się tajemniczością podejrzaną. Nic o nim nikt nie wie, prócz tego, że jest bogatym. Kto on jest? Zkąd przybywa? Jakie jest źródło tego wielkiego majątku, jakim podbił mojego wuja i za który chce kupić Anielę?
— A zatem?
— Zatem potrzeba wykryć zkąd pochodzi ów Arnold Desvignes, rozświetlić jego przeszłość. Mam pewne niezwalczone przeczucie, że wnosząc światło w tę jego przeszłość okrytą ciemnościami, ocalimy Anielę. Otóż dlaczego przybywam do ciebie.
— Lecz moja siostro... — zawołał Misticot — zkądże ja o tem się dowiem?
— Tego ja właśnie od ciebie żądam me dziecię. Ani Aniela, ani pan Vandame, ni ja, nie możemy śledzić kroków Arnolda Desvignes, wglądać w jego obecne życie, dowiadywać się o jego przeszłości, otaczać go nareszcie czujnym, bezustannym nadzorem. To, co dla nas jest niepodobnem do spełnienia; ty to możesz uczynić, i myśl o otoczeniu go siecią, nie przyjdzie mu do głowy, ponieważ nie zna cię wcale.
— Zdaje mi się jednak, iż rzecz ta trudną będzie do spełnienia... — odparł podrostek, drapiąc się w głowę. — Czyliż ja będę zdolnym dobrze to wykonać?
— Nie wątp o sobie, gdy ja ufność w tobie pokładam.
— Chcesz zatem siostro szpiega ze mnie uczynić?
— Mów raczej wybawcę! O! jakże piękną będzie twa rola, jakąż ona radością napełni twą duszę, jeżeli przy twej pomocy szczęście Anieli zapewnionem zostanie.
— Brak mi jednakże środków do wykonania tego.
— Te środki... ja je tobie przynoszę. Jestem bogatą. Oddam do twego rozporządzenia część mego majątku. Oddam cały majątek gdyby było potrzeba dla osiągnięcia celu! Jakże... czy zgadzasz się na moją propozycyę?
— Ależ tak... — odrzekł Misticot po krótkim namyśle. — Gotów jestem uczynić wszystko dla ocalenia panny Anieli. Przypominam sobie o pewnej bajce jakiej uczyłem się w szkole Braci. Bajka ta nosi tytuł: „Lew i komar.“ Lew był bardzo strasznym... komar drobnym i słabym... a jednak komar odniósł zwycięztwo. Ja je także otrzymam... Bóg mi dopomoże, tem więcej, że tu nie chodzi o zwyciężenie lwa, lecz drapieżnego szakala!
— Och! dzięki ci kochane dziecię... dzięki z całego serca — wołała zakonnica ze złożonemi rękoma.
— A teraz porozumiejmy się bliżej ma siostro. Chodzi więc przede wszystkiem o dowiedzenie się kim jest ów Arnold Desvignes?
— Tak.
— Potrzeba zręcznie się dowiedzieć czy niema coś złego w jego przeszłości, potrzeba śledzić jego postępowanie?..
— Tak... tak... i to jaknajprędzej... od dziś, zaraz, ponieważ się obawiam.
— Czego?
— Wczoraj wieczorem w salonie mego wuja wszczęła się sprzeczka pomiędzy tym człowiekiem, a porucznikiem Vandame. W ich spojrzeniach widziałam gniew i nienawiść. Vandame wyszedł pierwszy, szepnąwszy coś zcicha Arnoldiwi, czego nie dosłyszałam... lecz oznaczał mu schadzkę, na pewno. Za chwilę po nim wyszedł i Desvignes. Spotkali się z pewnością na bulwarze Haussmana... Kto wie, czyli się nie wyzwali? Na myśl, iż Emil Vandame mógłby zginąć, w pojedynku, drżę cała... To sprowadziłoby śmierć Anieli... lub przyprawiło ją o utratę zmysłów!.. Wiedząc nieco szczegółów z przeszłości tego człowieka może byłoby można powstrzymać pojedynek...
— Zachodzi tu poważna trudność ma siostro — odrzekł Misticot. — Ja nigdy nie widziałem owego pana Desvignes, a chcąc go śledzić, przede wszystkiem znać go potrzeba. Gdzież on mieszka?
— Wiem, że kupił pałac przy ulicy Tivoli, i w nim zamieszkuje...
— Pod numerem?
— Tego to nie wiem.
— No... o tem łatwo się będzie dowiedzieć... Ulica Tivoli nie jest zbyt długą.
— Prócz tego, przychodzi on codziennie do biura Verrièr’a, pod numerem 42, położonego przy ulicy Le Pelletier.
— To tam jest dom bankowy?
— Tak... A co wieczór przybywa na obiad do pałacu na bulwarze Haussmana... Zwykle przychodzi tam wraz z moim wujem.
— W jakim czasie?
— Pomiędzy szóstą a w pół do siódmej.
— Dobrze... Będę się starał dziś już wieczorem rozpatrzeć się w jego obliczu, a skoro je raz odfotografuję w skrzynce mych wspomnień, nie wyjdzie ono ztamtąd już więcej. Lecz jeszcze chciałem o coś zapytać cię siostro...
— Mów, moje dziecię.
— Pojmujesz, iż najlepiej zebrać bym mógł potrzebne o nim objaśnienia w jego rodzinnem miejscu. Zkąd on więc pochodzi... Z jakiego kraju i okolicy?
— Dziś tego nie wiem, będę się jednak starała o tem dowiedzieć i udzielę ci tę wiadomość. Nie szczędź ni trudów, ni kosztów... Pieniądz jest wielką dźwignią na tym świecie. Rozsiewaj pieniądze, gdy będzie potrzeba.
— Rozsiewać pieniądze? — powtórzył chłopiec z komicznym grymasem; — łatwo to powiedzieć... Ziarno to siać łatwo, ale odnaleźć je trudno!
— Mówiłam ci, że mój majątek oddaję do twego rozporządzenia... I otóż przyjmij na twoje pierwsze wydatki.
Tu zakonnica podała chłopcu dwie paczki biletów bankowych, otrzymanych od Arnolda Desvignes.
— Lecz proszę... ileż tu jest? — pytał Misticot, biorąc banknoty.
— Dwadzieścia tysięcy franków.
— Dwadzieścia tysięcy franków!... — zawołał. — Och! ależ to dwadzieścia razy za wiele!
— Powtarzam i proszę, nic nie oszczędzaj. Główną jest rzeczą, ażeby rezultaty śledztwa były jaknajrychlejszemi.
— Zatem, moja siostro, wydam pokwitowanie na tę sumę... — wyrzekł naiwnie podrostek.
— Na co pokwitowanie? — odparła z uśmiechem zakonnica. — Ja tobie ufam w zupełności.
— Tak... rzeczywiście, masz słuszność, siostro... Nie zawiedziesz się na mnie. Potrzeba mi będzie zwinąć mój mały handel... sprzedaż medalików.
— Ma się rozumieć.
— Lubiłem się tem zajmować... Rozpocznę to później...
— Pomyślimy o tem... Może nie będziesz go potrzebował nadal prowadzić...
— Gdzież mam przybywać dla składania sprawozdań z moich czynności?
— Codziennie o tej, jak dziś, godzinie ja tutaj będę, a gdybym cię na tem miejscu nie zastała, będzie to oznaką, iż zatrudniony tą sprawą przyjść nie zdołałeś. W takim razie przybędę nazajutrz. A teraz proszę, rozpocznij natychmiast działanie; ja będę się starała pozyskać objaśnienia co do miejsca urodzenia Arnolda Desvignes.
— Szczegóły te będą mi niezbędnie potrzebnem — rzekł chłopiec. — Co zaś do osobistości pana Desvignes, dziś przed wieczorem poznam owego Pierrota. Licz na mnie, siostro... mam nadzieję, iż dokonam tego dobrego dzieła i że zapewnić zdołamy szczęście pannie Anieli.
— Idę się modlić za nią, me dziecię... Do jutra zatem... do widzenia.
Siostra Marya udała się do kaplicy, gdzie klękła przy ołtarzu, podczas gdy Misticot wracał do swojej stancyjki przy ulicy de la Fontaine, ażeby tam w pewnem miejscu złożyć otrzymane pieniądze.


XXVI.

Tegoż dnia w południe, o w pół do dwunastej, Desvignes, zaniósłszy do swego mieszkania szkatułkę z rewolwerami, wypróbowanemi u Gastinne-Renetta, udał się do restauracyi, gdzie dwaj jego świadkowie mieli mu złożyć sprawozdanie z widzenia się z Emilem Vandame.
Oczekując na nich, kazał sobie podać wykwintne śniadanie z wyborowem winem.
Punkt o dwunastej przedsiębiorca Berthier, w towarzystwie drugiego świadka, zajechał przed restauracyę od strony bulwaru Poissoniére.
Arnold, spostrzegłszy ich oknem gabinetu, przyzwał ku sobie.
— I cóż? — zapytał.
— Cóż... wszystko zostało załatwionem... — odpowiedział Berthier.
— Jak to, załatwionem?... — zawołał wspólnik Verriéra. — Vandame nie chce się bić?...
— Przeciwnie... przyjął wyzwanie. Wyraz „załatwione“ znaczy w mojem pojęciu, iż jego świadkowie nie położyli żadnych przeszkód w tem, co im przedstawiliśmy. Oto warunki pojedynku, jaki odbędzie się jutro, po za rogatką belgijską: Broń... pistolet. Odległość dwadzieścia pięć kroków. Na dany znak przeciwnicy idą naprzeciw siebie i strzelają dowolnie. Los oznaczy broń, jaka ma być użytą. Jeden strzał tylko wolno wymienić. Wszakże tak... nieprawdaż?
— W zupełności.
— A więc siadajmy do stołu, mam wilczy apetyt.
Nie brakło wesołości przy nader obfitem śniadaniu, poczem wszyscy trzej rozeszli się, oznaczywszy sobie schadzkę o trzy kwandranse na dwunastą w nocy, na stacyi północnej drogi żelaznej.
Desvignes z restauracyi udał się do bankierskiego biura przy ulicy Le Pelletier.
— I cóż? — zapytał go Verrière.
— Na jutro... wszystko ułożone...
— Zatem nieodmiennie bić się będziesz?
— Nic pewniejszego.
— Niech dyabli porwą tego Vandama!
— I owszem... nie przeszkadzałbym temu. A teraz siadajmy do pracy.
Gdy dwaj wspólnicy wyszli z biura około szóstej godziny, aby się udać na obiad do pałacu na bulwar Haussmanna, fiakr, powożony przez Loriota, stał naprzeciw pałacu, po drugiej stronie bulwaru.
W chwili, gdy Verrière z Arnoldem, przybywszy pieszo, zatrzymali się przed bramą, czekając na otwarcie takowej, inteligentna głowa chłopięca ukazała się w oszklonych drzwiczkach fiakra i dwoje błyszczących oczu rozpatrywać się poczęło w postaci Arnolda Desvignes, badając ją od stóp do głowy.
Skoro zamknięto bramę za Verrièrem i jego wspólnikiem, młodzieniec w mundurku gimnazisty wyskoczył z fiakra na chodnik.
Był to Misticot.
— Ojcze Loriot — rzekł do woźnicy — już moją czynność ukończyłem. Pozostaje mi zapłacić ci i podziękować.
— Widziałeś tego człowieka?
— Widziałem. Jego fizyognomia wyryła się tu... głęboko.
To mówiąc, wskazał na czoło.
— Może chcesz, abym cię jeszcze gdzie zawiózł? — pytał Loriot.
— Nie, mam jeszcze coś tu do załatwienia. Wkrótce jednakże znów płynąć będziemy razem.
— Tem lepiej... wiesz, iż ja jestem starym włóczęgą. Jeżdżę mą budą nr. 13-ty po Paryżu od niepamiętnych czasów, znam wszystkie hultajskie dziury, zakąty, będę ci więc mógł może w czem pomódz. A teraz do widzenia.
— Do widzenia, ojcze Loriot.
Misticot wszedł do sklepu kupca win i razem restauratora, naprzeciw położonego, gdzie schodzili się zwykle woźnice i lokaje z zamożniejszych domów. Tam kazał sobie podać obiad i siadł przy stoliku, umieszczonym tuż pod oknem sklepu, by łatwiej mógł śledzić wchodzących i wychodzących z domu bankiera.
— Jeżeli pomieniona osobistość — wyszepnął — obiaduje z bankierem, mam trzy razy więcej czasu, niż mi potrzeba na pożywienie się tutaj. Następnie, gdy wyjdzie, śledzić go będę. Chcę wiedzieć, gdzie on pójdzie, abym mógł złożyć siostrze Maryi ścisłe sprawozdanie.
Widzimy, że ów podrostek był gotów wypełnić z całem poświęceniem nałożony sobie, a tyle dlań niebezpieczny obowiązek.
Mówimy niebezpieczny, bo w rzeczy samej ów chłopiec mógł uledz groźnemu niebezpieczeństwu, gdyby Desvignes, przez którego, nie wiedząc o tem, był znanym, spostrzegł, że on go śledzi.
Przypominają sobie zapewne czytelnicy, że Trilby i Scott otrzymali rozkaz śledzenia Misticota, z przyczyny owego, znalezionego przezeń medalika, i że jeden z tych dwóch nędzników czatował już około domu, w którym mieszkał podrostek, przy ulicy de la Fontaine.
Mimo, że przebranie Misticota nie było z rodzaju tych, jakie zmieniają do niepoznania, mogło jednakże wprowadzić w błąd Arnolda, gdyby wypadkiem chłopiec zwrócił jego uwagę.
Peruka jasno-blond, zastępująca czarne jego włosy, wiele wpłynęła na zmianę fizyonomii podrostka. Zresztą nie na długo miał on zachować ów kostyum, jaki wypadkowo nabył u tandeciarza.
Zręczny, przebiegły, a złośliwy jak małpa, Misticot był prawdziwem dzieckiem Paryża, posiadając mnóstwo wybiegów na zawołanie; marzył on o poważnem dla siebie przebraniu, jakie widział u komedyantów na scenie, podczas gdy był w teatrze.
W pałacu bankiera dotąd nie zaszedł żaden ważniejszy wypadek. Obiad, rzecz jasna, nie odbył się wesoło dnia tego.
Aniela, zagłębiona w myślach, odpowiadała monosylabami, skoro ją o co zapytano. Siostra Marya w milczeniu obserwowała. Verrière również ukryć nie zdołał swego zaniepokojenia. Myśl jego pomimowolnie zwracała się ku unicestwieniu tych złotych marzeń, gdyby kula Vandama zabiła Arnolda Desvignes.
O dziewiątej, pożegnawszy pannę Verrière i zakonnicę, wspólnik bankiera wyszedł z salonu.
Verrière wyprowadził go aż do przedsionka, mówiąc:
— Pamiętaj! natychmiast po spotkaniu przysyłaj depeszę!
— Dobrze... — rzekł Arnold — wypełnię to, jeżeli...
— Tst! — przerwał bankier, nie dozwalając mu dokończyć rozpoczętego zdania. Żadnych złych myśli!.. To przynosi nieszczęście.
— Jestem najzupełniej spokojny... upewniam! — rzekł Desvignes — wszak wiesz, że ufam w mą szczęśliwą gwiazdę. Śpij dobrze... Do widzenia... i to wkrótce mam nadzieję.
Tu zapaliwszy cygaro, wyszedł z pałacu, kierując się w stronę ulicy Tivoli.
Misticot stał na czatach, paląc cygaretkę, jak prawdziwy gimnazista, udający dorosłego człowieka.
Zaczął iść po za Arnoldem, pozostawiając pomiędzy nim, a sobą odległość na dwanaście kroków.
Desvignes szedł szybko, zamyślony, z głową na piersi schyloną.
Przybywszy na ulicę Tivoli zatrzymał się przed wiadomym nam domem, włożył klucz w zamek, otworzył i wszedł.
— Otóż... — wyszepnął Misticot — wiem teraz gdzie mieszka.
Dźwięk rozmawiających głosów dobiegł jego uszu. Chłopiec zbliżywszy się ku bramce, posłyszał te słowa:
— Jakóbie... zaprzężesz konie do powozu dziś w nocy o jedenastej. Przed północą muszę być na stacyi północnej drogi żelaznej.
— Przed północą... na stacyi drogi żelaznej?.. — powtórzył Misticot. — Co on tam będzie robił u czarta o tak późnej godzinie. — A nie mogąc rozwiązać na razie tego zapytania:
— Ha! dowiem się... — odrzekł — bo i ja również tam będę.
Z obawy opóźnienia, Misticot wybrał się wcześnie w tę podróż. O w pół do dwunastej był już na stacyi północnej drogi żelaznej, przyglądając się przybywającym podróżnym.
Po upływie kwandransa elegancki powóz zatrzymał się przed głównem wejściem stacyjnego budynku. Wysiadł zeń Desvignes, trzymając w ręku szkatułkę dziwnego kształtu.
— Pudełko z pistoletami!... — szepnął Misticot. poznawszy za pierwszym rzutem oka wspólnika Verrièra. — Miałożby nastąpić to, czego się siostra Mary a tak obawiała?
Powóz zawróciwszy, odjechał.
Arnold wszedł do głównej sali, gdzie przy okienkach sprzedawano bilety, a spotkawszy się tam z dwoma mężczyznami, powitał ich uściśnieniem ręki.
— Jego świadkowie... na pewno! — pomyślał Misticot. — On bić się zamierza... Potrzeba odkryć gdzie i w jakiem miejscu...
Nagle chłopiec zadrżał. Spostrzegł w pobliżu Emila Vandame w cywilnem ubraniu, w towarzystwie dwóch mężczyzn również w cywilnych ubiorach, lecz o wojskowej powierzchowności, z których jeden trzymał w ręku szkatułkę z pistoletami.
Wszelka wątpliwość w umyśle podrostka teraz się rozprószyła. Widocznie nastąpić miał pojedynek między porucznikiem artyleryi, a wspólnikiem Verrièra.
Misticot mocno się zatrwożył.
— W teatrze — pomyślał — gdy przedstawiają na scenie pojedynki, jeden z dwóch przeciwników zwykle zabitym zostaje. Gdybyż taki los spotkał Vandama? Boże... straszno pomyśleć, coby nastąpiło!

XXVII.

