Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Indeks stron




CZĘŚĆ II.

TOM IV-ty.
RODZINA BÉRAUD.




I.

Od czasu ostatniej rozmowy z Arnoldem Desvignes, Aniela znajdowała się w zupełnem obezwładnieniu tak fizycznem, jak moralnem, nad którem zapanować nie zdołała. Chwilowo ożywiała ją nadzieja projektów, jakie siostra Marya wykonać postanowiła; nadzieja ta jednak gasła pośród burzliwej nocy wypadków, jakie zbierały się w około dziewczęcia, przygniatając je niewypowiedzianie.
Życie katuszą było teraz dla niej. Nie mogła nawet zachować i tej ułudy dziecięcej, jaka nakazuje względem rodziców tkliwość i poszanowanie. Wątpić o nikczemności ojca niepodobna jej było.
Desvignes stał się wyłącznym panem swojego wspólnika. Wystarczało mu tylko rozkazać, a Verrière wykonywał to z pochyloną głową. Konieczność tak mu nakazywała.
To niewolnictwo bankiera wytwarzało straszliwą sytuacyę dla jego córki.
Jak się uwolnić z takiego położenia?
Dziewczę wołałoby było po tysiąc razy umrzeć, niźli ustąpić, zaś buntowanie się mogło ją poprowadzić do najopłakańszych rezultatów, ponieważ, jak Arnold jej powiedział, burzyć się, było to wygłosić wyrok śmierci dla Vandama.
Aniela żyła obecnie życiem automatu.
Służącym, jacy przychodzili po otrzymanie rozkazów do jej pokojów, wydawała je machinalnie, jak gdyby ze zwyczaju, z nawyknienia.
Nie opuszczała swego gabinetu, jak tylko, ażeby być obecną przy obiedzie, od czego uwolnić się nie mogła i na co jej ojciec byłby nie zezwolił.
W pałacu zauważono niepokojącą zmianę, zaszłą w usposobieniu córki bankiera, a gdy ją powszechnie kochano dla jej dobroci, łagodności i szlachetności charakteru, żałowano jej, oskarżając pocichu o całe to nieszczęście Arnolda Deswignes.
Dziewczę, znalazłszy się wobec ojca, siedziało milczące, zlodowaciałe; bankier przeciwnie, wydawał się być bardziej wesołym niż kiedy.
— Wszystko to przeminie... — myślał, zacierając ręce. — Moja córka nie może się na razie oswoić z obecnem swem położeniem, lecz zczasem nawyknie do tego, a ja będę miał zięcia, jakiego właśnie pragnąłem. Jakiż to człowiek! co za głowa! Za jednem poruszeniem ręki uwolnił mnie od La Fougèra. W ten sposób pozbędziemy się i innych współsukcesojów. Ten człowiek posiada nadludzki potęgę!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Uderzyła szósta wieczorem, gdy Verrière wysiadał z powozu przed pałacem wraz z Arnoldem Desvigues. W tej właśnie chwili odźwierny, wyszedłszy ze swego mieszkania, przechodził przez dziedziniec.
— Dwa listy, panie, przyniósł posłaniec w tej chwili — rzekł, przystępując do bankiera. — Chciałem je właśnie oddać kamerdynerowi.
Verrière, odebrawszy je, rzucił okiem na adres.
— Patrz... patrz! — zawołał — list od Vandama.
— Do ciebie? — zapytał Desvignes.
— Nie, do Anieli. Możeby go zatrzymać?
— Nie czyń tego... Odda ten list swej córce. Nie mamy się obecnie czego obawiać ze strony porucznika. Założyłbym się o tysiąc luidorów, iż pisze, zwracając jej słowo i żegnając ją na zawsze.
— Obyś się tylko nie mylił!
— Nie mylę się nigdy... bądź pewnym. Wszak wiesz, że ja mam dar podwójnego widzenia... — dodał, śmiejąc się, Desvignes.
Obaj wspólnicy weszli do salonu. Nie znaleźli tam nikogo.
— Pozwól, że cię tu pozostawię na kilka minut — rzekł bankier do swego towarzysza. — Potrzebuję w mym gabinecie odszukać pewnej notatki.
— Idź... korzystając z tych kilku minut, przejrzę dzienniki, których przeczytać nie miałem czasu. A nie zapomnij oddać swej córce listu, do niej adresowanego.
— Oddam go jej podczas obiadu.
Verrière wyszedł. Desvignes, wziąwszy dzienniki, leżące na stole, rozłożył je i czytał.
Było to w epoce zaostrzonej wojny w Tonkinie; wiadomości ze Wschodu zajmowały naczelne miejsce na pierwszej karcie dzienników. Donoszono o zwycięstwie, otrzymanem nad „Banderą-Czarnych“ przez jenerała de Negrier.
Desvignes czytał z uwagą szczegóły, odnoszące się do powyższej wojny. W ostatnim dopisku zamieszczoną była wiadomość o mającem nastąpić wysłaniu posiłków dla skompletowania morskiej artyleryi, jaka miała atakować Formozę, a skutkiem tego i o wyjeździe z kraju kilku oficerów artyleryi.
Czytając, wspólnik Verrièra drgnął nagle; na czele bowiem listy wyjeżdżających spostrzegł nazwisko Vandama.
— Ha! otóż urzeczywistniają się moje przewidywania! — zawołał; — nie spodziewałem się jednak, ażeby mój rywal powziął tak prędko stanowczo postanowienie. Prosił zapewne bez stracenia chwili o nakaz wyjazdu dla siebie dowódców. Dobre to jest dla mniie... lecz niewystarczające. Jeżeli rywal zniknie, zostanie spadkobierca... Nie wszyscy umierają w Tonkinie... może powrócić... a mnie potrzeba, ażeby nie wracał... Należy stosowne ku temu środki przedsięwziąć...
Desvignes przez kilka minut siedział w zamyśleniu, a potem rzekł do siebie:
— List, przysłany przez Vandama do Anieli, oznajmia jej napewno o jego wyjeździe. Cios będzie ciężkim dla niej... Trzeba nad nią dozór rozciągnąć... Biedne to dziewczę może spełnić jakim szaleństwo... Jak to dobrze, żem przejrzał owe dzienniki!
Jednocześnie Verrière ukazał się we drzwiach salonu.
— Com ja ci powiedział przed chwilą? — zapytał Arnold,, podchodząc ku niemu.
— Względem czego?
— Względem listu, napisanego przez twego siostrzeńca do panny Anieli...
— Mówiłeś, że ten list przynosi zerwanie stosunków.... Miałżebyś zmienić teraz swe zdanie?
— Przeciwnie... trwam w niem tem mocniej.
— Dlaczego?
— Mam dowód, iż ten list zawiera w sobie kompletne zerwanie. Patrz... przekonaj się sam...
Bankier, przeczytawszy artykuł w dzienniku, zawołał:
— Doskonale! Ależ to cudowne!...
— Przyznaj, że sprawa dobrze poprowadzoną została...
— On da się zabić tam... będzie szukał śmierci umyślnie^ jestem tego pewny.
— Liczę na to... i czuwać nad tem będę...
— Czy mimo to, mam oddać list mej córce?
— Ma się rozumieć... Bardziej niż kiedykolwiek...
— Ależ to wznieci straszną burzę...
— Nie obawiaj się...
— Łatwo ci mówić... Aniela gotowa sobie życie odebrać...
— ją otoczyć nadzorem... Zresztą nie oddawaj listu aż po obiedzie...
Na te słowa siostra Marya weszła do salonu. Uścisnęła podaną sobie rękę wuja, skinęła głową zlekka na ukłon Arnolda.
— Gdzie jest Anielka? — pytał bankier zakonnicę.
— Wydaje służbie rozkazy... zastaniemy ją w jadalni... — odparła siostra Marya.
Lekki ironiczny uśmiech wybiegł na usta Arnolda.
— Unika mnie... — pomyślał i w tem się nie mylił.
Służący oznajmił, że obiad na stole, i trzy wyżej wymienione osoby, przeszedłszy do jadalni, zastały tam pannę Verrière.
Obiad trwał krótko, pomimo, iż obaj wspólnicy usiłowali go ożywić zawiązaną pomiędzy sobą rozmową o przedmiotach obojętnych. Musieli to uczynić ze względu na zupełne milczenie Anieli i zimne zachowanie się siostry Maryi.
Wrócili do salonu, gdzie panna Verrière zabawiwszy chwilę, wyjść zamierzała.
— Acn! jakiżem ja roztargniony... — zawołał bankier. — Mam list dla ciebie, przyniesiony przez posłańca w chwili, gdym wchodził w dziedziniec, i zapomniałem ci go oddać. W każdym, razie lepiej późno, niż nigdy.
To mówiąc, podał list córce, która wziąwszy go, spojrzała na adres.
Za pierwszym rzutem oka poznała pismo Vandama.
Juk była bladą, jeszcze więcej zbladła, ręce jej drżały. Nagłym ruchem odwróciła kopertę na drugą stronę, przypatrując się pieczątce z uwagą.
Verrière zrozumiał to poruszenie.
— Cóż się tak przypatrujesz? — zawołał. — Sądzisz więc, żem otwierał list nie do siebie adresowany? Cóż ów list zawiera tak dalece tajemniczego, iż lękasz się, abym się o tem nie dowiedział?
— Nie lękam się bynajmniej — odpowiedziała śmiało panna Verrière. — Jest to list od Emila Vandame... — dodała, patrząc na Arnolda.
— Mam nadzieję, iż po raz ostatni słyszymy jego nazwisko... — rzekł Verrière.
Gdy Aniela wymawiała nazwisko Vandama, siostra Marya pomimowolnie zadrżała.
Wyszła za swoją kuzynką z salonu.
— Mój drogi... — rzekł Desvignes do Verrièra, skoro się drzwi zamknęły za dwiema kobietami — pozwolisz, że odejdę.
— Jakto, już?
— Muszę odejść...
— Dlaczego?
— Ponieważ napędziłeś mi strachu, mówiąc, iż twoja córka mogłaby coś sobie przypuścić do głowy... Nie wierzę ja w to na seryo... lecz człowiek rozumny powinien następstwa przewidywać i mieć się na ostrożności. Pochlebiam sobie, iż należę do ludzi rozumnych i dlatego też mówię ci: „Do widzenia.“
— Gdzież idziesz?
— Idę czuwać... — rzekł Desvignes i po tych słowach wyszedł z salonu.

II.

Wstrząsana gorączką niepewności, pożerana niecierpliwością poznania treści listu, Aniela wbiegła wraz z siostrą Maryą do swego pokoju.
Idąc z nią, szeptała z nerwowem podrażnieniem.
— List... list od niego... czy ty pojmujesz? Co on mi pisze?... o czem mnie powiadamia? Ach! czy nie jakie nowe nieszczęście przynosi mi ów list?... Drżę cała... lękam się otworzyć owej koperty, w której mieści się być może rozstrzygnięcie naszych losów. Lękam się... Nie będę miała siły przeczytać tego listu!...
— A jednak, mimo wszystko, przeczytać go trzeba... — odpowiedziała siostra Marya. — Odwagi, moje dzielę... Czytaj go, ukochana.
Aniela usiadła.
Nie mogła oderwać wzroku od listu, który drżał w jej rękach, wstrząsanych nerwowym dreszczem.
— Czytaj... — powtórzyła zakonnica — przeczytać go trzeba.
Biedne dziewczę przywołało na pomoc wszystkie swe siły. Drżącemi rękoma rozdarła kopertę, a rozłożywszy ćwiartkę papieru, rozpocząć chciała czytanie. Wzrok jej wszelako zaćmił się nagle. Mglista jakoby zasłona rozłożyła się między jej źrenicami a listem. Nic nie widziała... nie mogła rozeznać liter, nakreślonych na papierze.
— Nie mogę!... wszak widzisz, że ja nie mogę!... — zawołała stłumionym głosem. — Ach! Maryo... jest to straszliwa przestroga. Boleść mnie czeka okropniejsza nad wszystkie, jakie mnie dotąd dotknęły... ja to odgaduję... przeczuwam... jestem tego pewną! Maryo... och Maryo!... ja drżę z przerażenia... Weź... przeczytaj go sama... miej litość nademną... a po przeczytaniu powiedz mi, czego się mam obawiać... Jestem na wszystko przygotowaną!...
Zakonnica, drżąc równie jak jej kuzynka, wzięła list w rękę.
Krople zimnego potu wystąpiły jej na skronie. Odgadywała ona nowy cios dla swej nieszczęśliwej towarzyszki. Mając jednakże więcej siły i odwagi, czytać głośno zaczęła:

„Ukochana moja Anielo!
„Ty, którą uważałem oddawua jako tkliwą narzeczoną mej duszy, w której położyłem wszelkie me nadzieje, całą mą przyszłość, dla której radbym był oddać i życie, tobie to wyznać jestem zmuszony, iż nad miłością naszą zawisło przekleństwo. Mam serce złamane... Moje życie już dla mnie nie istnieje, ponieważ ono już do mnie nie należy.

„Sądziłem, iż Bóg w swojej wszechmocnej sprawiedliwości pozwoli mi wyjść zwycięsko z tej walki, Której nagrodą ty byłaś. Omyliłem się... Bóg tego nie chciał!
„Człowiek, którego najbardziej na świecie nienawidzę, ma prawo obecnie rozporządzania mem życiem, ponieważ mogąc mi je odebrać, zostawił mi takowe, uchybiłbym honorowi, zaprzeczając mu tego prawa.

„Walka skończona... zastałem zwyciężony. Powinienem wyrwać z mojego serca na zawsze tę miłość, niepodobną do urzeczywistnienia... powinienem o niej zapomnieć!...

— Zapomnieć?!... — przerwała z okrzykiem zdumienia Aniela. — On... on chce o mnie zapomnieć?... Pragnie wykreślić ze siwego serca tę miłość... wiedząc, że ja ją podzielam? Ach! zapytuję sama siebie, czy ja śnię, czy marzę?... Zdaje mi się, że dostaję obłąkania!
To mówiąc, ściskała rozpalone skronie drżącemi rękoma. Siostra Marya, nic nie odpowiedziawszy, czytała dalej:

Lecz co ja mówię?... mój umysł błąka się... Zapomnieć... och, czyliż mógłbym zapomnieć?... Dopóki moje serce bić nie przestanie, twój obraz istnieć w niem będzie!... Śmierć tylko jedynie mogłaby mi dać zapomnienie... W niej też obecnie jedyna moja nadzieja!
„Mimo to, nie odbiorę życia sam sobie. Byłoby podłością dla żołnierza, za pomocą samobójstwa chronić się od katuszy, jakie go przygniatają. Gdy jednak te cierpienia są nad moje siły, pójdę szukać ulgi na polu bitwy, gdzie śmierć jest przynajmniej śmiercią chwalebną.
— Boże... mój Boże! — wołało dziewczę z rozpaczą. Zakonnica czytała dalej:
„Ukochana moja Anielo! fatalność jakaś ciąży nad nami i ciebie wraz zemną dosięgnie.
„Kiedyś... pomimo wszystko, wbrew własnej woli, będziesz nosiła przeklęte nazwisko człowieka, który nas rozdzielił.

— Nigdy! — zawołała Aniela, podnosząc ręce — nigdy!

„Czuję, o ile będziesz nieszczęśliwą — czytała dalej siostra Marya: — nie przeklinaj jednak... nie złorzecz... Zwracam ci dane mi słowo... Jesteś wolną... Ach, jakże jest mi ciężko nakreślić ów wyraz...

„Otrzymałem rozkaz, o wydanie którego prosiłem, rozkaz wyjazdu na Wschód, do armii. Skoro ten list odbierzesz, będę już wtedy daleko.
„Żegnam cię, ukochana!... a raczej do widzenia, lecz nie tu, na ziemi... W chwili mej śmierci, jedno, jedyne imię wymówią me usta... twe imię:... Uleci ono ku niebu wraz z mem ostatniem tchnieniem.

„Żegnam cię... żegnam... Do widzenia... w Bogu!“

Siostra Marya płakała, skończywszy czytanie tego listu, który był jakoby jednym okrzykiem miłości i bólu, pełen nieładu, jak umysł, który go wysnuł.
Przed zakonnicą, nieruchoma jak posąg, stała Aniela, z blędnemi oczyma, z przyśpieszonym gorączkowym oddechem.
— Żegnaj! a więc on mi przesyła pożegnanie!... — zawołała nagle w chwili, gdy siostra Marya obawiać się poczęła o jej milczenie. — Odjeżdża... odjeżdża:... i nie zobaczę go już więcej!... Chce umrzeć, ażeby zyskać zapomnienie... Chce szukać śmierci na pola bitwy... Ach! to przyprawia mnie o utratę zmysłów! Czuję, iż tracę je w tej chwili... Mój umysł błąka się... zaciemnia... On odjeżdża... Chce umrzeć... A więc i ja odjadę... Umrzemy razem!
— Anielo... ukochana moja... zastanów się, co mówisz? — wołała przestraszona zakonnica.
— Mówię... — zawołała gwałtownie dziewczyna — że nad tym naszym domem zawisło przekleństwo! Mówię, że moje serce należy do Vandama i nigdy do żadnego innego należeć nie będzie! Mówię, że skoro odjeżdża on... mój narzeczony, mąż prawie, moim obowiązkiem jest iść za nim... I pójdę!...
— Ach! drogie, ukochane dziecię... ależ to bezrozumne! Mówisz, jak obłąkana...
— Oby Bóg dał, ażebym nią została... Mniej czułabym moje katusze! Nieszczęściem jednak, mam całą przytomność umysłu.
— Lecz pomyśl o swojej reputacji... o swoim honorze!...
Aniela wzruszyła ramionami.
— Mój honor... — zawołała z gorzkim uśmiechem; — zapytaj mojego ojca, co z nim uczynił?
— Lecz pomyśl o sobie... o swej godności osobistej...
— Ja myśleć chcę jedynie o mojej miłości... reszta mnie nie obchodzi... Chcę widzieć Vandama zanim odjedzie i widzieć go będę!
To mówiąc, panna Verrière zarzuciła okrycie na siebie.
Siostra Marya, straciwszy przytomność wobec tak stanowczego postanowienia kuzynki, zaczęła ją błagać, by zaniechała tego zamiaru, który wywołaćby mógł ogromny skandal.
Ująwszy rękę dziewczęcia, powtarzała:
— Anielo! ukochana moja... najdroższa... uspokój się... rozważ, co czynisz?
— Już rozważyłam...
— Vandame odjechał już bezwątpienia...
— Nieprawda... ja temu nie wierzę!
— Ty chcesz popełnić więcej niż nieroztropność... czyn występny, który Bóg ukarać!
— Ha! czyliż mnie już nie ukarał?... mnie... która go nigdy nie obraziłam... I gdzież jest tu sprawiedliwość Boża?...
— Nie bluźnij!... Przestraszasz mnie... — wołała zakonnica! — Zamiary Boskie są nieodgadnione... w chwili, gdy cię doświadcza, może ci zesłać pomoc nadspodziewaną... miej nadzieję!
— Nadzieję? — zawołała panna Verrière z sarkastycznym uśmiechem; — ja mam ją tylko w sobie samej... Chcę widzieć się z Vandamem... chcę z nim jechać i umrzeć mu nie dozwolić, albo też umrzeć z nim razem. Ja muszę wyjść... odsuń się... nie wzbraniaj mi tego!
I wdziawszy na głowę kapelusz, ku drzwiom pobiegła.
— Ha! — zawołała siostra Marya, biegnąc za nią i chwytając ją w objęcia; — ja ciebie nie opuszczę, pójdę wraz z tobą!
— Ty?
— Wszędzie, gdzie ty się udasz, ja pójdę z tobą... Moja obecność osłoni cię przynajmniej przed zniesławiającą obmową.
— Pójdź więc... pójdź prędko! — wołała panna Verrière z gorączkowym pośpiechem i uprowadziła wraz z sobą zakonnicę.
Aniela, jak to już powiedzieliśmy, miała sobie pozostawioną w domu ojcowskim zupełną swobodę działania. Nikt jej nie śledził, ani się dziwił, cokolwiekbądźby czyniła i gdziekolwiękby się udała. Zatem pomimo zapadającego zmierzchu, odźwierny otworzył jej wyjście na ulicę, bez najmniejszego zdumienia. Prawda, że siostra Marya, towarzysząc dziewczęciu, służyła jej tym razem za dostateczną osłonę.
Wyszedłszy na ulicę, biegły chodnikiem przez bulwar Haussmana.
— Fiakra nam trzeba... fiakra coprędzej!... — wołała Aniela.
Biedne to dziewczę zdawało się być jak półobłąkanem, Siostra Marya zaprowadziła ją do najbliższej stacyi powozów.
Jednocześnie jakiś mężczyzna, okryty cieniem wieczora, stał w bramie naprzeciw pałacu Verrièra.
Spostrzegłszy obie kobiety szybko biegnące, wyszedł ze swego ukrycia i począł iść za nimi, przesuwając się chyłkiem pod ścianami nomów.
Ubiegłszy tak kilkadziesiąt kroków, zszedł z trotoaru, a przeciąwszy wpoprzek ulicę, wszedł na chodnik po prawej stronie i przyśpieszył kroku, ażeby przybyć na stacyę powozów przed przybyciem zakonnicy z panną Verrière.
Na placu znajdowały się cztery fiakry.
— Zawieziesz nas do Vincennes... — rzekła Aniela, zbliżając się do jednego z woźniców — na ulicę, przytykającą do fortu.
Przestraszony długością, kursu, woźnica chciał targować się o zapłatę.
— Otrzymasz pięćdziesiąt franków... przerwała mu panna Verrière — ale jedź co koń wyskoczy!
Argument ten pokonał skrupuły dorożkarza.
— Siadajcie panie. — odrzekł — popędzimy jak wicher!
Tu zamknął drzwiczki po wejściu do powozu obu kobiet, wskoczył na swoje siedzenie i trzasnął z bicza.
Powóz potoczył się z szybkością strzały.

III.