Zadumał się, a po chwili wyszepnął:
— Pójdę, gdzie oni pójdą... Tym sposobem będę mógł zdać ścisłe sprawozdanie siostrze Maryi o tem, co zaszło.
I stanął na boku, zwróciwszy całą uwagę na Emila Vandame.
Otworzono okienka kas; sprzedaż biletów się rozpoczęła.
Porucznik pierwszy przystąpił do kasy. Tuż za nim stanął Misticot.
— Trzy bilety pierwszej klasy do Blanc-Miseron — rzekł Vandame, kładąc bilety na mosiężnej tabliczce.
Wydano mu trzy bilety i resztę drobną monetą.
Przyszła kolej na naszego podrostka. Zażądał, jak Vandame jednego biletu pierwszej klasy do rogatki belgijskiej, a otrzymawszy takowy, ustąpił miejsca następującym po sobie podróżnym, między którymi znajdował się Arnold Desvignes.
Chłopiec, zbliżywszy się ku niemu, natężył uwagę i posłyszał, że wspólnik bankiera zażądał trzech biletów również do Blanc-Miseron. Pewien, że znajdzie obu przeciwników w oznaczonem miejscu, wszedł do sali pierwszej klasy, której drzwi właśnie otwarto i czekał na odejście pociągu.
Stary gałganiarz, Piotr Béraud, nie tracił czasu daremnie.
Poświęciwszy większą część nocy zwykłej swej pracy, to jest przeszukiwaniu w kupach śmieci, wrócił do Willi Gałganiarzów w Saint-Quen, gdzie zjadł śniadanie, składające się z kawałka chleba z wędzonką, i popił kieliszkiem wódki.
Następnie, wszedłszy do swojej stancyjki, przywdział świąteczne ubranie, jakie miał na zaślubinach Eugeniusza Loiseau.
— No... teraz, mój stary — rzekł do siebie, w drogę... odważnie!
I przeszedł willę przed patrzącymi nań ze zdumieniem współtowarzyszami. Napotkany omnibus powiózł go do pałacu Sprawiedliwości.
Piotr Béraud, jak wiemy, był pewnego rodzaju filozofem, coś nakształt Tomasza Vireloque.
Tak dla potężnych, jako i możnych tego świata, nie czuł zawiści, ni uwielbienia, lecz i nie lękał się ich zarówno.
— Będę rozmawiał, z kim się zdarzy, nie mięszając się wcale... — myślał, jadąc; — człowiek uczciwy obawiać się nie powinien.
— Proszę mi wskazać, gdzie jest gabinet prokuratora rzeczypospolitej? — zapytał w bramie odźwiernego.
— Wejdź pan na schody... woźny tam pana doprowadzi.
W rzeczy samej, wspomniony sługa biurowy wskazał mu drogę, jaką pójść należało. Udawszy się nią, wszedł do obszernej izby, okolonej ławkami, na których siedziało kilkadziesiąt osób, w milczeniu oczekując na posłuchanie u prokuratora.
W głębi tej izby, pod oknem, znajdowało się biurko, przy którem siedział urzędnik, zajęty pisaniem.
Béraud podszedł ku niemu z kapeluszem w ręku.
Urzędnik odwrócił głowę, zapytując spojrzeniem:
— Czego żądasz?
— Chciałbym pomówić z prokuratorem rzeczypospolitej — odparł gałganiarz, zrozumiawszy owo spojrzenie.
— Prosiłeś pan o posłuchanie? — zapytał urzędnik.
— Nie.
— Czyś pan otrzymał wezwanie do stawienia się?
— Bynajmniej... Obciąłbym pomówić z panem prokuratorem w nader ważnej sprawie.
— Zatem napisz pan prośbę o udzielenie posłuchania. Kup arkusz stemplowego papieru za sześćdziesiąt centymów, wrzuć go po napisaniu prośby do skrzynki pocztowej, bez naklejania marki. Sądowe interesa nie podlegają opłacie. Skoro twa prośba tutaj nadejdzie, odpowiedzą ci listem wezwania, gdyby tego było potrzeba.
— Czy pan żartujesz ze mnie... mój panie? — zawołał Béraud niecierpliwie. — Jakto... tu, gdzie chodzi o tak pilną i ważną sprawę, ja mam pisać... i to jeszcze na arkuszu stemplowym? A jeżeli ja nie mam dwunastu sous na kupno tego arkusza? Wszak nieraz się to zdarza, że nie mamy i jednego sous w kieszeni... Zresztą przypuśćmy, iż wyekspedyują mą prośbę, przeczytają ją i odpiszą mi. Na ów odpis, składający się z dwóch lub trzech wyrazów, ja będę czekał dni kilka, a przez ten czas złoczyńcy uciekną!... Gdy przyjdą ich schwytać, rzecz naturalna, nie zastaną nikogo. Taka więc to jest wasza administracya? W taki to sposób wymierzają we Francyi sprawiedliwość? Dziękuję... To piękne... Nie ma co mówić!...
Wygłaszając to, Béraud głos podniósł.
— Ani słowa więcej! — zawołał urzędnik.
— A jeśli mi się nie podoba zamilknąć. Jeżeli zechcę do reszty wyrazić me myśli?...
— Wówczas każę cię związać i zaprowadzić do aresztu.
— Doprawdy? no! tegoby jeszcze brakowało... — odrzekł Piotr z sarkazmem. — Zamordowywują mi brata, a gdy przychodzę złożyć o tem objaśnienia, wsadzić chcą do aresztu. Otóż lojalne postępowanie!
— Tu nie jest biuro dla składania zeznań... Jeżeli chodzi o zbrodnię, udaj się pan do komisarza policyi swojego cyrkułu, który przedstawi to sadowi, albo najlepiej, udaj się wprost do naczelnika policyi.
— A gdzież go szukać?
— Jego gabinet znajduje się w prefekturze.
— Dobrze... idę tani.
Tu stary gałganiarz, zawróciwszy się, włożył kapelusz i pomrukując zcicha, wyszedł na dziedziniec.
Jeden z obecnych tam miejskich strażników wskazał mu, dokąd się miał udać.
Przestąpiwszy próg drzwi wskazanych, znalazł się w obszernym przedpokoju, gdzie kilku policyjnych agentów siedziało w milczeniu, kreśląc notatki, lub też czytając dzienniki.
Dwóch z tychże, jakich poznaliśmy na początku naszej powieści, w czasie zejścia policyi do Hotelu Indyjskiego, po porwaniu Edmunda Béraud, za wejściem Piotra zamienili z sobą słów parę.
— Czego pan chcesz? — zapytał Caseneuve.
— Chcę się widzieć z naczelnikiem policyi.
— Jest bardzo zatrudnionym... Nie przyjmie pana... Zobacz się z jego sekretarzem.
— Nie! ja z nim samym chcę mówili.. — odparł gałganiarz. — Skoro się ma interes do pryncypała, nie rozmawia się z jego komisantem.
— Cóż pan masz tak ważnego do powiedzenia? — pytał Zapałka żartobliwie. — O cóż tu chodzi?
— O objaśnienia...
— W czem?
— Względem sprawy, która mnie nader zbliska dotyczy, do czarta! sprawy morderstwa... nic więcej.
— Jakże się pan nazywasz?
— Piotr Béraud.
Na te wyrazy obaj agenci natężyli uwagę.
— A! pan się nazywasz Piotr Béraud... — powtórzył Caseneuve. — Nie jestżeś czasem krewnym tak zwanego Edmunda Béraud, który przez jakichś łotrów został porwanym z Hotelu Indyjskiego i odtąd nie ukazał się wcale?
— Zdaje mi się, że jestem jego krewnym, jeżeli ów Edmund jest tym samym Béraud, o którym myślę. Jestem natenczas jego bratem... rodzonym bratem... ni mniej, ni więcej!
— Ach! pan jesteś jego bratem... Być może, iż jesteś nim w rzeczy samej — odparł agent; — zaczekaj więc chwilę, powiadomię o i wojem przybyciu naczelnika policyi.
Tu Casseneuve wyszedł, a zastukawszy po dwakroć zlekka do gabinetu swego pryncypała, wszedł tam po otrzymanem zezwoleniu.
— Panie! — rzekł — jakiś człowiek w podeszłym wieku żąda widzieć się z panem, utrzymując, iż on właśnie jest bratem Edmunda Béraud, uwiezionego z Hotelu Indyjskiego.
— Ha! nasze ogłoszenie w dziennikach wydaje skutek pożądany — odparł naczelnik. — Będziesz notował jego wyrazy.
Za chwilę stary gałganiarz stanął przed naczelnikiem policyi, który ciekawem spojrzeniem badał szczegóły tej charakterystycznej fizyonomii.
— Utrzymujesz, żeś jest bliskim krewnym znikłego Edmunda Béraud? — zapytał.
— Tak, panie naczelniku... — odrzekł Piotr. — Jestem z zatrudnienia gałganiarzem. Gałganiarz, wiadomo, wszystko zbiera. Otóż przedwczoraj znalazłem w głębi mego kosza kawałek papieru... szmat oderwany dziennika, w którym opisywano wypadek, zaszły przy ulicy Joubert. Zrozumiesz pan, iż po przeczytaniu nazwiska Edmunda Béraud, uczułem, jakby mnie ktoś pięścią w żołądek uderzył. Wstrzymało mi to oddech na chwilę, miałem albowiem brata tego imienia, który przed trzydziestu kilku laty wyjechał do Indyj, a właśnie w owym artykule mówiono o Indyach. Natenczas coś jak gdyby przemówiło we mnie, że ów Edmund Béraud to władnie był mój brat, który powrócił do Francyi, i otóż przyszła mi myśl udać się do pana naczelnika dla zyskania bliższych objaśnień w tej mierze.
Podczas, gdy mówił gałganiarz, naczelnik śledził go z podwojoną uwagą.
— Jakież ja panu mogę udzielić objaśnienia? — odpowiedział — kiedy, nieszczęściem, my sami żadnych nie posiadamy. Na chwilę, zanim podróżny ów został porwanym, złożył on u jednego z pierwszych bankierów Paryża znakomitą sumę pieniędzy. Wszystko to każę przypuszczać, iż zabójstwo tu spełnionem zostało, niestety jednak brak nam wskazówek, naprowadzających na ślad tej zbrodni.
— Zatem pan nie posiadasz bliższych szczegółów co do jego powrotu do Francyi?
— Nic nie wiem. Od chwili swego wyjazdu nie pisał do nas wcale.
— Jakto? nie odebraliście nigdy żadnego listu... żadnej depeszy?
— Nic... nigdy!
— Zkąd więc przypuszczasz pan, iż ów człowiek znikniony mógł być twym bratem?
— Mam to wewnętrzne przekonanie.
— Idea to wytworzona bez stałych podstaw. Nazwisko Béraud jest bardzo powszechnem nazwiskiem. Czy oprócz niego masz pan innych krewnych?
— Całą ich flotę, panie naczelniku.
— Gdzie zamieszkują?
— Wszyscy w Paryżu.

XXVIII.

— Utrzymują pomiędzy sobą dobre stosunki owi członkowie pańskiej rodziny? — pytał naczelnik po chwili milczenia.
— Ma się rozumieć... Przed dwoma tygodniami zebraliśmy się wszyscy w Salonie rodzinnym w Saint-Mandé, na zaślubiny jednego z moich siostrzeńców. Kuchnia tam jest doskonałą... przyjęcie było wspaniałem!
— I żaden z tych pańskich krewnych nie odbierał wiadomości od Edmunda Béraud, odkąd opuścił on Paryż, wyjechawszy do Indyj?
— Żaden z nich, panie. Gdyby Edmund do którego coś pisał, inni wiedzieliby o tem... zarazby sobie to zakomunikowano. Zresztą, gdyby mu przyszła myśl wysłania, listu, pisałby przedewszystkiem do mnie, lub do mej siostry, na pewno.
— Pańska siostra jest zamężną?
— Jest wdową, panie... Karolina z Béraudó’w Perrot.
— Jej zatrudnienie?
— Jest praczką.
— Mieszka?
— Przy ulicy Garreau, nr. 17-ty, w Montmartre.
Casseneuve zapisywał to wszystko w notatce, według rozkazu naczelnika policyi.
— Podaj mi pan nazwiska i adresy wszystkich swych krewnych — rzekł tenże.
— Jeżeli to dla przekonania się czyli nie odbierali wiadomości od Edmunda Béraud, to nadaremne... — odparł gałganiarz; nic więcej nie wiedzą nademnie, upewniam.
— Mniejsza z tem... uczyń pan, co żądam.
Piotr Béraud dyktował kolejno nazwiska. Skoro wygłosił Juliusza Verrière, naczelnik policyi przerwał zdumiony:
— Juliusz Verrière... byłżeby to ów bankier?...
— Tak, panie... wielkość, z którą nie sympatyzuję bynajmniej. Osobistość pozująca na bogacza... Jego córka, a moja siostrzenica, posiada więcej przymiotów i zalet w małym swym palcu, niźli on w całej osobie.
— Zatem, mój ojcze... — wyrzekł naczelnik, skoro gałganiarz ukończył dyktowanie — musisz oczekiwać wraz z nami dopóki jakieś światło nie zabłyśnie i nie wskaże nam, czyli ów znikniony podróżny był twoim bratem.
— Nie znaleziono więc żadnych papierów w hotelu, w którym zamieszkał?
— Żadnych... Wszystko wraz z nim porwano i uwieziono.
— Artykuł w dzienniku, jaki mi wpadł w ręce, nadmienia, iż pan masz odebrać jakiś list z Kalkuty?
— Potrzeba miesiąc czasu, aby ów list nadszedł do Paryża. Pojmuję, iż pragnąłbyś jaknajrychlej otrzymać jakąś wiadomość w tym względzie — dodał naczelnik policyi, wpatrując się w oblicze gałganiarza; że pragnąłbyś wiedzieć, czyli ów człowiek znikniony był rzeczywiście twym bratem... — ponieważ, gdyby zmarł, otrzymałbyś wspaniałą sukcesyę...
— Ach! nie pragnę ja tej sukcesyi, Bóg widzi... nie tyle o nią mi chodzi — zawołał Piotr ze szczerem przejęciem, o prawdzie którego wątpić niepodobna było. — Czyż bowiem potrzebuję milionów? Czyżbym ich użyć potrafił, gdybym ich nawet posiadał? Jestem gałganiarzem i nim pozostanę. Zajęcie to upodobałem sobie... Coś mi brak, panie, skoro nie czaję kosza na plecach, a haczyka w ręku! Nie... nie! owa sukcesya niczem jest dla mnie... ona nie nęci mnie wcale. Nie chciałbym jednak, jeśli zabito mego brata, aby morderca umknął bezkarnie. Mój brat, Edmund, był wprawdzie samolubem, dziwakiem, nie kochał swoich, lecz mimo to wszystko był moim bratem. Chcę, aby jego zabójca został gilotynowanym i ze wszystkich sił moich o to starać się będę.
— Jesteś pan dobrym bratem... uczciwym człowiekiem — odrzekł naczelnik policji. — Gdzie mieszkasz?
— W Saint-Ouen, w willi Gałganiarzów.
— Dobrze... jeśli cośkolwiekbądź odkryjemy, zawezwę cię tu dla powiadomienia. A teraz możesz odejść, czas jest mi drogim... Mam wiele do załatwienia.
Piotr, ukłoniwszy się, wyszedł.
— Do czarta! — mruknął za drzwiami — szkoda się było trudzić dla nieotrzymania żadnej wiadomości. Lepiej mi było przespać się w domu.
Naczelnik policyi przeciwnie, zacierał ręce z zadowoleniem.
— Dzięki odwiedzinom — rzekł — tego człowieka — znamy teraz nazwiska wszystkich krewnych Edmunda Béraud. — A zwróciwszy się do Casseneuva, dodał: — Potrzeba wyśledzić, kto są ci ludzie, jaka ich wartość moralna, jak oni żyją?... Ów podróżny, przybyły do Hotelu Indyjskiego, był bratem ttego gałganiarza... mam to niezbite przekonanie.
— Nic, panie, jeszcze tego nie dowodzi... — ozwał się Casseneuve.
— Tak... nic nie dowodzi wprawdzie... lecz wszystko wskazuje. Zajmij się tą sprawą. Jest dla mnie rzeczą niezmiernej wagi otrzymanie jakichbądź rezultatów.
— Obawiam się. aby te rezultaty nie były dla nas sprzecznemi — mruknął agent.
— Dlaczego?
— Ponieważ mamy do czynienia, jak to przewiduję, ze złoczyńcami cudzoziemskiego pochodzenia, a nader zręcznymi.
Śledzili oni Edmunda Béraud od chwili jego wyjazdu z Kalkuty, pilnując go jak cienie, a teraz opuścili zapewne Patyk i Francyę po spełnieniu zbrodni.
— Podzielam twe zapatrywania — odrzekł naczelnik; — bądźcobądź jednak działać nam trzeba. Mordercy mogli zniknąć i umknąć... nie zabrali jednak trupa wraz z sobą.
— A! otóż to właśnie!.,. — zawołał Casseneuve. — Gdzie jest ów trup... punkt najważniejszy w tej sprawie. Spoczywa on może na dnie Sekwany, z kamieniem u szyi... I kiedyś zobaczymy go skoro wypłynie zmieniony do niepoznania, nawet skoro go w Mordze wystawią, nikt nie odgadnie jego pochodzenia.
— Wszystko to być może... czyń jednak poszukiwania — Będziemy się starali dokonać tego jaknajlepiej.
Tu Caseneuve wyszedł z gabinetu naczelnika.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Verrière pędził godziny w nieopisanej trwodze.
Jedenasta rano wybiła, gdy wyszedł z biura przy ulicy Le Pelletier, udając się do domu na śniadanie, a żadnej jeszcze wiadomości nie odebrał od Arnolda Desvignes, mimo, iż tenże mu przyrzekł nadesłać depeszę wkrótce po spotkaniu.
Pojedynki po za rogatką belgijską odbywają się zwykle bardzo rano. Godziny jednak upływały jedne za drugiemi, a telegram nie nadchodził.
Miałżeby Arnold Desvignes zostać zabitym? W takim wypadku śmierć jego zburzyłaby odrazu owe złote marzenia bankiera, wzniesione nakształt góry z dyamentów.
Parę, tygodni zaledwie upłynęło od zawarcia współki, a dom bankierski Verrièra podniósł się znakomicie. Z odzyskaniem kredytu rozpoczął rozległe operacye finansowe; drobnostką to wszystko było jednakże wobec onych zaczarowanych milionów, błyszczących potężnie, promieniście, w oddalonej apoteozie.
Verrière oswoił się już z myślą ich posiadania. Uważał je jako swe dobro, jako legalną swą własność, jako wyłącznie rzecz swoją. Za pomocą owych milionów olśni on Paryż swym zbytkiem, stanie się królem finansów, główną arteryą życia wielkiego świata.
Nadzieja ta nadymała go pychą i literalnie upajała.
I oto jedna kula pistoletowa mogła rozbić jak bańkę mydlaną owe marzenia, iskrzące pryzmatycznemi blaskami.
Ach! gdyby ona rzeczywiście dokonała strasznego dzieła zniszczenia!...
Verrière czuł, iż na samą tę myśl ogarnia go szaleństwo.
Jadąc do domu na śniadanie, pomrukiwał z wściekłością:
— Potrzeba tylko godziny czasu, aby depesza, wyprawiona z po za rogatek belgijskich, przybyła do Paryża. Spotkanie zapewne nastąpiło około siódmej znana. Brak tej depeszy oznajmia jasno, iż Arnold został zabitym. Ach! ten przeklęty pojedynek!... Mojej to córce zawdzięczam cios, jaki we mnie uderzy!!... Niech mi się jeszcze poważy mówić teraz o swojej miłości! W dniu, w którym Vandame wyznał mi swoje uczucia dla Anieli, powinienem był stanowczo zamknąć przed nim drzwi mego domu i przeciąć tym sposobem wszelki stosunek pomiędzy nim a moją, córką. Gdybym był posiadał natenczas ową roztropność, nie doświadczałbym obecnie tych strasznych obaw... tej śmiertelnej trwogi. Aniela i Vandame staną się przyczyną mojej ruiny; zapłacą mi oni to drogo oboje!
Gdy bankier przybył na bulwar Haussmana, nie była jeszcze obiadowa godzina. Mimo to, rozgniewany, kazał natychmiast obiad podawać i przeszedł do jadalni, gdzie zastał córkę wraz z siostrą Maryą.
— Przybywasz, ojcze, sam? — zapytała Aniela.
Wyrazy te padły jak gorące żelazo na ranę, jątrzącą — serce bankiera.
— Tak... przychodzę sam! — zawołał — co cię zapewne cieszy nieskończenie. Oddychasz swobodniej, widząc, iż go tu nie ma? Pamiętaj jednak, że jeżeli nie zasiądzie on więcej przy naszym stole, inny natenczas przyjdzie zająć jego miejsce... ale tym innym nie będzie Vandame... przysięgam!... słyszysz?... przysięgam!... i dotrzymam słowa!
Siostra Mary a wraz z Anielą spojrzały na siebie drżące z bojaźni.
Verrière, pochwyciwszy w przelocie owo spojrzenie, mówił dalej:
— Czy sądzisz, że ów związek postanowiony rozchwieje się tym sposobem? Mylisz się bardzo. Złączyłyście się obie przeciw panu Desvignes, a tem samem i przeciw mnie, który stoję po jego stronie. Wy to jesteście przyczyną tego, co nastąpiło!...
Obie kobiety pobladły.
— Cóż jednak nastąpiło? — zapytała Aniela drżącym, zaledwie dosłyszanym głosem, obawiając się o ukochanego.
— Co nastąpiło?... — powtórzył bankier, podchodząc ku córce z zaiskrzonemi oczyma; ty to popchnęłaś Vandama do wyzwania mojego wspólnika!... Twoje to zaślepienie... twój głupi upór... twoje nieposłuszeństwo będą przyczyną śmierci tego człowieka, a może i mojej!
— Boże! mój Boże! — jąkało dziewczę, przyciskając rękoma piersi, w których gwałtowne uderzenia serca oddech jej tamowały. — Co ty powiadasz, mój ojcze?
— Mówię prawdę!...
— Zatem Vandame!
— Eh! co mi twój Vandame... — przerwał Verrière ze wzrastającą wściekłością; — ten głupiec jest niczem dla mnie... bardziej niż niczem!... Arnold Desvignes jest tu wszystkiem, w tej chwili być może on kona gdzie w kałuży krwi, uderzony kulą przez tego nikczemnego żołdaka, Vandama.
Aniela krzyknęła przerażona.
— Zatem oni się biją!... oni się biją!... — wołała stłumionym głosem, chwiejąc się cała.
— Tak... dzięki tobie... która czyniłaś wszystko ze swej strony, aby do skutku doprowadzić ów pojedynek. Wiedz jednak, że jeśli rozerwałaś mą współkę, która zapewniała mi spokój i majątek, ja was potrafię równym ciosem dosięgnąć oboje!

XXIX.

Verrière wymówił powyższe słowa z gestem strasznej groźby.
— Wuju mój... — poczęła siostra Marya — obrzuć mnie obelgami, ale oszczędzaj swą córkę! Wszak widzisz, że ją zabijasz... torturujesz po nad jej siły... Miej litość nad tem dzieckiem!...
— Nikczemna istota, która dwóch ludzi na śmierć naraża, nie ma prawa do żadnej litości!... — zawołał bankier brutalnie.
— Ojcze!... mój ojcze... łaski!... — jąkało dziewczę śmiertelnie blade, wyciągając ręce błagalnie. — Och! nie mów mi... nie mów... że Desvignes został zelżonym przez Vandama... nie mów, że się wyzwali... Nie mów, że się bija!...
— Biją się... bili się już... słyszałaś... rozumiesz? — wołał rozwścieczony Verrière — i w tej chwili obadwa może konają. Otóż, do czego doprowadzić może wykolejony rozum szalonej kobiety. Nie słucha się woli ojca... burzy się... buntuje... i sprowadza się z jednej strony ruinę własnego domu, a z drugiej śmierć! Biada Vandamowi, jeżeli zabił Arnolda! Jeżeli zaś Vandame żyje, strzeż się tem cieszyć, ponieważ nienawiść moja ścigać was będzie! Zgniotę i zdepczę tę waszą miłość, jak się zabija podłą gadzinę! Zgniotę i zdepczę razem i ciebie!
Verrière dał się owładnąć obłędowi wściekłości. Chwyciwszy za ręce swą córkę, wykręcał je i ściskał prawie do złamania.
Biedne dziewczę, pod nadmiarem bólu straciwszy przytomność, zachwiało się, wydając przytłumione jęki.
Oburzona podobnem okrucieństwem zakonnica, skoczyła ku bankierowi i chwyciła go za ręce, by z nich, jak ze szpon rozjuszonego zwierzęcia, wydobyć dłonie nieszczęśliwej.
— Proszę... zastanów się, wuju... — wołała; — Aniela nie ma matki... bo gdyby jej matka tu była, nie ośmieliłbyś się napewno dręczyć do takiego stopnia tego biednego dziecka... W miejsce matki ja bronić jej będę, nie ulęknę się twej siły, bądź pewnym... i pamiętaj, że mężczyzna nie ma prawa zobelżać kobiety, choćby ta kobieta nawet była jego dzieckiem! Powstrzymaj się... przyjdź do przytomności... inaczej sądzić będę, że Bóg, stwarzając cię, pozbawił cię serca. Widząc oszołomienie twe na myśl, że Desvignes mógł zginąć w pojedynku, sądzićby należało, że pomiędzy nim a tobą istniało coś innego nad prostą współkę pieniężną... że był pomiędzy wami zawartym jakiś pakt, osłonięty cieniem... jakaś innego rodzaju współka tajemnicza... a nietylko ja, ale świat cały podobnieby sądził.
Na te wyrazy Verrière zbladł nieco i nagle się uspokoił.
Puścił ręce Anieli, popchnąwszy ją silnie.
Dziewczę, na wpół omdlałe, padło na stojące obok krzesło. Siostra Marya objęła ją rękoma.
— Gdyby wypadkiem — rzekła z sarkazmem — przyszło ci, wuju, wybierać pomiędzy śmiercią swego dziecka a śmiercią pana Desvignes, ciekawam, jakibyś wybór uczynił?
— Nie chodzi tu o wybór... — burknął szorstko Verrière. — Chcę, aby mnie słuchano i rzecz skończona. Żądam, ażeby wszystko uchyliło się przed moją wolą... nie pozwalam na żadne dyskusye, ani kontrole... Ktokolwiek zaś bądź poważyłby się o tem zapomnieć, nie ma dlań miejsca w mym domu. Proszę pamiętać, siostro, o tem, com powiedział, pamiętać tak teraz, jak i na przyszłość.
Tu, nie spojrzawszy nawet na swoją córkę, wyszedł z jadalni.
Lokaj, stojący za drzwiami, niewidzialny świadek tej tak wstrętnej sceny, wejść nie śmiał z posługą przy stole.
Siostra Marya, zbliżywszy się do swojej kuzynki, spostrzegła z przerażeniem, iż biedne dziewczę omdlało.
— Pomocy... ratunku!... — wołała.
Służący ukazał się, zapytując:
— Co pani czynić rozkaże?
— Trzeba przenieść co rychlej to biedne dziecię do jej pokoju.
Mimo, iż ów sługa był niemłodym, posiadał jednak dość siły, obok czego szczerze był przywiązanym do córki bankiera, którą znał od niemowlęcia. Wziąwszy ją przeto na ręce wraz z siostrą Moryą, przeniósł do sypialni, gdzie ją złożył na szeslongu.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu... — wyrzekła zakonnica. — Ani słowa o tem, co zaszło, nikomu! Nie wiem, co się stało mojemu wujowi. Nigdy go nie widziałam tak rozgniewanym!
— Pan zmienił się bardzo od pewnego czasu — wyszepnął służący. — Zapewne to skutkiem nadmiaru pracy.
— Bardzo być może..
— Czy będę tu jeszcze potrzebnym?
— Nie... możesz odejść.
Służący wyszedł.
Aniela leżała wciąż bezprzytomna. Siostra Marya, wszedłszy do przyległego pokoju, przyniosła flakon z solą trzeźwiącą i miednicę, pełną świeżej wody. Wodą tą zwilżała skronie zemdlonej, dając jej oddychać jednocześnie zawartością, znajdującą się we flakonie. Mimo to omdlenie nie ustępowało.
Łzy spłynęły na bladą twarz zakonnicy, stroskanej bezskutecznością swych starań.
— Zkąd pochodzi owa przestraszająca potęga, jaką zawładnął Desvignes nad moim wujem, popychając go do podobnie nikczemnych czynów? — zapytywała siebie. — Możnaby sądzić, że jest to jedna z owych demonicznych sił średnich wieków, o jakich nam mówią kroniki.
Zemdlona wreszcie zlekka się poruszyła. Drgnęły jej powieki.
Siostra Marya podwoiła starania.
Dziewczę otwarło oczy. Spojrzała zdumiona wokoło siebie, poczem utkwiła wzrok w zakonnicę, otaczającą ją macierzyńską tkliwością.
— Maryo!... och... Maryo! — szepnęła, wyciągając rękę do swej kuzynki — ja jestem bardzo nieszczęśliwą!
I wybuchnęła łkaniem.
— Płacz, drogie dziecię... — mówiła zakonnica, zalewając się łzami; — płacz... łzy sercu ulgę przynoszą! płacz... ale nie rozpaczaj przedwcześnie.
— Ach! czyliż mogę mieć jeszcze nadzieję?...
— Dlaczego nie?
— To niepodobna!
— Woli Bożej jest wszystko podobnem...
Aniela podniosła głowę. Jej wzrok zaświecił blaskiem gorączkowym.
— A więc — wyrzekła głosem przerywanym łkaniem — a więc... miał miejsce ów pojedynek przeklęty, jaki przewidywałaś... Jeden z nich dwóch padł na pewno... a może i oba zabitymi zostali!... Jeżeli jeden z nich żyje... który natenczas... który? Ach! myśleć mi dłużej o tem niepodobna... mój umysł mięsza się... zaciemnia!... Widzę krew... krew wszędzie... Mój sen żarem się sprawdza!... Widziałam w nim Vandama, śmiertelnie ugodzonego... leżał na ziemi, w kałuży krwi!...
— Anielo... ukochane dziecię... błagam... uspokój się... — wołała zakonnica.
Dziewczę, jak gdyby nie słysząc słów swojej kuzynki, mówiło dalej:
— Skończone! jeśli on poległ... jestem zgubioną! Opuści mnie cała energia... będę musiała zostać posłuszną woli mego ojca. Być posłuszną? — powtórzyła, podnosząc się ruchem bezwiednym, jak gdyby we śnie magnetycznym — posłuszną? nie... nigdy!... Jeżeli ów człowiek zabił Vandama, biada mu... biada! Emil będzie pomszczonym... Ja... ja tej zemsty dopełnię!...
— Anielo... przez Boga... gorączka opanowywa twój umysł... — szepnęła siostra Marya. — Powiększasz swą boleść. Uspokój się, proszę... zaklinam!
— Ja muszę, o wszystkiej się dowiedzieć! — zawołała gwałtownie panna Verrière. — Słyszysz? ja chcę i muszę, wiedzieć! Pojedziemy do Vandama, do Vincennes... tam prawdę nam powiedzą. Jeżeli poległ... przywdzieję wdowią żałobę i nie zdejmę takowej, aż po dokonania mej zemsty, poczem uczynię tak, jak ty siostro... oddam się Boga. Furta klasztorna rozdzieli mnie ze światem na zawsze. A teraz jedźmy... jedźmy coprędzej!...
— Droga... ukochana... wysłuchaj mej prośby, jaką zanoszę; korząc się przed tobą na kolanach!... — wołała zakonnica. — To, co chcesz uczynić, jest bezrozumnem. Ty nie możesz jechać do Vincennes, do Vandama!...
— Dlaczego?
— Ponieważ podobne postąpienie, lubo niewinne samo w sobie, byłoby przeciwne formom światowym.
— A! co mi po formach... po konwenansach! Jeżeli Emil został ranionym, któż mnie o tem powiadomi, jeżeli sama tam nie pojadę? Żywy, czy zmarły, ja chcę... ja muszę go widzieć... Jedźmy!
Tu panna Verrère zbliżyła się ku drzwiom.
— Błagam cię, nie czyń tego! — wołała, wstrzymując ją, siostra Marya. — Ja sama pojadę... ja dowiem się o wszystkiem... dowiem o całej prawdzie!
— Którą, gdyby była straszną, ukryjesz przedemną?...
— Nie! wszystko ci opowiem... przysięgam! Nic nie ukryję. Pozwól mi tylko dowiedzieć się samej o tem, co nastąpiło. Gdyby obecność twoja była potrzebną, wrócę tu i zabiorę cię z sobą. Dlaczego zresztą te łzy... zkąd ta rozpacz przedwczesna? Twój ojciec nic nie wie napewno... sądzi... przypuszcza... ale nie twierdzi. Gdyby nastąpił pojedynek, nie odbyłby się on ani w okolicach Paryża, ani we Francyi. Przeciwnicy wyjechaćby musieli, by się uchronić przed ściganiem prawa. Nic więc obecnie wiedzieć jeszcze nie można o wynikach tego spotkania, które nieszczęściem ty sprowadziłaś!...
— Ja? — zawołała panna Verrière, załamując ręce.
— Bezwątpienia! Gdybyś nie była wysłała depeszy do Vandama i nie sprowadziła go tutaj... gdybyś nie była wznieciła w nim zazdrości, mówiąc mu o Arnoldzie Desvignes, nie byłby nastąpił pojedynek.
— Nie nastąpiłby on dziś, być może... był jednak nieuniknionym w danej chwili.
— Może to być... Przyszłość w ręku Boga! Bądźcobądź, obecnie nie wiemy, co się stało, zachowaj więc swe siły, których bardzo potrzebować możesz. Pójdź zemną... siądźmy do stołu... należy ci się pożywić czemśkolwiek... Nakaż milczenie swojemu sercu... Zwalcz siłą woli swą boleść... Pojadę do Vincennes... przyrzekłam ci to i dotrzymam słowa.
— Czuję się złamaną, obezwładnioną... — rzekła panna Verrière, ogarnięta w rzeczy samej niezwykłem moralnem i fizycznem osłabieniem.
— To może chcesz, aby nam tu przyniesiono śniadanie, do twego pokoju?
Dziewczę skinęło głową potwierdzająco, poczem, rzuciwszy się na krzesło, wybuchnęło łkaniem.

XXX.

Podczas biegu pociągu z Paryża do rogatki belgijskiej, Misticot, wsunąwszy się w kąt wagonu pierwszej klasy, zapytywał sam siebie, w jaki sposób mógłby zapobiedz pojedynkowi pomiędzy Vandamem, przyjacielem panny Verrière, a Arnoldem Desvignes, jej wrogiem, lub pragnął przynajmniej odnaleźć coś takiego, coby owo spotkanie odwrócić mogło na korzyść porucznika artyleryi.
Podrostek z Montmartre nie posiadał najmniejszego doświadczenia w tem, co dotyczyło owych tak zwanych „spraw honorowych.“ Nie mogąc przeto rozbierać powodów i następstw pojedynków, ponieważ nie znał ich wcale, zadawalniał się stawianiem tego zapytania:
— Co robić... co robić?
Rzecz prosta, zagadnienie to pozostawało nierozwiązanem, mimo całego natężenia jego wyobraźni i mały sprzedawca medalików nic nie odnalazł, gdy pociąg zatrzymał się i konduktor wygłosił nazwę stacyi, do jakiej miał bilet.
Z żywością, właściwą swojemu wiekowi, wyskoczył raczej niż wysiadł z przedziału, spoglądając wokoło siebie. Wpadły mu w oczy dwie grupy, utworzone przez przeciwników i świadków tychże, oczekujących odejścia pociągu, ażeby wyjść na peron.
Po kilku minutach maszyna świsnęła, droga się opróżniła i obecnie przejść ją wpoprzek można było, co też uczynili wraz ze swoimi świadkami dwaj mający się pojedynkować.
Misticot szedł za nimi, trzymając się nieco w oddaleniu.
Kilka domów, mieszczących w sobie zajazdy, kawiarnie i restauracye, wznosiło się obok stacyi.
Po ujściu kilkunastu kroków obie grupy zatrzymały się i Berthier, przedsiębiorca, podszedł do świadków Vandama.
— Czy który z panów — zapytał — nie zna w tej okolicy miejsca, odpowiedniego na podobne spotkanie?
— Znam, panie... — rzekł jeden z zapytanych. — Potrzeba iść plantem drogi żelaznej ku Paryżowi. W ciągu kwandransa przybędziemy do lasku, który jak gdyby był na to utworzonym. Bywałem tam już w sprawach tego rodzaju. Raczcie panowie iść naprzód. Skoro ujdziecie pięćdziesiąt kroków, my wyruszymy za wami.
Berthier, ukłoniwszy się, wrócił do Arnolda i drugiego świadka, a opowiedziawszy im, co słyszał, udał się wraz z nimi w drogę wskazaną, gdzie ktoś ich poprzedzał, idąc przodem.
Ów ktoś był to Misticot, który, pochwyciwszy w przelocie powyższą rozmowy, postanowił z niej korzystać i biegł z całą szybkością ku laskowi.
Ranek był dnia tego czarującym. Pogodne słońce wznosiło się na czysty horyzont, złocąc łąki i pola, okryte zielenią.
Desvignes, z marmurowo-spokojnem jak zwykle obliczem, nie wyrażającem żadnego wzruszenia, szedł w milczeniu, nie mówiąc nic do towarzyszących mu dwóch świadków.
Vandame przeciwnie, pomimo całej energii charakteru i niezaprzeczonej odwagi, był bledszym niż zwykle, zdając się do głębi wstrząśniętym. Marszczył brwi i czoło, poszarpywał wąsa.
— Co ci jest, mój drogi? — zapytał jeden z jego przyjaciół, zdziwiony tą niezwykłą zmianą w zachowaniu swego kolegi. Widzę, że jesteś w złem usposobieniu tego rana...
— Jest to stan nerwowy, którego nie jestem w możności pokonać, a który nie wiem doprawdy, zkąd pochodzi... odrzekł porucznik. — Bądź jednak spokojnym... to wkrótce przeminie, nie ujrzysz mnie w złej pozycyi na miejscu spotkania.
— Ależ... — odparł pierwszy — ja ani na chwilę nie wątpię o tobie! Zatrwożyłem się tylko, czyliś nie chory.
Przybyli do lasku. Misticot znajdował się już tu od pięciu minut, ukryty po za gęstemi krzewami. Najprzód usłyszał kroki nadchodzących, a następnie i głosy. Obie grupy razem się połączyły.
— Panowie, wejdźmy bardziej w głąb lasu — ozwał się oficer, który poprzednio rozmawiał już z przedsiębiorcą Berthier. — Jesteśmy o pięćdziesiąt kroków od wyciętej polanki... Ścieżka ta doprowadzi nas tam.
Wszyscy skierowali się kolejno na ścieżkę.
Misticot, przedzierając się przez krzaki, stanął tamże wraz z nimi.
— Do czarta! — mruczał, zaciskając pięści; — nie wiem sam doprawdy, po co ja tutaj przybyłem? Nic nie odnalazłem... nic, coby mogło powstrzymać ów pojedynek. Będą się bili... Ach! widzę teraz, że jestem głupcem, co się zowie!
W chwili, gdy obaj przeciwnicy zatrzymali się wraz ze świadkami, i on się również zatrzymał.
Berthier głos zabrał.
— Panowie... — rzekł, zwracając się do Vandama i Arnolda Desvignes — przypominam wam o warunkach walki. Odległość czterdzieści kroków, z prawem postąpienia naprzód kroków dziesięć. Strzał dowolny... Jakiekolwiekbądź byłyby wyniki pierwszego strzału, tylko dwie kule wyrzuconemi zostaną.
Vandame i Desvignes poruszyli głowami na znak przyzwolenia.
Przedsiębiorca mówił dalej:
— Przynieśliście, panowie, broń swoją: my również. Los rozstrzygnie, czyli pojedynkujący się użyją naszej lub waszej broni.
I wyjąwszy z kieszeni złotą monetę, Berthier dodał:
— Rzucam w górę ten pieniądz... mówcie, panowie: orzeł, czy popiersie?
— Orzeł! — zawołał jeden ze świadków Vandama, podczas gdy moneta na dół spadała.
— Patrzcie panowie! — zawołał Berthier, wskazując na leżący pieniądz na ziemi; — popiersie Napoleona III-go. Użyjecie więc naszej broni, tej, którą przyniósł pan Desvignes.
Tu schował pieniądz do kieszeni.
Drugi świadek Arnolda otworzył szkatułkę z pistoletami.
— Dwóch z pomiędzy nas nabije broń — mówił przedsiębiorca dalej; — podczas gdy dwaj drudzy odliczą czterdzieści kroków i oznaczą suchemi gałęziami miejsce dla przeciwników, oraz granicę, jakiej w żadnym razie przestąpić im nie wolno, idąc naprzeciw siebie po wygłoszonej komendzie.
Jeden ze świadków Vandama wraz z drugim świadkiem Arnolda, zajęli się liczeniem kroków i oznaczeniem gruntu gałęziami, podczas gdy Berthier nabijał pistolety przed oczyma czwartego świadka.
— Gotowe... — rzekł, ukończywszy tę czynność.
Desvignes wraz z porucznikiem artyleryi, zbliżyli się każdy dla wzięcia po jednym pistolecie.
Spojrzenia ich się skrzyżowały.
Głęboka nienawiść błyszczała we wzroku Vandama; oblicze Arnolda przeciwnie, wyrażało spokój zupełny. Wzrok jego, jako też i usta, były niememi.
— Ostatnia moja prośba i polecenie, Maurycy... — rzekł Vandame do jednego ze swoich świadków, jak gdyby wymierzając wyrazy w swego przeciwnika. — Jeżeli zostanę zabitym, odniesiesz mój portfel wraz z listem i miniaturą i oddasz sam osobiście, z ostatniem mem pożegnaniem, ów list i portret pannie Verrière, mojej kuzynce... mojej narzeczonej.
Desvignes stał nieruchomy. Nie zadrżał żaden muskuł w jego twarzy; krwawe jedynie światło zaiskrzyło się pod jego powieką na wymówione powyżej słowa przeciwnika i zgasło w oka mgnieniu.
Obaj przeciwnicy, zwróciwszy się do siebie plecami poszli zająć przeznaczone sobie pozycye.
Czterej świadkowie złączyli się razem.
Przeciwnicy podnieśli broń, nie celując wszakże jeszcze.
Jeden z oficerów, na którego padł obowiązek wygłoszenia sygnału, wymówił głośno owe uroczyste wyrazy:
— Raz... dwa... trzy!...
Desvignes i Vandame zaczęli natychmiast iść naprzeciw siebie.
Desvignes śmiertelnie był bladym; porucznik przeciwnie, odzyskał całą krew zimną.
Przebiegłszy śpieszno siedem, czy osiem kroków, pochylił głowę, ażeby lepiej strzał zastosować i nacisnął kurek pistoletu.
Rozległ się huk. Wzniósł się obłok dymu.
Misticot, ukryty w krzaku tuż na wprost Vandama, rozgarnął drżącą ręką gałęzie, ażeby widzieć lepiej. Spostrzegł Arnolda wciąż naprzód idącego.
Doszedłszy do granicy, oznaczonej suchą gałęzią, wspólnik Verrièra zatrzymał się i wycelował w bezbronnie stojącego przeciwnika, od którego dzieliła go tak mała odległość, iż zdawało się niepodobieństwem chybić w żyjącą tę tarczę.
Upłynęła chwila, która zdała się być nieskończonością dla widzów tej sceny.
— Strzelaj że pan... lecz strzelaj! — wołali razem czterej świadkowie.
Zamiast nacisnąć kurek, Desvignes wyżej broń podniósł.
— Co pan robisz?... — zawołał Vandame. — Masz prawo mnie zabić... ale mnie nie dręczyć... Zabij mnie natychmiast, ponieważ masz moje życie w swem ręku.
— Pańskie życie jest w mojem ręku... to prawda... — odrzekł Desvignes. — Świadkowie stwierdzić to mogą. Nie strzelę jednak... ponieważ nie chcę cię zabić, na teraz przynajmniej.
— Nie przyjmę od ciebie żadnej łaski!... — zawołał gwałwnie Vandame.
— Nie chodzi tu o łaskę, jakiej nie mam zamiaru panu ofiarować, ale o odroczenie sprawy, jakie przyjąć pan musisz!