Mężczyzna, którego widzieliśmy idącego po za Anielą i siostrą Maryą, a następnie wyprzedzającego ich na stacyę, posłyszał wyrazy, wymówione przez córkę bankiera.
Wpobliżu niego stał drugi fiakr, próżny.
— Słuchaj! — rzekł do woźnicy — dostaniesz odemnie sto franków, jeżeli przyjedziesz do Vincennes, na ulicę Fortu, o pięć minut prędzej przed przybyciem swego kolegi, który odjechał z tymi kobietami.
— Zgoda! Sto franków schowam dla siebie... — odparł zapytany. — Mój kolega ma wprawdzie młodego konia, a ja starą szkapę angielska mimo to przybędę o pięć minut prędzej od niego. — Siadaj obywatelu!
Koń u pierwszego fiakra szedł dobrze, ale i stara angielska szkapa, mimo swej nędznej obecnie pozycyi, jaką zajmowała, nie omieszkała sobie przypomnieć szlachetnego swego pochodzenia i odwaga młodość w niej zastąpiła. Po kilku minutach zrównała się z poprzedzającym ją fiakrem, a następnie go prześcignęła.
Na przedmieściu św. Antoniego biegła już przed nim o jakie sto kroków. Na placu Tronowym zyskała już owe potrzebne pasażerowi pięć minut.
Dziesiąta uderzała w tej chwili na paryskich zegarach.
Wieczór był ciemny, niebo pokryte chmurami, lecz deszcz nie padał.
Taż po za rogatką poczyna się droga do Vincennes.
Zamiast miejskiego hałasu, zalega głębokie milczenie, przerywane rzadko dającym się słyszeć turkotem powozów.
Mimo, że pora nie była jeszcze zbyt późną, pozamykano już na przedmieściu większą część sklepów.
Pasażer przodem teraz jadącego fiakra, spuścił tylną szybkę powozu, wyglądając za siebie, na drogę.
Spostrzegł zdaleka, bardzo zdaleka, dwie czerwone latarnie toczącego się fiakra.
— Dobrze będzie... — wymruknął, siadając.
W dziesięć minut później powóz, w którym jechał, zwrócił się w ulicę Fortu, ciasny, mało uczęszczany zaułek, na którym widzieliśmy siostrę Maryę, jadącą do Vandama w dniu jego pojedynku z Arnoldem.
Fiakr jechał szybko. Siedząca w niej osobistość, w jakiej czytelnicy bezwątpienia poznali wspólnika Verrièra, wychyliła głowę, mówiąc do stangreta:
— Skręć nieco na bok... od strony lasku...
Zjechawszy według polecenia, powóz przystanął. Wysiadł zeń Desvignes, a rozkazawszy czekać woźnicy, poszedł zwolna, rozpatrując się wokoło. Szukał mieszkania Vandama.
— Otóż jest... — rzekł, odczytawszy numer przy świetle słabo płonącej gazowej latarni.
Drzwi domu były otwarte. Wychodziły one na mały ogródek, rozciągający się przed frontem domu, w którym mieszkał porucznik.
Podczas gdy Desvignes rozpatrywał się w położeniu budynku, dał się słyszeć turkot kół. Był to nadjeżdżający fiakr z czerwonemi latarniami.
Desvignes, wszedłszy szybko w głąb ogródka, ukrył się po za krzakiem. Nadjeżdżający flakr zatrzymał się przed domem.
Wysiadła zeń siostra Marya, a za nią Aniela i obie, przeszedłszy ogródek zwróciły się ku drzwiom mieszkania.
Nagle Desvignes, wypadłszy z za krzaka, stanął pomiędzy nimi a temi drzwiami, tamując im wejście.
— Pan tu? — zawołała panna Verrière, blada z przerażenia na widok Arnolda.
— Tak, pani... przybywam, ażeby cię powstrzymać od spełnienia niczem niewynagrodzonego szaleństwa.
Córka bankiera odzyskała już krew zimną.
— Kto pana upoważnił, abyś mnie śledził? — zapytała wyniośle. — Nie masz do tego prawa... Pozwól mi przejść!
— Osobistość, do której pani przybywasz, nie znajduje się w domu — odparł Desvignes! — a gdyby nawet i była, nie pozwoliłbym pani tam wejść. Stanąłbym wbrew twojej woli pomiędzy tobą a temi drzwiami, nie dozwalając ci przestąpić takowych. Tak... nie pozwoliłbym tobie, pani, posunąć się dalej wśród okoliczności tak niezgodnych z twą osobistą godnością, kompromitujących twój honor!
— Moja obecność, panie, dostatecznie zabezpiecza honor mojej kuzynki... — odpowiedziała zakonnica.
— Mylisz się, wierząc w to, siostro! — zawołał Desvignes. — Świat jest złym... skłonnym do obmowy i zniesławięnia. Twoja obecność, siostro, nie jest zabezpieczeniem, ale jedną nieroztropnością więcej. Co zaś do mego prawa w czuwaniu nad panną Verrière, nie ulega ono zaprzeczeniu. Przyjęty przez pana Verrière na przyszłego małżonka jego córki, mam obowiązek czuwania nad nią nawet wobec niej samej; obowiązek bronienia przeciw szalonym fantazyom tej, która kiedyś zostanie mą żoną. Przypuśćmy, co nie nastąpi, mam nadzieję... lecz gdyby ktoś ujrzał pannę Verrière wychodzącą od pana Vandame w przeddzień jego wyjazdu o tak późnej nocnej godzinie, jakież złośliwe komentarze obiegaćby mogły o przyczyń jej odwiedzin, tak niezgodnych z formami przyzwoitości. Kalając one moją narzeczona, i mnieby zarówno brukały. Broniąc godności pani, panno Anielo, bronię mej własnej!
— Nie obchodzi mnie pańska godność! — zawołała z gniewem córka bankiera. — I nad moją zarówno nie znoszę opieki! Przybyłam tu... i pozostanę. Mówisz pan, że nie ma w domu Vandama? Dobrze... będę czekała jego powrotu! Pański zakaz jest niczem dla mnie... ja sobie z niego żartuję... Jestem wolną i chcę być wolną! Jeśli się skompromituję, tem lepiej!... a jeszcze lepiej, jeżeli dosięgnie mnie obmowa i przeinaczy moje postąpienie, bo wtedy nie będziesz mnie pan chciał zaślubić... Powtarzam, usuń się pan... Chcę wejść!
— Pani, zdaje się, zapominasz, że życie porucznika Vandame jest w mojem ręku — odrzekł Desvignes zimnym i ostrym głosem, jak nóż gilotyny. — Przysięgam pani, że jeśli się z nim zobaczysz i przemówisz do niego choć słowo, zabiję go w twych oczach do czego mam zupełne prawo!
To mówiąc, dobył z kieszeni rewolwer, nastawiając kurek.
Obie kobiety cofnęły się z przerażeniem.
— Ach! pan chcesz mnie przestraszyć swą nikczemnością! — zawołała panna Verrière; — nie uczyniłbyś tego.
— Uczyniłbym... i bez wątpienia... ponieważ o ile cię uwielbiam, o tyle nienawidzę mojego rywala. Czyż sądzisz mnie być pani o tyle bezrozumnym, iż pozwoliłbym umknąć dostarczonej przez ciebie samą sposobności, w jakiej mógłbym go pozbyć się na zawsze? Oszczędzę go... Cóż dalej? Wyjedzie, ponieważ zrozumiał, że pomiędzy mną a nim walka przestała być możebną. Odjedzie... ponieważ wie dobrze, że gdyby dalej stawał zaporą, zmiażdżyłbym go i złamał! Odjedzie, aby zapomnieć o tobie, pani, i bądź pewną, że z pływem czasu przyjdzie do tego. Uczyń, jak on... zapomnij... i nie opieraj się dłużej. Twój ojciec chce, abyś została mą żoną... Na co twój upór się przyda? Dokąd on cię zaprowadzi? Kto będzie cię podtrzymywał w tem twojem zbuntowaniu? Chcesz może powstrzymać Vandama, aby nie odjeżdżał? To nadaremne! Jest on żołnierzem, musi być posłuszny rozkazom swoich dowódców... Odjedzie. Ułożyłaś sobie pani, jak widzę, szalone postanowienie... Rzucić wszastko i jechać z nim. Ów plan byłby błędem niewynagrodzonym, nie do naprawienia! żałowaałbyś tego kroku wtedy, gdy byłoby już zapóźno. A zatem ja ci uczynić tego nie dozwolę! Biorę siostrę Maryę za sędziego polubownego w tej sprawie. Zapytaj jej pani, czy sama myśl na to, co chciałaś uczynić, nie napełnia jej przerażeniem? Zapytaj, czyli nie dla osłonięcia cię opieką przeciw tobie samej, przybyła tu wraz z tobą? Zapytaj jej nareszcie, czyli ci nie poradzi wraz zemną, ażebyś się ztąd oddaliła?
— Pan Desvigues ma słuszność, me dziecię... — wyrzekła zakonnica. — Tak dla ciebie, jak dla mnie, niewłaściwe tu miejsce... Chodź... jedźmy!...
Aniela pochyliła głowę w milczeniu.
Nagle podniósłszy ją, wyciągnęła obie ręce ku mieszkaniu Vandama, wołając ze łkaniem:
— Żegnam cię!... żegnam ciebie, którego kocham tyle... ciebie, który mi droższym jesteś nad życie... Być może, iż tu nie zobaczymy się już więcej, kochać cię jednak będę zawsze, a ostatnim wyrazem, jaki wymówią me usta przy skonaniu, będzie twe imię!
Desvigues na słowa te zadrżał, wstrząśniony zazdrością do szpiku kości.
— Och! nie kuś mnie, pani... nie drażnij... jeże1! chcesz, ażeby żył!.. — zawołał przerywanym głosem. — Odjeżdżaj raczej... odjeżdżaj coprędzej. Jeżeli będziesz wahała się dłużej choć chwilę, wydasz na niego wyrok śmierci!...
Aniela, chwyciwszy się za czoło rękoma, objęła wzrokiem po raz ostatni mieszkanie porucznika.
Siostra Marya wyprowadziła dziewczę z ogrodu, do fiakra, czekającego w ulicy.
W chwili tej dał się słyszeć odgłos kroków.
Panna Verrière, odepchnąwszy swoją kuzynkę, nasłuchiwać poczęła.
— To on! — zawołała, wiedziona przeczuciem; — to on!
Arnold zadrżał. Ująwszy w rękę rewolwer, rzeki zcicha do niej:
— Jeżeli pani natychmiast nie odjedziesz, a przemówisz choć słowo do niego... zabiję go!
Aniela z okrzykiem przerażenia wskoczyła do powozu.
Siostra Marya, usiadłszy przy niej, zamknęła drzwiczki.
— Jedź-że... jedź, niedołęgo!... — wołał: Desvignes na woźnicę.
Powożący zaciął silnie konia biczem.
Zdziwione tym niespodziewanym atakiem biedne zwierzę, poskoczyło galopem.
Aniela zdążyła spuścić okno u powozu.
Vandame przechodził tuż obok fiakra.
— Żegnam cię!... — zawołało dziewczę: — żegnam! Kocham cię... i kochać nigdy nie przestanę!
Zdumiony dźwiękiem tego, tak dobrze znanego sobie głosu, oficer przystanął. Fiakr jednak w szybkim biegu zniknął mu z przed oczu na skręcie ulicy.
— Nie... ja się nie mylę... — wyszepnął porucznik w zdumieniu. — To była Aniela... Ona jechała w tym powozie... Przybyła tu, ażeby mnie pożegnać. Dlaczego jednak umknęła w chwili, gdy ja nadszedłem?
Dotknięcie czyjejś ręki zwróciło uwagę porucznika.
Obróciwszy się zdziwiony, ujrzał przed sobą Arnolda Desvignes.
— Pan zapytujesz — rzekł — dlaczego panna Verrière zniknęła w chwili, gdy nadszedłeś? Rzecz bardzo prosta... Odjechała, ponieważ ja nie chciałem, ażeby widziała się z tobą.
— Ty?! — zawołał Vandame blady z wściekłości i bólu: — ty... mój demon piekielny! Ach! skończmy raz... Zabij mnie nareszcie!
— Na co? skoro odjeżdżasz... „Czarne bandery“ za mnie to dopełnią. Żegnam cię, panie Vandame!
Tu Desvigues, wsiadłszy do fiakra, odjechał, zostawiając porucznika zrozpaczonego w osłupieniu.

IV.

Aniela omdlała w powozie. Za przybyciem do domu odzyskała dopiero przytomność. Gorączka jak gdyby zarzewiem paliła jej krew, podczas gdy lodowate zimno mroziło jej członki. Drżała, jak liść, nogi gięły się pod nią; i zaledwie siostra Marya, przy pomocy pokojówki i odźwiernego, doprowadzić ją zdołała do jej sypialni.
Verrière spał snem głębokim, marząc, że posiadał miliony Edmunda Béraud.
Nazajutrz rano Vandame, z duszą zranioną, krwawiącem sercem, odjeżdżał do Tulonu.
W chwili, gdy wsiadał do wagonu liońskiej drogi żelaznej, Desvignes szedł ulicą Paon-blauc do Agostiniego.
— Dobrze, iż pan przybywasz... — rzekł tenże — właśnie mam dla pana wiadomość.
— Dotyczącą kogo?
— Wierzycieli wicehrabiego de Nervey. Zgadzają się wszyscy na odstąpienie swych należności i gotowi są nawet ponieść znaczne straty, ażeby tylko bezzwłocznie odebrać pieniądze.
— Będą je mieli... razem oba dwa ułóżmy warunki tranzakcyi, jakie pan dasz każdemu z nich do podpisania.
W kilka godzin później Desvignes, pod nazwiskiem Wiliama Scott, był, a raczej sądził się być jedynym wierzycielem Jerzego de Nervey, posiadającym oprócz jednego, o którym nie wiedział, wszystkie wierzytelności, podpisane przez młodego hulakę-rozrzutnika.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Kapusta.. rzepa!... marchew!... kalafiory!... piękna cebula!... — wołała w podeszłym wieku kobieta, pchając przed sobą na Ulicy wózek, w trzech częściach opróżniony, około piątej godziny wieczorem.
Tą kobietą była właścicielka składu warzywa, wdowa Ferron, którą czytelny widzieli aa zaślubinach Eugeniusza Loiseau, w Salonie rodzinnym, w Saint-Mandé, jedna ze spadkobierczyń Edmunda Béraud.
Zamieszkiwała ona na ulicy des Boulets i pchała swój wózek ulicą La Roquet, starając się sprzedać pozostałą resztkę swego towaru przed powrotem do mieszkania.
Według swego nieodmiennego zwyczaju, musiała odbywać liczne przystanki przed handlami wódek i piwiarniami, ponieważ język jej z trudnością się obracał, a przy purpurowych policzkach, oczy świeciły iskrzącym blaskiem.
Nie zataczała się jednak, szła prosto, pewnym krokiem przed siebie, kilka albowiem wychylonych kropli nie były w stanie zaćmić umysłu owej emerytki, amatorki mocnych napojów.
— Kapusta! marchew! rzepa! kalafiory!... — powtarzała bezustannie, pomrukując obok tego zcicha ochrypłym swym głosem:
— Mieć w rodzinie krewnych bankierów i ciągnąć wózek z warzywem od świtu do zmroku dla zarobienia w pocie czoła czterech franków dziennie... to rzecz nie do uwierzenia! Kapusta! marchew! kalafiory! piękna cebula!
— Piękna cebula? — powtórzył nagle z pobliża jakiś głos gruby; — jakże ci idzie handel, matko Ferron?
Wdowa, obróciwszy się, krzyknęła radośnie, ujrzała bowiem przed sobą Piotra Béraud, gałganiarza.
— A! to ty, stary? — zawołała, podając mu rękę — zkądże ty wracasz bez swego kosza i haczyka?
— Znikąd nie wracam i nigdzie nie idę... Tak oto włóczę się bez celu... Przechodząc ulicą des Boulets, wstąpiłem do ciebie, ale dziewczyna mi powiedziała, żeś jeszcze nie powróciła. Wyszedłem więc naprzeciw ciebie.
— Cóż chcesz odemnie... masz jaki interes?
— Przedewszystkiem chcę cię zaprosić na kieliszek „zielonej.“
— Tego się nie odmawia... Idźmy na róg ulicy Kellera, tam mają dobry towar.
— Pójdę, gdzie zechcesz... Ty znasz się na tem... Idźmy więc.
Oboje skierowali się na róg ulicy.
Wdowa Ferron, wtoczywszy w bramę swój wózek, oddała go pod pieczę odźwiernej, a następnie weszła wraz z Piotrem Béraud do szynku, gdzie tenże kazał jej podać kieliszek absyntu.
Jakiś rosłego wzrostu, tęgi mężczyzna, wszedł tuż za nimi i usiadł przy sąsiednim stoliku.
Od kilku już godzin tenże sam człowiek śledził Piotra Béraud, chodząc za nim jak cień, nie opuszczając go na minutę, odkąd wyszedł z Willi gałganiarzów w Saint-Ouen.
Pomieniony mężczyzna ubogo wyglądał z pozoru.
Miał na sobie długie, stare, łatane okrycie i miękki z szerokiemi skrzydłami kapelusz, którego spuszczone brzegi zakrywały mu wyższą część twarzy. Długa, siwa, rozczochrana broda zakrywała mu policzki i podbródek. W ogólności była to osobistość, z jaką się spotkać wśród nocy nie byłoby bardzo bezpiecznie.
I on kazał sobie również podać kieliszek absyntu, a wydobywszy z kieszeni fajkę glinianą, nałożył ją i zapalił.
Wdowa Ferron pierwsza zaczęła rozmowę.
— Szukałeś mnie więc... — rzekła do Piotra — ale to nie dlatego tylko zapewne, aby mi ofiarować kieliszek „zielonej,“ chociaż z twej strony jest to bardzo grzecznie.
— Rzecz pewna, iż nie dlatego... — odparł gałganiarz.
— Mów więc... O cóż chodzi?
Mężczyzna w długim, starym paltocie, wyrzucając z fajki kłęby dymu, nasłuchiwał z uwagą.
— O co chodzi? — powtórzył Piotr Béraud; — powiedz mi przedewszystkiem, czy masz pieniądze?
— Potrzebujesz ich?
— Ma się rozumieć.
— Ileż ci potrzeba... sto sous?
— Bajesz trzy po trzy... Sto sous... Potrzeba mi siedemdziesiąt franków... mniej ani szeląga!
— Wielki Boże! — zawołała z osłupieniem wdowa — tyle pieniędzy... a zkądże jabym je wzięła? Wszystkiego mam dziesięć franków. Jeżeli chcesz, podzielę się niemi z tobą całem sercem. Na co ci wszakże potrzeb a tak wielkiej sumy?
— Nie na to, rzecz pewna, ażebym leżąc, wygrzewał się na słońcu pod gołem niebem... bądź przekonaną. Nie o to chodzi, abym się miał tego obawiać, ponieważ bruk uliczny jest mniej twardym zapewne od barłogu za sześć sous, jaki mi dają podczas noclegu w Willi gałganiarzów, ale że nie chciałbym być zatrzymanym przez straż miejską, jak jaki włóczęga.
— Dłużnym jesteś może te siedemdziesią franków za komorne?
— Tak... za komorne i żywność mojej gospodyni. Nie wiem, co jej przypadłe takiego dzisiaj od rana. Jak gdyby ją mucha w nos ukąsiła. Powiedziała mi, że ani dnia dalej kredytować nie będzie... że żąda swojej należności i że jeżeli jej w ciągu czterdziestu ośmiu godzin nie zapłacę, nie będzie już dla mnie nadal miejsca w Willi gałganiarzów.
— Wielka to zgryzota... lecz czemże ja ci mogę dopomódz? Udaj się do wdowy Perrot... twej siostry.
— Właśnie od niej powracam... Nie ma ani grosza!.. Dochodem ze swojej pralni zaledwie koniec z końcem związać jest w stanie.
— To udaj się do swojego szwagra.
— Co... do Yerrièra?
— Tak... wszakże on obraca milionami... mógłby ci więc pożyczyć piętnaście talarów.
— Wołałbym umrzeć z głodu na kupie gnoju, niż prosić o co tego łotra! — zawołał Piotr z uniesieniem.
— Pojmuję to... lecz jego córka... Ona, jak mówią, jest litościwą, miłosierną, coby ci szkodziło prosić ją o pomoc raz jeden?
— Tak, w rzeczy samej, jest to bardzo szlachetna dziewczyna, lecz w każdym razie jest ona córką Verrièra, a ja poprzysiągłem sobie nie przestąpić progu jego mieszkania.
— A Melania Gauthier?
— Skończ-że raz... do kroć piorunów. — Pieniędzy tak zarobionych nie dotknąłbym końcem mojego haczyka.
— E! przesadzasz nazbyt, mój kochany... — odparła wdowa. — Woń brudu nie czepia się pieniędzy... brudno zresztą na to uważać, gdy chodzi o pozyskanie dachu nad głową. Ale... jeszcze ci pozostaje Fryderyk Bertin, mechanik?...
— Nie pleć głupstwa! — huknąć powtórnie gałganiarz. — Pieniądze Fryderyka Bertin... toć lepiej byłoby iść prosić o nie Melanię...
— A gdybyś się udał do nowozaślubionych, Eugeniusza Loiseau i Wiktoryny?
— Zaczekaj!... może to i myśl dobra... w rzeczy samej! Są to poczciwe dzieci... Loiseau jest dość zamożnym. Wiem, że ma odłożonych kilka biletów stofrankowych... Mógłby mi coś z nich pożyczyć, a spłacałbym mu po sto sous tygodniowo. Pójdę zobaczyć się z Eugeniuszem.
— Loiseau nic panu, nie pożyczy — ozwał się siedzący obok mężczyzna w długim łatanym paltocie, mieszając się do rozmowy.
Galganiarz wraz z wdową Ferron spojrzeli nań ciekawie.
— Pan go znasz? — zawołał Piotr Béraud.
— Wszak pan mówisz o Eugeniuszu Loiseau, który się ożenił przed sześcioma tygodniami? — odparł nieznajomy.
— Tak... o nim. Jest to mój siostrzeniec.
— Powtarzam więc, iż on panu nic nie pożyczy...
— Dlaczego?
— Ponieważ ciągle wyprawia wesela od dnia swoich zaślubin. Pracuje zaledwie dwa dni w tygodniu i gdyby jego żona nie była pracowitą, wytrwałą robotnicą, nie mieliby w domu kawałka chleba.
— Co pan powiadasz?
— Mówię prawdę.
— I ów próżniak... ten nicpoń, unieszczęśliwił Wiktorynę?
— Ma się rozumieć... Uczynił ją najnieszczęśliwszą z kobiet.
— A łotr... rozbójnik!... zduszę go... sponiewieram!
— Zły sposób zachęty, ażeby wrócił do warsztatu.
— No! ja w każdym razie z nim się zobaczę i powiem mu słów parę... Musi się ustatkować... musi się poprawić.
— Dobrzeby to było tak dla jego żony, jak i dla niego.
— Lecz zkąd pan go znasz?
— Mieszkam w tym samym okręgu... i upewniam pana, iż on ci nie pożyczy. Choćby chciał nawet, nie mógłby tego uczynić.
— Do tysiąca dyabłów... co zrobić? — wymruknął Piotr w zamyśleniu. — Ciężko to i smutno w mym wieku zostać wyrzuconym z mieszkania.
— No... nie martw się pan... — rzekł nieznajomy — może znajdziemy jakiś sposób zaradzenia temu.

V.

— Sposób? — powtórzył gałganiarz — gdzie... jaki? Za mieszkanie nie zapłaci się pięknemi słowami. Ta kobieta żąda pieniędzy i to zaraz. Trudno coś przeciw temu powiedzieć... jest ona w swem prawie. Do załatwienia tej sprawy potrzeba jest siedemdziesięciu franków. Zkąd ja je wezmę, nieszczęśliwy?
— Może się ktoś znajdzie, co je panu pożyczy... — rzekł ów nieznajomy.
Piotr Béraud wzruszył ramionami.
— Któżby mi je pożyczył... i na jaką pewność? Co dałbym mu w zastaw, chyba mój kosz do gałganów i haczyk? Mów pan... gdzież się ów „ktoś“ znajduje?
— Być może... niedaleko ciebie...
— A! czy nie o sobie przypadkiem pan mówisz?
— Kto wie?
— Pan? — zawołała wdowa Perron, obrzucając pogardliwem spojrzeniem zniszczone ubranie nieznajomego.
— Wiem dobrze, iż nie wyglądam na wielkiego pana... — rzekł tenże, śmiejąc się. — Ubiór mój według ostatniej mody z Carreau du Teple, pochodzi od tandeciarza, nie danoby i trzech franków za te moje szmaty. Łachmany te jednak nie dowodzą jeszcze niczego. Są ludzie, którzy lubią strojem błyskać drugim w oczy; inni zaś unikają tego. Ja jestem właśnie z liczby ostatnich. Wiem, że mam minę ostatniego nędzarza i to mnie bawi. Gdybym wyciągnął rękę, niejedna dusza litościwa rzuciłaby mi jałmużnę. A mimo to wszystko posiadam renty... niewielkie wprawdzie, lecz renty w każdym razie, które mi dozwalają przyjść panu z pomocą w potrzebie, w jakiej się znajdujesz.
— Lecz pan mnie me znasz... — wyrzekł gałganiarz.
— Przeciwnie.. znam pana dobrze i oddawna. Znam całą twoją rodzinę... wiem, że jesteś uczciwym człowiekiem, Piotrze Béraud, i że nie stracę tego, co ci daję. Napiszesz pokwitowanie z odbioru siedemdziesięciu franków. Oto trzy sztuki po dwadzieścia franków i jedna dziesięciofrankowa.
To mówiąc, wydobywał z kieszeni złotą monetę i kładł przed gałganiarzem, stojącym w osłupieniu, z otwartemi ustami, wytrzeszczonemi oczyma, podczas gdy wdowa Ferron wpatrywała się w nieznajomego z komicznem zdumieniem.
Po paru sekundach ozwał się z wąchaniem Piotr Béraud
— Pan ze mnie żartujesz... to widoczna.
— Ja nigdy nie mam zwyczaju żartować w interesach tego rodzaju. Idź pan do sklepu tabacznego, znajdującego się w sąsiednim domu i kup arkusz stemplowego papieru za pięć centymów. Napiszesz pokwitowanie, jakie ci podyktuję, i weźmiesz te oto siedemdziesiąt franków.
— A w jakiż sposób mam je spłacać panu?
— Oddasz mi je za sześć miesięcy... za rok wreszcie.
— A ileż policzysz pan sobie procentu?
— Ani grosza... chcę panu uczynić przysługę, a nie zawrzeć lichwiarski interes.
— No idźże po papier, skoro ów pan chce ci wyświadczyć takie dobrodziejstwo — zawołała wdowa Perron, uderzając łokciem gałganiarza.
Piotr powstał i wyszedł, chwiejąc się jak człowiek pijany, ponieważ ze zdumienia zaledwie na nogach utrzymać się był w stanie. Zapytywał sam siebie, czy nie śni... tak wszystko to zdawało mu się być nieprawdopodchnem.
Po kilku sekundach powrócił z arkuszem stemplowym.
— Oto jest... — rzekł, kładąc takowy.
— Proś o kałamarz i pióro.
Właścicielka sklepu z warzywem, wy trzeźwiona tak nie« spodziewanem zdarzeniem, poruszała głową, popijając absynt z kieliszka.
Piotr, wziąwszy pióro, trzymał je niezgrabnie w swych grubych palcach.
— Dyktuj pan... cóż mam pisać? — pytał, maczając je w kałamarzu.
— Napisz na początku, u góry: Rewers na siedemdziesiąt franków, liczbę cyframi...
— Już napisałem.
— W dniu pierwszego września roku bieżącego — dyktował nieznajomy — wypłacę panu Cordier, zamieszkałemu przy ulicy de Geindre nr. 39, samemu, lub przekaz mającemu, sumę siedemdziesiąt franków. Walutę w gotowiźnie odebrałem. Następnie data i podpis.
Gałganiarz napisał wszystko, co mu dyktował pożyczający, dużemi, grubemi, nieczytelnemi literami, kładąc datę i podpis: Piotr Béraud, willa Gałganiarzów w Saint-Ouen.
— No! teraz, mój kochany, zabierz pieniądze — rzekł człowiek w łatanym paltocie, są cne twojemi.
— A więc, panie Cordier — rzekł gałganiarz, zgarniając cztery sztuki złota, pan mieszkasz na ulicy de Geindre nr. 39?
— Ulica niepoczesna... wszak prawda? — odparł ów szczególny filantrop, śmiejąc się głośno. — Przyjdziesz mnie odwiedzić?
— Ma się rozumieć... chociażby dla złożenia ci podziękowania, ponieważ jesteś zacnym człowiekiem.
— Tak ci należy uczynić — poparta wdowa Ferron, zwracając się do swego krewnego. — Szczęście nielada spotkało cię, mój stary. Ja teraz więc dla nas trojga każę podać „zielonej.“
— Nie... nie! — zawołał Cordier. — Szósta godzina... nie mam czasu ani minuty, bardzo się śpieszę. Do widzenia Piotrze... A skoro się zobaczysz ze swym Siostrzeńcem Loiseau — daj mi wiadomość, ci się tam u nich dzieje. Ale mu nie mów nic o mnie... Nic o tem wszystkiem... rozumiesz?
— Dobrze... dobrze! Pójdę zobaczyć się z tym błaznem, natrzęsnę mu uszu... i to nie później, jak pojutrze, a ztamtąd do ciebie przyjdę. Do widzenia, panie Cordier... do widzenia! Dziękuję ci całem sercem, dziękuję!
Oba uścisnął się za ręce i mieszkaniec z ulicy de Geindre wyszedł z szynku.
Wdowa Ferron, kompletnie pijana, siedziała, nie mówiąc słowa. Gałganiarz wstrząsnął nią za ramiona.
— Dalej, matko! — zawołał — wstawaj na nogi!
— Tak... tak... — mruknęła: — trzeba sprzedawać warzywo... a potem coś sobie ugotować.
I wołać głośno zaczęła, chwiejąc się i zataczając:
— Kapusta! marchew! rzepa! piękna cebula!...
Obecni wybuchnęli śmiechem.
Piotr wyprowadził ją, lecz tak się zataczała, iż z trudem dowlec ją zdołał do bramy, gdzie zostawiła swój wózek.
Tam, z wielkiem z dziwieniem gałganiarza, upadła weń i rozciągnąwszy się na warzywie, chrapać w najlepsze poczęła.
— Ha! to się uczęstowała... — rzekła ze śmiechem odźwierna — dobrzebyś pan uczynił, zawiózłszy ją do mieszkania.
— Trzeba ją zawieźć... nie ma rady — rzekł Piotr; — zostawić jej tu niepodobna. Otóż warzywo, do czarta, ciężkie do ciągnięcia!
I ułożywszy wiązki marchwi w rodzaju poduszki pod głową wdowy Ferron, nakrył ją płótnem, jakie było rozciągniętem na wózku, i wypchnął takowy na ulicę, śród wybuchów śmiechu przechodniów.
Piotr sam śmiał się aż do łez.
Szczęściem, z ulicy Kellera na ulicę des Boulets odległość była niewielką i gałganiarz wkrótce przewiózł swą krewne.
— Ha! ha! przywozisz nam pan wdowę Ferron... — zaśmiała się odźwierna. — Zdarza się jej to zwykle trzy razy na tydzień.
— Lecz gdzie ja ją tu umieszczę? nie mogę przecież dźwigać ją na piąte piętro... — pytał Piotr zakłopotany.
— Zatocz pan ją z wózkiem pod szopę. Skoro się wytrzeźwi, obudzi się i wejdzie sama do swej izby. Zwykle tak czyni.
Tak też zrobił Piotr i umieściwszy ów towar pod szopą, odszedł sam, chwiejąc się nieco, ku Willi Gałganiarzów w St.-Ouen.
Idźmy za owym mężczyzną, który pożyczył Piotrowi Béraud siedemdziesiąt franków, przedstawiwszy się jako Cordier.
Wyszedłszy z szynku przy ulicy Kellera, zwrócił się na plac Bastylii.
Na rogu ulicy la Roquet stał powóz, zaprzężony w dzielnego konia. Zbliżył się ku niemu.
— Jedź na ulicę l’Ecole-de-Médicine! — zawołał na powożącego. — Zatrzymasz się la bulwarze św. Michała — poczem wsiadł do powozu, od którego story były spuszczone.
W pół godziny później wehikuł zatrzymał się w miejscu wskazanem. Wysiadł zeń mężczyzna, ale to nie był już ów Cordier w połatanym paltocie, kapeluszu ze spuszczonemi na twarz brzegami i siwą rozczochraną brodą.
Był to człowiek około lat trzydziestu, starannie wygolony, w aksamitnym, kasztanowatej barwy garniturze, w okrągłej, granatowej czapce. Cała jego powierzchowność przedstawiała hulakę robotnika, uczęszczającego bardziej do szynków niż warsztatów.
Skoro się oddalał, powożący patrzył za nim bez najmniejszego zdziwienia.
Uszedłszy kilkanaście kroków ulicą l’Ecole-de-Médicine, wszedł do składu wódek, w oknach którego błyszczały szyby kolorowe, a sczerniałe sprzęty naśladowały drzewo starego dębu.
Była to pora, w jakiej zgromadzano się tu przed śniadaniem na wypicie absyntu, sklep przepełniony był przybyłymi. Miejsce to służyło za schadzkę robotnikom bez roboty, niższym urzędnikom, nadzorcom, krawcom, introligatorom, drukarzom i tym podobnym.
Nad wchodowemi drzwiami widniał znak z napisem:

Pod srebrnym czopem.

Dziewczęta pełniły posługę na sali.

VI.

Nowoprzybyły rzucił wzrokiem wokoło siebie, usiłując rozeznać przedmioty przez gęsty obłok fajczanego dymu, napełniającego plamię. Widocznie szukał kogoś.
Jedna z dziewcząt zbliżyła się ku niemu.
— Pan szukasz pana Loiseau? — zapytała.
— Tak... właśnie.
— Jeszcze nie przybył, co mam panu, podać?
— Później ci powiem.
Usiadłszy przy stole, wziął dziennik i przeglądać go zaczął.
W pięć minut potem drzwi się otwarły, a w nich pokazał się Loiseau.
Nie był to już, niestety, ów Eugeniusz, jakiego przedstawiliśmy czytelnikom na początku naszej powieści, ów młody, swobodny niegdyś mężczyzna, o uśmiechniętej twarzy. Ktoby go widział naówczas zamawiającego ucztę weselną w Saint-Mandé, nie poznałby go teraz.
Ubiór jego był zaniedbanym. Chorobliwa bladość pokrywała rumiane niegdyś policzki. Wpadnięte oczy, okolone sinym kręgiem, błyszczały mu gorączkowo.
Postąpił kilka kroków naprzód, jak gdyby szukając znajomych.
— Hej! hej!... kolego... — zawołał mężczyzna w aksamitnym kasztanowatym garniturze i granatowej czapce, przychodź-że... wszak dziś to moja kolej.
Loiseau zbliżył się, podając mu rękę.
— Twoja kolej... — rzekł; — no, zobaczymy... zagramy w pikietę, los rozstrzygnie, kto ma fundować.
— Jak chcesz... Od ośmiu jednak dni, to jest od chwili, w której zawarliśmy z sobą znajomość, nie chcesz nic przyjąć odemnie... sam zawsze płacisz. Pozwól mi więc choć raz zaofiarować sobie kieliszek absyntu.
— Przyjmuję jeden.. lecz grać będziemy w każdym razie.
— Chętnie... jeżeli masz czas ku temu.
— Ha! to pytanie... czy mam czas? — odparł Loiseau, wzruszając ramionami. — Gdy go się nie ma... natenczas staramy się go mieć...
— To pewna... Ale co na to powie twoja połowica?
— Co powie? ba! już mi to wszystko kością w gardle stanęło! Wracać do domu po to, ażeby widzieć wiecznie żonę plączącą i słuchać jej jęków?... to lepiej do kroć piorunów nie powracać wcale. Julko! — zawołał na posługującą — dwa kieliszki „zielonej“ i karty do pikiety.
Dziewczyna przyniosła karty i absynt.
— Cóż znalazłeś już robotę? — pytał Loiseau towarzysza.
— Nie jeszcze... nie tak to łatwo; ale żartuję ja sobie z tego. Mały spadek, jaki otrzymałem, czekać mi pozwala... Mam jeszcze do wydania pięć tysięcy franków. Ale... widziałeś dziś Pawła Béraud? — pytał mężczyzna w granatowej czapce, mięszając karty.
— Nie widziałem... lecz przyjdzie on tu napewno, wyszedłszy z biura.
Mniemany robotnik bez roboty był bardzo biegłym w tej grze; znacznie bieglejszym od Eugeniusza Loiseau. Popełniał jednak błędy umyślnie, aby dać możność wygrania swemu przeciwnikowi, który taż wygrał dwie partye jedną po drugiej.
— Nie masz jakoś dziś szczęścia, kolego!... — zawołał, śmiejąc się, mąż Wiktoryny.
— Ha! trudno... — rzekł pierwszy — co robić?
Napełniwszy powtórnie kieliszki absyntem wychylili je. Oczy Eugeniusza błyszczały ponuro.
— Czy chcesz powracać do domu na obiad? — pytał nieznajomy.
— Nigdy... po co miałbym tam wracać?
— A więc ja ciebie zapraszam z sobą. Pójdziemy na obiad do Bonvaleta.
— Ileż tam kosztuje na osobę? — pytał Loiseau, szukając w kieszeniach: — uprzedzam cię, że moje źródło wysycha.
— No... no! już ja zapłacę, za ciebie. Kiedyś ty znów się odwzajemnisz.
— To dobrze... Lecz powiedz, ile się tam płaci?
— Cośkolwiek więcej, niż w innych restauracyach... Przypuśćmy od nas dwóch dwadzieścia franków.
— To zgoda!
Loiseau uwziął karty, gdy jednocześnie Paweł Béraud, wszedłszy do sklepu, zbliżył się ku obu grającym.
— A przybywaj-że! — rzekł doń introligator — zamówiłem absynt dla ciebie. Rozgrywamy tu właśnie obiad... Chcesz należeć na trzeciego?
— Nie wrócisz więc na obiad do siebie? — zapytał Béraud.
— Nie! urządzamy dziś sobie ucztę nielada... po dziesięć franków od osoby, ni mniej, ni więcej.
— Po dziesięć fraków? — zawołał Paweł. — Nie... nie... ja nie jestem tak bogatym, abym mógł tyle płacić za obiad. Wracam do siebie, do domu, gdzie nawet mam się z kimś widzieć. Przedtem jednakże chcę ci udzielić pewną wiadomość. Zgadnij, kogo spotkałem przed chwilą, wyszedłszy z biura?
— Zkąd mogę to wiedzieć... Mów... kogo spotkałeś?
— Verrièra.
— Co... Juliusza Verrière... mojego wuja, bankiera?
— Tak.
— Cóż on tu robił w tej stronie miasta?
— Szedł za interesami. Chce otworzyć przy swojem biurze na ulicy Le Pelletier Bank popularny dla uboższej ludności, myśl, jak się zdaje, doskonała! Już przylepiają głoszące o tem afisze na wszystkich rogach ulic Paryża. Ztąd, rzecz prosta, potrzebując podwoić swój personel, proponował mi, ażebym przyjął miejsce u niego.
— Z jakiem wynagrodzeniem?
— Sześćdziesiąt pięć franków miesięcznie.
— Bierz bez wahania... coprędzej.
— Tak też uczynię.
— Lecz wtedy rzadziej widywać się z sobą będziemy.
— Bynajmniej... biura tam zamykają również o szóstej godzinie.
— To dobrze... A odkąd masz zamiar objąć obowiązek u Verrièra?
— Potrzebuję ośmiu dni czasu na uwolnienie się z dotychczasowej mej służby.
— Ośmiu dni... — powtórzył milczący dotąd towarzysz Eugeniusza Loiseau. — Przez ten czas bankier może zmienić zamiar, lub wziąć kogo innego, i pan na koszu osiądziesz. Wierzaj mi, opuść coprędzej swe Lyońskie biuro kredytowe, a obejmij nowy obowiązek.
— Słuszna uwaga... rozpatrzę to jeszcze.
Służąca przyniosła trzy kieliszki absyntu.
Podczas, gdy Béraud swój wychylał, Loiseau rozgrywał nową partyę pikiety ze swym towarzyszem, który starał się ją równie przegrać, jak dwie poprzednie.
— Przegrałeś! — zawołał, śmiejąc się, mąż Wiktoryny; — musisz zapłacić za wszystko. Szczęście widocznie dziś cię opuściło.
Paweł Béraud spojrzał na zegarek.
— W pół do ósmej — rzekł — muszę odejść. Do jutra zatem, do widzenia tu, o tej samej godzinie.
— Wyjdę z panem, ażeby sobie kupić cygar — rzekł towarzysz Eugeniusza. — Zaczekaj tu na mnie... — dodał, zwracając się do introligatora i wyszedł wraz z urzędnikiem biura kredytowego, który pożegnawszy się, szedł ulicą l’Ecole-de Médicine.
Rozstawszy się z nim, ów nieznajomy pobiegł do powozu, czekającego nań przy bulwarze św. Michała.
— Widzisz człowieka, który tam idzie chodnikiem po prawej? — rzekł do woźnicy.
— Widzę go.
— Jedź za nim.
— Dobrze.
— Dowiedz się, gdzie on idzie.
— A potem?
— Potem... wróć do remizy. Jutro się zobaczymy.
Woźnica, zaciąwszy konia, jechał ulicą l’Ecole-de-Médicine, nie tracąc z oczu Pawła Béraud, który niczego się nie domyślając, szedł najspokojniej w swą drogę.
Mężczyzna w granatowej czapce wszedł do tabacznej dystrybucyi, a kupiwszy tam kilka cygar, wrócił do składu wódek pod Srebrnym czopem, gdzie Loiseau wychylał czwarty kieliszek absyntu.
Po zapłaceniu rachunku obaj przyjaciele udali się do restauracyi Bonvaleta, położonej na rogu ulicy Szkolnej.
Paweł Béraud, przybywszy na plac Odeonu, przeszedł pod arkadami teatru Francuskiego i zwrócił się na ulicę Vaugirard.
Noc zapadała.
Béraud zdawał się jak gdyby wyczekiwać, aby się lepiej ściemniło, bo szedł coraz wolniej.
Woźnica, który go śledził, dostrzegł, iż pokilkakrotnie spoglądał na zegarek.
Nagle Paweł zwrócił się na lewo i wszedł w ulicę de Fleurus.
W latarniach zapalano gaz.
Przybywszy tu, Béraud wahać się zdawał.
Przystanął, a po chwili przechadzać się zaczął po chodniku.
Woźnica z powozem zatrzymał się również na rogu ulicy, w odległości dwudziestu kroków.
Nareszcie Béraud, jak gdyby powziąwszy ostateczne postanowienie, iść zaczął. Chód jego był to wolnym, to przyśpieszonym. Powóz, wyruszywszy z miejsca, jechał za nim.
Nagle Béraud zniknął. Wszedł do domu pod numerem jedenastym.
Woźnica tajemniczego powozu zatrzymał się naprzeciw tegoż domu, po drugiej stronie ulicy.

VII.

Paweł Béraud wszedł na oświetlone schody, nie zwracając się wcale do odźwiernego. Dosięgnąwszy przedziału, na którym znajdowały się drzwi od mieszkania Eugeniusza Loiseau, przystanął.
Wiktoryna, siedząc sama w pokoju, pracowała.
Przy świetle lampy wykończała właśnie rozwiniętą różę, w tak zadziwiający sposób naśladowaną, iż w złudzeniu można ją było wziąć za naturalną.
Spojrzenia młodej kobiety przenosiły się co chwila od roboty w stronę zegaru. Biedna ta istota od dnia swojego małżeństwa wielce się zmieniła. Jej twarz, niegdyś świeżą, rumianą, pokrywała teraz matowa bladość. Krąg siny okalał jej powieki, od łez czerwone.
Mały, z czarnego marmuru zegar, umieszczony nad kominkiem, wydzwonił godzinę.
— Ósma!... — szepnęła. Wiktoryna — a jego jak nie ma, tak nie ma. Skończona! Zguba i nieszczęście jest nieuchronnem. Nie czynią na niem wrażenia ani łzy moje, ni prośby. Dziś znów nie przyszedł na obiad. Wróci wśród nocy, pijany, rozzłoszczony, brutalny!... Ach! jak jest smutne to moje życie!... — zawołała, łzy ocierając. A przedtem tak byłam szczęśliwą. Nie znałam troski... myśl moja była swobodną... Zaciemniło ją chyba wspomnienie o śmierci... prócz tego nic nie mąciło mojego życia... A dziś? Och! dlaczegóż porzuciłam tę moją błogą samotność?
„Sądziłam, iż znajdę w człowieku, którego zaślubiłam, wytrwałego, pilnego jak ja, robotnika... Miałam nadzieję, że przy wspólnej oszczędności zdołamy coś zebrać na przyszłość. Ach! byłam szaloną... szaloną!...
„Przyszłość... O! jakże się jej lękam... Co zemną się stanie? Nie! nie chcę myśleć o tem! Po dwóch zaledwie miesiącach małżeństwa nędza stanęła już u drzwi naszych! Lada dzień zabraknie nam chleba!
„Eugeniusz wydaje w szynkach i kawiarniach wszystko, co zarobi... a może i to nawet, czego nie zarobi, pozostawiając mnie tu samą, przy pracy od rana do zmierzchu, ażebym jako tako zdołała zapełnić szczerbę, zrządzoną jego rozrzutnością.
„Ach! to haniebne... to podłe! I to ów Paweł Béraud, ów krewny, wiedzie go i namawia ku temu. Ach! jakiż to nędznik! mówi, że mnie kocha, a sam jest przyczyną wszystkiego, co cierpię. Życie moje zmienił w jedną ciężką katuszę. O! jakże go nienawidzę, jakże jest dla mnie wstrętnym ten człowiek!
„Zaprzysiągł sobie zgubić mego męża... i ja nie mogę go zdemaskować... nie śmiem postąpić z nim tak, jak na to zasłużył... rzucić mu w twarz moją pogardę i nienawiść! Muszę milczeć, gdyż zna moją przeszłość... mą winę. W swojej podłości mógłby o wszystkiem powiadomić Eugeniusza, który zabić mnie gotów, popchnięty przezeń ku temu. Ach! to wszystko przyprawia mnie o utratę zmysłów!... Dlaczegóż lękać się śmierci? Nie lepiejże umrzeć, niźli wieść takie życie, jakiem ja żyję?“
Tu nagle umilkła i nasłuchiwać poczęła.
Dosłyszała odgłos kroków na schodach. Kroki te ucichły na przedziale.
— To Eugeniusz... — pomyślała, biegnąc ku drzwiom.
Zaledwie je jednak otworzyła, cofnęła się z okrzykiem Béraud ukazał się w progu. Daremnie chciała przed nim drzwi zamknąć; stał już na środku podoju.
— Cóż to znaczy, kuzynko? — pytał, zamykając drzwi za sobą. — Moja obecność przestrasza cię do tego stopnia... Dlaczego? Nie pochlebia mi to bynajmniej.
Wiktoryna ochłonęła już z pierwszego pomięszania.
— Co pan chcesz? — zapytała obojętnie. — Męża nie ma w domu.
— Wiem dobrze, że go tu nie ma, rozszedłem się z nim — rzekł Béraud. — Obiaduje on w mieście i mam nadzieję, że tym razem przynajmniej nie oskarżysz mnie, iż go bałamucę.
— Oskarżałam cię i oskarżać nie przestanę, żeś wniósł nieszczęście pod nasze domostwo. Sądzisz-że, iż zapomniałam, co zaszło pomiędzy nami w dniu moich zaślubia, w lasku Vincennes? Sądzisz, iż nie pamiętam gróźb twoich? Tak... ty groźby te wprowadzasz w wykonanie. Tyto odciągnąłeś Eugeniusza od warsztatu, od pracy. Wprowadziłeś go w brudne nory, do których przedtem nie uczęszczał, gdzie spotyka łotrów, próżniaków, jakich naśladuje. O! tyś mi wyrządził wiele złego i nie pojmuję jak śmiesz, jak masz odwagę stawać tu jeszcze przedemną!
— Mam odwagę... ponieważ cię kocham... — wyszepnął zcicha.
— Ach! milcz!... nie wymawiaj tego wyrazu... profanujesz go!...
— Kocham cię! — powtórzył głośniej Béraud.
— Kłamiesz! — zawołała Wiktoryna. — Człowiek prawdziwie kochający pragnie jedynie szczęścia kobiety ukochanej. Taki ponosi wszelkie ofiary... Umie nawet nakazać milczenie swojemu sercu: Gdybyś prawdziwie mnie kochał, uszanowałbyś we mnie uczciwą kobietę, jaką jestem, jaką chcę zostać; tymczasem nietylko nie masz dla mnie szacunku, ale mi ubliżasz, ponieważ wiedząc, że nie mogę być twoją, prześladujesz mnie swemi miłostkami, trwając w swoich niecnych zamiarach.
— Trwam... i trwać w nich będę! — zawołał Paweł — wbrew twojej woli, pomimo twej nienawiści! Mówisz, że ja ciebie nie kocham... to prawda, ponieważ miłość jest za zbyt słabem uczuciem na oddanie tego, co czaję. Uwielbiam cię! namiętność, jaką uczuwam dla ciebie, przyprawia mnie o szaleństwo! Szalony nie rezonuje... wiedz o tem! Nic nie jest w stanie ugasić płomienia, jaki mnie pożera! Od pozyskania ciebie żadna zapora mnie nie powstrzyma! Gdyby nawet trzeba było popełnić zbrodnię... spełnię ją... jestem gotowy!
Widząc, iż młoda kobieta cofa się z przerażeniem, Béraud zaczął spokojniej:
— Pomówmy rozsądnie... Jakież dla ciebie życie z tym Eugeniuszem? Jaka twa przyszłość?
— To ciebie niech nie obchodzi... Przyjmuję je jakiem jest... Godzę się z mym losem.
— Przyjmujesz, cierpiąc i płacząc... Twoje policzki bledną... zapadają. Wzrok zużywa się we łzach i pracy. Potrzeba pozbawiania się wszystkiego, opuszczenie i rozpacz, oto co ci przyniosło zaślubienie Eugeniusza Loiseau!
— Odemnie zależało zaślubić go lub nie zaślubić. Przyjmując małżeństwo, przyjęłam i jego następstwa.
— I ulegasz dobrowolnie tym katuszom. Piękna to instytucya małżeństwo, szczególniej, gdy się dostanie nicponia, leniwca, pijaka, słowem bydlę ostatniego rzędu! Obecnie powzięłaś już jasne przekonanie co do wartości moralnej swego małżonka. Przy braku miłości, ponieważ nigdy nie kochałaś tego zwierzęcia Loiseau, tak... nigdy... nigdy! nie możesz mieć nawet o byt swój spokoju. Zniknęła ci teraz ułuda, a przy takim mężu zabraknie ci wkrótce i kawałka chleba. Ty dobrze wiesz o tem wraz ze mną... i drżysz o swoją przyszłość. Otóż uzbrój się w odwagę i skrusz krępujące cię okowy. Zażądaj rozwodu... Nie doznasz w otrzymaniu go trudności, a wtedy ja... ja cię — czynię szczęśliwą... Szczęśliwą, legalnie szczęśliwą, ponieważ cię zaślubię!
— Ty mnie zaślubisz... ty? — zawołała Wiktoryna.
— Zaślubię cię... przysięgam!
— Nie jesteś wolnym...
— Mogę nim być każdej chwili.
— Nie! nie... Przysiągłeś kochać Joannę Desourdy, zostać jej mężem... a dziecko wasze powinno przypomnieć ci tę twoją przysięgę!
— Byłem młody... popełniłem szaleństwo... Zresztą, któż dotrzymuje przysiąg tego rodzaju? Zdawało mi się, że kocham Joannę... Myliłem się, ponieważ ciebie... ciebie tylko kocham! Przyrzecz mi, że zostaniesz mą żoną...
— Nigdy!
— Uwielbiam cię...
— A ja cię nienawidzę!... Moja wola jest niewzruszoną... Nie ma nic odtąd pomiędzy nami wspólnego! Nie chcę słuchać cię dłużej... Gardzę twoją ofiarą... twemi obietnicami... śmieję się z gróźb twoich... Jesteś dla mnie wrogiem... traktuję clę więc jak wroga... Odejdź... wypędzam cię ztąd!
— Ha! ha! wypędzasz mnie? — zawołał Béraud z przerażającym cynicznym śmiechem.
— Wypędzam! mam wszelkie prawo ku temu... ponieważ zobelżasz mnie we własnym mym domu i dając ml cierpieć tyle!
— A zatem wojna?
— Niech będzie wojna!
— Pożałujesz tych słów, Wiktoryno... Drogo mi za nie będę bez litości dla ciebie aż do chwili, w której przyjdziesz błagać mnie sama o łaskę!
— Ja ciebie o łaskę? — zawołała młoda kobieta z oburzeniem. — Och! wolałabym umrzeć po tysiąc razy niż okryć się taką hańbą!
— Zobaczysz... zobaczysz! Masz krótką pamięć, ma ukochana. Zapomniałaś, jak widzę, iż wiem o twojej przeszłości... Ty zapomniałaś, ale ja o tem pamiętam... Do widzenia, Wiktoryno! do widzenia... Wkrótce... niezadługo, być może...
Tu Béraud, ogarnięty wściekłością, którą napróżno starał się pokryć ironią, wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Wiktoryna upadła na krzesło, ukrywszy twarz w dłoniach.
— Och! — szepnęła, obejmując rękoma rozpalone czoło — co zemną się stanie? Jakież nowe tortury przygotowuje mi ten nędznik? Tak... on będzie się mścił bez litości... przysiągł i dotrzyma słowa... Jestem zgubioną!
Béraud zbiegł szybko ze schodów.
Znalazłszy się na ulicy, spostrzegł fiakr, stojący przed domem. Podszedł ku niemu.
— Czekasz na kogo? — zapytał woźnicę.
— Tak... lecz jeśli kurs niedaleki, mógłbym pana odwieźć.
— Na ulicę Sekwany, nr. 27.
— O! to za daleko... Mój pan mógłby wyjść w tym czasie... otrzymałbym naganę... Nie, nie chcę!
Paweł, nie nalegając, postanowił iść pieszo.
Skoro tylko zniknął, woźnica, zawróciwszy, odjechał szybko w stronę Botanicznego ogrodu.

VIII.