XXXI.

— Jakie odroczenie... co to znaczy? — zawołał Vandame zdumiony.
— Rzecz bardzo prosta... — odparł nikczemnik. — Twoje życie do mnie należy, wszak sam to powiedziałeś przed chwilą. Podoba mi się nie odbierać ci go dziś... lecz w dniu, w którym go zażądam, oddać je musisz, jeżeli jesteś człowiekiem honoru!
— Ależ to haniebne... to bezrozumne! — zawołał porucznik. — Nie chcę zawdzięczać panu ani jednej minuty mojego życia... Zabij mnie natychmiast!
Desvignes, wyjmując zwolna nabój z pistoletu, odrzekł spokojnie, jak gdyby chodziło o rzecz najzwyklejszą w świecie.
— Zabiję cię w dniu i godzinie, w której mi się podoba... Jestem twym wierzycielem... Zażądam według mej woli wypłaty należytości.
Oficerowie, świadkowie i przyjaciele Vandama nie chcieli przyjąć podobnie wstrętnej propozycyi.
— Odrzucamy pański warunek... nie godzimy się na to — wołali.
— Mało mnie to obchodzi, czy go panowie przyjmujecie, lub odrzucacie — odrzekł Desvignes. — Moja wola jest niewzruszoną... nic jej nie zmieni. Chcę, aby pan Vandame sam odniósł pannie Verriére list i portret, jakie, według jego własnego wyrażenia, miał przesłać jej z pożegnaniem.
— Nie chodzi nam o pańską wolę... o to, co się panu podoba — rzekł jeden z oficerów, ale o wypełnienie naszych obowiązków, jako świadków; a jednym z tychże jest powstrzymanie pańskiej nienawiści i zemsty, jaka nam potworną być się wydaje. Służyło panu prawo strzelić do swego przeciwnika w pojedynku, według zasad ustanowionym. Gdybyś jednak poważył się z tej broni, jakiej dziś nie użyłeś, strzelić do pana Vandame później, nie byłbyś natenczas prawnie i honorowo walczącym, ale poprostu stałbyś się mordercą, zbrodniarzem!
— Takie są pańskie zapatrywania? — odparł szyderczo Desvignes. — Moje są całkiem innemi.
— Tem gorzej, panie, ponieważ jestem pewien, że wszyscy uczciwi ludzie podzielą me zdanie.
— Dość sprzeczki!... — zawołał nagle Vandame. — Pan Desvignes chce wznowić starą sytuacyę ze zużytych melodramatów... Niech działa według swej woli. Uznaję go za pana mej egzystencyi i proszę was, wpiszcie to jego oświadczenie do protokułu.
— Nigdy! zawołali razem czterej świadkowie.
— Wpisywać do protokułu podobne oświadczenie, byłoby to niczem nieusprawiedliwionem bezprawiem — zawołał Berthier. — Odłączam się od mego klienta w tem, co się tyczy pomienionej deklaracyi, nie przyjmując odpowiedzialności za jego dalsze czyny.
— Ja ci też ich bynajmniej narzucać nie chcę, mój drogi Berthier — zawołał Desvignes z ironią. — Układajcie sobie wasz protokuł, jak tylko wam się podoba, to jednak w niczem nie zmieni położenia rzeczy. Ja jestem wyłącznym panem życia porucznika Vandame, mam prawo mu go odebrać... Nadużycie tego prawa jest rzeczą mojego sumienia.
— A także i sądu... — wtrącił jeden z przyjaciół porucznika.
— Sądu? — powtórzył Desvignes; — niech i tak będzie. — Nie obawiam się go bynajmniej, ponieważ wasza skarga, panowie, stałaby się dla mnie uniewinnieniem i tryumfby mi zjednała.
— Spotkamy się na stacyi... — rzekł Berthier do jednego z przyjaciół Vandama; — zjemy tam razem śniadanie i spiszemy protokuł przed udaniem się w drogę do Paryża.
— Jesteśmy na pańskie rozkazy... — odrzekli obaj oficerowie.
Vandame ze świadkami naprzód się oddalił; Desvignes ze swymi szedł w odległości około pięćdziesięciu kroków po za pierwszymi.
— Wiesz pan, że jesteś wspaniałomyślnym... niech cię czarci porwą! — wymruknął Berthier. — Dlaczego jednak nie chciałeś strzelać w swego przeciwnika?
— Szło mi o udzielenie małej nauki temu jegomości... Dałem mu ją... wystarcza mi to.
— O! lekcya to twarda... bezwątpienia! Obecnie, po tem, co nastąpiło, jedno tylko pozostaje porucznikowi Vandame...
— Cóż takiego?
— Zostawić panu wolne pole działania, a samemu pojechać na plac wojny do Tonkinu.
— Podzielam pańskie zdanie i myślę, że tak uczyni.
Desvignes kazał podać śniadanie w restauracyi sąsiadującej z tą, do której wszedł Vandame z oficerami, a podczas gdy je przyrządzano, udał się na stacyę w zamiarze wysłania depeszy do Verrièra, jak to przyobiecał.
Zawód go tam jednak oczekiwał. Przystanek ów, będąc stacyą trzeciorzędną, nie mógł się podjąć wysłania depeszy. Dla zatelegrafowania więc potrzebaby było posłać do wsi, położonej blisko o kilometr odległości, gdzie znajdowało się biuro poczt i telegrafów.
Desvignes uznał to za rzecz bezpożyteczną.
— Na co mam trudzić się daremnie? — rzekł; — Verrière zaczeka na mój powrót... Jeśli jest niespokojnym, tem lepiej... Oceni więcej wartość swojego wspólnika.
Powiadomiwszy się następnie o godzinie odejścia pociągu, wrócił do restauracyi, gdzie zastał gotowem śniadanie.
Misticot wkrótce po rozejściu się walczących wyszedł z za krzaków, z po za których widział wszystko, o czem opowiedzieliśmy. Podrostek nie ochłonął jeszcze ze strachu, jaki nim owładnął w chwili, gdy sądził, że Desvignes zabije Vandama. Potrzebował użyć ruchu, powietrza, aby uśmierzyć wzruszenie. Idąc, zapytywał sam siebie, dlaczego wspólnik Verrièra nie korzystał z przysługującego mu prawa i nie wpakował kuli w głowę, albo pierś porucznika? Rozmyślał, nie mogąc rozwiązać tego zapytania.
Równo z nim Desvignes udał się na stacyę dla powiadomienia, o którym czasie pociąg odchodzi. Chłopiec pragnął corychlej opowiedzieć siostrze Maryi, co widział i słyszał.
Pociąg wschodził w południe, a przybywał do Paryża o piątej przed wieczorem.
Czując potrzebę posiłku, wszedł nasz podrostek do jednej z pobliskich restauracyj na śniadanie.
Siostra Marya nie straciła też czasu daremnie. Zmusiwszy Anielę do pożywienia się czemkolwiek, pojechała fiakrem do Vincennes, wyprost do mieszkania Vandama.
Porucznik wraz z innymi oficerami zajmował dom, położony w ulicy, sąsiadującej z fortem, w pobliżu lasu.
— Nie ma w domu pana Vandame — odrzekł odźwierny na zapytanie zakonnicy — lecz jest jego służący.
Siostra Marya zbliżyła się do żołnierza, który, salutując ją po wojskowemu, odpowiedział:
— Mój porucznik jest na dwudziestoczterogodzinnym urlopie. Wyjechał wczoraj wieczorem z dwoma swoimi kolegami i nie powróci aż dziś wieczorem.
— Lecz czy napewno powróci?
— Tak mi powiedział.
— Od wczoraj nie nadeszła od niego żadna wiadomość?
— Żadna.
— Nie wiesz pan, dokąd się udał za urlopem?
— Nie wiem.
Zakonnica zrozumiała, iż daremnem byłoby badać o więcej; żołnierz nie mógł być powiernikiem swojego oficera, ztąd nic nie wiedział napewno.
Gdyby Vandame został zabitym albo ranionym, dwaj towarzyszący mu przyjaciele mogliby o tem jedynie udzielić wiadomość.
Kuzynka Anieli odejść zamierzała.
— Skoro powróci porucznik — zapytał żołnierz — co mam mu mam powiedzieć?
— To tylko, że siostra Mary a tu była, chcąc się z nim widzieć... Będziesz pamiętał me imię?
— O! doskonale... Siostra Marya... wszakże tak? Dopełnię ściśle zlecenia.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu.
Zakonnica wsiadła do fiakra.
— Co począć? — rozmyślała. — Jakie sprawozdanie złożyć Anieli ze swej bytności w Vincennes? Wiadomość, jaką otrzymała, nie uspokoi obaw młodego dziewczęcia, ale powiększy je raczej.
Widocznem było dla siostry Maryi, iż Verrière nie skłamał. Pojedynek miał miejsce, czego wyjazd porucznika z dwoma kolegami był najlepszym dowodem. Vandame pojechał bić się za rogatki, nie ulegało to wątpliwości.
Panna Verrière oczekiwała powrotu swej kuzynki z łatwym do zrozumienia niepokojem.
Wyszła chwiejąca się na spotkanie siostry Maryi, skoro spostrzegła ją oknem idącą przez dziedziniec.
— I cóż? — zapytała z trwogą.
— Nic się nie dowiedziałam, moje dziecię... — odparła zakonnica.
— Jakto... nic?... Dlaczego?
— Vandame jest nieobecnym w Vincennes. Otrzymawwszy urlop na dwadzieścia cztery godzin, wyjechał wczoraj wieczorem i nie powróci aż dziś o tej samej porze.
Aniela, przygnębiona tą wiadomością, padła na krzesło, ukrywszy twarz w dłoniach.

XXXII.

Verrière, wyszedłszy od siebie wściekle rozgniewany, udał się do restauracyi, gdzie jadł śniadanie, pijąc więcej niż zwykle dla oszołomienia siebie samego, poczem w stanie nadzwyczajnego wzburzenia wrócił do biura. Wiemy, iż tam nie zastał żadnej depeszy.
Całe popołudnie spędził w nieopisanem nerwowem podrażnieniu. Miał myśl pokilkakrotnie udać się pociągiem drogi żelaznej po za rogatki, dla otrzymania wiadomości; obawa jednak minięcia się w drodze z Arnoldem w miejscu go powstrzymywała.
Opanowany gorączką nie mógł w miejscu usiedzieć, a nie chcąc wydalać się z biura, chodził dużemi krokami po gabinecie, jak dziki zwierz w klatce zamknięty.
Wreszcie o w pół do szóstej, nie mogąc wytrzymać dłużej, wyjść postanowił, gdy nagle usłyszał turkot zatrzymującego się przed domem powozu.
Po raz może dwudziesty podbiegł do okna i wydał okrzyk radości. Spostrzegł wysiadającego Arnolda.
— Zdrów... i cały! Oddycham! — wyszepnął, pośpieszając drzwi otworzyć.
— Otóż jestem... — zawołał Desvignes, zawsze zimny i obojętny, ukazując się w progu.
— Jakżem szczęśliwy, że cię widzę! — odrzekł Verrière, ściskając mu rękę. — Dlaczego jednak wbrew uczynionej obietnicy, dręczyłeś mnie tak przez dzień cały? Depesza wszakże szybko nadchodzi?
— Stacya, na której wysiedliśmy, nie przyjmuje telegramów... oto moje usprawiedliwienie.
— Jest ono dostatecznem... A teraz mów mi o Emilu Vandame... Czy poległ?
— Nie.
— Zatem raniony niebezpiecznie?
— I to nie...
— Jakto... nie odbył się więc pojedynek... Mój siostrzeniec nie stanął? przysłał usprawiedliwienie.
— Nie było żadnych usprawiedliwień... Biliśmy się...
— Czy podobna... zatem chybiłeś?
— Trzymałem go bezbronnego na końcu lufy mego pistoletu, nie śpiesząc z wystrzałem.
Verrière cofnął się osłupiąły.
— Nie śpieszyłeś z wystrzałem? — powtórzył — gdy dość było jednego naciśnięcia kurka, ażeby uwolnić nas obu od osobistości podwójnie dla nas niedogodnej, jako rozkochanego w mej córce i jako spadkobiercę Edmunda Béraud.
— Sądzę, iż powiedziałem ci już o moich zamiarach w tym względzie.
— Bezwątpienia... lecz teraz zmieniły się okoliczności. Jest to czystem szaleństwem z twej strony!... Od niego pochodziło wyzwanie... Dlaczego więc go oszczędzać i żyć mu pozwalać?
— Nie obawiaj się... Jeżeli pozostawiłem mu życie, zabiłem go moralnie. W obecnej chwili Vandame już prawie nie żyje. Pozostaje mu tylko iść szukać śmierci w Tonkinie, jak dobrze powiedział jeden z mych świadków, co nas uwolni od niego bez kropli krwi przezeń nie przelanej. W tem, co mnie dotyczy, otrzymałem cel pożądany.
— Nic nie rozumiem.
— Powiedz mi... Masz ufność we mnie?
— Ufność ślepą... zupełną!
— Zatem niech ci wystarczy to, że ja za wszystko biorę na siebie odpowiedzialność. Jakże się miewa panna Aniela?
— Sądzę, że niezbyt dobrze... ponieważ dziś rano miałem z nią zajście gwałtowne.
— Które sam wywołałeś bezwątpienia... To źle!
— Mógłżem być panem siebie? Nie odbierając ciebie wiadomości, sądziłem, żeś poległ.
— I powiedziałeś swej córce, że ja biję z Vandamem?
— Tak, powiedziałem jej to... w rzeczy samej.
— A prosiłem cię, ażebyś tego nie czynił... Otóż niezręczność, której następstwa zmuszą mnie do wyznania jej rychlej mych uczuć, niźli to chciałem uczynić.
— Nic w tem złego... Przyśpiesz te rzeczy, skoro jesteś pewien, że nie przeszkadza ci teraz rywalizacya Vandama. Trzeba, ażebyś przed upływem dwóch miesięcy został mym zięciem.
— Ja, bardziej niż ty, radbym przyśpieszyć to małżeństwo, ponieważ jestem szalenie zakochany w twej córce.
— Będziesz u nas aa obiedzie?
— Ma się rozumieć... Nie dozwolę, aby dzień jeden upłynął bez złożenia mej czci u stóp panny Verrière.
— A zatem jedzmy.
Tu obaj nikczemni wspólnicy udali się na bulwar Haussmana.
Misticot wrócił do Paryża tymże samym pociągiem, którym jechali dwaj przeciwnicy wraz ze świadkami.
Mimo, iż chłopiec czuł się być złamany znużeniem, krążył około pałacu, spodziewając się, iż może ujrzy wychodzącą zeń siostrę Marye.
Zakonnica nie ukazała się wcale, natomiast spostrzegł Misticot Verrièra z Arnoldem, zajeżdżających przed bramę.
— Dziś próżnobym wyczekiwał... — rzekł sam do siebie. — Przyjdę jutro do kaplicy Sacré-Coeur.
I odszedł w stronę Montmartre.
Siostra Mary a wraz z panną Verrière znajdowały się w salonie, rozmawiając o poruczniku.
Aniela, wciąż zasmucona głęboko, z głową pochyloną na piersi, odpowiadała półsłowami kuzynce.
Zajęte rozmową, nie dosłyszały szmeru otwierających się drzwi, ani odgłosu kroków nadchodzących dwóch mężczyzn i za wejściem dopiero bankiera do salonu wraz z jego wspólnikiem obie podniosły głowy.
Spostrzegłszy Arnolda Desvignes, Aniela zbladła przestraszająco, jej oczy zaświeciły blaskiem nienawiści, twarz przybrała wyraz wstrętu i groźby. Zerwała się szybko, a biegnąc ku niemu i patrząc mu w oczy, zawołała:
— Zabiłeś go pan!
— Nie zabiłem nikogo...
— Zatem raniłeś go... niebezpiecznie raniłeś?
— I to nie... Uspokój się pani... nie masz się czego obawiać dla osoby, o której mówisz.
Panna Verrière swobodniej odetchnęła.
— Pan Vandame żyje... zdrów i cały, jak ja... — mówił dalej Desvignes — upewniam słowem honoru.
Dziewczę utkwiło badawcze spojrzenie we wzroku mówiącego, jak gdyby pragnąc przeniknąć głąb jego duszy, dla upewnienia się, czy on mówi prawdę; wzrok jednak Arnolda został nieprzeniknionym, jak i myśl jego, a jednak niepodobna było kłamstwa przypuszczać w tym razie, bezczelność taka albowiem przekroczyłaby wszelką granicę. Zresztą, w jakimby celu to czynił, gdy kłamstwo nazajutrz mogłoby zostać wykryłem? Aniela więc zwolna się uspokoiła.
Służący oznajmił, iż obiad na stole.
Panna Verrière odgadła, iż Desvignes poda jej ramię dla przejścia do jadalni. Na myśl dotknięcia tego ramienia swą dłonią, uczuła wstręt niewypowiedziany. I pochwyciwszy nagle pod rękę swoją kuzynkę, przeszła z nią naprzód.
Desvignes z bankierem zamienili spojrzenia. Wzrok bankiera mówić się zdawał:
— Trudna będzie sprawa...
Spojrzenie Arnolda jasno odpowiadało:
— Ba! nie obawiam się niczego!
Obiad trwał krótko, odbył się smutno, w milczeniu. Przymus panował między zebranymi, mrożąc słowa na ustach. Nawet i Desvignes, tak umiejący zapanować nad sobą, nie potrafił ukryć wewnętrznego niepokoju.
Po kawie Verrière wstał od stołu i wszyscy przeszli do salonu.
Desvignes zbliżył się natenczas do Anieli.
— Pani! — rzekł, pochylając głowę — za upoważnieniem jej ojca zanoszę do niej prośbę o parę chwil osobistej wyłącznie rozmowy.
Dziewczę zadrżało.
— Rozmowy wyłącznie osobistej... — powtórzyła.
— Tak, pani... Powtarzam, iż czynię to za upoważnieniem jej ojca... który nawet, dodam, zachęca mnie ku temu.
Verrière skinął głową twierdząco.
— Cóż mi pan masz do powiedzenia? — pytała Aniela, usiłując pokryć zmięszanie.
— Rzeczy nader ważne... zbliska dotyczące panią...
— Tak... tak! — poparł Verrière — należy wysłuchać pana Desvignes... Chodzi tu, moje dziecię, o nasz wspólny interes.
Siostra Marya, ująwszy rękę kuzynki, uścisnęła ją zlekka, a tkliwy ów uścisk radził dziewczęciu, by uczyniło, co żądają.
— Słucham... — odrzekła panna Verrière. — Mów pan, proszę...
— Nasza rozmowa nie może mieć świadków...
— Pójdź więc pan... — odpowiedziało dziewczę.
I przeszła do małego buduaru, którego drzwi oszklone łączyły się z salonem.