Eugeniusz Loiseau wraz ze swym nowym przyjacielem, którego widzieliśmy w podwójnej postaci: filantropa przy ulicy de Geindre i rzemieślnika bez roboty, siedzieli oba przy obficie zastawionym obiedzie w restauracyi na bulwarze św. Michała.
Potrawy, wybrane przez owego mężczyznę w granatowej czapce, były najwykwintniejszemi. Liczne butelki doborowego wina stół zapełniały.
— Do pioruna! kuchnia i piwnica są tu sławnemi, jak widzę... — wołał Loiseau, zajadając, a nade wszystko pijąc za sześciu. Jedna rzecz mnie tylko niepokoi...
— Cóż takiego?
— Że daleko drożej będzie cię to kosztowało, niż po dziesięć franków od osoby.
— Co cię to obchodzi? przegrałem, fundować więc powinienem. Jedzmy swobodnie... Mój spadek pozostał mi jeszcze w zapasie, nie masz się o co troszczyć... Bądź spokojnym!
— Cóż jednak po obiedzie robić będziemy? — zapytał Loiseau.
— Po obiedzie, wieczorem, idźmy do teatru.
— Myśl doskonała... lecz pod warunkiem, że ja zapłacę za miejsca w orkiestrze.
— Zgoda! wszakże wzamian ja znów funduję kolącyę u Barrata, skoro wyjdziemy z teatru.
— Nie... nie! żadnych kolacyj! — zawołał Eugeniusz — zbyt późno wróciłbym do domu.
— To i cóż... o co ci chodzi?
— Dość już jest pewnie zagniewaną moja małżonka.
— Boisz się więc swej żony? — odrzekł nieznajomy z ironią.
Loiseau rzucił się gniewnie.
— Co... ja się jej boję? — zawołał, uderzając w stół pięścią. — To dobre... Bać się kobiety... nie żartuj ze mnie... Otóż pójdę z tobą na kolacyę, by cię przekonać, czy się jej boję... Bać się jednej baby... tegoby jeszcze brakowało... Czylim się na to ożenił, ażeby być niewolnikiem? Ha! ha! ha! a prawa silniejszego... prawa mężczyzny... Gdzież one są, te prawa?
— Zresztą, nie opóźnimy się zbytecznie — odparł jego towarzysz. — Dobra zupa, tuzin ostryg, parę kawałków pasztetu, butelka Chablisu i kieliszek absyntu, to w ciągu kwandransa da się uprzątnąć. Będziesz u siebie w domu przed drugą po północy.
— To dobrze, bo jutro muszę wstać rano, by pójść do tego przeklętego warsztatu. Mają tam pilną robotę, a zarządzający zapowiedział, że jeśliby który z robotników nie przybył, miejsca mieć nadal nie będzie. Przeciw mnie szczególniej jest zagniewanym — mówił dalej — bo w tych dniach kiedyś starłem się z nim na ostro... Trzeba ci było to widzieć... Sądziłem, że go zabije apopleksya. Nie pozwolę przewodzić nad sobą nikomu.
— Do któregoż teatru pójdziemy?
— Do Châtelet.
— Wyborna myśl! A cóż tam grają?
— Nową „féerie.“
— Ach! to moja rzecz ulubiona! Nie masz jak balet... Przepadam za tancerkami w krótkich spódniczkach!
Nieznajomy zachęcał do picia swojego gościa, nalewając mu kieliszki bezustannie, sam jednak powstrzymywał się od tego. Na deser kazał podać szampana.
Loiseau czuł, iż głowa mu ciężyć poczyna, był już kompletnie pijanym.
Do czarnej kawy podano likiery różnych gatunków.
Widocznie ów hojny towarzysz chciał spoić swego kolegę, który pozwalał sobą kierować bez oporu, lecz w miarę picia stawał się coraz bardziej ponurym.
Po zapłaceniu rachunku zawołał chrypliwym głosem, rzucając na stół serwetę:
— Idźmy do teatru!
Na schodach chwiał się tak silnie, iż ów przyjaciel podtrzymywać go musiał.
— Ha! ha! — zawołał — widzę, iż się porządnie podciąłeś...
— Dyabelskie te twoje wina narobiły wszystkiego... — odrzekł Loiseau. — W głowie mi się kręci... Na powietrze wyjść trzeba coprędzej.
Na bulwarze św. Michała otrzeźwiał nieco, lecz niezupełnie. Idąc, chwytał się co chwila za ramię swego towarzysza, będąc jednak nawykłym do picia, wkrótce odzyskiwał równowagę.
Gdy przybyli oba do Châtelet, widowisko od godziny już się rozpoczęło.
Loiseau narzekał iż w gardle mu zasycha i pragnienie go pali.
Podczas antraktów gasił je kuflami piwa, jakich jego przyjaciel dostarczał mu szczodrobliwie.
Sztuka ukończyła się o kwandrans na dwunastą. Introligator był już mniej pijanym, niż wchodząc na salę. Przypomniał o obiecanych ostrygach i butelce Chablisu.
Idąc z nim na kolacyę, ów dobry kolega myślał sobie:
— Trzeba koniecznie coś zrobić, ażeby on jutro nie poszedł do warsztatu. To zwierzę jest wytrwalszem, niż sądziłem.
Obadwa weszli do Barrata, gdzie ich pozostawimy, by śledzić Pawła Béraud wychodzącego z ulicy de Fleurus.
Szedł prędko, a myśli jeszcze szybciej w głowie jego krążyły. Głucha wściekłość wrzała w jego sercu.
Opór Wiktoryny irytował go i denerwował. Pogarda, tak jawnie mu przez nią okazana, zrodziła w nim pragnienie zemsty.
Miłość, jaką uczuwał dla tej kobiety, była uczuciem czysto zmysłowem, w którem serce najmniejszego nie brało udziału. Był człowiekiem, jak to sam wyznał, gotowym do popełnienia zbrodni dla dopięcia celu.
— Tak... ona musi być moją! — wyszepnął, idąc. — Kobieta, która miała kochanków, śmie mnie przyjmować odmową? Nie! tego za wiele. Przysięgam, Wiktoryno, musisz być moją i będziesz!
Paweł Béraud zajmował mieszkanie na czwartem piętrze, pod nr. 27-ym przy ulicy Sekwany, w bocznej oficynie, wgłębi podwórza. Okna tegoż wychodziły z jednej strony na dziedziniec, z drugiej na dachy sąsiednich domów.
Przybywszy do drzwi, wychodzących na ulicę, podniósł głowę i spojrzał w te okna. Błyszczało w nich światło.
Przebiegłszy prędko schody, zadzwonił.
Po kilku sekundach drzwi się otwarły, a w nich ukazała się Joanna Desourdy z małą Liną.
— Ojciec przyszedł... ojciec! — wołało dziecię. — Pocałuj mnie, ojcze...
Tu nadstawiła swoje rumiane policzki.
— Pójdź precz! — zawołał Paweł, gwałtownie ją odpychając.
Lina odeszła z płaczem w kąt pokoju.
— Dobry wieczór, Pawle... — rzekła Joanna.
— Dobry wieczór.
— Wracasz tak późno...
— Najprzód, nie jest późno... a potem, nie mogłem wrócić wcześniej. Obiad jest gotów?
— Już od godziny.
— A więc siadajmy do stołu.
Tu przeszedł do małej jadalni, gdzie trzy nakrycia były położonemi.
Joanna, przywoławszy małą Linę, posadziła ją pomiędzy ojcem a sobą. Dziecię płakać nie przestawało.
— Skończysz ty to swoje beczenie? — zawołał ostro Paweł, uderzając małą po rękach, ktoremi sobie twarz zasłaniała.
— Nie bijże jej, Pawle... proszę cię... — rzekła łagodnie Joanna. — Wszakże to dziecię nie uczyniło nic złego... Płacze, ponieważ nie chciałeś jej pocałować... Cierpi... a nie ona sama tylko.
— Dość tych czułości, do pioruna! Podawaj zupę! — zawołał.
Joanna poszła zająć się nalewaniem na talerze.
— Nikt tu dziś nie przychodził? — zapytał Paweł.
— Owszem... był krawiec i rzeźnik.
— Cóż mówili?
— Przyszli z powiadomieniem, że przekazali twe weksle pewnemu lichwiarzowi i że jeżeli pragniesz uniknąć sekwestru, potrzeba ci zobaczyć się z nimi i porozumieć jaknajprędzej.
— Jak się nazywa ów agent, któremu odstąpili swoje należytości?
— Agostini... mieszka przy ulicy Paon-blanc nr. 1.
— Dobrze... zobaczę się z nim.
— Pawle... wyrzekła nieśmiało Joanna; — ależ to nędza nam grozi. Piekarz nie chce nam dłużej dawać na kredyt pieczywa... Mamy długi, a obecme jak gdyby się wszystko przeciw nam sprzysięgło... Oszczędzam, jak mogę, pracuję, szyciem zarabiam, lecz mimo to wszystko nie jestem w stanie zrównać dochodu z rozchodem. Należałoby ci zmniejszyć nieco swoje wydatki po za domem.
— Co... co? — zawołał szorstko; — ani mi się poważ w to mieszać. Czynię, co mi się podoba, rozumiesz?
— Pojmuję, lecz skutkiem tego wyżyć nam nadal niepodobna będzie.
— Jeżeli to życie jest zbyt ciężkiem dla ciebie, możesz odejść... drzwi stoją otworem.
— To znaczy, że mnie wypędzasz?
— Nie, znaczy to tylko, że nic nie przeszkadza ci odejść; wszak jesteś wolną...

IX.

Przez kilka sekund Joanna, jak gdyby oszołomiona gwałtownym ciosem, który w nią uderzył, patrzyła w Pawia Béraud jak obłąkana, następnie, przycisnąwszy rękoma serce, które jej omal nie pękło, wybuchnęła łkaniem.
— Pawle... och Pawle... — wołała — w czemże ci zawiniłam, abyś w ten sposób do mnie przemawiał?
— W niczem nie przewiniłaś... ale mnie nudzisz... jesteś, nieznośną... ot wszystko!
— Przez litość nademną i nad naszem dzieckiem, nie mów mi czegoś podobnego!
— Czy ty przestaniesz... do kroć piorunów! — huknął, uderzając w stół ręką. — Czy pozostawisz mnie raz w spokoju? A toż to czyste piekło w tym domu... Nie pozwala mi zjeść spokojnie obiadu!
— Któż jest tego przyczyną? — szepnęła zcicha.
— Ty... do miliona dyabłów! Ty zawsze... ty tylko... z twemi bezustannemi skargami!
— Skoro się czara przepełni, natenczas się z niej wylewa... Mojaż w tem wina?
Rozwścieczony Paweł uderzył talerzem o ziemię.
— Moja więc wina... moja? — wykrzyknął.
Lina, zeskoczywszy z krzesła, pobiegła drżąca ukryć się w kuchni, podczas gdy Joanna powstawszy, w milczeniu zbierała z podłogi szczątki potłuczonego talerza.
Béraud koniecznie chciał wszcząć kłótnię; potrzebną mu ona była.
— Ile wynoszą należności krawca i rzeźnika? — zapytał.
Joanna, otworzywszy szufladę stolika, wyjęła z niej dwie notatki.
— Siedemset dwadzieścia franków... — odpowiedziała, rzuciwszy okiem na papier.
— Nie mogę pozostawić tych długów niezapłaconemi — rzekł Paweł.
— Lecz wiesz, że ja nie mam pieniędzy.
— Wszak miałaś odebrać dziś rano pięćdziesiąt franków?
— Sądziłam, że je odbiorę... ale kazano mi czekać, oznaczając termin za dwa tygodnie.
— Aniela Verrière także jest ci coś dłużną?
— Tak... dwieście franków.
— A więc?
— Nie śmiem pójść upominać się o to...
— Dlaczego?
— Musiałabym w takim razie opowiedzieć jej o całem naszem położeniu.
— Cóż w tem złego? Wie ona, że nie jesteśmy milionerami. Zresztą, czyż trzeba koniecznie opowiadać szczegóły domowego życia, gdy się po odbiór długu przychodzi?
— To pewna... lecz...
— Niema żadnego „lecz“ — przerwał Paweł. — Pójdziesz jutro po odebranie tej sumy... Dam z tego zaliczki wierzycielom.
— Powiedzieli, że nie przyjmą żadrych zaliczeń... żądają całkowitych należytości.
— No... to w takim razie oddasz mi swoją biżuterję... Zegarek, dwie pary kolczyków, pierścionki i bransoletkę. Przy pracy nie potrzebujesz się w to ubierać. Jutro zrana zaniosę to wszystko...
— Zegarek mój już zastawiłam przed kilkoma dniami... — szepnęła Joanna z zakłopotaniem.
Paweł zerwał się z krzesła.
— Zastawiłaś zegarek?.. — zawołał; — zastawiłaś go nie uprzedziwszy mnie o tem? Jakim prawem śmiesz wynosić cokolwiekbądź z domu?
— Potrzeba było pieniędzy na żywność... Miałam w sklepikach wiktuałów drobne długi... Zresztą za cóż bym ci żywność kupiła, nie otrzymując nic na to od ciebie?
— Mogłaś się w inny sposób urządzić... Przedzie więc teraz, jak widzę, umrzeć tu z głodu!.. A niegdyś wszystko szło inaczej.
— Tak... niegdyś mniej zarabiałeś... — odpowiedziała Joanna — i ja zarówno tyle nie zarabiałam, a nie skarżyłeś się nigdy... braku nie było. Żyliśmy dobrze, nie mieliśmy ani grosza długu! Prawda, że wtedy całomiesięczną swą pensyę przynosiłeś do domu...
— Czynię dziś to, czego mi się wtedy nie podobało uczynić! — zawołał z uniesieniem Beraud. — Jestem panem siebie... mam prawo działać według mej woli i dowiodę ci tego! Oddaj mi natychmiast to, co ci pozostało z twej biżuteryi!..
Joanna z cichą rezygnacyą, postawiła szkatułkę przed Pawłem, poczem uprzątnąwszy ze stołu wyszła do kuchni gdzie Lina ukryła się popłakując.
Dawszy jeść dziecku, rozebrała je i ułożyła w łóżeczko, gdzie wkrótce zasnęło.
— Przez ten czas Béraud, otworzywszy szkatułkę, przebierał w tej skromnej biżuteryi, odkładając na bok sztuki niemające żadnej wartości, lub bardzo małą, kosztowniejsze zaś owinął w papier i schował do kieszeni.
Weszła Joanna. — Zabrałeś wszystko? — smutno zapytała.
— Wziąłem to, co mi się wziąść podobało.
— Z tej sumy jaką ci lombard udzieli, pozostawże coś przynajmniej na trzewiczki dla Liny, dziecko to chodzi w całkiem dziurawem obuwiu.
— Przedewszystkiem najeży zapobiedz temu, aby mnie nie ścigano i nie wsadzono do aresztu za długi.
— Myśl jednakże i o swej córce.
— Ubranie dziecka do ciebie należy.
Biedna Joanna po raz drugi pochyliła, głowę, pojmując, że z takim człowiekiem wszelka dalsza walka staje się niemożebną.
Siadła do szycia. Paweł spać się położył.
Łzy jedna po drugiej spływaj na jej robotę. Czyż bowiem było jej podobna zachować jeszcze jakiekolwiek złudzenie? Mogłaż nie zrozumieć, że pomiędzy nią a Pawłem wszystko już było skończonem?.. że z każdym dniem coraz się więcej od niej usuwał i że ten człowiek nieposiadał nawet uczucia ojcowskiej tkliwości dla swojej małej Liny.
Nędza szybko się zbliżała. Jak się to wszystko zakończy?
Ciemna zagadka pozostała nierozwiązaną.
Joanna posiadała bystrą inteligencyę, charakter szlachetny i prawy. Zapytywała sama siebie, czy nie lepiej byłoby dla niej żyć samej ze swą córką po ostatecznem zerwaniu z kochankiem? Zyskałaby przynajmniej spokój w około siebie i mogła pracować na wychowanie dziecka. Przedsięwziąć jednak stanowcze rozłączenie, nie byłożby to w dalszych następstwach szkodliwem dla Liny?
Wszystkie te myśli plątały się w jej głowie, pogrążając ją w zniechęcenie pełne obaw i trwogi.
Siedziała nad szyciem aż do północy, aby wykończyć robotę, za którą mogła otrzymać drobną zapłatę nazajutrz.
Za te kilka franków mogła dom przez dni parę utrzymać, nie potrzebując poniżać własnej godności do błagania o kredyt.
Ucałowawszy śpiącą swą córkę, udała się wreszcie na spoczynek.
Daremnie jednak zasnąć usiłowała, nazbyt była zgnębioną, po dniu cierpień i bólu nastąpiła noc bezsenna.
W chwili, gdy Joanna Desourdy kończyła swą pracę, Wiktoryna niemniej od niej zgnębiona, składała swoją zarówno, wyglądając może po raz dwudziesty oknem na opustoszałą ulicę.
Eugeniusz Loiseau niepowrócił jeszcze.
Po odejściu Pawła uspokoiwszy się nieco, zasiadła do pracy, oczekując na przybycie męża.
Wiemy, iż pociągniony przez swego towarzysza, nie przyszedł on na obiad.
Zegar wydzwonił dziewiątą, wpół do dziesiątej... dziesiątą, introligator nie przychodził.
Mimo iż on niejednokrotnie tak czynił, mimo, że od kilku tygodni wracał zwykle po północy, Wiktoryna doznawała tym razem silniejszej niż kiedy bądź trwóg.
Chciała się pożywić czemśkolwiek, niemogła. Przez jej ściśnione gardło pokarmy przejść niezdołały.
Zasiadła do pracy mając nadzieję iż tem ukróci oczekiwanie. I to ją również zawiodło.
Podczas gdy natężała słuch na najmniejszy szelest na schodach, palce jej odpoczywały bezwiednie, a obłok łez wzrok jej zaciemniał.
O drugiej nad ranem, złamana znużeniem, wstrząsana nerwowym dreszczem, stała w otwartem oknie wyczekując powrotu owego pana hulającego w Halles.
Jak wiemy, ów nowo poznany przyjaciel introligatora nie liczył się z groszem.
Obfita wieczerza suto winem oblana, przeciągnęła się do godziny trzeciej nad ranem.
Po ostatnim kieliszku Loiseau kompletnie pijany, zsunął się pod stół, gdzie zasnął snem twardym.
Jego towarzysz zawezwał posługującego.
— Mój kochany... — rzekł — oto kolega, którego polecam twojej opiece, niepodobna go odwieść do domu w takim stanie. Pozwól mu się tu przespać, dopóki się nie przebudzi. Zapłacę rachunek, a prócz tego otrzymasz odemnie suty napiwek.
— Bądź pan spokojnym — rzekł chłopiec. — Schodzę ze służby jutro o ósmej zrana. Jeżeli w owej chwili pański przyjaciel nie będzie mógł iść pieszo, zawołam fiakra, i sam go umieszczę. Tymczasem połóżmy go na dywanie, w każdym razie lepiej mu tu będzie, aniżeli spać pod stołem.
Uczynili to obaj, a Loiseau nieprzebudził się wcale, chrapał głośniej jeszcze.
Mniemany jego kolega zapaliwszy cygaro wyszedł z restauracyi, w stronę gdzie oczekiwał nań powóz.
Trzecia nad ranem uderzyła na wieży kościoła świętego Eustachego.
— Dokąd mam jechać? — zapytał woźnica.
— Na bulwar Szpitala, pod Nr. 8 — odrzekł podróżny.
Ów dany przezeń adres wystarcza czytelnikom, na poznanie w owem indywiduum jednego ze wspólników Arnolda Desvignes.
W rzeczy samej ów człowiek, który się nam ukazał w szynku przy ulicy Kellera, ów dobroczyńca starego Piotra Béraud gałganiarza i osobistość w aksamitnym garniturze i granatowej czapce, usiłująca upoić Eugeniusza Loiseau, był Wiliam Scott, były klown z cyrku Fernando.

X.

Po daremnem wyczekiwaniu do godziny trzeciej zrana Wiktoryna, wstrząsana dreszczem, palona gorączką niepokoju, rzuciła się na łóżko. Zasnąć jednakże niepodobna jej było.
W stanie tak gwałtownego wstrząśnienia w jakim się jej mózg znajdował, sen nie piły chodził.
Do obecnej chwili Loiseau jeśli się spóźni, to wszakże nigdy jeszcze nocy nie przepędził za domem. Gdzież więc dziś nocował? Co się z nim stało?
Zazdrość poczęła szarpać serce młodej kobiety, różne jej myśli nasuwając.
Brzask dzienny ukazał się nareszcie.
Wiktoryna rzuciwszy się na łóżko w ubraniu, wyskoczyła szybko, biegnąc ku oknu.
Paryż był milczącym i cichym o tej porze; ulice puste prawie zupełnie. Prócz stróżów, zamiatających przed domami, nie było widać nikogo. Zwolna bramy kamienic jedne po drugich otwierać się zaczęły, podnoszono w sklepach okiennice, miasto ożywać poczęło.
— A jeżeli ja go mylnie oskarżam? — pomyślała Wiktoryna, niezastanowiwszy się nieprawdopodobieństwem takiego przypuszczenia; jeżeli on noc spędził przy pracy? I nowa ta myśl jakkolwiek bezrozumna, uspokoiło ją nieco.
Nic łatwiejszego było zresztą jak upewnić się jej, w tym względzie. Loiseau szedł zwykle do swego introligatorskiego warsztatu o siódmej rano, a obecnie było już kwandrans na ósmą.
Niemogąc znieść dłuższej niepewności, Wiktoryna wdziawszy kapelusz, zarzuciła na siebie okrycie i wyszła z mieszkania.
W bramie domu spotkała odźwierną.
— Ach! jakże pani wychodzisz rano? — rzekła taż do niej. — Nie słyszałam, ażeby pan Loiseau wrócił tej nocy... Miałzeby gdzie jeszcze odprawiać wesele?
— Nie!.. nie! — zawołała kwiaciarka z zakłopotaniem. — Pracował przez całą noc nad bardzo pilną robotą. — To dobrze... bardzo chwalebnie... Jeżeli tak, niemasz się pani na co uskarżać.
By uniknąć nowych zapytań, Wiktoryna szybko wybiegła, a przeszedłszy ogród Luksemburski, w ciągu kwandransa przybyła do warsztatów introligatorskich, mieszczących się przy bibliotece świętej Genowefy.
Kilku robotników stało na chodniku, czekając na otwarcie bramy.
Wiktoryna zbliżyła się do jednego z nich.
— Czy pan należysz do tutejszych robotników — zapytała.
— Tak pani.
— Znasz pan Eugeniusza Loiseau?
— Doskonale... sąsiadujemy z sobą przy warsztacie.
— Pracowano tam tej nocy?
— Niech Bóg uchowa... nikt nie pracował.
— Loiseau znajdował się wczoraj przy robocie?
— Dlaczego pani pytasz mnie o to? — odparł robotnik. — Byłażbyś jego żoną?
— Tak... — odpowiedziała.
— Aha! rozumiem... nie wrócił wczoraj do domu... wszak prawda?
— Nie wrócił... — odpowiedziała młoda kobieta, zalewając się łzami.
— Oh! na złą drogę wszedł mój kolega... od pewnego czasu bardzo się zmienił... Niepoznajemy go prawie. Zapomina przychodzić do warsztatu, a zapomina tak często, iż zarządzający zmuszony mu był zagrozić, iż za pierwszem opuszczeniem roboty pozbawi go miejsca.
— Boże! — zawołała z przerażeniem Wiktoryna, — pozostałby więc na bruku, bez chleba. Cóżby natenczas z nami się stało? Z czego byśmy żyli?
Otwarto bramę domu w którym się mieściły warsztaty.
— Dowidzenia, pani Loiseau — rzekł robotnik i wraz ze swymi kolegami, których gromadka się zwiększyła, wszedł w bramę.
Wiktoryna stała na miejscu jak skamieniała, patrząc na owych robotników, udających się z odwagą, pogodnie, do całodziennej swej pracy. Kilka minut tak upłynęło, poczem bramę zamknięto.
Gdyby nawet obecnie i przybył Loiseau, nie pozwolonoby mu już wejść, znalazłby drzwi przed sobą zamknięte, będąc zmuszonym czekać do jedenastej godziny.
Wiktoryna boleśniej jeszcze przygnębiona, niż w chwili swego przybycia, udała się na ulicę de Fleurus.
Loiseau nie powrócił jeszcze. Młodą kobietę ogarnęła trwoga.
Podobne opóźnienie mógł spowodować jedynie wypadek, jakieś nieszczęście, być może.
Drżała, oczekując nadejścia wieczoru z większą niż dnia poprzedniego obawą.
Uderzyła dziewiąta godzina. Wiktoryna zerwała się z krzesła. Ktoś puknął we drzwi.
Pośpieszyła otworzyć i ujrzała przed sobą Piotra Béraud gałganiarza.
— Ach! mój wuju... — zawołała z płaczem, rzucając mu się w objęcia. — Bóg cię tu chyba przysyła... Jestem nieszczęśliwą... bardzo nieszczęśliwą
— Do kroć tysięcy!.. — zawołał stary gałganiarz — zatem to prawda co mi mówiono? Ha! łotr nad łotrami... nikczemnik! Lecz ona gotowa mi tu omdleć — rzekł, spoglądając na pobladłą i chwiejącą się kobietę; to mówiąc, wziąwszy ją pod rękę przeprowadził do jadalni.

Powróćmy do restauracy Barrat’a.
Eugeniusz Loiseau spał snem ołowianym, nie poruszając się na kobiercu gdzie ułożył go Will Scott przy pomocy posługującego.
Chłopiec ten, jak przyrzekł, schodząc ze służby o ósmej rano, potrząsnął silnie uśpionym.
Eugeniusz wyciągnął ręce i nogi, bełkocząc jakieś niezrozumiałe wyrazy, oznajmujące o silnem jego rozmarzeniu.
— Wstawaj pan... — rzekł chłopiec — obudź się... już czas! Potężnie się podchmieliłeś... lecz to już przeszło... Usłuchaj mnie pan... wypij to... a natychmiast otrzeźwiejesz. Tu podał szklankę świeżej wody Eugeniuszowi.
Loiseau otworzył oczy i usiadł, niemógł jednakże zebrać rozpierzchniętych myśli.
Wziąwszy szklankę z wodą przybliżył ją do ust i wychylił, poczem zapytał, patrząc w około siebie:
— Gdzie ja jestem?
— Gdzie pan jesteś... w Halles, u Barrat’a, gdzie przy wieczerzy ze swym kolegą wysuszyłeś potężną ilość butelek. Na honor! warto było to widzieć.
Blade światełko zaczęło się pojawiać w umyśle introligatora, pamięć widocznie mu powracała.
Chciał się podnieść, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Upadł całym ciężarem na dywan, spoglądając na posługującego błędnym, zamglonym wzrokiem.
— Gdzież on jest... u czarta? — zawołał.
— Kto taki... pański przyjaciel?
— Tak.
— Odjechał już dawno zapłaciwszy rachunek, a przed odejściem polecił mi obudzić pana w oznaczonym czasie, co właśnie uczyniłem.
— Która godzina? — pytał Loiseau.
— Pięć minut po ósmej.
Introligator wzdrygnął się niespokojnie.
— Warsztat — wyszepnął.
— hH! ha! warsztat... — zawołał, śmiejąc się chłopiec. — Już to na pewno pan dziś nie pójdziesz do niego. Lepiej powróć do domu i śpij do wieczora.
— Po domu... — powtórzył Loiseau, przypomniawszy sobie o Wiktorynie... — łatwo to mówić... do domu... Czeka mnie tam scena nie łada!.. Oj! te kobiety... kobiety!
— Ha! i cóż począć... wracaj pan i stajaj się ją uspokoić.. Może sprowadzić fiakra?
— Nie... wolę iść pieszo, orzeźwi mnie powietrze.
Ta podszedł ku drzwiom, chwiejąc się i zataczając.
Posługujący musiał go sprowadzić ze schodów, przez dolną izbę, aż na ulicę.
Wokoło Halles ruch bywa wielki, kręci się mnóstwo przechodniów, szczególniej w godzinach rannych.
Gwar różnorodny pomięszanych głosów sprawiał przykre wrażenie na Eugeniuszu Loiseau, wbiegając mu przez uszy do mózgu.
Idąc z pośpiechem, o ile mu na to pozwalały jego chwiejące się nogi, wkrótce dosięgnął bulwaru, gdzie zmuszony był usiąść na ławce. Wszystko wirowało w około niego: domy, powozy i ludzie.
— Muszę jednak koniecznie pójść do warsztatu... — wyszepnął. — Zobaczę się z zarządzającym... zmyślę przed nim jaką bajkę.
I wytężywszy całą potęgę swej woli, wstał i szedł, aż przybył na plac Panteonu.
Drzwu od warsztatów były dawno zamknięte. Zadzwonił.
— Zapóźno, panie Loiseau... — rzekł, wychylając głowę, odźwierny. — Nie mogę otworzyć, przyjdź pan w południe.
— Wiem o tem... — odrzekł introligator. — Chciąłbym tylko pomówić z zarządzającym słów parę... Rzecz to ważna i pilna... Moja żona ciężko zasłabła...
— Dobrze... powiadomię go o tem... Wejdź pan do mojej stancyjki i czekaj.
Loiseau wsparł się o ścianę. Pot, wywołany pijaństwem, spływał mu po czole. Dokuczał mu straszny ból głowy.
— W rzeczy samej... — rzekł — to głupstwo tak się ustroić... Cierpi człowiek więcej, niż warta cała rozrywka.

XI.

W chwili tej ukazał się odźwierny, prowadząc z sobą zarządzającego warsztatami.
— Ha! pięknie pan postępujesz... — zawołał tenże, zwracając się do Eugeniusza. — Oddałem ci robotę, poleconą przez pana bibliotekarza, która na jutro miała być wykończoną. Wiedziałeś, że to jest poleconem... że jest pilnem i nie przyszedłeś do roboty!.. Co chcesz odemnie?
— Chciałem panu powiedzieć... — odrzekł introligator, zdejmując czapkę — że to nie z mojej winy nastąpiło... Moja żona zasłabła...
— To fałsz! — krzyknął zarządzający.
— Jakto... fałsz... Ja pana upewniam...
— Kłamiesz!... Nie nocowałeś w domu wcale... Tułasz się i brukasz po szynkach i kawiarniach, jak łotr ostatni, i teraz oto nawet nie możesz się utrzymać na nogach. Twoja żona jest zdrową... Przyszła ta dziś rano, czekając na ciebie do świtu i pytała robotników, czy nie wiedzą, co się z tobą dzieje...
Loiseau, dotąd chwiejący się na nogach, posłyszawszy to, wytrzeźwiał.
— Moja żona tu przychodziła? — krzyknął, zaciskając pięści.
— Niepokoiła się o ciebie... czego niegodzien jesteś!...
— Co czynię... jak postępuję, to do mnie należy...
— Milcz! — zawołał nadzorca warsztatów. — Nie myślę z tobą dyskutować... czyń sobie, co chcesz, to mnie nie obchodzi... ale obchodzi mnie mój obowiązek pilnowania w warsztacie, ażeby wszystko szło regularnie w ścisłym porządku, jak w każdym uczciwym zakładzie... Nie przyszedłeś do roboty... obejdę się więc bez ciebie.
— Pan się obejdziesz bezemnie? — powtórzył przestraszony Loiseau.
— Najzupełniej. Wszak uprzedziłem cię, że skoro raz jeszcze opuścisz robotę, miejsca mieć u mnie nie będziesz.
— Jakto... pan mnie usuwasz z warsztatu?
— Nie potrzebuję twych usług więcej.
— Ależ robota, którą zacząłem?
— Jest od dwóch godzin w rękach innego. Rachunek twój uregulowany. Wejdź... zabierz należące do ciebie narzędzia, a potem udaj się po wypłatę do kasy... lecz bez hałasu i krzyków na schodach.
— Nie pójdę! — krzyknął gwałtownie Loiseau. — Proszę mi odesłać moje narzędzia i pieniądze... Ale pamiętaj pan, że pożałujesz tego, co czynisz!
Nadzorca wzruszył ramionami.
— Twoje pogróżki — rzekł — mało mnie obchodzą; są to wyniki pijaństwa, niezasługujące na uwagę. Nie chcesz się ukazać swoim kolegom, pojmuję to dobrze, przyślę ci twoje narzędzia do odźwiernego, ale co do pieniędzy, sam je odebrać musisz. Jeżeli więc chcesz być zapłaconym, idź do kasy.
Loiseau rzucił się gniewnie, lecz wreszcie udał się do kasyera, który wypłacił mu należność.
Rachunek jego był szczupłym. Wszystko ogółem wynosiło trzydzieści pięć franków. Wróciwszy, zabrał narzędzia, pozostawione u odźwiernego i wybiegł na ulicę.
Odprawa, jaką otrzymał, spadła na niego jak struga lodowatej wody, pod tem wrażeniem nagle wytrzeźwiał. Pozostało mu jedynie łamanie w kościach, ciężkość w głowie i głuchy gniew w głębi duszy, nie przeciw sobie samemu, jako głównemu sprawcy całego tego nieszczęścia, lecz przeciw swemu przełożonemu, a głównie przeciw swej żonie.
— E! bierz licho zresztą! — wymruknął, jak gdyby łudząc samego siebie. — Znam dobrze moje rzemiosło, to i długo bez roboty nie pozostanę.
Wstąpił kolejno do kilku warsztatów introligatorskich w okręgu Saint-Germain. Nieszczęściem, wszędzie liczba robotników była w komplecie. Nie potrzebowano nikogo. Zwrócił się więc na ulicę de Fleurus, coraz mocniej rozwścieczony na Wiktorynę, której przypisywał obecną utratę miejsca.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wiliam Scott, wyszedłszy z restauracyi Barrata, gdzie pozostawił upojonego Eugeniusza Loiseau, wrócił do siebie, gdzie spał bez przerwy pięć godzin. Niepotrzeba mu było więcej na zupełne otrzeźwienie się po sutych całodniowych libacyach.
Około ósmej, wdziawszy ubranie, jakie nosił dnia poprzedniego, wyszedł, udając się bawarem szpitala.
W odległości kilkudziesięciu kroków stał znany nam już powóz. Woźnica zdawał się drzemać na koźle.
Scott zbliżył się do niego, pytając po angielsku:
— Co robił wczoraj nasz człowiek?
— Chodził na ulice de Fleurus pod nr. 11-ty — odrzekł woźnica w tymże samym języku.
— Jak długo tam bawił?
— Przeszło godzinę.
— A potem?
— Wrócił do siebie na ulicę Sekwany.
— Dobrze... Teraz zawieziesz mnie na ulicę de Geindre pod nr. 39-ty. Zaczekasz o kilkadziesiąt kroków dalej. Śpiesz... w drogę!
Scott, Wsiadłszy do powozu, zapuścił story starannie.
Skoro tylko powóz wyruszył z miejsca, dobył z siedzenia podarte łatane ubranie, w jakiem przedstawiliśmy go czytelnikom w szynku przy ulicy Kellera i zmienił obecny swój ubiór na te łachmany.
Powóz zatrzymał się naprzeciw wskazanego numeru i wysiadł zeń znany nam filantrop Cordier.
Podczas gdy woźnica oddalał się według rozkazu, mężczyzna ów w łatanym paltocie przechodził przez ciemny i wązki korytarz w starym domu, zapytując odźwiernę:
— Nikt do mnie tu nie przychodził?
— Nikt, panie Cordier.
— To dziwna!... Wprawdzie od pięciu dni jakem się tu wprowadził, nie zdążyłem jeszcze porozdawać mego nowego adresu wielu znajomym. Gdyby więc ktoś pytał się o mnie, wskaż mu pani moje mieszkanie.
— Dobrze, panie.
— Ach! otóż byłbym zapomniał. Kupiłem coś na sukienkę dla waszej córeczki. Będę kontent, jeżeli małą zadowolnić to potrafi.
Tu ów mniemany Cordier wyjął z kieszeni pakiecik, podając go odźwiernej.
— Ach! jak pan jesteś dobrym! — zawołała z uciechą kobieta. — Dziękuję... z całego serca dziękuję!
— Nie ma za co... drobnostka!... — odrzekł filantrop, wchodząc na schody.
Zatrzymawszy się na piątem piętrze, otworzył drzwi facyaty, nader ubogo umeblowanej. Stało tam łóżko żelazne, stół i dwa krzesła, oraz mała szafka w rodzaju biblioteczki, napełniona staremi książkami.
Pozostawiwszy Will Scotta na jego poddaszu, wróćmy na ulicę de Fleurus, gdzie stary gałganiarz, Piotr Béraud, doprowadził do krzesła omdlewającą Wiktorynę.
Osłabienie jej krótko trwało. Wróciwszy do przytomności, otwarła oczy, zasnute łzami.
— Lecz, moja córko... — zapytał Piotr — co się u was tu dzieje. Jakieś nieporozumienia... źle jest, jak widzę.
— O! tak, mój wuju... bardzo źle! — odpowiedziała kwiaciarka ze łkaniem. — Eugeniusz nie wrócił dziś na noc do domu...
— Nie wrócił?... co ty mówisz? — zawołał z gniewem gałganiarz. — Miałżeby już wdawać się w jakieś uboczne miłostki?
— Nie... to przez pijaństwo, jestem przekonaną. Nie przyszedł wcale dziś rano do warsztatu.
— Zkąd wiesz o tem?
— Właśnie ztamtąd powracam. Powiedziano mi, iż do roboty wcale już prawie nie przychodzi. Zarządzający jest bardzo na niego zagniewanym, zagroził mu usunięciem, ale on lekceważy to sobie. Co będzie, gdy miejsce utraci... pozostaniemy w nędzy... w ciężkiej, strasznej nędzy!
— Ho! ho! za daleko biegniesz przewidywaniem. Co znowu... w nędzy?...
— Stoimy blisko niej, mój wuju.
— Do pioruna! ależ to niepodobna!
— Tak jest... Eugeniusz od chwili zaślubin przynosi do domu zaledwie czwartą część swej płacy.
— A gdzież podziewa resztę pieniędzy?
— Traci je w szynkach... kawiarniach... gra... pije absynt...
— Nie próbowałaś zwrócić go z tej drogi?
— Ileż razy!... wszakże wszystko daremnie. Już na to nic nie poradzę... widzę to dobrze!
— Dlaczego?
— Ponieważ przy Eugeniuszu znajduje się człowiek, wiodący go na zgubę, którego wpływ jest silniejszym nad moje prośby...
— Człowiek... wiodący go na zgubę? — powtórzył gałganiarz. — Jestżeś tego pewną?
— Zupełnie pewną... niestety!
— Któż jest ten człowiek?... Jak się nazywa ów nicpoń, który poważa się sprowadzać mego siostrzeńca z drogi obowiązków uczciwego robotnika; odciągać od domowego ogniska męża tak zacnej kobiety.
— Znasz go, wuju, dobrze... Należy on do naszej rodziny.
— Do naszej rodziny... Któż to taki? Mów!...
— Paweł Béraud.
— Co... co? — zawołał gałganiarz z osłupieniem — co ty mówisz... Paweł?... to niepodobna! Przywidzieć się tobie musiało!
— Nie, mój wuju... jest to najczystsza prawda.
— Cóżby mogło zależeć na tem owemu zwierzęciu, ażeby siał niezgodę pomiędzy wami. Musiałby mieć jakiś plan uknuty, jakąś ważną przyczynę, działając w sposób podobny?
— Nie pytaj mnie o to, mój wuju, ponieważ nie mogę, nie powinnam ci na to odpowiedzieć; przysięgam ci jednak, że Paweł jest nikczemnikiem, zgubił mnie, wydarł mi nasz spokój domowy, zgubi i Eugeniusza. Mąż pójdzie do domu poprawy... żona na dno Sekwany... oto los, jaki nam zgotował!
— Stój... nie zapędzaj się tak daleko w swych czarnych przewidywaniach. Ja się zobowiązuję doprowadzić tu wszystko do należytego porządku. Najprzód, ukrócę cugli Pawłowi Béraud, jako wuj, mam prawo ku tomu... a twojemu Eugeniuszowi wypowiem, co mam na sercu. Bądź spokojną, ja ich tu obu powstrzymam, a że dokonam tego, przysięgam!
Tu zerwał się, zaczerwieniony od gniewu i zaczął szybko chodzić po pokoju.

Odgłos dzwonka zabrzmiał przy drzwiach mieszkania.

XII.

— To on! to on, mój wuju... — wołała Wiktoryna, drżąc cała. — Błagam cię, nie drażnij go... powitaj spokojnie.
— Spokojnie? — odrzekł stary gałganiarz — zobaczysz!
— Mój wuju, ja cię zaklinam! — mówiła kobieta. — Jeżeli poróżnisz się z nim, na mnie spadnie cała odpowiedzialność.
Dzwonek powtórnie zadźwięczał, bardziej gwałtownie niż po raz pierwszy.
Wiktoryna, chwiejąc się cała, blada z obawy i wzruszenia, dowlokła się do drzwi, uchylając takowe.
Eugeniusz, otwarłszy je na oścież uderzeniem nogi, wpadł z zaiskrzonem spojrzeniem, drżącemi od gniewu ustami, wołając:
— Dzwoniłem dwa razy... czemu nie otwierasz?!
Biedna kobieta mocniej się jeszcze zatrwożyła, spojrzawszy na zmienioną twarz męża. Zawiniątko z narzędziami, jakie trzymał w ręku, wyjaśniło jej rzecz całą.
Loiseau, rzuciwszy w kąt ów pakiet, wszedł do pokoju, w którym pozostał Piotr Béraud.
Fizyonomia introligatora nagle się zmieniła.
— Co Widzę... mój wuj! — zawołał, usiłując się uśmiechnąć. — Witaj nam, wuju kochany.
Tu podał rękę Piotrowi.
— Ja nie podaję ci ręki... — odpowiedział tenże, chowając swoją do kieszeni.
— Ha! ha! a to dlaczego?...
— Dlaczego? ponieważ stałeś się nikczemnikiem, włóczęgą, próżniakiem, godnym pogardy. Ponieważ jesteś przyczyną zgryzot i łez swej żony; pijesz i wałęsasz się, zamiast pójść do warsztatu! Ponieważ marnujesz pieniądze w szynkach i kawiarniach, zamiast je przynieść do domu, marnujesz je w towarzystwie hultajów, z których jednemu właśnie chcę parę słów dobrych powiedzieć... Obciąłeś usłyszeć, dlaczego nie podaję ci ręki... wiesz teraz!
W usposobieniu, w jakiem znajdował się Loiseau, wystarczyła rzecz drobna, aby go we wściekłość wprowadzić.
Słowa starego gałganiarza wzburzyły go nad miarę. Napróżno Wiktoryna dawała znaki swemu wujowi, ażeby mówić zaprzestał. Eugeniusz z zaiskrzonemi oczyma, pianą na ustach, z zaciśniętemi pięściami, podszedł ku swej żonie.
— Ha! — zawołał, przyskakując do niej — chodzisz więc do swoich krewnych i rozpowiadasz, co się u nas dzieje?
Tu podniósł w górę pięści, by ją uderzyć.
Piotr Béraud rzucił się pomiędzy nich oboje, wołając.
— Łotrze... rozbójniku! czy żeś już zatracił i resztki wstydu? Brakuje tylko, ażebyś zabił tę kobietę!
— Ja do niej mówię... — krzyknął Loiseau — nie mięszaj się w to, co do ciebie nie należy!
— Ty nie do mnie mówisz... — odrzekł gałganiarz — ale ja mówię do ciebie, ty podła gadzino. Dręczysz tę biedną kobietę hultajskiem swojem postępowaniem i chcesz ją zabić na reszcie, przyskakując do niej z pięściami, jak rozjuszone bydlę. Nie! ja nie pozwolę na coś podobnego... Ona jest moją siostrzenicą, mam prawo stanąć w jej obronie...
— Niemasz żadnego prawa mięszać się między małżeństwo, ty stary pijaku!... — wrzasnął rozwścieczony Loiseau. — Przyszedłeś tu ażeby głupstwa mi prawić, sądzisz, że ja to zniosę... i jeszcze ci za to podziękuję? Dalej usuwaj się ztąd... wychodź! słyszałeś? bo inaczej jednem machnięciem ręki zrzucę cię ze schodów!
— Wuju... mój wuju... — jąkała Wiktoryna, wyciągając drżące ręce ku gałganiarzowi — powiedz mu jak prawda, że nie chodziłam do ciebie wcale ze skargami.
Béraud, nie zdążył odpowiedzieć.
— Milcz! — krzyknął Loiseau, przyskakując ku żonie. — Może nie chodziłaś równie dziś rano do warsztatów, aby szpiegować mnie... podpatrywać, wypytywać o mnie kolegów, a tym sposobem sponiżyć mnie przed niemi?
— Niepokoiłam się o ciebie... drżałam na wspomnienie nieszczęścia, jakie spotkać cię mogło...
Stary gałganiarz zmiarkował, iż obrał złą drogę, że tym sposobem nic nieporadzi z rozjuszonym hulaką.
— Posłuchaj Eugeniuszu... — zaczął łagodnie. — Każdy grzech może pozyskać miłosierdzie nieprawdaż? Przyznają, żem się może zanadto uniósł przed chwilą, ponieważ wielce mnie smuci nieład i upadek waszego gospodarstwa. Jesteś dobrym chłopcem... wiem o tem... Zanim przyszedłeś, mówiłem to Wiktorynie. Wszystko co się dzieje jest dziełem osób, prowadzących cię na złą drogę, udzielających ci szkodliwe rady.
— Ja nie przyjmuję niczyich uwag... — krzyknął introligator — niepotrzebuję rad ni wspomnień... Jestem panem siebie... Czynię co mi się podoba... i proszę abyś mnie pozostawił w spokoju! Co zaś do ciebie — dodał zwracając się do Wiktoryny — pamiętaj, że przepędzę cię przez taką drogę, której wspomnienie na zawsze ci pozostanie w pamięci. A teraz masz na początek!
Tu przyskoczywszy do drżącej i zatrwożonej kobiety wymierzył jej silny policzek...
— Ach! rozbójniku... ty ośmielasz się bić kobietę — zawołał Piotr Béraud, chwytając za gardło Eugeniusza.
Jednym rzutem ręki Loiseau odtrącił starca, odrzucając go o dziesięć kroków od siebie. Następnie poskoczywszy do drzwi:
— Wychodź! — zawołał, otwierając takowe — jeżeli nie chcesz abym ci kości połamał, wychodź co prędzej!.. i nie waż mi się tu więcej ukazać. Widząc, że Piotr ociąga się z wyjściem, chwycił go za ramiona i wyrzucił do sieni ku wielkiemu zgorszeniu sąsiadów, którzy na wszczęty hałas powychodzili ze swych mieszkań. Następnie trzasnąwszy drzwiami powrócił do Wiktoryny.
— Płacz... płacz! — zawołał — o lada głupstwo, dopóki nie otrzymasz więcej.
— Nie! — odpowiedziała kobieta, podnosząc głowę — ja nie otrzymam nic więcej. Za co... dlaczego mną poniewierasz? Za to, że siedzę w domu, pracuję, czekam na ciebie i płaczę? Takaż to nagroda? Nie! to już za wiele! Nie poważ się odtąd podnieść na mnie ręki...
— Nie poważ?.. — powtórzył, przyskakując z zamiarem powtórnego jej uderzenia.
Wiktoryna cofnęła się, cios chybił, a popchnięta gwałtownie przez owego nędznika upadła na podłogę ogarnięta nerwowemi spazmami.
Loiseau, chwyciwszy czapkę wyszedł, pozostawiając nieszczęśliwą wśród wybuchów płaczu i łkania.
Dzieło Arnolda Desvignes, jak widzimy szło dobrze. Wszystko jego planom sprzyjać się zdawało.
Nie czując najmniejszych wyrzutów sumienia za to co uczynił, Loiseau udał się do składu wódek, gdzie widzieliśmy go w dniu poprzedzającym. Spodziewał się tam znaleść swego towarzysza nocnej pohulanki.
Piotr Béraud, wyszedłszy oszołomiony z domu siostrzeńca, klął zły na siebie, iż się pozwolił w tak ubliżający sposób za drzwi wyrzucić.
Dla uspokojenia swej irytacyi, wszedł do kupca win, gdzie wypił kieliszek wódki. Posiedziawszy tam kilka minut i ochłonąwszy ze wzburzenia, udał się na ulicę de Gendre pod nr. 39 według adresu, udzielonego sobie przez owego szczególnego dobroczyńcę filantropa w łatanem odzieniu.
— Gzie tu mieszka pan Cordier? — zapytał odźwiernej.
— Na piątem piętrze... w głębi kurytarza.
W trzy minuty później, gałganiarz zastukał do drzwi facyaty i obaj mężczyźni znaleźli się naprzeciw siebie.
— A! pan Béraud... — zawołał Will Scot, udając zdziwienie. — Wejdźże pan, proszę... Jakże się miewasz? Twe odwiedziny prawdziwa mi sprawiają przyjemność. Jakże z pańskiemi kłopotami... Wszystko załatwione?
— Tak, dzięki panu odzyskałem spokojność... Zapłaciłem komorne i właśnie przychodzę panu za to podziękować.
— Drobnostka... Jestem szczęśliwy, mogąc dopomódz tak zacnemu jak pan człowiekowi. Nie mówmy o tem już... proszę! Jakże... widziałeś się pan ze swym siostrzeńcem?
— Właśnie powracam od niego.
— I cóż?
— Cóż... jest to nikczemnik, łotr ostatniego stopnia!
— Nie powiedziałżem panu?
— Nie o wszystkiem pan jeszcze wiedziałeś... Ten hultaj w domu dziś nie nocował. Zaledwie wszedł, obił swą żonę... Ach! jest to dzikie, rozjuszone zwierzę...
— Ha! ha! obił swą żonę... Nie aprobuję ja tego, ale być może miał on powody ku temu...
Piotr spojrzał zdziwiony na mówiącego.
— Miał powody? — powtórzył.
— Ma się rozumieć... Wina nie tylko jest po jego stronie...
— Jakto... ta kobieta tak ciężko pracuje, podczas gdy on się włóczy po szynkach oddając się próżnowaniu.
— Ja nie mówię o czasie obecnym... Wszak nieraz się zdarza, że teraźniejszość wypływa z przeszłości...
— Przeszłość mej siostrzenicy nie daje powodu do tak brutalnego z nią obchodzenia się.
— Kto wie?
— Ja wiem!
— Ileż razy wierząc mylić się możemy... Panie Piotrze, ja niechciałbym ciebie obrazić... Zazbyt cię szanuję... jestem twym przyjacielem, dowiodłem ci tego... Od dawna jednak mieszkając w tym okręgu poznałem młodzież tutejszą...
— Cóż zatem?
— Co... otóż być może Eugeniusz Leiseau z przeszłości swej żony o czemś się dowiedział...


XIII.