XXXIII.

Przestąpiwszy próg gabinetu, powtórzyła poprzednio wymówione wyrazy:
— Słucham... mów pan...
— Racz pani spocząć — rzekł Desvignes, podsuwając fotel.
— Czy długa to będzie rozmowa? — zapytała panna Verrière.
— Będę się starał uczynić ją jaknajtreściwszą, upewniam...
Z ciężkiem, przytłumionem westchnieniem Aniela padła na podany sobie fotel.
— Nie jest mi wiadomem — zaczął Arnold Desvignes — przez czyją niedyskretność posłyszałaś pani o pojedynku, jaki miał nastąpić pomiędzy mną a panem Vandame.
— Nikt mnie o tem nie powiadamiał, przeczułam, że to spotkanie będzie miało miejsce... odgadłam je sama...
— Pojmuję, że odgadłaś je pani, ponieważ wiedząc, że cię kocham, rozumiałaś dobrze, iż muszę nienawidzieć porucznika, mego rywala.
— Jeżeli mnie pan tu sprowadziłeś dla mówienia mi o swej miłości, która jest dla mnie nieznośną i wstrętną, odchodzę natychmiast! — zawołała panna Verrière.
Tu podniosła się, ku drzwiom zmierzając.
Desvignes, nie ruszając się z miejsca, odparł najspokojniej:
— Nieszczęściem, bliższe wyjaśnienie jest dla nas nieuniknionem... Lepiej, ażeby ono zaraz nastąpiło... Wierzaj mi przeto pani, pozostań... nie odchodź!
— Zostanę pod warunkiem, ażebyś mi pan nie mówił o swojej miłości.
— Przeciwnie... mówić o niej będę... ponieważ wymagają tego wspólnie nas łączące okoliczności; będę się jednak starał, by moje słowa, pełne dla pani czci i poważania, w niczem jej nie uraziły i nie zirytowały. Zechciej mnie więc wysłuchać cierpliwie... wysłuchać z uwagą tego, co powiem, ponieważ pani to przypadło mieć rozstrzygający udział w tej sprawie. Dodam, że szczegóły nader ważne, interesa, o doniosłości których pani wyobrażenia mieć nie jesteś w stanie, a nawet honor nazwiska, jakie nosisz obecnie, zależą od tej rozmowy.
Pomimo stanowczo postanowionego oporu ze swej strony, Aniela uczuła się być skrępowaną tą sytuacyą.
Zimne, a nawet prawie lodowate zachowanie się Arnolda, stanowiące zdumiewającą sprzeczność z gwałtowną miłością, jaka płonęła w głębi jego serca nakształt gorejącego wulkanu; przestraszały pannę Verrière, obezwładniając ją zarazem.
Cała jej istota burzyła się przeciw temu człowiekowi; czuła dla niego wstręt nieprzełamany, a mimo to bezwiednie prawie ulegać jego woli była zmuszoną.
Upadła na fotel, z którego podniosła się przed chwilą.
— Byłaś pani świadkiem sceny — mówił dalej Desvignes — jaka odbyła się onegdaj wieczorem w tutejszym salonie, a jeśli jesteś bezstronną, osądzić pani wypada w takim razie nader surowo pana Vandame. Bez żadnego wyzwania z mej strony rzucił mi obelgę z nienawistną, niczem nieusprawiedliwioną zaciekłością.
— Czyliż mogło być inaczej? — zawołała Aniela. — Oboje z Emilem Vandame kochamy się oddawna. Poprzysięgliśmy należeć do siebie wzajem. Kuzyn mój przeto zmuszonym był traktować pana jako wroga, ponieważ rzucasz się nagle pośród, nas, rozrywając naszą miłość; łamiesz nasze nadzieje, unicestwiając sny nasze! Wobec zatem napadającego na nas wroga, pozostaje nam bronić się, lub nań uderzyć. Vandame uczynił to, co ja sama zrobiłabym w jego miejscu.
— Aprobujesz więc pan jego postąpienie?
— W zupełności... ponieważ go kocham! — zawołała z dumą panna Verrière.
— Niech i tak będzie... Lecz proszę, posłuchaj mnie pani dalej — mówił obojętnie Desvignes. — Znieważony przez Vandama, któremu, powtarzam, nie dałem do tego powodu, zmuszony byłem przyjąć jego wyzwanie. Biliśmy się... Jego życie było w mem ręku. Potrzeba mi było tylko nacisnąć kurek mego pistoletu, a w chwili obecnej nie miałbym już rywala. Wiedziałem jednak, że pani go kochasz... i nie zabiłem go!
— Sądzisz pan, iż ja uwierzę, że przez miłość dla mnie oszczędzałeś tego, którego kocham?
— Tak... mam to przekonanie.
Aniela wzruszyła ramionami.
— Nie jestem w stanie odkryć powodu tak wielkiej wspaniałomyślności z pańskiej strony... — wyrzekła z ironią.
— A jednak ów powód jasno przed oczy się stawia. Nie chciałem powrócić do pani z rękoma krwią zbroczonemi; nie wybaczyłabyś mi zapewne śmierci porucznika. Zresztą, na co go miałem zabijać, gdy dla mnie przestał on być niebezpiecznym? Małżeństwo pomiędzy nim a panią jest niepodobnem do spełnienia...
— Dlaczego... kto temu przeszkodzić jest w stanie?
— Ojciec pani, któremu nie zaprzeczysz prawa w tym razie. I dlatego to, będąc spokojnym, i pewnym ja, zelżony, wyświadczyłem łaskę zobelżycielowi, którego ręka podniosła się, by mnie spoliczkować. Kula jego chybiła, a wtedy, gdy zależało odemnie trupem, go u nóg mych położyć, spuściłem broń... nie wystrzeliłem... Pojmujesz to pani?...
— Nie... — odparła drżącym głosem panna Verrière; — nie... ja tego nie pojmuję... nie rozumiem! Ta pańska pozorna wspaniałomyślność przeraża mnie... Jakiż powód nakazał panu być tyle szlachetnym?
— Powód dwojaki... moja miłość dla pani i zapewnienie sobie mej zemsty. Wydaje się to pani zagadką? Otóż ją wytłumaczę. Życie pana Vandame, które do mnie należało na placu walki, należeć i obecnie nie przestało. Zeznałem, że nie czynię mu łaski, ale udzielani jedynie odroczenie. Służy mi prawo zabić go, skoro mi się tylko podoba. Jego obowiązkiem, jeśli jest człowiekiem honoru, o czem nie wątpię, jest przyjść na moje pierwsze wezwanie i wystawić pierś na mój strzał.
— Ach! — zawołała panna Verrière z przerażeniem i zgrozą... to niepodobna... to być nie może!...
— Zapytaj pani o to świadków spotkania, nie mówię moich, bo tym nie ufałabyś może, lecz świadków pana Vandame, dwóch oficerów artyleryi, jego przyjaciół... Usłyszysz, co ci odpowiedzą.
— Lecz zabić człowieka w ten sposób... na zimno, człowieka rozbrojonego... to byłoby podłem... nikczemnem... to byłoby prostem morderstwem!
— Nie! to byłoby użyciem przynależnego mi prawa. Życie Emila Vandame do mnie należy legalnie, niezaprzeczenie, ponieważ on godził na moje, a chybił. Udzielam mu odroczenie... kilka dni łaski, poczem upomnę się o to, co mnie przynależy. Gdzież tu jest zbrodnia?
— Nie... nie... nie!... — wołała gwałtownie Aniela — ja temu nie wierzę! Nie! pan nie jesteś takim potworem... Nie uczynisz tego, co mówisz!
— Być może... wyrok w tej mierze od pani zależy — odrzekł Desvignes ostrym głosem, jak cięcie spady.
— Odemnie? — powtórzyła panna Verrière z osłupieniem.
— Tak... od pani.
— W jaki sposób?
— Daruję mu życie, jeśli zostaniesz mą żoną.
— Nigdy... nigdy!...
— Ha! zatem pani sama wygłaszasz wyrok śmierci dla porucznika.
— Niechaj umiera! Wiem dobrze, iż wołałby umrzeć raczej, niźli mnie widzieć zaślubioną innemu. Nigdy do pana należeć nie będę... Nigdy! słyszałeś? Wdową zostanę.
— Vandame umrze... a pani będziesz moją wbrew oporowi swojemu.
— Nie ufaj pan w to... Nie znasz mnie... Oprzeć się potrafię!
— Wola ojcowska ten opór przełamie...
— Nie! ja nie ustąpię!
— Przypuśćmy na chwilę, że tak będzie... Jakież ztąd następstwa? Pani nie wiesz zapewne... otóż ja ciebie objaśnię w tym względzie. Cofnę kapitały, jakie wniosłem do jego banku i ruina, chwilowo zażegnana, ukaże się w całej okropności, a tym razem nieuchronnie!
— Ruina?... — powtórzyła panna Verrière, jakby pochwycona obłędem. — Nie! pan mnie chcesz tylko omamić... Pan kłamiesz!
— Nie wierzysz więc pani temu?
— Nie wierzę! Ruina nie może zagrażać mojemu ojcu.
— Nie może zagrażać... Dlaczego?
— Posiadam majątek po mojej matce... posiadam milion. A więc oddam to wszystko do ostatniego grosza dla ocalenia mojego ojca.
— Najprzód, ów milion byłby kroplą wody w morzu, a powtóre, idź pani zażądaj od swego ojca owego miliona w dniu, w którym ja ustąpię ze współki? Natenczas nic mu nie pozostanie... mniej niż nic, bo nie będzie mógł nawet powtórzyć owego pamiętnego zdania: „Wszystko stracone... oprócz honoru!“ Honor ten runie, jak reszta! Nie chodzi tu bowiem o zwykłą ruinę, chciej pani o tem wiedzieć, lecz idzie tu o hańbę! Nie będzie to zwyczajna prosta upadłość, jaka zagraża twojemu ojcu z chwilą, gdy moja ręka usunie się od niego, ale to będzie bankructwo... bankructwo oparte na oszustwie, jakie prowadzi przed trybunał sądowy, do centralnego więzienia, a wreszcie na galery! Zostaniesz córką bankruta... więźnia, galernika... złoczyńcy! Jak się to pani podoba?
— Boże!... mój Boże! — wołało dziewczę, załamując ręce z rozpaczą.
— Znajdujesz mnie pani zapewne grubijaninem, brutalem... brutalem... masz słuszność... bo jestem nim w rzeczy samej — rzekł Desvignes; czynię to jednak dla ocalenia ciebie, musiałem ci ukazać tę straszną prawdę i przyłożyć do rany rozpalone żelazo. Rozegnaj pani jednak swą trwogę... Trzymasz w swem ręku losy swojego ojca, porucznika Vandame i swój własny. Przyszłość będzie taką, jaką pani zechcesz, ażeby nią była. Kocham cię miłością niewysłowioną, niezmienną... Sądzę, że o tem nie wątpisz... Złożyłem tego dowód, powstrzymując ruinę i hańbę, zagrażającą waszemu domowi... Z tego, com dotąd uczynił, osądź, co mogę jeszcze uczynić! Zostań moją, a postawię cię na takich społecznych wyżynach, iż wszystkie kobiety zazdrościć ci będą... Jeżeli się więc znajdują przeszkody na mojej drodze, usuń je... radzę ci, pani; nie szukaj po za niemi dla siebie schronienia, gdyż skruszę je bez wahania, bez litości... przysięgam! Miłość, podobna mojej, zdolną jest wstrząsnąć światem w podstawach, by dojść do celu. Prócz tej miłości, nic dla mnie nie istnieje. Miłość ta jest mi wszystkiem!
— Lecz jeśli pan tak mnie kochasz... — odrzekła drżącym głosem panna Verrière — winieneś pojąć, że moje serce nie może ci się odpłacić wzajemnością, ponieważ oddałam je innemu w całkowitości.
— A więc dlatego, jeżeli będzie trzeba, zgładzę tego innego, do czego mam prawo — odpowiedział Desvignes z przerażającym uśmiechem. — Silna wola jest władczynią świata, ja chcę, ażebyś mnie pani kochała i kochać mnie musisz!
Aniela padła na kolana przed nikczemnikiem, a wyciągnąwszy ręce ku niemu błagalnie, zalała się łzami.
— Miej litość nademną... — wołała; — łaski... och! łaski, błagam cię o nią!
— Ty to raczej, pani, winnaś się zlitować nademną — Wiesz, ile cię kocham, a ztąd, ile cierpię!
— A więc... bądź dla mnie bratem, a kochać cię będę... kochać, jak siostra, z całem poświęceniem... tkliwością...
I wymówiwszy te słowa, wybuchnęła łkaniem.

XXXIV.