— Z jej przeszłości... o czem? — powtórzył Béraud.
— E! ty mnie dobrze rozumiesz... — rzekł śmiejąc się Cordier.
— To znaczy, że moja siostrzenica przed zamążpójściem miałaby zbłądzić?
— Tak jest.
— To kłamstwo... fałsz! — zawołał gałganiarz.
— Nie gniewaj się, panie Piotrze, ponieważ będziesz musiał przyznać, że mówię prawdę...
— Miałażby mieć Wiktoryna kochanków?
— Nie wiem czy miała wielu... lecz, że jednego miała to pewna! Przyznasz więc, że jeżeli o tem powiadomiono Eugeniusza, wziął to do serca. Smutek prowadzi do pijaństwa. Rozpił się więc... a skoro W ma w głowie choćby kieliszek jeden za wiele, trudno się w gniewie powstrzymać. Okoliczność taka zmienia nieraz dobre małżeństwo w czyste piekło, a nie zawsze pochodzi to z winy męża...
Piotr z otwartemi ustami, wytrzeszczonemi oczyma słuchał wyrazów mówiącego w osłupieniu.
— Czy pan żartujesz? — zapytał. — Wiktoryna na prawdę miałaby mieć kochanka przed wyjściem za mąż?
— O! na to, daję panu słowo honoru. Co mówię, mówię na pewno!
— Nie byłżeby to wypadkiem któryś z rodziny Béraud?
— Tak... właśnie Béraud... jeden z pańskich krewnych.
— Mój siostrzeniec... protokulista... lekkoduch...
— Tak... Paweł Béraud.
— Pan go znasz?
— Wszak powiedziałem, że znam was wszystkich. Wiem, że żyje z młodą kobietą, swoją kuzynką... zdaje mi się szwaczką, która jest przy nim bardzo nieszczęśliwa!
— Joanna Desourdy... moja siostrzenica... to właśnie!.. Był on więc kiedyś kochankiem Wiktoryny?
— I jest może dotąd nim jeszcze...
— Co pan powiadasz... to niepodobna! Wiktoryna mówi o nim z pogardą jak o ostatnim nędzniku... Oskarża go, że on na złą drogę prowadzi jej męża... że go zgubi...
— Kto wie, czy nie dlatego to mówi, aby lepiej ukryć swoje miłostki. Kobiety są tak zdradliwemi, chytremi...
— To prawda... Ale wracajmy do rzeczy... Jestem jak oszołomiony tem, o czem mi pan opowiadasz...
— Jak często widujesz się pan ze swoją siostrzenicą Joanną Desourdy?
— Nie zbyt często... niekiedy.
— Sądzę, iż dobrze byłoby w jej własnym interesie powiadomić ją o tem, co się dzieje.
— Tak pan mniemasz?
— Bezwątpienia. Uczyniłoby to ją baczniejszą na to, co spotkać ją może. Kiedybądźkolwiek Wiktoryna opuści swego męża, i zwróci się ku Pawłowi Béraud.
— Miałżeby on serce... sumienie... porzucić swe dziecko... — zawołał stary gałganiarz.
— Serce... czyż on je ma, ten człowiek?
— To prawda... niestety! A zatem wiesz pan... będąc ot! w tej tu stronie miasta, pójdę na ulicę Sekwany do Joanny Desourdy i opowiem jej wszystko!
— Masz słuszność, dobrze uczynisz. Otworzy to oczy biednej kobiecie, powiadomi ją o człowieku, przez którego jest oszukiwaną, wiedząc o wszystkiem co się dzieje będzie może mogła jakoś temu zaradzić. Zrobisz pan dobry uczynek, mój zacny przyjacielu! A proszę przyjdźże mię potem odwiedzić. W rannych godzinach zawsze mnie zastaniesz, a gdybyś zapotrzebował kiedy coś z drobnej monety, śmiało, wprost udaj się do mnie.
Stary gałganiarz, pożegnawszy mniemanego Cordier, wyszedł w stronę ulicy Sekwany.
Paweł przez całą noc spać nie mógł rozmyślając nad tem co ma teraz czynić. Postać Wiktoryny stawała uporczywie przed jego oczyma.
Ażeby dojść do pożądanego celu gotów był odważyć się na wszystko, najprzód jednakże potrzeba było jakiś do działania wynaleść i tego właśnie szukał w swej głowie.
Do powyższych jego zamiarów łączyły się i inne okoliczności.
Rozmyślał nad obecnem swem położeniem.
Stosunek z Joanną Desourdy ciężył mu niesłychanie. Czuł się nie dosyć wolnym... niedość panem siebie.
Ów dziki samolub, ta istota bez duszy i serca, rachował on, że mała Lina była jedną więcej osobą do żywienia, oraz że jej ubranie jakkolwiekbądź skromne, również coś kosztowało.
Jego pensya wystarczyć mogąca dla umiejącego liczyć się z groszem, nie wystarczała na życie hulaszcze, jakie prowadził.
Miał długi, liczne, naglące długi. Konieczność nakazywała zapłacić je dla uniknięcia prawnych poszukiwań.
Mieszkanie było wynajętem na jego nazwisko. Obawiał się więc, by nie zabrano mu sprzętów i mebli. Zkądby wziął na kupno innych?
Przyszło mu na myśl spotkanie z Vèrrière’m i ofiarowana mu przezeń posada z podwyższoną płacą w biurach Banku gminnego.
Przyjąć ją, czyli nie przyjąć? Mimo, że powiedział Eugeniuszowi, iż przyjmie, nie powziął dotąd jeszcze postanowienia w tej mierze.
Wstał z wczesnym porankiem. Joanna już siedziała przy pracy.
— Wychodzisz? — zapytała, widząc go ubierającego się z pośpiechem.
— Tak; — odrzekł. — A niezapomnij pójść po odebranie należytości do panny Anieli Verrière. Potrzebujemy pieniędzy.
— Upominanie się o to, bardzo przykrem mi będzie, lecz pójdę skoro chcesz tego.
— Spodziewam się...
— Wrócisz na śniadanie?
— Nie; niepowrócę.
— Na którą godzinę ma być obiad?
— Jak zwykle.
— Nie opóźnisz się dziś?
— Nic nie wiem... Zależeć to będzie od wielu okoliczności.
— Ucałujże małą przed odejściem...
— Ach! niemam czasu.. — zawołał Paweł niecierpliwie. Muszę pójść do lombardu, potem na śniadanie, a następnie być w biurze skoro tylko otworzą... Bądź zdrowa!
Tu wyszedł z pośpiechem.
— Ni przyjaznego wejrzenia... ani dobrego słowa... — wyrzekła smutno Joanna, skoro drzwi zamknął za sobą. — Tak ja, jako i jego córka, niczem dla niego jesteśmy. Co się to dzieje?... Zkąd to pochodzi?.. Stawszy się tak dla mnie obojętnym; miałżeby kochać gdzie inną?
Tu nagle zmienił się wyraz twarzy młodej kobiety. W miejscu smutku, gniewem zabłysło jej spojrzenie.
— Ach! gdyby tak było... — zawołała, zrywając się z krzesła, gdyby on kochać miał inną... I wtedy gdy ja cierpię tu z dziegciem obelgi, głód i nędzę, gdy w pracy wyczerpuję me siły, ażeby utrzymanie mniej go kosztowało... wtedy on innej zanosićby miał tkliwe wyrazy, pieszczoty, a może i pieniądze!.. I ta inna uśmiecha się do niego wtedy, gdy ja płacze... Inna weseli się, gdy cierpię... Ach! nie... nie nigdy! To byłoby za wiele! Wszystko znieść jestem gotową z pochylonem czołem, lecz tegobym mu nieprzebaczyła! Gdyby ukochał inną kobietę, zabiłabym ją... i jego!
Tu wybuchnęła łkaniem.
Łzy, spływające obficie po jej twarzy, przyniosą jej ulgę.
— Co począć? — szepnęła; — co czynić aby go nawrócić ku sobie i dziecku? Aby mnie i moją córkę kochał jak niegdyś? Ach gdybym wiedziała... gdybym przekonać się mogła o prawdzie!.. I przez kilka chwil biedna kobieta siedziała w zamyśleniu.
Wyrwał ją z jej smutnej zadumy głos wołającej Liny.
— Mamo! ja nie śpię... ja chcę wstać... przyjdź do mnie...
Joanna pobiegła do dziewczynki, a wziąwszy ją na ręce przytuliła do serca, okrywając pocałunkami.
— Ty płaczesz mamo... — wołało dziecię, spostrzegłszy łzy, błyszczące na matki powiekach.
— Nie... nie... mój skarbie, ja już nie płacze... — odparła Joanna, ocierając oczy.
— Ojciec już wyszedł?
— Tak... wyszedł. Spieszył się bardzo, miał wiele interesów na mieście do załatwienia.
— Nie ucałował mnie...
— Bo spałaś i nie wiesz... Owszem me dziecię, pocałował cię, ale bardzo lekko, nie chcąc cię przebudzić.
— Czy jeszcze się tak gniewa, jak wczoraj?
— Nie, moje kochanie.
— O! ja widzę to mamo, że ojczuś nie jest tak dobrym, dla nas jak dawniej... nie kocha nas już, jak kochał... Widzę to dobrze... Wciąż na nas się gniewa, lecz o co? Nie wiem... nie uczyniłyśmy mu nigdy nic złego.
Łzy nabiegły powtórnie do oczu Joanny.
— Nie myśl tak drogie dziecię; — odpowiedziała. — Ojciec cię kocha całem sercem, wraz zemną.
— Ty mamo, to prawda... ale nie on!..
— I on zarówno mój skarbie... upewniam. Nie wątp o tem, gdyż byłoby to złem.
Lina pochyliła swą jasnowłosą główkę w milczeniu.
— Ubieraj się prędko; — mówiła Joanna. — Skoro wypijesz swą kawę, iść trzeba do szkoły.
— Dobrze mamo.
I dziecię z pomocą matki szybko się ubrało. Kładąc swoje buciki, przyglądać się im zaczęła. Były one podziurawione w kilku miejscach.
— Czy ojciec kupi mi nowe? — zapytała.
— Prawdopodobnie. Zanim to nastali wdziej te, które nosisz w Niedzielę.
Ubierając swą córkę, Joanna myślała:
— Gdy wspomnę, że on wszystko wydaje poza domem, odmawiając dziecku kupienia nowego obucia, coraz większy wstręt i pogardę czuję dla tego człowieka!

XIV.

Wyszedłszy z domu Paweł Béraud udał się do lombardu, położonego na bulwarze Saint-Germain, gdzie mu udzielono dwieście osiemdziesiąt franków zaliczki na fanty jakie z sobą przyniósł. Pragnął koniecznie trzysta otrzymać, taksator jednak odmówił udzielenia tej sumy; zmuszonym był więc Béraud poprzestać na tem co mu ofiarowano. Za pomocą tych pieniędzy spodziewał się uzyskać przedłużenie terminu, oraz otrzymać nowy kredyt u krawca i rzeźnika, nie zwrócił jednak na to uwagi, jakim sposobem ów nieznany mu lichwiarz przyszedł do posiadania obu jego weksli, który to szczegół winien go był w każdym razie zastanowić.
Z lombardu udał się na ulicę Paon-blanc. gdzie przeszedłszy schody w znanej nam starej kamienicy zadzwonił.
Stary Włoch pośpieszył mu otworzyć.
— Pan jesteś panem Agostini? — zapytał Béraud.
— Si, signore.
— Nazywam się Paweł Béraud, pochodzę w interesie mych weksli, znajdujących się w pańskiem ręku.
— Racz pan wejść.
Tu Włoch wprowadziwszy przybyłego do swego gabinetu, wskazał mu krzesło.
— Pan przychodzisz zapłacić swe długi? — zapytał.
— Niepodobna jest mi dziś tego dokonać, ale przychodzę złożyć panu zaliczenie na tę należność.
— Nie przyjmę żadnych zaliczeń... żądam wypłaty sum w całkowitości.
— Ależ to rygor niesłychany!..
— Tak mi polecono uczynić... Oczekiwałem na pańskie przybycie. Jeżeli pan nie zapłacisz, idę natychmiast do komornika, jutro odbierz pan wezwanie z Trybunału.
— Nie czyń pan tego!.. Jestem gotów zapłacić jedną z powyższych należytości, a mianowicie ów dług rzeźnika wynoszący dwieście osiemdziesiąt pięć franków. Co zaś do długu u krawca pan mi udzielisz przy swej dobrej woli nieco czasu na zaspokojenie takowego.
— Niepodobna!
— Mam obiecany obowiązek ze znacznie wyższą pensyą, przyjdzie mi z łatwością zapłacić panu po sto franków miesięcznie. W ciągu pięciu miesięcy wszystko zapłacę i wyjdę z długu. Zgódź się pan na tę propozycyę.
— Niemogę rozporządzać się w tym razie. Powtarzam panu, odebrałem szczegółowe polecenie, jakie ściśle wykonać muszę.
Béraud wstał z krzesła.
— Tak więc... — rzekł — mimo, iżbym zapłacił należytość, przypadającą rzeźnikowi, pan ścigać mnie będziesz za dług krawca, wolę nic nie płacić.
— Jak się panu podoba... dziś przed południem będę u komornika.
Paweł wybiegł rozwścieczony, wkrótce się jednak uspokoił. Widocznie zabłysnęła mu jakaś myśl nowa.
Spojrzał na zegarek. Była dziesiąta.
Od pół godziny już powinien był znajdować się w biurze.
— Ach! — zawołał — popychają mnie do ostateczności... Dobrze... walczyć będę do ostatka! Nie pozwolę zabrać sobie mych sprzętów. Sprzedam je przed przyjściem komornika. Wrócę jedynie do biura dla uregulowania rachunku, i przyjmę obowiązek u Verrier’a. Otóż sposobność abym ukończył raz z tą sytuacyą, jaka mnie zabija!
Wsiadłszy do fiakra na najbliższej stacyi powozów, kazał jechać na ulicę de Bucy, do Prowanckiego hotelu.
Był to jeden z niższych zakładów tego rodzaju, używający najgorszej reputacyi. Znano tam Pawła Béraud, który od czasu do czasu wyprawiał w tamecznych gabinetach wesołe kolacyjki.
W hotelu tym wynajął dla siebie miesięcznie numer, zapłaciwszy naprzód za dwa tygodnie z oznajmieniem, iż wkrótce nadeśle swe rzeczy, poczem pojechał na ulicę Sekwany.
— Zatrzymasz się — rzekł do woźnicy — pod 27 numerem. Wysiądę i wrócę za chwilę.
O kilka kroków dalej wstąpił do składu używanych mebli.
— Wyjeżdżam dziś w wieczór — rzekł — i radbym sprzedaj moje umeblowanie. Jeżeli się ugodzimy, interes załatwi się w oka mgnieniu.
— Właśnie mam wóz do przewożenia przed drzwiami sklepu — odrzekł kupiec — każę mu się zatrzymać, a tymczasem zobaczę.
— Pójdź pan i zaopatrz się w pieniądze.
— Mam je przy sobie — rzekł składnik. I pojechał wraz z klientem.
— Jeżeli Joanna jest w domu — myślał przez drogę Béraud — powiem jej w dwóch słowach, iż znaglony koniecznością, muszę powziąć stanowczą decyzyę. Gdyby zaś wyszła do Anieli Verrière, to jeszcze lepiej. Uniknę płaczu, wyrzutów i tym podobnych jeremiad. Dość mam już tego wszystkiego. Kością mi to w gardle stanęło! Niemasz jak życie kawalera!
Przybyli nareszcie.
— Jest pani w domu? — zapytał Paweł odźwierną.
— Niema jej, panie... Wyszła przed godziną, wraz ze swą małą. Mówiła, iż wypadnie jej być może dłużej zabawić i klucz pozostawiła.
— Pójdź pani do właściciela, proś go o przygotowanie kwitu z komornego za kwartał bieżący i ubiegły. Obce wam zapłacić. W interesie urzędowym wysyłają mnie do Lyonu. Wjeżdżając dziś wieczorem., sprzedają wszystkie meble i sprzęty.
— Ha! otóż niespodziewana wiadomość... — zawołała odźwierna. — Czy pani wie, że pan wyjeżdżasz?
— Dowie się o tem, skoro powróci. Tymczasem pośpiesz się pani, proszę.
— Idę natychmiast.
Kupiec mebli, wprowadzony do mieszkania Pawła, ocenił wszystko co się w niem znajdowało na simę tysiąca dwustu franków. Była to trzecia część zaledwie rzeczywistej wartości, wahać się jednak sprzedającemu czas nie pozwalał.
Béraud zgodził się na tą sumę, odebrał pieniądze, zapłacił za dwa zaległe kwartały komorne i podczas gdy wynoszono meble, upakował w jeden skórzany kuferek swoje ubranie i bieliznę, w drugi, rzeczy Joanny i małej Liny, kazał znieść swe rzeczy do fiakra, oczekującego przed domem, a zszedłszy sam następnie, rzeki do odźwiernej:
— Wiem gdzie pani poszła, jadę tam ażeby się z nią zobaczyć. I odjechał.
W pięć minut później złożywszy swe rzeczy w Prowanckim hotelu, wrócił do fiakra...
— Dokąd mam jechać? — zapytał woźnica.
Béraud podał adres mieszkania Juliusza Vèrrière, ułożył już bowiem sobie naprzód plan postępowania.
Będąc przegnanym, że Joanna poszła do córki bankiera po odbiór należności, postanowił czekać na jej powrót na bulwarze i niepozwolić jej wracać ulicą Sekwany, by nie spotkała wozów, wiozących ich meble.
Joanna w rzeczy samej znajdowała się w pałacu Verrieèr’a. Odprowadziwszy Linę do szkoły, udała się pieszo na bulwar Haussmanna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od chwili odjazdu porucznika Vandame do Tulonu, zkąd miał odpłynąć w głąb Wschodu, oraz po owej strasznej scenie pomiędzy Anielą Verrière i Arnoldem w Vincennes przy ulicy Fortu, scenie, której świadkami byli nasi czytelnicy, młode to dziewczę ciężko na zdrowiu zapadło.
Gwałtowna gorączka nastąpiła po długiem omdleniu, zatrwożywszy niesłychanie siostrę Maryę, która natychmiast wezwała doktora.
Lekarz oświadczył, iż cierpienie panny Verrière nie wydaje mu się niebezpiecznem, lecz, że pacjentka potrzebuje wiele starania i ciszy, a nade wszystko zupełnej spokojności moralnej.
— Przez cały tydzień siostra Marya nie wychodziła z pałacu, czuwając bezprzestannie nad swoją chorą kuzynką, pozostawiając Misticota gubiącego się w najróżnorodniejszych przypuszczeniach dlaczego nie widzi wychodzącej zakonnicy, której pragnął dać adres nowego swego mieszkania.
Verrière wraz ze swym wspólnikiem zgodzili się na pozostawienie Anieli w spokoju, nakazanym jej przez doktora.
— Cios rzeczywiście był ciężkim... — mówił Arnold do bankiera. — Potrzeba ją chwilowo w ciszy pozostawić dla odzyskania równowagi, na teraz zajmijmy się wyłącznie naszemi bankowemi operacyami, skrycie zaś, Scott’owi, Trilbemu i Agostiniemu wydał rozkazy działania.
Widzieliśmy już tych trzech ludzi u dzieła.
Aniela znajdowała się wraz z siostrą Maryą w małym saloniku, gdy pokojówka weszła z oznajmieniem, że szwaczka.
Joanna Desourdy, pragnie się z nią widzieć.
— Niech wejdzie ta dobra Joanna — odrzekła panna Verrière.
Skoro młoda kobieta ukazała się w progu, Aniela podała jej rękę, wołając:
— Witaj nam... witaj! Prawdziwą przyjemność sprawia mi twoje przybycie.
— Jesteś cierpiącą, kuzynko? — pytała Joanna, zdziwiona boleśnie widokiem wychudłej i pobladłej twarzy dziewczęcia.
— Była ciężko chorą... — odpowiedziała siostra Marya — lecz teraz zwolna do zdrowia przychodzi. Potrzeba jej tylko dla pokrzepienia sił świeżego wiejskiego powietrza i otóż właśnie chcę prosić, wuja, aby jej pozwolił wyjechać zemną na kilka tygodni.
— Tak... — wyszepnęła smutno Aniela — zdaje mi się, że zupełne odosobnienie, słońce, kwiaty i drzewa, byłyby dla mnie zbawczemi lekarzami.
— Mam nadzieję, iż na mój projekt otrzymani zezwolenie twojego ojca — odparła zakonnica. — A cóż tam u ciebie słychać Joanno? Widzę, żeś pomizerniała, zeszczuplała...
— Pracuję wiele... — odpowiedziała szwaczka z zakłopotaniem.
— Dlaczego nie przyprowadziłaś z sobą małej Liny, tak radebyśmy ją widzieć?
— Poszła do szkoły.
— Uczy się dobrze?
— Jaknajlepiej... to biedne, ukochane dziecię.


XV.

Nastąpiła chwila milczenia, poczem panna Verrière, z pewnem, a łatwem do zrozumienia wąchaniem zapytała:
— Powiedzże nam, Joanno, czy masz nadzieję otrzymania pomyślnego skutku swych starań, o jakich mówiłyśmy w Saint-Mandé, podczas zaślubin Wiktoryny? Czy zmieni się nareszcie wasz opłakany stosunek... czy Paweł Béraud zdecyduje się spełnić obowiązek uczciwego człowieka?
Joanna smutno potrząsnęła głową.
— Twoje milczenie powiadamia mnie lepiej nad słowa — odrzekła panna Verrière. — Paweł nie chce spełnić tego, co mu uczciwość i honor nakazują, nie chce naprawić błędu, nadać nazwiska swej córce...
— Niestety! nie śmiem mu nawet mówić o czemś podobnem — odpowiedziała młoda kobieta łzy ocierając. — Wiem dobrze, iż otrzymałabym na to odpowiedź brutalną. Paweł nie kocha mnie już... widzę to dobrze. Nie stara się nawet ukryć, iż jestem dlań ciężarem. Przed miesiącem, miałam jeszcze jakieś złudzenia w tej mierze... miałam nadzieję, iż za pomocą poświęcenia, zaparcia się siebie, tkliwości, potrafię go zjednać dla siebie. Dziś, straciłam wszelką ułudę... niemam się czego spodziewać, czuje, iż jestem zgubioną. Nasze pożycie domowe jest piekłem! Ach! gdybyś kuzynko wszystko wiedzieć mogła!...
Tu biedna przerwała, przyciskając piersi rękoma. Dusiły ją łkania.
— Cóż się to dzieje? — zapytała żywo Aniela.
— Wstydzę się nawet o tem opowiadać...
— Mów z całą otwartością, Joanno. Wobec nas możesz się wynurzyć jawnie ze swych boleści.
— Tak jest... — dodała siostra Marya; — opowiedz nam swoje cierpienia z całem zaufaniem, a jeżeli będzie w naszej mocy ulżyć ci w czemśkolwiek, bezzwłocznie to uczynimy.
— Otóż... — zaczęła Joanna — jak gdyby nie dosyć dla mnie było owych mąk serca, tych ciosów raniących mą godność osobistą, nędza zbliża się do nas szybkiemi krokami.
— Nędza?...
— Tak, nędza!.. ciężka, czarna nędza. Długi zwiększają się z dniem każdym. Piekarz, rzeźnik, ogółem wszyscy dostarczyciele, odmówili kredytu, nie chcąc być jak się tłumaczą. narażonymi na straty. Dwóch z tych dostarczycieli odstąpili już swoje rachunki jednemu z lichwiarzów, który ma za nie nas ścigać. Dziś rano Paweł zaniósł moje ubogie biżuterye do lombardu, wszakże niewielka ta suma jaką za nie otrzyma, nie wystarczy na wszystko, a wtedy...
Tu zatrzymała się, łkania przerwały jej mowę.
— Wtedy? — powtórzyła panna Verrière.
— Będziemy zgubieni bez odwołania! I otóż Paweł polecił mi... — mówiła dalej szwaczka nieśmiało — polecił, a Bóg jeden wie ile mi to sprawia przykrości, abym prosiła ciebie, kuzynko, o uregulowanie naszego małego rachunku. Och! przebacz mi... przebacz tę moją zuchwałość!
— Ja to ciebie raczej winnam prosić o przebaczenie — odpowiedziała Aniela — żem zapomniała tego załatwić, skutkiem mojego roztargnienia. To mnie jedynie usprawiedliwia, żem nie przypuszczała abyście mogli się znajdować w tak ciężkiem położeniu. Wszak Paweł ma urzędowanie... To więc co zarabia nie wystarcza wam na życie?
— Całą prawie swą pensyę wydaje za domem na różne dla siebie rozrywki Od bardzo dawna nawet i jednej części nie przynosi. I pomimo całego wysiłku mego w pracy, wystarczyć mi na utrzymanie niepodobna.
— Ależ to okropne! Ileż ty cierpieć musisz, ma biedna Joanno!
— Ach! po nad moje siły! I gdybym jeszcze sama cierpiała... lecz i me biedne dziecię, moja mała Lina, spostrzega, że ojciec tak jej, jak i mnie, nie kocha już wcale... że na wszystkiem nam zbywa... Nie chciał jej pocałować, odchodząc dziś rano... Buciki podarły się dziecku, o sprawieniu nowych słyszeć nawet nie chce.
Tak Anieli, jak siostrze Maryi łzy w oczach zabłysły.
— Ileż ja ci jestem dłużną, Joanną? — pytała panna Verrière.
— Rachunek wynosi około dwustu dwudziestu siedmiu franków.
— Jak sądzisz? — pytała siostra Marya — czy tą sumą, dołączoną do otrzymanej za biżuteryę z lombardu, będziesz mogła zaspokoić dług u dostarczycieli?
— O, nie... to będzie za mało.
— Cóż więc zrobicie?
— Paweł da im zaliczenia, być może, że je przyjmą...
— A ileżby wam było potrzeba na zupełne oswobodzenie się z tego długu?
— Dwa główne rachunki przedstawiają cyfrę siedmiuset dwudziestu franków.
— Otóż ja nie mogę pozwolić na dalsze tak straszne dręczenie się twoje, Joanno. Anielka zaspokoi przynależny ci od niej rachunek, a ja dołożę tyle, byś mogła całkowicie zaspokoić swych wierzycieli.
— Ach! siostro Maryo... siostro Maryo!... — wołała Joanna, ręce składając; — jak to, chciałażbyś uczynić coś podobnego?
Nie zdołała powiedzieć więcej; zakonnica wybiegła śpiesznie z pokoju.
Aniela, otworzywszy w biurku szufladę, wyjęła z niej trzy bilety bankowe.
— Oto trzysta franków... — wyrzekła — odbierz je, Joanno.
— Ale ja nie mam reszty do wydania... — mówiła szwaczka z zakłopotaniem.
— Ta reszta niechaj na dalszy rachunek u ciebie pozostanie.
— Ach! jakżeś dobrą, kuzynko.
W tej chwili, ukazawszy się, siostra Marya wsunęła rulon złota w rękę Joanny.
— Przyjmij odemnie... — wyrzekła — jest tu tysiąc franków. Cieszę się, iż mogę ci je ofiarować.
Joanna, głęboko wzruszona, ze łzami w oczach, ująwszy rękę zakonnicy, okrywała ją pocałunkami.
— Tylko nie płacz, nie płacz! — mówiła panna Verrière. — Odzyskasz spokój przynajmniej.. a kto wie, czy Paweł, wydobywszy się z kłopotów, nie pomyśli o spełnieniu swego obowiązku.
— O! gdybyż to nastąpiło... — wołała młoda kobieta — stałybyście się dla mnie aniołami zbawienia! Wam zawdzięczałabym szczęśliwą mą przyszłość, o jakiej już marzyć nie śmiałam!
I nieszczęśliwa, w połowie płacząc, a w połowie się śmiejąc, łzy ocierała.
— Pozwolisz, kuzynko, że odejdę — mówiła do panny Verrière. — Śpieszno mi wracać do domu, zobaczyć się z dostarczycielami, zapłacić im i powiedzieć Pawłowi, że ocaleni jesteśmy. Czy wiesz, że nam grożono zesłaniem komornika, a gdyby sprzedano nam nasze sprzęty, co poczęlibyśmy?
— Idź... idź, Joanno... śpiesz prędko!
— Jakiemiż słowy zdołam wyrazić mą wdzięczność wam obu?
— Nie chodzi tu o żadną wdzięczność — wyrzekła Aniela; — kochaj nas... ot! wszystko, a na drugi raz przyprowadź swą małą Linę. Jeśli wyjadę na wieś, powiadomię cię o tem, abyś tam przyszła mnie odwiedzić.
— O! przyjdę... przyjdę z mą małą... — mówiła Joanna — ażeby ona raz jeszcze podziękowała wraz zemną za to, co uczyniłyście.
Tu uścisnąwszy pannę Verrière i siostrę Maryę, odeszła uradowana.
Wyszedłszy z pałacu bankiera, czuła się jak odurzoną, obejmował ją rodzaj olśnienia, do tego stopnia, iż nie dojrzała Pawła Béraud, stojącego o dwa kroki przed sobą.
— Joanno! — zawołał.
Na dźwięk tego głosu zadrżała, odwróciwszy głowę.
— Ach! mój kochany... — zawołała, biegnąc ku niemu — jakżem szczęśliwą!
— Cóż się stało? — pytał zdziwiony.
— Jesteśmy ocaleni! Mamy czem zapłacić naszych wierzycieli! Nie będziemy mieli odtąd ani grosza długu!
— Sądzisz więc, iż na to wystarczy te dwieście osiemdziesiąt franków, jakie ci dała twoja kuzynka? — pytał Paweł z ironią.
— Nie chodzi tu o te dwieście franków... Aniela i siostra Marya, te dwa anioły, dały mi znakomitą sumą pieniędzy.
— Ile?
— Tysiąc trzysta franków!
— Tysiąc trzysta franków.. — powtórzył Paweł w zdumieniu.
— Tak... oto są... Weź je... weź! Biegnij zapłacić weksle, złożone u tego lichwiarza; poczem, wracając do domu, zapłać rachunek w mleczarni, a jeszcze nam coś pozostanie z tych pieniędzy na zaspokojenie drobnych należności.
Paweł schował najspokojniej złoto i banknoty do kieszeni.
— Gdybym był o tem wiedział — pomyślał sobie — nie byłbym sprzedawał mebli. — Stało się jednak... może to i lepiej. Nastąpiła separacya... Teraz każdy dla siebie i u siebie... Odzyskałem wolność nareszcie.
— Ale zkąd się ty tu wziąłeś? — pytała Joanna. — Miałżebyś na mnie oczekiwać?
— Tak... Byłem u owego agenta przy ulicy Paon-blanc i po wielu naleganiach zdołałem go wreszcie nakłonić do przyjęcia zaliczki, którą mu zaraz zaniosę. Pragnąc cię o tem powiadomić, wróciłem do domu. Odźwierna powiedziała mi, żeś wyszła... Domyśliwszy się, żeś poszła do kuzynki Anieli, przyszedłem tu i oczekuję na ciebie.
— Lecz twoje biuro?
— Wstąpiłem doń przechodząc i otrzymałem zwolnienie na dzień cały.
— Pobiegnij więc do owego agenta.
— Nie ma go teraz w domu. Będzie na mnie czekał o piątej godzinie. Jestem głodny, tak jak i ty zapewne. Pójdźmy na śniadanie do restauracyi, jak dwoje zakochanych... Jakże ci się to podoba?
Joanna promieniała. Oddawna nie słyszała Pawła w ten sposób przemawiającego do siebie. Nieszczęśliwa, nie przeczuwała nikczemnej zdrady nędznika.
— Jak mi się to podoba? — zasłała — jestem uszczęśliwioną! Szkoda, że Lina nie może pójść z nami...
— Kupimy jej parę nowych bucików...
— Ach! dobrze... dobrze! Ileż otrzymałeś w lombardzie na moje biżuterye?
— Dwieście osiemdziesiąt franków.
— Niepotrzebna nam teraz ta suma. Gdybyś poszedł zaraz je wykupić?
— Właśnie myślałem o tem... Jutro je wykupię.
Tak rozmawiali, idąc oboje.
— Wejdźmy tu... — rzekł Paweł, zatrzymując się przed restauracyą na Montmartre.
Wszedłszy, zasiedli przy stole, gdzie Béraud kazał podać wykwintne śniadanie wraz z winem Bordeaux.
— Nic nas nie nagli — rzekł do Joanny. — Jedzmy zwolna, lepiej natenczas smakują potrawy.
Zegar wskazywał w pół do drugiej, gdy Paweł zażądał podania sobie rachunku.
Meble w mieszkaniu już od dwóch godzin zapewne wynieść musiano, mógł więc nędznik bez obawy dozwolić wracać teraz Joannie do opróżnionych pokojów przy ulicy Sekwany.

Wyszli oboje z restauracyi.

XVI.

Wracając, wstąpili do magazynu obuwia na przedmieściu Montmartre, gdzie kupiwszy buciki dla Liny, szli dalej.
Było już po godzinie drugiej.
— No! ja cię pożegnm... — rzekł, zatrzymując się, Paweł.
— Czemu nie doprowadzisz mnie do domu? — pytała Joanna.
— Korzystając z wolnego dnia, pragnę załatwić moje interesu. Najprzód pójdę zapłacić owemu agentowi, poczem wrócę na obiad o siódmej. Przygotujesz dobry obiad, nieprawdaż? A masz przy sobie pieniądze?
— Wszystkiego trzy franki.
— Weź więc... — rzekł nikczemnik, dobywając dwa luidory z kieszeni. — Weź na dzisiejsze wydatki... A nie śpiesz się... idź zwolna.
— Przyjdziesz więc punkt na siódmą godzinę?
— Tak... na siódmą wieczorem.
Joanna odeszła i wkrótce zniknęła na bulwarze. Biedna kobieta nie przeczuwała tym razem grożącej jej katastrofy. Przygnębiona zwykle i smutna, teraz przeciwnie, czuła się lekką, swobodną.
Paweł okazywał jej tyle tkliwości. Jakiż wzrok ludzki byłby w stanie przejrzeć głąb duszy tego nikczemnika, który w chwili haniebnego opuszczenia matki wraz z dzieckiem wydarł nieszczęśliwej pieniądze, udzielone jej dla wydobycia się z nędzy.
Nie spojrzawszy nawet za odchodzącą, poszedł w stronę ulicy Magdaleny.
— Idźmy do Verrièra... rzeki sam do siebie. — Tam to owemu „kleszczowi“ nie przejdzie myśl poszukiwania mnie. Verrière nie ma zwyczaju mówić nikomu o swych osobistych interesach po za biurem. Kuzynka Aniela nie dowie się więc, żem został współpracownikiem jej ojca. Zresztą, zerwanie stosunków z Joanną nieodwołalnie już nastąpiło, a to rzecz główna.
Przybywszy na ulicę Le Pelletier, do biura bankowego „Juliusz Verrière i Arnold Desvignes,“ znalazł je zapełnionem przybywającymi.
Wchodzono i wychodzono bezprzestannie.
Od dwóch dni „Bank gminny“ rozpoczął swoją działalność. Niesłychany napływ publiczności oznajmiał tak świetne powodzenie, iż dwaj wspólnicy postanowili na wzór „Stowarzyszenia jeneralnego“ i „Liońskich biur kredytowych,“ otworzyć filie we wszystkich okręgach Paryża.
— Pragnę się widzieć z panem Verrière... — rzekł Paweł do woźnego, przybranego we wspaniały uniform, jak gdyby woźnego ministeryum.
— W interesie banku?
— Nie, w moim osobistym.
— Racz pan dać swą wizytową kartę.
— Nie mam jej przy sobie.
— Napisz więc pan swoje nazwisko na kawałku papieru — rzekł woźny, wskazując stolik z przyborami do pisania; — tę kartkę zaniosę panu bankierowi.
W kilka chwil później Paweł został wprowadzonym do dyrektorskiego gabinetu, zajmowanego, jak wiemy, przez obu wspólników.
— Jakże więc... mój kochany, zdecydowałeś się nareszcie — pytał Verrière, witając Pawła lekkiem uściśnieniem ręki.
— Tak jest, mój wuju... przyjmuję całem sercem twoją propozycyę.
— Zatem chciej się porozumieć w tym przedmiocie z panem Desvignes, tym oto moim wspólnikiem. On zajmuje się specyalnie kompletowaniem personelu. Oto pan Paweł Béraud, o którym ci już mówiłem — ciągnął bankier dalej, zwracając się do Arnolda.
Paweł zwrócił się do biurka, przy którem siedział Desvignes, zajęty pisaniem.
— Pan pełniłeś obowiązki w Liońskiem biurze kredytowem? — zapytał wspólnik Verrièra. — Czem się pan specyalnie tam zajmowałeś?
— Przechodziłem wszystkie oddziały. Ostatnio zaś, to jest do dnia dzisiejszego, ponieważ nie wziąłem jeszcze uwolnienia, pracowałem w filii tegoż banku, mieszczącej się na bulwarze Saint-Germain.
— Ileż miesięcznie pobierałeś pan pensyi?
— Trzysta franków.
— Otrzymasz pan u nas trzysta siedemdziesiąt pięć. Jako o osobistości znanej mojemu wspólnikowi, nie potrzebuję bliższych o panu zasięgać objaśnień. Jak prędko mógłbyś objąć swe obowiązki?
— Od pojutrza... jeżeli można.
— Debrze... zatem przyjdź pan pojutrze. Przez ten czas zdecydujemy, jakiego rodzaju prace wypadnie nam panu powierzyć. Biura otwarte są od dziewiątej zrana do piątej po południu. Ścisła pilność w wykonywaniu jest wymagalną.
Nie pozostawało Pawłowi jak odejść, co też uczynił.
— Mamy go już w zupełnej od siebie zależności — rzekł Verrière do swego wspólnika, skoro Béraud drzwi zamknął.
— Już ja się nim zajmę... bądź spokojnym... — odparł Desvignes z dziwnym uśmiechem.
Z ulicy Le Pelletier udał się Paweł do Liońskiego biura kredytowego, zażądał tam uwolnienia, a zabrawszy swe osobiste papiery, oznajmił, iż w ciągu trzech dni zgłosi się po przypadającą mu należność i nałożywszy na bok kapelusz, szedł najswobodniej ulicą, pośpiewując zwrotkę z operetki i lornetując przechodzące kobiety. Czuł w kieszeni pieniądze i był wolnym. Czegóż potrzeba mu było więcej do zupełnego szczęścia?...
— Posiadam fundusz na prowadzenie kampanii z Wiktoryną — powtarzał z uśmiechem: — będę miał za co sprawiać dobre obiady głupiemu jej mężowi.
I wszedł do kawiarni, gdzie widzieliśmy go w dniu poprzedzającym wraz z Eugeniuszem Loiseau i przyjacielem tegoż w granatowej czapce.
Powróćmy do Joanny Desourdy, która z czterdziestoma frankami, danemi jej przez Pawła, podążała na ulicę Sekwany, gdzie ją poprzedzimy.
Jak wiemy, stary gałganiarz, Piotr Béraud, wyszedłszy od swego mniemanego dobroczyńcy przy ulicy de Geindre, postanowił udać się do Joanny i opowiedzieć jej o wszystkiem, co słyszał, wierzył bowiem jak w ewangelię w to, co mu przedstawiał Will Scott, zmieniony w postać filantropa Cordier.
Szedł więc ulicą Sekwany aż do domu oznaczonego numerem 27, gdzie przybył wkrótce po odjeździe Pawła z rzeczami do Hotelu Prowanckiego.
Piotr przychodził już niejednokrotnie do swego siostrzeńca, nie pytając przeto odźwiernej, udał się prosto na górę. Na schodach zduszonym był usunąć się dwom ludziom, znoszącym szafkę oszkloną. Po ominięciu ich udał się do mieszkania Pawła i Joanny, gdzie z wielkiem zdziwieniem zastab drzwi na oścież otwarte.
Wszedł mocno zaciekawiony.
Dwaj ludzie rozbierali łóżko; trzeci stał przy nich.
— Co to się znaczy... miałżebym się pomylić? — zawołał głośno, oglądając się po pokoju.
Na dźwięk tego głosu obrócił się stojący przy robotnikach nabywca mebli.
— O co pan pytasz? — zagadnął.
— Zapytuję sam siebie, czylim się w piętrach nie pomylił?... — rzekł Piotr. — Czy tu jest mieszkanie pana Pawła Béraud?
— Tu... właśnie.
— Wyprowadza się zatem?
— Nie, ja to raczej wyprowadzam jego meble, które mi sprzedał. Pan Béraud wyjeżdża dziś wieczorem do Lionu i ja hurtem zakupiłem całe umalowanie.
Piotr słuchał w osłupieniu.
— Co... wyjeżdża do Lyonu? — powtórzył.
— Tak... tego wieczora.
— Z żoną i córką?
— Tego nie wiem... wszakże jeśli pan pragniesz powziąć bliższe objaśnienia w tym względzie, zatrzymaj się tu nieco. Zostawił on zawiniątko, po które pewnie powróci.
— Zaczekam... mruknął gałganiarz. — Wszystko to niezmiernie dziwnem mi się wydaje.
I zeszedł do odźwiernej.
— Czy to prawda, że pan Béraud odjeżdża? — zapytał.
— Prawda... wyjeżdża do Lyon». Zapłacił za cały kwartał i sprzedał swe meble. Dopieroż to zadziwi się pani Joanna, skoro powróci do domu.
— Jakto... więc ona o tem nie wie?
— Zdaje się, że nie wie. Pani wyszła, gdy pan Paweł powiadomił mnie o tej zmianie.
— A mała Lina?
— Lina jest w szkole.
Piotr podrapał się w głowę.
Ów dziwny zbieg okoliczności, ten nagły odjazd podczas nieobecności Joanny, wszystko to podejrzanem mu się wydało.
— Czy pan Béraud powróci tu jeszcze? — zapytał.
— Tak, panie... Powiedział mi to, odjeżdżając.
— Dziękuję za objaśnienia.
— I odszedł.
Nie chcąc zaś czekać ani w mieszkaniu, ani u odźwiernej, wszedł naprzeciwko do kupca win, gdzie kazawszy obie podać butelkę białego wina, chleba i sera, a jedząc i pijąc zwolna, patrzył na bramę domu nr. 28.
Godziny upływały, a nie dostrzegł ani Pawła, ani Joanny.
Straciwszy wreszcie cierpliwość, zapłacił za swój skromny posiłek i wyszedł na ulicę, gdy spojrzawszy w dal przed siebie, dostrzegł nadchodzącą Joannę.
Podszedł na jej spotkanie.
— Ach! wuj Piotr... — zawołała wesoło. — Cóż wuja sprowadza tu w nasze strony? Skoro tu jesteś, zrób nam przyjemność i zostań z nami na obiedzie, razem pójdziemy do domu.
— Do domu... na obiad... — rzekł Piotr zdumiony. — Ach! to prawda, że byłaś nieobecną i nie wiesz o niczem.
— O czem takiem?
— Wszak wyjeźdźcie dziś z Paryża do Lyonu...
Joanna patrzyła na Piotra, zapytując sama siebie, czyli on dostał obłąkania, lub wypił parę kieliszków więcej, niż zwykle.
— My... wyjeżdżamy z Paryża? — zawołała, śmiejąc się, głośno; — wyjeżdżamy do Lyonu? Któż to wujowi o tem powiedział?
— Powiedziała mi wasza odźwierna.
— Ależ zażartowała sobie z ciebie, mój wuju.

XVII.

— Nie... moja kochana... — odrzekł Piotr poważnie; — ona bynajmniej ze mnie nie żartowała. Paweł przyszedł podczas twej nieobecności, powiedział jej, że wyjeżdżacie, oraz...
Joanna przerwała, wybuchając śmiechem.
— Ach! co też ty opowiadasz mi, mój wuju... — zawołała. — W tej chwili rozeszłam się z Pawiem. Jedliśmy razem śniadanie w restauracji na przedmieściu Montmartre... następnie kupił parę nowych bucików dla małej, obecnie poszedł za interesami i wróci o godzinie siódmej na obiad.
— Cóż się więc dzieje... co to wszystko znaczy? — wołał Piotr jak oszołomiony.
— Co się dzieje... gdzie?
— A u was... Wasze mieszkanie jest opróżnionem zupełnie.
Joanna pobladła.
— Opróżnione? — powtórzyła.
— Ależ tak... Paweł sprzedał wszystkie meble i sprzęty; kupiec, który to kupił, zabrał już wszystko.
— To niepodobna! — zawołała biedna kobieta, bledniejąc.
— Ależ, do kroć tysięcy... mówię ci prawdę! — krzyknął zniecierpliwiony gałganiarz. — Zobaczysz sama, że ja się nie mylę...
Przybyli oboje przed dom nr. 27-my.
Joanna, przemknąwszy się przez bramę, przebiegła podwórze jak szalona i weszła do stancyjki odźwiernej.
— Czy to prawda? — wołała — czy prawda, że kupiec zabrał wszystkie nasze sprzęty i meble?
— Tak... to prawda, pani. Musiał je zabrać, ponieważ pan Paweł je sprzedał. On sam to kupca sprowadził w kwandrans może po wyjściu pani i zapłacił komorne.
— Czy zabrał co z sobą? — pytała Joanna, jak obłąkana boleścią i trwogą.
— Zabrał kuferek, fiakrem ztąd odjechawszy, a zostawił drugi, po który ma przybyć.
— Boże... mój Boże! — wołała młoda kobieta, załamując ręce z rozpaczą; — czy ja śnię... czy marzę?... to niepodobna! Paweł nie mógłby tak postąpić... To byłoby haniebnem.
— Cóż o tem wszystkiem sądzisz? — pytał Piotr Béraud.
— Co ja sądzę? ja nie wiem... nic nie wiem... mnie mięsza się w głowie... rozum mnie odstępuje! Gdzie jest klucz od mieszkania?
— Oto jest, pani... — rzekła odźwierna. — Kupiec mi go oddał, zabrawszy meble. — Lecz pani musisz mieć przy sobie swój własny.
Joanna, zapomniawszy, że miała klucz w kieszeni, wcięła drugi od odźwiernej i w strasznem wzburzeniu, zatrwożona, dysząca, przebiegła schody, wyprzedzając Piotra, który teraz dopiero zaczął pojmować, co się stało.
Nagłem uderzeniem ręki popchnęła drzwi mieszkania. Było ono opróżnionem, całkiem opróżnionem. Nic się w niem nie znajdowało, z wyjątkiem małego zawiniątka, leżącego na podłodze w pierwszym pokoju.
Nieszczęśliwa, pobiegłszy do tego zawiniątka, zdarła zeń nakrycie z okrzykiem strasznej rozpaczy.
— Ach! nędznik... nędznik! — wołała.
— Rozumiem teraz... wszystko rozumiem... — mówił Piotr, ujmując w swe grube dłonie drobne i delikatne ręce swojej siostrzenicy. — Podróż do Lyonu była tylko podstępem... podłym, niegodnym wymysłem! Paweł chciał pozbyć się ciebie... sprzedał więc wszystko i pozostawił cię... ot, jak widzisz...
— Podły! — wołała przerywanym głosem. — I on śmiał na mnie czekać po wykonaniu tak nikczemnego planu! Okradł mnie i porzucił... porzucił swe dziecko. Och! jestem zgubioną... wyklętą... Boże! co zemną i z mojem dzieckiem się stanie?
— Nie należy tak strasznie rozpaczać... — mówił stary gałganiarz, wstrzymując łzy, jakie mu się gwałtem do oczu cisnęły.
— Tak... — powtarzała Joanna, chwytając się rękoma za rozpalone czoło — jestem wyklętą! Ach! gdybym była wiedziała... gdybym to była przeczuła! Ja tak ufałam temu nikczemnikowi! Bo i któż może odgadnąć podobnie haniebny zamiar? Byłam tak szczęśliwą, mając w ręku pieniądze na spłacenie długów... cieszyłam się w przyszłości spokojem. I on mi ukradł te pieniądze... zabrał je z sobą, pozostawiwszy mnie w nędzy wraz z dzieckiem. Bo czy wiesz, co on zrobił przed godziną, mój wuju? Och! to jest coś tak potwornego, że trudno temu uwierzyć!... Dałam tysiąc trzysta franków... majątek to dla mnie... On mi z tego nic nie pozostawił!.. W wysokiej swej wspaniałomyślności, udzielił mi czterdzieści franków z mych własnych pieniędzy! Lecz cóż posiada nareszcie w miejscu serca ten człowiek?... Jakiż wpływ popycha go do spełniania podobnych niegodziwości... do stania się złodziejem? Te tysiąc trzysta franków były danemi dla mnie... tak! dla mnie samej... Meble i sprzęty były tak mojemi, jak i jego, ponieważ wniosłam na nie część moich pieniędzy, a w ostatnim razie były one własnością naszych wierzycieli...
— Zapłaci ich bezwątplenia, tych wierzycieli... — ozwał się Piotr Béraud.
— On? on ich zapłaci... ha! to go nie znasz, mój wuju! Nie chciej go usprawiedliwiać daremnie!
— Lecz ja go nie usprawiedliwiam, takiego łotra... do pioruna! Radbym cię tylko pocieszyć, moje dziecko... ot, wszystko!
— Mnie... mnie pocieszyć? — wołała z goryczą Joanna.
— Wiem ja dobrze, co on wart, ten łajdak — mówił gałganiarz. — Są jednak inni obok niego równie nikczemni, a może i bardziej niż on!
— Kto taki? — pytała gorączkowo nieszczęśliwa.
— Kto? podła, nędzna istota, która przed wyjściem swem za mąż była jego kochanką i jest nią dziś jeszcze, być może...
— Kochanką? ach! jak ja to dobrze przewidywałam... przeczucie ostrzegało mnie o tem — wołała z uniesieniem. — Wiedziałeś, wuju, że on miał kochankę... znałeś ją i nie powiadomiłeś mnie... Jak mogłeś zataić coś podobnego?
— Nie wiedziałem o niczem... przysięgam! I gdyby dziś rano jeden z moich przyjaciół nie objawił mi tego, nigdybym nie mógł przypuścić podobnego łotrostwa. Otóż właśnie przyszedłem, by ci o tem wszystkiem powiedzieć.
— Któż jest ta nikczemnica, która prowadzi owego człowieka do pozostawienia mnie wraz z dzieckiem bez dachu i chleba?
— Jego kuzynka, a moja siostrzenica, która nie zawahała się unieszczęśliwić chłopca, biorącego ją za żonę i sądzącego ją za uczciwą dziewczynę...
— A zatem to Wiktoryna?...
— Tak.
— Wiktoryna! przed miesiącem zaślubiona... Ach! miałeś słuszność, mówiąc, mój wuju, że ona jest równie podłą... a może i bardziej nad Pawła nikczemną! Ona więc... ta to nędznica!
— Uspokój się, proszę, Joanno... zastanów się, moje dziecko... Krzyki i groźby nic nie pomogą w tym razie... Trzeba odzyskać krew zimną, rozmyślić się rozsądnie, co czynić?
— Co czynić? — wołała nieszczęśliwa kobieta. — Pozostaje mi wybór: rzucić się oknem na bruk podwórza, albo też w głębie Sekwany. Innego ratunku nie widzę w tej chwili dla siebie.
— Precz z podobnemi myślami!... wobec mnie nie mów takich rzeczy! Chcesz... pójdę, poszukam Pawła, ponieważ jestem przekonany, że jego wyjazd do Lyon był prostem zmyśleniem, w biurze, gdzie pracuje, dadzą mi adres jego mieszkania... a gdyby mi go nie dano, będę go śledził i za pomocą kilku poważnych słów przyprowadzę go może do równowagi moralnej. No... jakże ci się to zdaje?
— Napróżno, mój wuju... nie czyń tego... — odpowiedziała głucho Joanna.
— Pozwolisz więc podobnej podłości spełniać się dalej! — zawołał Piotr zdumiony.
— Co uczynię... nie wiem w tej chwili; — w każdym razie cokolwiekbądźbym postanowiła, to mnie tylko obchodzi. Do mnie samej należy powrócić ojca mojemu dziecku, lub pomścić się za siebie i tę niewinną istotę!
— Tylko bez szaleństw!... pamiętaj, Joanno.
W miejsce odpowiedzi, młoda kobieta przerwała rozmowę.
— Muszę pójść po Linę do szkoły — wyrzekła — obmyśleć dla niej jakieś schronienie... Wybacz więc, wuju, że dłużej z tobą pozostać nie mogę.
— Masz tylko te czterdzieści franków, moje biedne dziecko — zaczął gałganiarz ze wzruszeniem — mam kilka groszy przy sobie... gdyby cię to nie obraziło...
— Nie... nie! — przerwała żywo Joanna — dziękuję ci... z całego serca dziękuję! Nic nie przyjmę... będę pracowała... nawykłam do tego.
— Zechciej mnie przynajmniej powiadomić, gdzie zamieszkasz.
Chętnie to uczynię.
— Wiesz mój adres... Willa Gałganiarzów w Saint-Ouen.
— Wiem, mój wuju.
— A zatem do widzenia, me dziecię.
— Do widzenia, wuju.
Piotr — wyszedł z opróżnionego mieszkania ze ściśniętem sercem, ciężko przygnębiony.
Joanna, zostawszy samą, wybuchnęła łkaniem. Po jakimś czasie łzy płynąć jej przestały. Ukoił się pierwszy jej wybuch rozpaczy, aby ustąpić miejsca ponurej, ciemnej boleści, złożonej z goryczy, nienawiści i pragnienia zemsty.
— Ha! — zawołała, unosząc ręce w górę z gestem groźby. — Tak... ja się zemszczę, a zemsta ma straszną będzie!
Powtórnie zrzuciła nakrycie z tłumoczka, na którem siedziała złamana, nie mogąc się utrzymać na nogach.
— Otóż, co mi pozostawił... — zawołała z dzikim oddźwiękiem. — Moje ubranie... ubranie Liny... trochę bielizny... z której sobie wybrał najlepszą... A! nędznik... nędznik!
Zamknąwszy tłumoczek, schowała klucz do kieszeni, otarła zaczerwienione swe oczy, włożyła kapelusz i wyszła, zamknąwszy drzwi za sobą.
Zatrzymała się u odźwiernej.
— Prawdopodobnie pan Béraud nie powróci... — rzekła do niej; — lecz zdaje mi się, iż mimo, że meble wyniesionemi zostały, mam prawo zatrzymać klucz od mieszkania, dopóki tłumoczek, znajdujący się w niem, zabranym nie zostanie.
— Ależ tak; pani... to nie ulega wątpliwości — odpowiedziała odźwierna, spoglądając ze współczuciem na młodą kobietę. — Czy jednak pani nie jesteś słabą? — zapytała? — mocno się zmieniłaś.
Joanna, u której, mimo pobladłej twarzy, oczy płonęły gorączkowym blaskiem, a usta konwulsyjnie drgały, usiłowała zapanować nad ogarniającem ją osłabieniem.
— Ja słabą? bynajmniej... — odpowiedziała. — Ów wyjazd nagły, nieprzewidziany, wstrząsnął mną nieco, ale to przeminie... Przyślę tu wkrótce po mój kuferek.
— A mała pani córeczka? — Pójdę z nią do jednego z naszych przyjaciół, gdzie się spotkamy z panem Béraud.