— Ach! — zawołał Desvignes z uniesieniem gniewu — nie płacz, pani! Twe łzy nie wzruszą mnie... one więcej jeszcze mnie drażnią! Potęgują moją nienawiść dla tego Vandama, ukazując, do jakiego stopnia go kochasz! Chcesz-że więc pani, abym natychmiast go zabił?
— Jego śmierć byłaby moją śmiercią — odparła Aniela. — Chcę, aby on żył...
— A więc kochaj mnie! — zawołał Desvignes. — To cena, za jaką daruję mu życie.
I pochwycił złożone błagalnie ku sobie ręce dziewczyny.
Na owo tyle wstrętne dla niej dotknięcie, Aniela wzdrygnęła się cała. Zerwała się nagle, stanąwszy dumna, z pogardą na ustach, błyskawicą w spojrzeniu.
— Gdybym za taką cenę okupiła życie Vandama, przeklinałby mnie! — odpowiedziała. — Nie przyjmuję tej tak nikczemnej propozycyi. Niechaj umiera... i ja umrę z nim razem... a gdyby śmierć ku mnie nie nadeszła, poświęcę się Bogu!
— Nie! ty będziesz moją!
— Nigdy!
— Przyjdziesz do mnie sama i powiesz: „Oto moja ręka... bierz ją!“
Panna Verrière cofnęła się przerażona.
— Chcę panią przekonać — mówił Desvignes z lodowatym spokojem — że nic w świecie nie zdoła zwrócić mnie z drogi, jaką sobie nakreśliłem... Chcę panią ubezpieczyć przeciwko tobie samej, ukazując ci bezskuteczność twego oporu. Pomimo wszystko i wbrew wszystkiemu, będziesz moją żoną!... Zostałaś o tem powiadomioną... Teraz pozostaje mi tylko wyrazić ci mą wdzięczność, żeś raczyła udzielić posłuchania, o jakie prosiłem. Dzięki wyjaśnieniu, które nastąpiło, żadne niezrozumienie odtąd istnieć pomiędzy nami nie może, co zadawalnia mnie w zupełności.
Tu, złożywszy ukłon głęboki, ów nędznik wyszedł z budoaru, udając się do salonu, gdzie oczekiwał bankier wraz z siotrą Maryą.
Zakonnica podniosła się natychmiast, śpiesząc do Anieli.
Pragnęła dowiedzieć się jaknajprędzej co zaszło i stanęła zdumiona na widok swojej kuzynki, pogrążonej w strasznej rozpaczy, żalnej łzami.
— Ach! jakżem nieszczęśliwą! — szeptało dziewczę, wspierając głowę na piersiach siostry Maryi. Śmierć jedynem teraz byłaby dla mnie zbawieniem!
Tu łkanie przerwało jej mowę.
Jednocześnie w salonie bankier zapytywał swego wspólnika:
— I cóż?
— Upór panny Anieli jest niesłychanym... Szczęściem, iż posiadam środki na jego zwalczenie.
— Jestżeś pewien pomyślnego ukończenia tej sprawy?
— Najzupełniej.
— Tem lepiej.
— Jutro zrana mam wiele interesów na mieście do załatwienia — rzekł Desvignes. — Nie przybędę do biura, jak około trzeciej.
— Pojutrze termin wypłaty La Fougèra... nie zapomnij o tem.
— Ja nigdy o niczem nie zapominam.
Tu rozeszli się.
Arnold, złamany znużeniem, pojechał na ulicę Tivoli gdzie udawszy się na spoczynek, zasnął snem ołowianym.
Nazajutrz, wczesnym porankiem, udał się własnym powozem do Botanicznego ogrodu, a wysiadłszy przy furtce tegoż, wychodzącej na ulicę Buffona, szedł bulwarem Szpitalnym aż do domu oznaczonego numerem 8-ym, gdzie dosięgnąwszy trzeciego piętra, zadzwonił do mieszkania Scotta i Trilbego, którzy, jak wiemy, ulokowali się tu pod nazwiskiem braci Perron.
Scott mu otworzył, wołając:
— Otóżeś przyszedł nareszcie!... Zaczęliśmy rozpaczać, od tak dawna nie widząc ciebie.
— Jestże coś nowego? — pytał były sekretarz z Kalkuty, zamknąwszy drzwi za sobą.
— Ma się rozumieć.
— Coś, co dotyczy Mistichta?
— Tak właśnie.
— Cóż się z nim dzieje?
— Od dwóch dni nie sprzedaje medalików na Montmartre, zdaje się, że zmienił rzemiosło.
— Należało zbadać przyczynę jego nieobecności.
— Powód ten odgaduję potrosze. Przed trzema dniami, stojąc na czatach przy ulicy de la Fontaine, naprzeciw domu, gdzie mieszka, widziałem zakonnicę, która przybyła tam, pytając się o niego.
Desvignes drgnął zaniepokojony.
— Zakonnicę? — powtórzył.
— Tak.
— Jak ona wyglądała?
— Piękna i młoda.
Wspólnik Verriera zmarszczył czoło.
— Cóż tam robiła ta zakonnica? — zapytał.
— Nie znalazłszy chłopca w mieszkaniu, pojechała szukać go na wzgórze, koło kaplicy, co dowodzi, że zna jego zwyczaje. Podrostka tam jednak nie było.
— A więc nie widziała się z nim?
— Tego dnia nie, lecz znów przybyła nazajutrz; i bezwątpienia musiała się z nim porozumieć, ponieważ czekał na swem stanowisku. Zakonnica weszła z nim do budynków, znajdujących się obok kaplicy, gdzie mieszczą się biura fabryki. Pozostawali tam blisko przez godzinę, poczem chłopiec odszedł i odtąd nie widziałem go wcale.
— Trzeba go było śledzić... iść za nim.
— Sądziłem, iż należało raczej śledzić tę zakonnicę — rzekł Scott. — Chciałem się dowiedzieć, gdzie ona mieszka.
— No... i dowiedziałeś się?
— W zupełności... Ha! ma ona widać pieniądze, ta świętoszka... Nie mieszka w żadnym klasztorze, ani szpitalu, lecz we wspaniałym pałacu na bulwarze Haussmana. pod numerem 54-ym.
— To ona! — szepnął Desvignes. — Byłem przekonany.
— Cóż ona, u czarta, mogła chcieć od Misticota? — zawołał.
— O! co do tego, nic nie wiem... Jest to dla mnie zagadką.
— Potrzeba śledzić tę zakonnicę, poznać jej działania, a przedewszystkiem przekonać się, czy ona widuje się z Misticotem. Jego również odnaleźć trzeba i na krok nie odstępować. Podzielcie się tą pracą. Jeden z was niechaj ją śledzi, a drugi chłopca. Jest dla mnie bardzo ważnem dowiedzenie, co zachodzi pomiędzy nimi.
— Dokonamy tego... i dobrze dokonamy.
Desvignes położył banknot na stole, przy którym siedział.
— Oto na kupno dla was przebrania, jakiego będziecie potrzebowali zapewne.
— Masz dla nas jakie inne jeszcze polecenia? — zapytał Scott.
— Obecnie nic więcej. Przyjdę za godzinę do restauracyi w Halles, pod Nóżką baranią. Zjemy tam razem śniadanie i zobaczę, czy mi co jeszcze polecić wam wypadnie.
Tu wspólnik Verrièra, wysiadłszy do powozu, pojechał na róg ulicy Ratuszowej, w zamiarze udania się do Agostiniego.
Włoch klasyfikował właśnie notatki dla swego nowego klienta, którego znał pod nazwiskiem Wiliama Scott.
Desvignes usiadł przy biurku.
— Wszystko gotowe? — zapytał.
— Tak.
— Radbym zobaczyć.
Agostini wydobył arkusz z leżęcej przed nim pliki papierów i wygłosił: „Hrabina de Nervey.“ Następnie czytał szczegóły rodzinne, znane już czytelnikom, jakich powtarzać nie będziemy, dodając w końcu: — Pani de Nervey jest dotknięta chorobą serca, które to cierpienie jest nieuleczalnem. Zgon jej przyśpieszyć może widok własnego dogasającego już prawie syna, pędzącego rozwiązłe życie, nie posiadającego najmniejszej synowskiej tkliwości, syna, który pamięta jedynie o matce wtedy, gdy potrzebuje od niej pieniędzy, a wyprawia jej sceny gwałtowne, jeśli mu odmawia udzielenia takowych.
— Piękna natura... nie ma co mówić! — zawołał Desvignes.
— Lada silniejsze wzruszenie może zabić hrabinę — czytał dalej Agostini. — Wystarczy jedno bardziej gwałtowne uniesienie gniewu, jakaś nieprzewidziana boleśna wiadomość, aby rozwinięta w niej choroba serca wtrąciła ją do grobu.
— Przejdźmy do owego syna.
— Znasz go pan... Sądziłem więc, iż niepotrzebnem byłoby kreślenie o nim bliższych szczegółów, spisałem jedynie listę jego wierzycieli.
— Zkąd pan otrzymałeś ich nazwiska? — pytał Desyignes.
— Melania Gauthier przyniosła mi je wczoraj.
— Ogólna cyfra długów?
— Trzysta pięćdziesiąt tysięcy franków, z których ów idyota dostał do rąk zaledwie około dwustu dwudziestu tysięcy.
— Trzeba wykupić te wierzytelności jaknajprędzej, bez stracenia chwili. Zostawię panu na to pieniądze. A teraz przejdźmy do innych.
Agostini czytał dalej:
— Melania Gauthier, dama z półświatka, gwiazda średniej marki, jak dziś nazywają. Mało inteligencyi, nic serca, kompletny upadek moralny. Pragnie zaślubić Jerzego de Nervey, sądząc go bliskim śmierci, a tem samem mając nadzieję zagarnięcia spadku po matce. W obecnej chwili zostaje ona w ścisłych stosunkach z niejakim Fryderykiem Bertin, swoim kuzynem, niby mechanikiem z powołania, próżniakiem jednak, włóczęgą w całem znaczeniu. Ów Fryderyk jest łotrem, zdolnym do wszystkiego... A teraz Emil Vandame — wygłosił Agostini.
— Zostawmy to... — przerwał Arnold; — wiem lepiej niż pan, co o nim sądzić.
Włoch czytał dalej krótkie sprawozdanie o praczce, wdowie Perrot, o Piotrze Béraud, gałganiarzu, kwiaciarce, Wiktorynie Béraud, o Pawle Béraud, urzędniku kredytowego biura lyońskiego, Joannie Desourdy, jego krewnej i kochance, o dyrektorze teatru Fantazyj, La Fougère, o wdowie Ferron, właścicielce składu warzywa, przedstawiając charaktery i sposób życia tych osób tak, jak je poznaliśmy.

XXXV.

Desvignes schował do kieszeni pęk notat skompletowanych. Zaopatrzony temi dowodami, udał się do restauracyi, w której mieli nań oczekiwać Scott z Trilbym, gdzie dał im nowe polecenia, jakie wkrótce poznamy.
Tegoż dnia siostra Marya, wyszedłszy bardzo rano z pałacu przy bulwarze Haussmana, udała się do kaplicy Sacré-Coeur, mając nadzieję zobaczenia się z Misticotem.
Podrostek znajdował się tam w swem zwykłem ubraniu i poszedł wraz z zakonnicą do biura, gdzie poprzednio mieli już z sobą rozmowę. Tu zdał jej sprawozdanie z wypadków, jakich naocznym był świadkiem.
Siostra Marya po części wiedziała już o wszystkiem, mimo to opowiadanie chłopca przeraziło ją niewypowiedzianie.
— Ów Arnold Desvignes ukazuje mi się jako wcielona potęga złego... — szepnęła. — Potrzeba bardziej niż kiedy odkryć jego przeszłość. Rozpocznij więc niezwłocznie swoje działanie, me dziecię, skoro tylko dostarczę ci objaśnień, niezbędnych do udania się w podróż, które to objaśnienia spodziewam się wkrótce otrzymać.
— Licz na mnie, siostro... — odparł podrostek; — zdemaskuję napewno tego nikczemnika. Sądzę wszelako, iż przedewszystkiem potrzeba mi zmienić mieszkanie.
— Dlaczego?
— Za zbyt dobrze znają mnie wszyscy w tym okręgu... Moje przebrania zwróciłyby uwagę... Obrotne języki kumoszek mówićby o tem zaczęły... Natworzonoby mnóstwo przypuszczeń różnego rodzaju... Powiedzianoby, że należę do policyi, i tak po nitce do kłębka odkryto wreszcie, że dla ciebie, siostro, pracuję. Wystarczy tu jeden wyraz, dosłyszany przez tak zwanego Arnolda Desvignes, by wniwecz obrócić nasze plany. Wszak dobrze pojmujesz to, siostro? Ztąd to powziąłem przekonanie, iż dla naszej sprawy koniecznem jest, abym conajrychlej opuścił dotychczasowy zakątek.
— Masz słuszność... lecz gdzie się udasz?
— Nic jeszcze nie wiem... Łatwo mi jednak będzie wynaleźć jakie mieszkanie.
— Umieść się bliżej bulwaru Haussmana; zamieszkaj w jakim przyzwoitym domu, gdziebym mogła widywać się z tobą w razie potrzeby. Nie oszczędzaj pieniędzy... miej na uwadze wszelkie potrzebne środki ostrożności i niech Bóg, czuwający nad dobrymi ludźmi, otacza cię swą świętą opieką. Do widzenia, moje dziecię...
— Żegnam cię, siostro.
Po rozejściu się z zakonnicą Misticot poszedł za wyszukaniem sobie mieszkania i po kilku godzinach znalazł pokoik na czwartem piętrze w nader przyzwoitym domu przy ulicy Flechier, w pobliżu kościoła Nôtre-Dame de Lorette. Jednocześnie kupił sobie kilka skromnych sprzętów, urządziwszy się tak, by mógł się przenieść nazajutrz, poczem udał się na ulicę de la Fontaine.
Tu powiadomił odźwiernę, iż wyjeżdża na prowincyę, zapłacił za miesiąc bieżący, poczem sprowadziwszy handlarza, sprzedał mu wszystko, co się znajdowało w mieszkaniu.
Sprowadziwszy fiakra, wsiadł weń z małym tłumoczkiem, zawierającym jego ubranie, uścisnął rękę matki Patapon i rzekł do woźnicy:
— Jedź tam, gdzie ci wskazałem.
Naprzód albowiem wymienił ulicę i numer domu, do którego miał jechać.
Powóz ruszył z miejsca.
Jednocześnie wszelako drugi fiakr, oczekujący o kilkanaście kroków od mieszkania Misticota, wyruszył również, śledząc w pewnej odległości pierwszy wehikuł.
W powozie tym siedział mężczyzna, z twarzą przewiązaną czarną chustką jedwabną, jaka zakrywała mu oko i część policzka.
Pod tą opaską sam dyabeł nie poznałby Trilbego, który wykonywał dane sobie polecenie przez Arnolda Desvignes.
Gdy na ulicy Flechier zatrzymał się fiakr Misticota powóz z Trilbym także przystanął i Irlandczyk zeń wysiadł.
Za pierwszym rzutem oka dostrzegł on chłopca z zawiniątkiem w ręku, wchodzącego w korytarz domu, po za którym dwaj ludzie, rozmówiwszy się z nim, wnosili meble do tegoż samego korytarza.
— Ha! ha! — wymruknął były klown cyrkowy — otóż widocznie on się urządza nanowo i będzie tu mieszkał. Miałżeby spostrzedz, że go śledzą? Wszystko to jest nader zagadkowem... Tu to prawdopodobnie będą miały miejsce jego spotykania się z tą pobożnisią... Będzie to dla nich wygodniej, niźli wdrapywać się na szczyt Montmartre.
Podczas gdy to mówił Trilby, spojrzawszy na bramę domu, spostrzegł na niej tabliczkę z napisem: „Mieszkanie do wynajęcia.“
Ufny w swoje przebranie, któreby go nie zdradziło nawet wobec Misticota, wszedł w korytarz, zapytując odźwiernej:
— Gdzie tu mieszkanie do wynajęcia?
— Na czwatem piętrze.
— Na czwartem?
— Tak... ładne małe mieszkanko, sąsiadujące z tem, do którego się ten młody człowiek wprowadza. Kiedyś oba te lokale tworzyły jeden apartament.
Posłyszawszy to, Trilby omal nie krzyknął z radości.
— Można je zobaczyć? — zapytał.
— Można... Służę natychmiast.
I wyjąwszy klucze z szufladki, odźwierna poprowadziła przybyłego na czwarte piętro.
Misticot znajdował się na trzecim przedziale schodów, dopomagając ludziom wnosić meble.
Trilby przeszedł tuż koło niego i podrostek ani poznał w nim komika z cyrku Fernando.
Było tak w rzeczy samej, jak powiedziała odźwierna; dwa te mieszkania tworzyły kiedyś jedną całość, obecnie gospodarz rozdzielił je dla ułatwienia wynajmu.
— Nowe tu dano, jak widzę, przepierzenie... — rzekł Trilby, wskazując na deski przegrodzenia, na których obicie miało inną barwę od naklejonej reszty pokoju, wilgotne jeszcze, jak widzę.
— To wyschnie wkrótce — odpowiedziała kobieta. — Okna wychodzą na ulicę... Widać przez nie całą fasadę kościoła, masz pan do tego i balkon.
Tu, otworzywszy drzwi oszklone, weszła na ganek, gdzie i Trilby wszedł za nią.
Przepierzenie z desek dzieliło również ten balkon na dwie połowy.
— Ale nie założono jeszcze kraty, dzielącej te oba balkony... — zauważył Trilby.
— Krata już zamówiona u ślusarza... Wkrótce ją przyniosą i ustawią. Podoba się panu to mieszkanie?
— Podoba mi się... Jakaż jego cena?
— Osiemset franków rocznie.
— Wynajmę je.
— Lecz panu wiadomo zapewne, że za cały kwartał z góry zapłacić potrzeba?
— Wiem o tem... i zapłacę, skoro na dół zejdziemy.
W kilka minut później Trilby wychodził z domu, otrzymawszy pokwitowanie od właściciela tegoż, pana David, na wynajęcie i zapłacenie mieszkania.
— Udało mi się... cios prawdziwie mistrzowski! — wyszepnął, wsiadając do fiakra i wracając tymże na bulwar szpitala. — Będę słyszał i wiedział wszystko, co ów podrostek mówić i czynić będzie w swem „pudle“, a gdyby stawał się dla nas nazbyt niebezpiecznym, łatwo się z nim załatwimy! Desvignes zadowolonym z nas będzie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zbytecznem byłoby twierdzić i mówić czytelnikom, iż Vandame po swoim powrocie z za rogatek belgijskich, tonął w czarnych myślach i rozpaczy.
Skutkiem nadspodziewanego, a nie mające rozwiązania pojedynku, porucznik artyleryi powziął stanowcze postanowienie. Jego życie było obecnie w ręku jego wroga, jego rywala, który w każdej chwili mógł go odeń zażądać. Przebywanie w Paryżu wpośród podobnych okoliczności stało się dlań niemożebnem.
Jakaż mu zresztą pozostawała nadzieja?
Oczekiwać na dojście do pełnoletności Anieli i zaślubić ją mimo wszelkich przeszkód i zapór?
Ależ o tem nateraz myśleć niepodobna było, ponieważ napewno w dniu zaślubin Desvigues, korzystając ze swego prawa, stanąłby przed nim, wołając:
— Twe życie do mnie należy... Odbieram ci je.
I roztrzaskałby mu czaszkę, bez skrupułu.
Rozmyślając przez całe godziny dnia nieskończenie długiego, studyując z różnych stron sytuacyę, przekonał się Vandame, że pozostawały mu tylko dwie alternatywy: zabić się... lub się dać zabić.
W ciągu czterdziestu ośmiu godzin młody ów człowiek postarzał o lat kilka. Przytłaczająca go boleść moralna wycisnęła swe piętno na jego obliczu. Spochmurniał; spojrzenie jego świeciło blaskiem ponurym.
Za powrotem do Vincennes, jego służbowy żołnierz oznajmił mu o bytności siostry Maryi.
Wiadomość o tej wizycie rozdrażniła krwawiącą ranę w sercu porucznika, ponieważ z jego miłości dla Anieli, miłości głębokiej, niezmiennej, fatalność uczyniła miłość bez nadziei.
W chwili obecnej widzimy go wychodzącym z mieszkania w galowym uniformie, idącego ku stacyi Winceńskiej drogi żelaznej.

Kupiwszy bilet do Paryża, w godzinę później przedstawiał się ministrowi wojny. Miał w tem otoczeniu przyjaciół, a razem i potężnego protektora w osobie starego generała, niegdyś towarzysza broni swego ojca, pełniącego teraz obowiązki dyrektora archiwum w Ministeryum wojny.

XXXVI.

Generał ten przeniósł na syna gorącą życzliwość, jaką chował niegdyś dla ojca, zabitego przy jego boku na polu bitwy.
Emil Vandame, jak wiemy, zasługiwał w zupełności na to przywiązanie. Przybywszy tu, zwrócił się do części ministeryum, w której znajdowało się »biuro jego protektora, i oddał swój bilet wizytowy.
Woźny, będący na służbie, otrzymał rozkaz wprowadzenia przybyłego.
Generał siedział przy wielkiem biurku, przeładowanem papierami i zwojami akt. Ubranym był czarno, po cywilnemu, z małym znaczkiem przy butonierce.
Gęsty włos siwy, krótko przycięty, pokrywał jego marsową głowę. Długie wąsy w górę wzniesione i również białe jak śnieg faworyty, otaczały mocno ogorzałe jego policzki, na jednym z których znajdująca się blizna głęboka dzieliła go na dwoje, wyciskając piętno odwagi i męztwa na tej pięknej postaci starego żołnierza.
Podniósł się z uśmiechem na ustach i, kulejąc, postąpił kilka kroków na spotkanie wchodzącego, otrzymał bowiem kontuzyę w kolano w pamiętnej wojnie 1870 roku pod Coulmiers.
— Ha! witaj, rekrucie... — zawołał żartobliwie, podając rękę Vandamowi. Przychodzisz nareszcie, i cóż mi powiesz?
Generał miał zwyczaj nazywania rekrutami wszystkich tych młodych wojskowych, dla których uczuwał życzliwość wyjątkową. Ten jego zwyczaj powszechnie był znanym.
Vandame z gorącą życzliwością uścisnął dłoń sobie podaną.
— Zjesz ze mną śniadanie? — pytał dyrektor archiwum.
— Nie... mój generale.
— Dla czego odmawiasz?
Tu spojrzawszy na stojącego przed sobą porucznika, dostrzegł głęboki smutek na jego twarzy.
— Ach! do pioruna... co tobie? — zawołał. Masz minę jakoby żywcem pogrzebanego. Cóż tam znów zaszło takiego? Nie zaprzeczaj daremnie... Wywracasz się pranie... zaledwie jesteś w stanie utrzymać się na nogach... Siadajże, siadaj i mów, o co chodzi? Chcesz może skargę zanieść na kogo?...
— Nie, mój generale.
— Cóż więc takiego.
— Nudzę się w Paryżu.
Generał rzucił się na swym szerokim fotelu, przykładając rękę do krawata, jak gdyby ogrom tego, co posłyszał na raz, powstrzymał mu oddech.
— A! do kroć piorunów!... — zawołał — co ja słyszę? Ty nudzisz się... ty... który pracujesz od nocy do rana... ty? zajmujący się wynalazkami? Nie przyjmuję takiego wyjaśnienia! Mów prawdę... wytłómacz mi się jasno... kategorycznie... Kto cię pokrzywdził... wyrządził ci jaką niesprawiedliwość?
— Nikt, generale... Chlubić się mogę i cieszyć względami moich dowódców... Wyznałem prawdę... mimo, że ona nie do uwierzenia być ci się wydaje. Pobyt w Paryżu nieznośnym jest dla mnie i właśnie przychodzę prosić o zaradzenie złemu.
— Cóż więc chcesz... czego żądasz? Mów... wszystko, co można, uczynię dla ciebie.
— Obecnie, jak mi wiadomo, wybierają pewną liczbę oficerów dla wzmocnienia armii na Wschodzie — rzekł Vandame.
Udaję się przeto pod pańską wysoką protekcyę z prośbą, bym został pomieszczonym na tej liście i proszę o wysłanie mnie tam jak najprędzej.
Generał zadumał głęboko przez kilka minut, w czasie czego zatopił przenikliwe spojrzenie w oczach oficera.
— Do pioruna! — zawołał nagle, uderzając pięścią W biurko — czyś ty oszalał?
— Zapewniam cię, generale, o zupełnej przytomności mego umysłu.
— Ależ bo to czyste szaleństwo chcieć odjeżdżać w chwili, gdzie komitet, mając dla ciebie wysokie poważanie, pokłada wielkie nadzieje w twoich odkryciach co do ulepszenia broni, jakie dokonałeś i możesz na przyszłość dokonać. Na seryo chcesz więc wyjechać?
— Do tego stopnia na seryo, że jeżeli nie otrzymam tego, czego żądam, podam się do uwolnienia.
— Uwolnienia? — powtórzył stary żołnierz, uderzając powtórnie w stół ręką, co ty znów bredzisz... uwolnienia!?
— Tak... ponieważ otrzymawszy takowe, będę mógł jechać jako wolontaryusz i to uczynię.
— Lecz musisz mieć jakiś powód, który cię znagla do podobnie szalonego czynu?
— Tak... powód nader ważny... mój generale.
— Czy nie chodzi tu czasem o jakąś głupią miłosną awanturę? do milion kroć sto tysięcy!... To sprawa jakiejś kobiety... jasno to widzę!
— Chodzi jedynie o to, abym nie cierpiał, mając przed oczyma szczęście na zawsze stracone.
— Raz jeszcze powtarzam, jesteś szalonym, rekrucie!... szalonym!
— O! jakże chciałbym nim być! — rzekł Vandame z przytłumionym westchnieniem — o ileż mniej bym cierpiał! I dwie łzy spłynęły na jego blade policzki.
Generał dojrzał te łzy młodzieńca.
— Otóż i szczegół, jaki zmienia rzecz całą... — zawołał z wzruszeniem. Ty płaczesz, mój chłopcze... — dodał, biorąc za rękę porucznika. Sprawa więc jest ważną... przygnębiającą cię ciężko?
— Niewysłowienie jest ciężką dla mnie, generale... Katusza, jaką mi nałożono, przechodzi me siły, mimo, żem sądził się być zdolnym do zwalczenia wszelkich przeciwności!...
— I nie masz na to środków ulżenia?
— Jeden tylko... — wyjechać.
— Lecz któraż z tych dyabelskich kobiet w ten sposób cię opętała?
— Och! jest to najlepsza, najczystsza, najtkliwsza, najdoskonalsza istota!
— Gadaj zdrów! — zawołał gwałtownie generał. Ta uwielbiana i tyle doskonała w twych oczach istota jest demonem złego, ponieważ wywołała łzy u żołnierza.
— Nie ona to jest ich przyczyną... Jest ona równie jak ja nieszczęśliwą... kocha mnie tyle, o ile jest przezemnie kochaną.
— A zatem to jej rodzice wywołują wasze strapienia... stawiają zapory pomiędzy wami?
— Stawia je fatalność... — wyszepnął Vandame.
— Co mi tam bajesz!... — zawołał stary wojak. Janie znam fatalności... nie wierzę w żadną fatalność! Jest to wyraz wylęgły w mózgach autorów. Otrzymuje się to, co się sprowadziło i rzecz skończona. A skoro boleść przyciśnie, składa się wszystko na jakąś fatalność.
Tu rozirytowany generał zaczął chodzić po gabinecie, rzucając urywane zdania, jakie świadczyły o wewnętrznem jego wzburzeniu, poczem zatrzymał się nagle przed porucznikiem.
— Do milion dyabłówl — zawołał, uderzając nogą w podłogę, czyż wiecznie te szatanice kobiety będą przyczyną naszych nieszczęść? Masz słuszność, rekrucie, jak widzę... Skoro ów psotnik hultajski, ta miłość wkradnie się nam w głąb serca i rozkorzeni się tam, jak oto w twojem, należy ją ztamtąd starać się wyrwać jak zły chwast wszelkiemi możliwemi sposobami. Sądzisz, że zapomnienie cię uzdrowi... i dla zyskania owego zapomnienia chcesz się wydalić... Logiczne to w rzeczy samej... W każdym razie będzie to dla ciebie z awansem, ponieważ wybierają pomiędzy najbardziej zasłużonemi. Wysyłamy na Wschód wyborowych oficerów, kwiat naszej armii, dla wzmocnienia sił wojsk naszych w Tonkinie... dla utrzymania tej głupiej wojny, rozpoczętej bez powodów, bez celu, a którą jednak prowadzić trzeba dalej, ponieważ sztandar Francyi jest w to zawikłanym. Pojedziesz zatem rekrucie...
— Przyrzekasz mi to generale? — zawołał Vandame z blaskiem radości w smutnem dotąd spojrzeniu.
— Przyrzekam... ponieważ tu chodzi o twe uleczenie. Przykrość mi to sprawia niezmierną... lecz ustępuję w tym razie. Pozostań u mnie... Zjemy razem śniadanie. Następnie zobaczę się z moim kolegą, któremu powierzono prawo czynienia wyboru między oficerami. Wyjazd twój nastąpićby musiał w ciągu pięciu dni. Nie opuścisz mnie, dopóki nie otrzymasz zapewnienia, iż jesteś zapisanym na liście powołanych... To rzecz wiadoma. A teraz, mój chłopcze, proszę, zrzuć z siebie tę fizyonomię nieboszczyka... Spójrz na mnie jasno, pogodnie i pójdźmy na kieliszek absyntu przed śniadaniem. Naganny to zwyczaj, wiem o tem; lecz co chcesz? my, starzy Afrykanie, nie możemy się zeń poprawić.
Tu, usiłując ukryć wzruszenie i łzy, nabiegające mu do oczu na wspomnienie tego, co cierpiał syn jego przyjaciela, stary wojak, wziąwszy swą laskę i rękawiczki, wyszedł z Vandamem do restauracyi, znajdującej się w pobliżu ministeryum wojny.
— Zaczekasz tu na mnie... — rzekł po ukończonem śniadaniu. — Proszę cię o godzinę cierpliwości.
I wyszedł.
Zanim godzina upłynęła, ukazał się nanowo, wołając:
— Skończone. Jutro odbierasz nakaz wyjazdu.
— Och... dzięki ci... dzięki, jenerale! — wołał porucznik z uczuciem. — Słusznie liczyłem na twą dla siebie życzliwość...
— Wkładam na ciebie jednak pewien warunek, który spełnić musisz — mówił stary żołnierz. — Nie pozwalam ci wystawiać lekkomyślnie głowy na kule pod pozorem zyskania zapomnienia o nieszczęśliwej miłości. Nie jest to dzielność, ani odwaga, ale idyotyzm! Pamiętaj, że ja chcę cię tu widzieć powracającego ze stopniem kapitana i krzyżem legii na piersiach. Gdybyś miał tam poledz, niewybaczyłbym sobie nigdy, żem ustąpił twojemu żądaniu. Dość czynisz szaleństwa, odjeżdżając... I ja miałbym jeszcze być przyczyną twej śmierci... do kroć piorunów?... Piękna dla mnie rola... nie ma co mówić! Coby o tem sądził twój ojciec, patrzący na to tam, z wysoka? Rozkazują ci żyć!... słyszałeś? Daj mi słowo, że będziesz postępował, jak dobry żołnierz, lecz nie szukając śmierci umyślnie. No, jakże... przyrzekasz mi to uczynić?
Za całą odpowiedź Vandame uścisnął rękę jenerała.
— Przyjdziesz tu jeszcze do mnie przed wjazdem?
— Przyjdę.
— Pamiętaj! A teraz, żegnam cię... wracam do mojej pracy. No! dalej, rekrucie... uściskajże mnie!
Vandame rzucił się w otwarte ramiona dzielnego żołnierza, który go przytulił do swych piersi z ojcowską tkliwością, poczem oba rozeszli się.
Porucznik wrócił do Vincennes, nie mówiąc nic nikomu o tem, co uczynił.

XXXVII.

W teatrze Fantazyj prowadzono bezustannie próby z nowej sztuki, na którą liczył La Fougère, że mu zasili jego upadające przedsiębiorstwo. Wobec tego ów ryzykowny dyrektor naciskał o pośpiech maszynistów i dekoratorów, każdodziennie wprowadzając jakieś nowe ulepszenia, a tym sposobem pomnażając wydatki, obiecując każdemu zapłatę, a nie uiszczając takowej.
— Pomiędzy Leoną a dyrektorem, którego, jak wiemy, była kochanką, został zawartym akt prawny, mocą którego owa przyszła gwiazda sceniczna, pożyczyła mu sumę sto pięćdziesiąt tysięcy franków, spłacaną częściowo z wieczornych przedstawień.
Ów układ nadawał Leonie władzę, której nadużywała. Jej wymagania nie miały już teraz granic, traktowała z dumą swe towarzyszki, burczała reżysera, posługaczów, słowem wszystkich, aż do suflera. Cierpiano niesłychaną tyranię tej kobiety. Szmer oburzenia wrzał głucho w kulisach dyrekcyi. Oczekiwano niecierpliwie końca miesiąca. Nikt nie wiedział, że Verrière uwikłał w sidła Leonę wraz z La Fougèrem i mówiono sobie:
— Jeżeli nie wypłacą nam pensyj w pierwszym dniu nowego miesiąca, co robić natenczas?
Niektórzy artyści zażądali zaliczek od kasyera, której im tenże odmówił dla wiadomej jasno przyczyny.
Ci, którzy czekać nie mogli, udali się z żądaniem do dyrektora, który jedno wszystkim powtarzał:
— Z końcem miesiąca... z końcem miesiąca, moi przyjaciele. Na teraz myślmy o sztuce jedynie... To nasz majątek.. Czekajcie!
La Fougère, nie odbierając żadnej wiadomości od swoich dwóch głównych wierzycieli, Verrièra i jego wspólnika uspokoił się potrosze.
— Rozmyślili się, iż lepiej czekać, niż wszystko stracić... — mówił sobie.
W ostatnim dniu miesiąca, zrana, Leona, jak to było umówionem ze wspólnikiem Verrièra, przybyła do biura na ulicę Le Pelletier i została wprowadzoną do gabinetu dyrektora.
Desvignes sam się tam znajdował. Przyjął aktorkę nader uprzejmie.
— Nie opóźniłaś się pani... — rzekł do niej z uśmiechem.
— Stosuję się ściśle do oznaczonej mi daty! Mój kapitał, sądzę, jest przygotowanym.
— W zupełności... Racz pani chwilę zaczekać... Pójdę do kasy.
Tu wyszedłszy, uchylił drzwi biura i skinął na inkasenta, którego obowiązkiem było ściąganie należności od wierzycieli.
Gdy tenże przybył ku niemu, Desvignes szepnął mu zcicha te słowa:
— Osoba, o której ci mówiłem, jest tam... Oto weksel. Idź poszukać fiakra i czekaj przy bramie, skoro ona wyjdzie, jedz za nią. Trzeba, ażebyś przybył do teatru wraz z nią równocześnie.
— Dobrze, panie.
— Nie zapomnij żadnego szczegółu z wydanych przezemnie poleceń, wykonaj ściśle wszystko, co cl powiedziałem.
— Będę się starał wywiązać jaknajlepiej.
Desvignes, wyjąwszy z kasy sto osiemdziesiąt jeden tysięcy franków, wszedł do gabinetu.
— Oto rachunek pani... — rzekł, kładąc przed Leoną arkusz pokryty cyframi. — Racz go pani sprawdzić.
— Sto osiemdziesiąt jeden tysięcy franków i siedemdziesiąt jeden centymów... Tak... w zupełności — odpowiedziała.
— Zechciej więc pani odebrać sto osiemdziesiąt jeden tysięcy franków w biletach bankowych, jedną sztukę pięćdziesiąt centymów i dwie po dziesięć. Proszę, obrachuj pani, poczem raczysz podpisać pokwitowanie, jakie przygotowałem.
Leona, przerachowawszy banknoty, schowała je do małej ręcznej torebki, podpisała pokwitowanie, a pożegnawszy Arnolda, zwróciła się ku drzwiom.
— Jakże próby... idą dobrze? — zapytał.
— Doskonale.
— Kiedyż zamyślacie grać nową sztukę?
— Za kilka dni.
— Jesteś pani zadowoloną ze swojej roli?
— Nadzwyczajnie! Otrzymam niewątpliwie wielkie powodzenie, tak jak i sztuka zarówno.
— Tem lepiej! Miej my nadzieję, iż pan La Fougère zbierze wiele pieniędzy.
— Nadzieja ta urzeczywistni się napewno!
Desvignes, odprowadziwszy młodą kobietę z całą uprzejmością do drzwi gabinetu, wrócił po jej odejściu, zacierając ręce i śmiejąc się owym strasznym milczącym śmiechem amerykańskiego rozbójnika.
Leona, wyszedłszy z biura, wsiadła do oczekującego na nią powozu, wracając do teatru, a tuż po za nią jechał fiakr drugi, w którym znajdował się inkasent bankowy, upoważniony do ściągania należytości.
La Fougère tymczasem w najwyższem zdenerwowaniu chodził po swoim dyrektorskim gabinecie, oczekując niecierpliwie powrotu aktorki.
Kasyer teatralny przychodził już pokilkakrotnie powiadamiać go, że poprzychodzono z kupieckiemi rachunkami.
— Niech czekają! — zawołał La Fougère — powiedz pan, żem pojechał do banku po odbiór kapitałów.
I prowadząc dalej swoją przechadzkę, coraz bardziej zirytowany i niespokojny, powtarzał:
— Gdyby nieszczęściem w ostatniej chwili wyniknęło coś nieprzewidzianego między Verrièrem a Leoną... gdyby nie odebrała pieniędzy... jakież zamięszanie, upadek, ruina!
Posłyszawszy nareszcie szmer kroków w korytarzu, pobiegł do drzwi i odetchnął swobodnie, ujrzawszy rozpromienioną Leonę.
— I cóż? — zapytał.
— Mam dla ciebie pieniądze.
— Widziałaś się z Verrièrem?
— Nie, widziałam się tylko z jego wspólnikiem, który mnie przyjął nader uprzejmie i nic nie wspomniał o twoim długu, zkąd wnoszę, iż rozmyśliwszy się rozumnie, czekać postanowili.
— Dajże mi prędko te pieniądze, oczekują wierzy ciele, których corychlej pozbyć się trzeba.
— Masz tu sto pięćdziesjąt tysięcy franków, tak jakieśmy się umówili — rzekła Leona, wykładając na stół z woreczka banknoty.
Jednocześnie zapukał ktoś do drzwi.
La Fougère, nakrywszy spiesznie dziennikiem bilety bankowe, zawołał:
— Można wejść!
W progu ukazał się kasjer teatralny.
— Cóż tam znowu? — zapytał dyrektor.
— Odbiorca przyszedł po należność.
— Po jaką należność... od kogo? do kroć tysięcy dyabłów?
— Z wekslem na sto pięćdziesiąt tysięcy flanków od Juliusza Verrière.
— Ach! łotr... nikczemnik... ależ to podłość w najwyższem stopniu! — i zawołał La Fougère, uderzając gwałtownie w stół ręką. — Verrière miał czekać... tak ułożyliśmy się pomiędzy sobą. Nie płać pan nic... ani grosza!
— Lecz ten inkasent je# to gbur... prostak... Powiedział, iż jeśli natychmiast nie otrzyma pieniędzy, sprowadzi komornika, zrobi zajęcie.
— Każ mu pan tu przyjść... Sam się z nim rozmówię.
Kasyer wyszedł.
— Czy ty pojmujesz podłość tego rozbójnika, Verrièra? — wołał La Fougère, zwracając się do Leony. — Uczynił to, aby pochwycić pieniądze, jakie ci wypłacił... Wie jednak dobrze, że ja ich tak potrzebuję i że jeżeli mu je oddam, nic mi dla innych nie pozostanie. Jak myślisz... co począć w takiem położeniu?
— Myślę, że trzeba zapłacić — odpowiedziała aktorka. — Wszak zresztą na spłacenie długów pożyczam ci tę sumę. Z tem, co pozostanie, może będziesz mógł dokonać wystawienia tej sztuki?
— Nigdy... nigdy w świecie! Och! ten łotr Verrière... on moim krewnym? Ten zdrajca... nędznik... ten Judasz!
Odbiorca ukazał się we drzwiach, wprowadzony przez kasyera; po za nimi ukazała się blada postać szefa klaki.
Nie zważając na jego obecność, La Fougère podszedł do inkasenta domu Verrière i Wspólna.
— Jakto, mój kochany? — zapytał — przychodzisz po odebranie stu pięćdziesięciu tysięcy franków?
— Tak, panie... termin z dniem wczorajszym upłynął.
— A zatem wraz z twoim upłynionym terminem odnieś tę odpowiedź panu Verrière, że kto odważa się na podobną jak on nikczemność, by zgubić swego krewnego i pozostawić go o torbie i kiju, taki człowiek jest łotrem ostatniego rodzaju... Słyszysz mnie... Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem... lecz wiem, co mi czynić wypada... Otrzymałem rozkazy w tym względzie... Idę do komornika...
— Idź i do samego dyabła... jeżeli ci się podoba!
Szef klaki zbliżył się do dyrektora, szepcąc mu zcicha:
— Wierzaj mi pan... zapłać! bo jeśli nie zapłacisz, Verrière jutro ogłosi cię bankrutem... On mnie już o tem uprzedził.
La Fougère poskoczył ku drzwiom, przywołując inkasenta.
— Co pan chcesz? — zapytał tenże, wracając z nachmurzonem obliczem.
— Daj weksel... płacę?... lecz twój pryncypał jest żydem... wyzyskiwaczem! Pijak... oszust i współka! Nie zapomnij mu tego powtórzyć!
Leona odliczyła sto pięćdziesiąt tysięcy franków, które inkasent zabrał i wyszedł, nie ukłoniwszy się wcale.
Wierzyciele, oczekujący w korytarzu, zatrzymali go, pytając jednogłośnie:
— Zapłacił panu?
— Zapłacił... ma pieniądze... krzyczcie... nalegajcie... a odbierzecie swoje. Widzę, że jest oszustem ten panicz... Nie ufajcie mu!
Mówiąc to, odbiorca stosował się do danych sobie poleceń przez Arnolda.
W gabinecie La Fougèra wzburzenie nie ustawało.
— Uspokój się pan... więcej zimnej krwi... — mówił kierownik klaki teatralnej! — Ukończmy nasz mały interes.
— Jaki interes?
— Jak to... u czarta? Wszak pan mi jesteś dłużnym sześćdziesiąt tysięcy franków, jakie ci pożyczyłem przed pięcioma miesiącami. Wydałeś mi na to rewers, którego termin dziś właśnie upływa.
— Do tysiąca piorunów! — zahuczał La Fougère — czy i ty mnie również chcesz zabić?
— Tylko bez brutalstw, mój dyrektorze... nigdy ich nie znosiłem... a tem więcej obecnie znosić nie będę!

XXXVIII.

— Ależ... — zaczął La Fougère, usiłując zapanować nad sobą i odzyskać cokolwiek spokoju — było ułożone pomiędzy nami, że spłacać ci miałem tę sumę ustępstwami na biletach teatralnych; wszak dobrze o tem pamiętasz zapewne?
— Być może... — odrzekł przywódca klaki — przyznaję, że kiedyś mogła być o tem mowa, na piśmie jednak tego nie ma, a gdy stoisz nad brzegiem upadłości, ja żądam oddania mi mej sumy.
— Masz poręczenie Verrièra... Udaj się do niego... Niechaj zapłaci... Ja nie mam czem płacić... nie mam pieniędzy!
— Czy myślisz, że ja temu uwierzę... ja? stary... znający się tak dobrze na ludzkich wybiegach?.. Nie! mój kochany... Wiem, że odebrałeś dziś rano sto osiemdziesiąt jeden tysięcy franków.
— Co pan mówisz?... co... co? — zawołała nagle Leona. — To ja odebrałam te pieniądze, a nie La Fougère. Te pieniądze są moją wyłączną własnością... mogę niemi rozporządzać, jak mi się podoba; a otóż nie chcę, ażeby przeszły w ręce takiego starego nicponia, jakim pan jesteś... W ręce oszusta, który cofa dane słowo honoru!
Przywódca klaki zbladł pod rzuconą sobie obelgą.
— Zapłacisz, czy nie zapłacisz? — krzyknął rozdrażniony, przyskakując do La Fougèra.
— Nie... nie... nie! po sto razy nie!... dopóki nie wystawię nowej sztuki... Później ci zapłacę.
— A ja ci mówię, że potrzebuję natychmiast moich pieniędzy! Nie chcesz mi ich oddać... mniejsza z tem... Verrière poręczył, niechaj zapłaci, a ciebie poszukuje. Idę wprost do niego... ale bądź pewnym, iż od dziś będziesz zapisanym na listę upadłych!
Tu trzasnąwszy drzwiami, wyszedł z gabinetu.
— Hołysz... żebrak!... — wołała z rozdrażnieniem Leona.
La Fougère chwycił się za głowę, biegając po pokoju.
— On ma słuszność... — wyjąknął. — Verrière przyprawi mnie o bankructwo. Lepiej mu było zapłacić.
— Lecz czem?
— Pozostało ci jeszcze trzydzieści tysięcy franków...
— Sądzisz więc, ja wszystko ci oddam? To bardzo się mylisz! Zapłaciłam już za ciebie sto pięćdziesiąt tysięcy... Tę pozostałą resztę zachowuję sobie... bo tamtych jestem pewną, że nigdy nie zobaczę.
Tu zamknęła torebkę.
— Jestem zgubiony! — zawołał La Fougère.
Hałas podniesionych głosów dobiegł do wnętrza gabinetu.
We drzwiach ukazał się kasyer.
— Panie dyrektorze... — rzekł — osoby, czekające w korytarzu, niecierpliwią się.
— Ile posiadasz pan w kasie na wypłaty?
— Dwadzieścia dwa tysiące franków.
— Nie licząc w to pensyj artystów?
— Nie, panie.
— Masz pan tu dla nich dziesięć tysięcy franków, rozdaj im zaliczenia.
Kasyer wziął podane sobie pieniądze.
— Lecz dekorator chciał tu wejść... — rzecze. — Czeka tam, w korytarzu.
— Czegóż on chce?
— Pieniędzy.
— Niech wejdzie.
Po wyjściu kasyera ukazał się dekorator.
— Przychodzę — rzekł — upomnieć się o spełnienie pańskiej obietnicy. Dostarczyłem już pięć dekoracyj do nowej sztuki i nie dostarczę więcej, dopóki mi pan za te nie zapłacisz. Należy mi się osiem tysięcy franków.
— Dam ci obecnie cztery tysiące, a resztę uregulujemy piętnastego, w dniu przedstawienia nowej sztuki.
— Nie mogę czekać... i ja mam również termina wypłat — zawołał dekorator. — Moi robotnicy, handlarze płócien i farb nie kredytują mi wcale. Jam dotrzymał mojego zobowiązania, dostarczyłem dekoracye, pan więc zarówno dotrzymaj swego.
— Dam ci zresztą sześć tysięcy franków na tę należność ośmiu tysięcy...
— Żądam odrazu wszystkiego, albo zawieszam robotę.
— Nie masz się pan czego obawiać... — zagadnęła Leona; — weź sześć tysięcy franków, które ci daje dyrektor. Ja gram w tej sztuce... cały Paryż na nią przybiegnie.
— Nie z panią mam interes... — odparł szorstko dekorator — proszę się nie mięszać w tę sprawę.
La Fougère przechadzał się szybko po gabinecie. Widział wokoło siebie zmowę wierzycieli, utworzoną przez Verriera i jego wspólnika, Arnolda Desvignes, czuł, iż grunt usuwa mu się pod stopami, a jednak wierzył w tę nową sztukę, jak w ostatnią deskę zbawienia; warzył w nią z tą ślepą ufnością, która jest charakterystyczną cechą upadających przedsiębiorców teatralnych.
Nagle, jak gdyby po wziąwszy ostateczne postanowienie, otworzył w biurku szufladę, do której schował pozostałą resztę banknotów, dawniej dostarczonych przez Leonę, a dobywszy z niej osiem tysiącofrankowych biletów, podał je dekoratorowi mówiąc:
— Napisz pan pokwitowanie.
— Już je przyniosłem... Oto jest.
Nastąpiła wymiana pieniędzy i kwitu, poczem dekorator wyszedł.
Jednocześnie we drzwiach ukazał się kasyer.
— Cóż tam znowu? — zawołał La Fougère.
— Przyszedł właściciel sklepu z jedwabnemi materyami.
— Przyniósł co dla mnie? — pytała żywo Leona.
— Nie, on przyniósł tylko spis dostarczonych dotąd towarów i chce odebrać zapłatę przed dostarczeniem nowych.
La Fougère upadł na fotel, ukrywszy twarz w dłoniach.
— Boże!... mój Boże!... — jąkał z rozpaczą.
— Ależ to zmowa wyraźnie... — zawołała aktorka. — Widocznie rzecz ułożona... Wszyscy się zmówili!
W chwili tej otwarły się drzwi gabinetu, trzy głowy w nich się ukazały. Byli to trzej teatralni artyści, wysłani przez swoich kolegów.
La Fougère zerwał się szybko, nie dozwalając im wymówić słowa.
— Mam wam zapłacić, panowie — rzekł — na piątego, według zwyczaju...
— Wiemy o tem, dyrektorze... — rzekł jeden z delegowanych — i nie przychodzimy żądać zapłaty za miesiąc, który się ukończył, ale żądamy wypłacenia nam zaległości... Potrzebujemy pieniędzy.
— Wypłacę je wam z pierwszych przedstawień nowej sztuki... Zaczekajcie nieco...
— Niepodobna! nasi wierzyciele nie chcą czekać. Odebrałeś pan dziś rano, jak wiemy, znaczne kapitały, przychodzimy więc uprzedzić cię tak w naszem, jak i naszych kolegów imieniu, iż jeżeli natychmiast nie dasz nam pieniędzy, grać dziś w wieczór nie będziemy!
La Fougère chciał coś odpowiedzieć, gdy nagle z trzaskiem wpadł jak szalony do gabinetu dyrektor orkiestry.
— Panie La Fougère!... — wołał — pieniędzy... coprędzej pieniędzy... inaczej muzykanci nie przyjdą grać dziś w wieczór... powiedzieli mi to w tej chwili.
— Pieniądze są u kasyera... zawołał nieszczęśliwy dyrektor. A gdy właśnie pomieniona osobistość we drzwiach się ukazała, zawołał doń: — Zapłać pan muzykantów!
— Lecz panie, ja już nie mam czem zapłacić... — rzekł kasyer — i przychodzę zarazem powiadomić pana, że właściciel sklepu z jedwabnemi towarami nie chce przyjąć żadnej zaliczki.
— Ach! do tysiąca piorunów! — huknął La Fougère — czyż się więc sprzysięgli na moją zgubę? Jeżeli oddam wszystko, co mam, nie będę mógł przedstawić tej nowej sztuki... Pozostanie mi tylko natenczas zamknąć mą budę!
— A więc zamknij ją... zamknij!... — ozwał się głos jakiś. — Mniej będzie o jedno oszustwo na świecie!
Tłum wierzycieli wtargnął do gabinetu.
Jakiś mężczyzna, rozepchnąwszy ów tłum łokciami, stanął naprzeciw La Fongèra.
Był to Arnold Desvignes, po za którym szedł szef klaki teatralnej.
— Mój wspólnik, pan Verrière — rzekł groźnie pierwszy — poręczył za panem na sześćdziesiąt tysięcy franków. Przed rozpoczęciem sądowego działania przychodzę zapytać ostatecznie: płacisz pan... albo nie płacisz?
— Leono... trzeba zapłacić... — jęknął La Fougère.
— Zapłacić... czem... gdym wszystkie moje pieniądze straciła dla ratowania ciebie... gdy widzę, że przepadły moje kapitały!
— Dam panu na dług ten zaliczkę... — rzekł La Fougère do Arnoldą. — Lecz zostaw mi, proszę, trochę czasu.
— Żądam wszystkiego... czekać nie będę!
— Zguba więc dla mnie nieuchronna!
Głos, który już mówił poprzednio, ozwał się wśród tłumu:
— Ogłośmy upadłość tego bankruta!
— Tak... tak!... upadłość! — powtórzyło razem kilkadziesiąt głosów: — Ma pieniądze ten oszust, a płacić nam nie chce.
Leona wybuchnęła łkaniem.
La Fougère, blady jak chusta, zdawał się nie rozumieć, co się wokoło niego dzieje. Obłęd zaczął ogarniać mu umysł. Otworzył kasę.
— Bierzcie... zabierajcie! — wołał, wyrzucając banknoty z szuflady. — Zabierz, kasyerze... weź wszystko!
— Ani się poważ! — krzyknęła, przyskakując Leona i nakrywając pieniądze swoją postacią.
Dwóch jednak wierzycieli pochwyciło ją za ręce, podczas gdy kasyer, zabrawszy pieniądze, szedł do swego gabinetu, z biegnącym po za sobą rozwścieczonym tłumem.
— Wiem teraz, co nam czynić pozostaje... — rzekł Arnold do stojącego jak w obłąkaniu La Fougèra. — Dziś w wieczór otrzymasz pan od nas zawiadomienie.
I wyszedł.
Kasyer zaczął rozpłacać, zaczynając od artystów, lecz dwadzieścia siedem tysięcy franków nie mogły wystarczyć dla wszystkich.
— Upadłość... bankructwo!... — zewsząd wołano.
La Fougère w swym gabinecie, jak konający, leżał na fotelu. Przed nim, z zaciśnięten i pięściami, z twarzą drgającą konwulsyjnemi ruchami wściekłości, stała Leona.
— Jesteś galernikiem... zbrodniarzem! — wołała nad nieszczęśliwym, zgrzytając zębami. — Okradłeś mnie, jak złodziej wśród lasu! Ukryłeś przedemną swe długi, nikczemniku. Z moich tysiąców nie ujrzę już ani szeląga! Ach! czemuż nie mogę cię zabić!...
I wybiegła z gabinetu, unosząc z sobą wypróżnioną prawie torebkę.


XXXIX.

La Fougère, zostawszy sam, dowlókł się do drzwi i zamknął takowe na klucz, poczem upadł na fotel, z którego nie podniósł się przez dzień cały, leżąc z głową w tył przewróconą, oczyma bez blasku, patrzącemi w jeden punkt, zupełnie jak człowiek w katalepsyi.
Daremnie pukano do drzwi gabinetu, nie odpowiadał.
Aktorzy przybyli na próbę, lecz próba się nie odbyła. Reżyser, wzruszając ramionami, powtarzał:
— Na co się to przyda?
Autorowie pozabierali manuskrypta pod pozorem poczynienia w nich zmian.
Grano wieczorem starą jakąś sztukę, lecz przed próżnemi ławkami. Przedstawienie przyniosło dochodu zaledwie pięćset franków, a równocześnie z podniesieniem się kurtyny dwunastu komorników, wezwanych przez wierzycieli, przyszło położyć areszt na ów szczupły dochód.
Reżyser pukał do drzwi tak silnie i długo, iż wreszcie ukazał się La Fougère, blady, zmieniony, jak gdyby cień siebie samego.
— Co robić? — zapytał go wchodząc.
— Nic... — odrzekł La Fougère — róbcie, co chcecie. Co do mnie, jestem zgubionym!
Wyszedłszy z teatru, zaczął jak szalony biegać po ulicach Paryża, nie wiedząc sam, dokąd idzie i płacząc w milczeniu gorącemi łzami.
— Nie myślał walczyć, gdyż wszelka walka niepodobną tu była.
Około drugiej nad ranem, złamany znużeniem, a prowadzony więcej instynktem niż wolą, powrócił do teatru, gdzie mieszkał, jak wiemy.
Wielki ów czarny budynek, oświetlony chwilowo promieniami kryjącego się po za chmury księżyca, wywarł na nim pełne grozy wrażenie. Zdawało mu się, iż widzi przed sobą grób olbrzymi.
Kluczem, jaki miał zawsze przy sobie, furtkę otworzył. Wszedłszy do swego pokoju, rzucił się na łóżko, nie rozbierając.
Noc miał straszną.
Około dziewiątej zrana wszedł do gabinetu, przesuwając się chyłkiem pod ścianą, ażeby kogo nie spotkać.
Dzienniki, dostarczone przez odźwiernego, leżały, jak zwykle na biurku.
Chwyciwszy je gorączkowo, przebiegał oczyma wiadomości teatralne. Wszędzie znajdował opisy wczorajszych scen skandalicznych, z mniej więcej tem zakończeniem: „Jeszcze jeden teatr bez dyrektora.“
La Fougère uczuł dreszcz zimny, wstrząsający nim całym. Wrócił do swego pokoju, gdzie na klucz się zamknął. Od czterdziestu ośmiu godzin nic nie jadł.
Tegoż dnia po południu upadłość teatru ogłoszoną została przez trybunał handlowy na żądanie dwunastu wierzycieli.
Wieczorem bramy teatralnego budynku już się nie otworzyły, a na afiszach przyklejona wpoprzek opaska zawierała ów straszny wyraz: „Zerwane.“
Wszystko runęło bez ratunku! Jeden tydzień wystarczył Arnoldowi Desvignes na dokonanie połowy swego szatańskiego dzieła, dotyczącego jednego ze spadkobierców Edmunda Béraud. Reszty miała dokonać rozpacz.
W przeddzień wieczorem Leona parę razy przybywała do teatru dla zobaczenia się z dyrektorem, lecz tak jego pokoje, jak i gabinet znajdowała zamkniętemi.
Przybywszy nazajutrz zrana około dziesiątej, spotkała kasyera.
— Widziałeś pan dyrektora? — zapytała.
— Nie... nie widziałem.
— Idę do niego.
Aliści ledwie weszła na pierwsze stopnie schodów, zatrzymała się, zdjęta przestrachem.
Huk głuchy, jakoby wystrzału, dobiegł jej uszu.
— Ach! — zawołała — on się zabił!... jestem tego pewną... Na pomoc... ratunku!
— Na to wezwanie przybiegł kasyer z odźwiernym i kilku posługaczów teatralnych.
Stanąwszy u drzwi, zastukali, nie odbierając jednak żadnej odpowiedzi. Jęk tylko cichy, jakby rodzaj skargi, zaszemrał wewnątrz mieszkania, poczem dał się słyszeć nowy wystrzał powtórnie.
Kasyer odskoczył, wołając na odźwiernego:
— Biegnij po komisarza policyi i przyprowadź go... La Fougère usiłuje odebrać sobie życie:..
Odźwierny pobiegł.
W chwili tej Leona, pod którą z nadmiaru wzruszenia nogi się chwiały, dosięgnęła ostatniego szczebla schodów.
— I cóż? — zapytała.
— Słyszałem jęk... rodzaj chrapania... potem drugi wystrzał — rzekł kasyer. — Teraz wszystko ucichło... zapewne skonał nieszczęśliwy!
— Raczej łotr!... powiedz pan... — zawołała aktorka, w której wzruszenie zmieniło się nagle w brutalność. — Zabrał mi ten rozbójnik sto pięćdziesiąt tysięcy franków i nie mogę nawet wnieść skargi przeciw niemu, ponieważ się zabił.
To powiedziawszy, zniknęła.
W kwadrans przybył komisarz policyi z doktorem i dwoma agentami, prowadzeni przez odźwiernego.
Otwarłszy mieszkanie za pomocą wytrychu, weszli do sypialni, gdzie oczekiwał ich widok łatwy do przewidzenia.
Na środku pokoju leżał La Fougère z rozstrzeloną czaszką. Krew zalewała kobierzec. W zaciśniętej prawnej ręce trzymał jeszcze dymiący rewolwer, z którego w skroń sobie wystrzeli. Pierwsza kula, jaką wymierzył w serce, zrządziła, mu tylko ranę. Nieszczęśliwy miał jeszcze siłę nabić rewolwer i powtórnie w skroń sobie wystrzelić. Tym razem nie został już ocalonym.
Spadek Edmunda Béraud liczył mniej o jednego sukcesora.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dnia następnego po swej bytności W ministeryum wojny Vandame wezwany został do swego pułkownika.
— Mój poruczniku — rzekł tenże, podając mu rękę — mani złą wiadomość dla ciebie.
— Złą wiadomość? — powtórzył Vandame, udając zdziwienie, ponieważ przewidywał, o co chodzi.
— Tak... złą wiadomość, która głęboko mnie smuci, jak i ciebie zapewne... rozkaz twojego wyjazdu.
— Wysyłają mnie zatem, pułkowniku?
— Do Tonkinu.
Vandame spuścił oczy, ażeby ukryć błyszczącą w nich radość.
— Musisz jutro odjechać... — mówił pułkownik dalej; — stanąć pojutrze w Tulonie i wylądować w ciągu dni czterech.
— Jestem gotów, pułkowniku.
— Nie sprawia ci więc przykrości ów rozkaz?
— Żołnierz winien być na wszystko przygotowanym... nie dziwić się nigdy, nie wzruszać niczem, a być posłusznym, nie badając.
— Ależ twój wyjazd przerwie ci twoje prace wynalazcze, na które sam nawet zwracałem uwagę ministra...
— Co począć, pułkowniku, skoro tak być musi.
— Ja radbym zatrzymać cię tutaj...
— To niepodobna!
— Dlaczego? Jeżeli mnie upoważnisz, pójdę do jenerała dowodzącego dywizyą, pójdę nawet i do ministra w potrzebie, aby odwołać ów rozkaz.
— Jestem głęboko wdzięcznym i dumnym się być czuję okazaną mi życzliwością z pańskiej strony — rzekł Vandame — proszę jednakże, pozwól pan, by rzeczy szły swym torem.
— Czemu sprzeciwiasz się memu projektowi?
— Z najprostszej w świecie przyczyny. Czekają mnie tam niebezpieczeństwa... Ci, którzy mało mnie znają, mogliby sądzić, że się ich lękam.
— Masz słuszność, być może... Jedź zatem. Uniesiesz wraz z sobą mój żal i żal wszystkich twoich kolegów. Oto twoje papiery... Idź do skarbowego oddziału, ażeby się przygotować. Mam nadzieję, iż zobaczymy się dziś wieczorem w kawiarni oficerów. Nie żegnam się więc, lecz tylko mówię: „Do widzenia.“
— Dzięki... mój pułkowniku!
Tu Vandame wyszedł zadowolony, że unosi wraz z sobą rozkaz wyjazdu z Francyi, który mu pozwoli szukać zapomnienia w odległych krajach, pośród niebezpieczeństw różnego rodzaju.
Po załatwieniu koniecznych potrzeb do swego wyjazdu wrócił do kwatery, rozkazawszy pełniącemu u niego służbę żołnierzowi napełnić rzeczami i zapiąć walizki, poczem zamknął się w swym gabinecie pracy.
Przez kilka chwil siedział nieruchomy, z pochylonem czołem, następnie siadłszy przy stole, napisał długi list, a ucałowawszy takowy kilkakrotnie, złożył go, wsunął w kopertę i nakreślił ten adres:

Pannie Anieli Verrière
bulwar Haussmana nr. 54.
Ukończywszy to, spojrzał na zegarek. Był czas udać się na zebranie, gdzie oznajmić miał towarzyszom o swym wyjeździe.

Wyszedłszy z mieszkania, wrzucił w pocztową skrzynkę list do córki bankiera i zwrócił się na drogę, wiodącą w stronę baraków oficerskich.

KONIEC TOMU III-go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.