XVIII.

Odźwierna nie zapytywała o więcej, zrozumiała jednak dobrze, iż zaszło coś niezwykłego, o czem mówić jej nie chciano.
— Przyślę tu posłańca wraz z kluczem od mieszkania — ciągnęła dalej Joanna — będziesz pani tak dobrą i oddasz mu kuferek, znajdujący się w pokoju.
— Ściśle dopełnię zlecenia, pani Béraud, bądź pani spokojną.
Nazwisko „Béraud,“ jakie jej nadano, być może, po raz ostatni, które nigdy nie było jej włazem nazwiskiem, przykre uczucie wywołało w sercu biednej kobiety. Rozogniło ono jej krwawą ranę, przywodząc przeszłość, pełną zaginionych ułud i marzeń, stawiając ją wobec bolesnej teraźniejszości, a ukazując przyszłość, jak czarny obłok, brzemienny piorunami.
Wyszedłszy z domu, Joanna udała się wprost do szkoły. Zegar wskazywał w pół do piątej. Dzieci wychodziły. Niektóre z nich, oczekując na przyjście rodziców, bawiły się na podwórzu.
Joanna zwróciła się do dozorczyni.
— Przyjdę tu po moją małą za godzinę — rzekła, dając dozorującej pakiecik w papier owinięty. — Racz pani powiedzieć Linie, żem tu była, a zarazem oddać jej tę parę ciastek, by posiliwszy się, czekała na mnie cierpliwie.
— Dobrze... — odpowiedziała dozorująca — rozciągnę nad nią opiekę.
Joanna odeszła.
— Najbardziej naglącą rzeczą — myślała — jest teraz wyszukanie dla siebie i dziecka jakiegoś schronienia.
I zwróciła się w stronę ulicy św. Sulpicyusza, przypomniała sobie albowiem, iż w tej stronią miasta widziała pokoje umeblowane za nader przystępną cenę.
Jakoż rzeczywiście znalazła przy ulicy Lobineau stancyjkę na piatem piętrze za dwadzieścia franków miesięcznie. Wynająwszy ów pokoik, zapłaciła z góry za cały tydzień, poczem przywoławszy posłańca, wysłała go po walizkę do poprzedniego mieszkania.
W pół godziny wszystko załatwionem zostało i Joanna poszła do szkoły po swoją córkę.
Lina płacząc, na matkę oczekiwała.
Mimo wyjaśnień dozorczyni, dziecku dziwnem się wydało owo opóźnienie, jakie zdarzyło się po raz pierwszy, ciężki smutek uciskał jej serce młodociane.
— Jestem pewną, iż mamę spotkało jakieś nieszczęście... — powtarzała łkając.
Na widok wchodzącej matki, pobiegła z okrzykiem radości, rzucając się w jej objęcia.
Joanna siłą woli płacz powstrzymywała.
— Pójdź, dziecię ukochane... — mówiła z cicha — a tobie pani serdeczna podzięka za udzieloną opiekę — dodała, zwracając się ku dozorczyni.
Słowa te zaledwie wymówić była w stanie i wyszła wraz z córką.
— Chodziłaś mamo za sprawunkami? — pytało dziecię.
— Tak moje kochanie.
Lina, zdziwiona zmianą głosu matki, wpatrywać się w nią poczęła.
— Płakałaś mamo... widzę to dobrze...
W miejsce odpowiedzi Joanna pochwyciła dziewczynkę, okrywając ją pocałunkami.
Dziecięcym swoim instynktem Lina odgadywała, iż dręczące ją od godziny przeczucia nie były bez podstawy. Smutek owładnął jej sercem, oczy napełniły się łzami, wszak dalej już matki badać nie śmiała.
Biedna matka szła innemi, ulicami niż zwykle gdy prowadziła swą córkę ze szkoły do dawnego mieszkania.
Lina to zauważyła.
— Nie idziemy więc do domu? — pytała.
— Nie badaj mnie o to, me dziecię.
— Dlaczego mamo?
— Spotkało nas wielkie nieszczęście...
— Może ojciec zachorował? — ozwała się Lina.
Joanna milczała myśląc sobie:
— Ach! gdyby umarł ów nędznik, który jest jej ojcem, płakałybyśmy przynajmniej zamiast go przeklinać! W milczeniu przybyły obie na ulicę Lobineau.
— Gdzie my idziemy? — pytało dziecię.
— Zaraz zobaczysz... za chwilę.
Wszedłszy w bramę domu Joanna prosiła zarządzającej mieszkaniami o klucz do swego pokoju.
Wysłana w tym celu służąca poprzedzała przybyłe, wiodąc je po schodach.
Lina drżąc cała, patrzyła zdumionemi oczyma.
Na piatem piętrze, pod samym dachem służąca otworzyła drzwi, mówiąc:
— Oto pokój dla pani.
Joannę dreszcz przebiegł.
— Och! mamo, jakaż szkaradna izba... — zawołała Lina.
W rzeczy samej pokój był brzydki, ciemny, ponury.
Łóżko żelazne, komoda, mały stolik i dwa krzesła, a wszystko podejrzanej czystości, stanowiły tu całe umeblowanie. Okno w dachu wybite o posklejanych szybach, źle oświetlało owo ubogie poddasze, gdzie latem można się było udusić z gorąca, a zmarznąć w zimie.
— Dobrze... dziękuję; — rzekła Joanna do służącej zamykając drzwi za nią; co uczyniwszy padła na krzesło, zalewając się łzami.
Lina plącząc zarówno chwyciła ręce matki wołając:
— Mamo... och! mamo nie płacz... bo to mnie strasznie boli... Powiedz mi gdzie jest mój ojciec?
Wyrazy te dziecka przeszyły jak ostrzem szpady serce nieszczęśliwej kobiety.
— Twój ojciec... — wyszepnęła — on nas porzucił... opuścił me dziecię. Ty słyszysz co mówię, ale nie jesteś w stanie zrozumieć co się wokoło nas dzieje!
— Ja mamo dobrze rozumiem. Ojciec opuścił nas... odjechał... nie kochał zatem nas wcale.
— Tak... w rzeczy samej on nas nie kochał i dowiódł tego. Sprzedał nasze meble, wyrzucił nas na bruk... na ulicę... nie troszcząc się o to zkąd weźmiemy chleba. Och! Lino... ukochane dziecię nie mów mi więcej o swoim ojcu, nie mów mi o nim nigdy! Niemcz już ojca... lecz matka ci pozostała... matka, która cię kocha nad życie i nie zapomni o tobie!
Tu obie te biedne istoty złączyły swe łzy i pocałunki, a Lina całując Joannę wołała:
— Jesteśmy teraz obie tylko... same... lecz będę tak grzeczną... będę cię mamo tyle kochała, iż nigdy nie doznasz smutku z mej strony... nigdy!
Zostawmy te obie biedne opuszczone na poddaszu przy ulicy Lobineau, a idźmy za owym nędznikiem, który je w tak nikczemny sposób na bruku pozostawił.
Widzieliśmy go wchodzącego do piwiarni pod Srebrnym czopem przy ulicy l’Ecole-de-Médicine.
Loiseau podążał tam zarówno, pozostawiwszy swą żonę w spazmatycznem omdleniu. Czuł on konieczną potrzebę roztargnienia, a tu spodziewał się spotkać towarzysza swych nocnych pohulanek.
Ów jednak człowiek w błękitnej czapce, ów mniemany robotnik bez roboty, nie ukazał się wcale.
— Nadejdzie później... — pomyślał mąż Wiktoryny, i kazał sobie podać porcyę kapusty wraz z kuflem piwa.
Czas mijał, a jego towarzysz nie nadchodził. Loiseau zjadłszy swą porcyę i wypiwszy piwo, pomyślał, iż należałoby może gdzieś pójść za wyszukaniem roboty i udał się w drogę z ociężałością, znamionującą w nim kompletne przytępienie moralne.
Zwiedził kolejno kilka introligatorskich warsztatów, pijać na prawo i lewo, gawędząc, perorując, lecz bez żadnego pomyślnego dla siebie rezultatu.
Około piątej na wpół pijany, wszedł do składu spirytualjów pod Srebrnym czopem. Towarzysz jego wcale się nie ukazał.
Zamiast tamtego, wszedł Paweł Béraud, który za pierwszym rzutem oka poznał z radością nietrzeźwy stan swego kuzyna.
— Ach! jakżem szczęśliwy, że cię spotykam!.. — zawołał.
— Zkąd i dlaczego tak cię to cieszy? — pytał Loiseau.
— Ponieważ właśnie myślałem o tobie, pragnąc cię zaprosić na obiad. Rozerwiemy się obaj...
— Alboż ty potrzebujesz rozrywki?
— Właśnie, że jej potrzebuję.
— Z przyczyny?
— Ba! z przyczyny... Jest to czysto uczuciowa sprawa! Nie można długo żyć z jedną kobietą... to dyabelnie głupie i nudne.
Loiseau patrzył zdumiony na mówiącego.
— Co... co? — zawołał. — Stosujesz to do Joanny Desourdy... Miałżebyś dać jej odprawę?
— Odczepiłem się od niej nareszcie... dość już tego wszystkiego. Ani swobody, ani spokoju, a sceny i płacze codziennie. Postanowiłem więc i wykonałem. Nastąpiło stanowcze, bezpowrotne zerwanie i otóż jestem panem siebie, możemy bawić się i hulać do woli!
— Bawić się i hulać to dobrze, gdy się ma humor ku temu — odrzekł Loiseau. — Otóż więc trzeba bym i ja tobie coś opowiedział.

XIX.

Béraud natężył uwagę.
— Cóż się stało? — zapytał.
— Straciłem miejsce w warsztacie... — rzekł Loiseau.
— Jakto... uwolniono cię... ciebie, tak wprawnego robotnika?
— Nie miano na to względu... Ubiegłej nocy bawiłem się z jednym z moich znajomych... ty wiesz... z tym dziełom chłopem, który tu był wczoraj, a jaki cały swój spadek przeznaczył na przejedzenie. No... i rozumie się, iż urządził dla nas obu ucztę Baltazara. Otóż rano niewytrzeźwiony, spóźniwszy się do warsztatu otrzymałem odprawę. Zapłacono mi, zabrałem moje narzędzia i jestem bez roboty, jak widzisz.
— Mówiłeś o tem swej żonie? — pytał Béraud.
— Po co... dlaczego? Co ją to obchodzi... Znajdę inny warsztat, a gdyby dowiedziawszy się o tem, poważyła się coś mi powiedzieć... no! zamknąłbym jej wtedy jej usta!.. Uderzenia będą leciały gradem, jak dzisiaj rano, a gdyby to niezdołało przewrócić w domu spokoju, każde z nas pójdzie w swą stronę.
— To byłoby najlepszem dla ciebie!.. — zawołał Béraud, uradowany tem co mu jego kuzyn powiedział. — Żeniąc się, popełniłeś szaleństwo. Żona jest to kamienna kula u nogi; jeśli się nie jest głupcem, czyni się jak ja zrobiłem, łamie się łańcuch i odrzuca kulę.
— No! gdyby Wiktoryna słyszała co mówisz — zawołał śmiejąc się Eugeniusz — dodałaby jeszcze jedno do owej długiej litanii, jaką wkłada na twój rachunek.
— Jakto... twoja żona mówi więc o mnie? — pytał zdziwiony Béraud, gotów się zemścić, gdyby go oskarżyła o składane sobie miłosne wyznania.
— Do pioruna! gniewa się... burzy na ciebie.
— Za co, dlaczego?
— Że mnie odciągasz od roboty, bałamucisz...
— Ha! to za wiele! — krzyknął rzuciwszy się Béraud... — Czym ja to ci kazał pójść na te nocne libacye z twoim kolegą?
— Ma się rozumieć, że nie ty. Lecz o co ci chodzi... Niech się wygada... nie zważaj! Jesteś mym przyjacielem i nim pozostaniesz. No! a co teraz każesz mi podać?
— Najprzód kieliszek absyntu.
— Zgoda!
— A potem dobry obiad!
— Wiwat! jesteś zacnym chłopakiem!
— Gdybyś potrzebował nieco pieniędzy, mów, śmiało... otwarcie!
— Jesteś więc przy funduszach?
— Tak... otrzymałem coś niespodzianie...
— Do pioruna! skoro jesteś tak wspaniałomyślnym, gotówbym przyjąć twą pomoc, zanim dostanę robotę...
— Mogę ci dać dwieście franków...
— A jak prędko mam ci je zwrócić?
— Skoro będziesz mógł i chciał. Nie lękaj się, dręczyć cię o nie nie będę.
— Dobrze więc... uczynisz mi wielką przysługę... Lecz ani słowa o tem przed Wiktoryną, gdybyś się z nią widział.
— Widzieć się z nią, skoro tak piękne ma o mnie wyobrażenie? Nie... nie!.. Nie życzę sobie by mi skoczyła do oczu. Oto dziesięć luidorów... Weź je... nie dziękuj i ty tak samo byś względem mnie postąpił. Hej! chłopiec... dwa absynty i karty do pikiety.
Podano to wszystko.
— A cóż robi ten twój przyjaciel? — pytał Béraud mieszając karty.
— Nie widziałem się z nim od tej ostatniej nocy. Sądziłem, iż go tu zastanę.
— Gdyby przyszedł, zaprosimy go na obiad.
— Brawo! zaproś go... To dzielny chłopak, nie żałuje na poczęstunek.
Tu obaj kuzynowie zaczęli grać w pikietę, oczekując na przybycie wyż wzmiankowanej osobistości.
Ów mniemany Cordier, wkrótce po odejściu od niego Pawła Béraud gałganiarza, wyszedł z ulicy de Geindre gdzie go znano pod tem nazwiskiem i poszedł do oczekującego nań nieco dalej fiakra.
— Na ulicę Flèchier... — rzekł po angielsku do woźnicy. — Zatrzymasz się na rogu ulicy Saint-Lazare.
Powóz przystanął w miejscu wskazanem i Cordier a raczej Will Scott zwrócił się pod numer 9, na ulicę Flèchier. Wszedłszy do tegoż domu, udał się schodami na czwarte piętro, gdzie Trilby mieszkał od tygodnia pod nazwiskiem pana David, agenta od ubezpieczeń na życie.
Zamiast zadzwonić, Will Scott zapukał trzykrotnie we drzwi w równych przesłankach, pokasłując zlekka.
Był to znak umówiony między dwoma wspólnikami Arnolda Desvignes.
Trilby otworzył drzwi natychmiast. Scott wszedł.
— I cóż? — zapytał.
Trilby położył palce na ustach szepcząc z cicha:
— Mów przytłumionym głosem... ptaki znajduje się w swej klatce...
— Dowiedziałeś się czegoś o nim i zakonnicy?
— Co do zakonnicy, nic jeszcze. Odkąd się tu wprowadził nie była jeszcze u niego ani razu. Mogę nawet twierdzić na pewno, iż wcale z nim się nie widziała, co martwi srodze tego komara.
— Zkąd wiesz o tem do czarta?
— Słyszałem jak mówił sam do siebie. Patrz! oto mój telefon.
To mówiąc wszedł na krzesło a zdjąwszy wiszącą w ramach litografię odkrył otwór około piętnastu centymetrów mający na powierzchni, który przebijał drewniane przepierzenie zmniejszane się w nim jak lej w beczce.
Średnica głębi tej dziury nie wynosiła więcej nad pięć centymetrów, niknąć pod papierowem obiciem sąsiedniego pokoju.
— Przebiłem ten otwór — mówił Trilby — ażeby słyszeć co tam mówią i teraz potrzebuję doń tylko ucho przyłożyć. W dniu, w którym potrzebowałbym widzieć co się tam dzieje, potrzebuję tylko podciąć papier obicia, który następnie czopkiem zatykać będę.
— Doskonale obmyślane... lecz cóż dotąd słyszałeś?
— Misticot pomrukując na milczenie ze strony zakonnicy, powiedział między innemi:
— Dlaczego nie przyszła do kaplicy Sacrè-coeur, ażebym jej dał adres mego nowego mieszkania?
— A zatem rzecz jasna... — rzekł Scott — iż ona to kazała mu zmienić mieszkanie.
— I mnie się tak zdaje.
— Zatem układają coś oboje razem...
— To widoczna!
— Lecz co?
— Jest to coś przeciw naszemu pryncypałowi...
— Tak sądzisz?
— Na pewno.
— Zkąd?
— Od trzech dni śledzę tego muchołapa.
— Cóż on robi... gdzie chodzi?
— Podpatruje naszego dowódcę.
Will Scott zaledwie zdołał powstrzymać okrzyk zdumienia.
— Czy podobna? — wyszepnął.
— Śledzi go, stojąc w pobliżu drzwi biura bankowego — mówił Trilby — przy drzwiach pałacu na bulwarze Haussmanna, przy drzwiach jego mieszkania na ulicy Tivoli, chodzi za nim jak cień...
— Ho! ho! — zawołał Scott — otóż co może stać się dla nas prawdziwie niebezpiecznem. A powiedz mi jak dawno chodził nasz pryncypał do swego pierwotnego mieszkania na ulicę des Tournelles?
— Nie chodził już oddawna, lecz lada dzień tam pójść może.
— Trzeba go o tem wszystkiem powiadomić, ja to biorę na siebie. Co zaś do Misticot’a, widzę, że nam staje zawadą na naszej drodze. Jeżeli to potrwa tak dalej, pozbyć się go będzie trzeba. Nie pojmuję, jaki cel on mieć może w śledzeniu naszego pana? Miałżeby go o coś podejrzywać? No! wtedy byłoby się naprawdę czego obawiać.
— Lecz dokąd on nas prowadzi, ten nasz pryncypał? — wyszepnął Trilby z zniechęceniem. — Piękna to wprawdzie perspektywa otrzymać milion, jaki nam dać przyrzekł gdy mu się powiedzie jego przedsięwzięcie... lecz w każdym razie idziemy teraz na ślepo o niczem dokładnie nie wiedząc.
— Ja myślę tylko o milionie, reszta mnie nie obchodzi... — Scott odrzekł. — Zaczęliśmy iść... idźmy do końca.
— A jakże te twoje interesa z rodziną Béraud?
— Wcale nie źle... Są oni wszyscy, ci Béraud, już w dobrych rękach. W ciągu dwóch tygodni pozabijają się wzajem, albo wymrą z nędzy.
— Lecz do czego to wszystko prowadzi? Na jaki cel to ma służyć?
— Tak, wiem, jak i ty zarówno. Jestem posłuszny, nie badając, wiedząc, że posłuszeństwo zaprowadzi nas do otrzymania miliona. Idź więc moim śladem... rób z zamkniętemi oczyma. No! a teraz do widzenia... Odchodzę.
— Nie zapomnij powiadomić pryncypała.
— Bądź spokojnym.
— Tu dwaj byli Klowni z cyrku Fernando uścisnęli sobie ręce nawzajem.
Trilby otworzył drzwi i Scott zaczął schodzić ze schodów, gdy nagle cofnął się i wbiegł jak strzała napowrót do mieszkania swego wspólnika.
— Co się stało? — pytał Lriiby.
— Ona! — wyszepnął Will, drzwi zamykając.
— Kto?
— Zakonnica!
— Czy podobna? Zatem ów muchołap wynalazł sposób, powiadomienia jej o swojej nowej siedzibie?
— Tst... tst!... słuchajmy...
Obadwa słuch natężyli.
W sieni dał się słyszeć odgłos stąpania, który potem ucichł nagle.
— Prędko... do obserwatoryum... — rzekł Scott — ona wchodzi do niego.
W rzeczy samej jednocześnie zadzwoniono do drzwi mieszkania Misticota.

XX.

— Żywo na krzesła!... i słuchać... — zawołał Triiby na swego towarzysza.
I obaj łotrzy, przytuliwszy’ się do ściany, pochylili się po nad otworem.
Na odgłos dzwonka Misticot pobiegł otworzyć.
Siostra Marya, jak to dobrze Scott zauważył, ukazała się w progu.
— Ach! dzięki Bogu, to ty siostro! — zawołał mały sprzedawca medalików, wpuszczając zakonnicę. — Widząc cię tu, nie potrzebuję pytać, czyliś mój list odebrała.
— Odebrałam go — odpowiedziała kuzynka Anieli; — lecz było to bardzo nieroztropnie z twej strony pisać do mnie, ponieważ ów list mógł być zatrzymanym przez mego wuja. Pojmuję niecierpliwość, wszakże w wielu razach, wyrozumiałym być trzeba.
— Przebacz mi, siostro... — wyszepnął chłopiec. — Nie widząc cię wcale od ośmiu dni, obawiałem się, czyli nie nastąpił jaki nieszczęśliwy wypadek; nie licząc tego, że przez ten czas z nudów umierałem..
— Panna Verrière była chorą.
— Wszakże mam nadzieję, że nie niebezpiecznie?
— W pierwszych chwilach byliśmy o nią w istotnej obawie, teraz jednakże powraca do zdrowia, z czego korzystając, odeszłam dziś od niej.
— Cóż było powodem jej zasłabnięcia?
— Smutek... zgryzota!
— Zapewne z wyczyny małżeństwa z owym Arnoldem Desvignes?
— Tak jest, niestety! Mój wuj jest niewzruszonym a swojem postanowieniu; porucznik Vandame odjechał do Tulonu.
— Odjechał? — zawołał Misticot; — i zostawia wolne pole swojemu wrogowi?
— Nie mógł inaczej postąpić... Znane ci okoliczności czyniły walkę niemożebną.
— To prawda... Ach łotrzy... nikczemnicy!... Ileż oni dają cierpieć tej biednej pannie Anieli! Czy przynosisz mi, moja siostro, potrzebne objaśnienia do moich poszukiwań? Dowiedziałaś się o miejscu urodzenia Arnolda Desvignes?
— Nieszczęściem, nie! Mimo mych całych usiłowań, nie udało mi się tego otrzymać.
— Cóż nam więc teraz czynić pozostaje? Jak szperać w przeszłości człowieka, jeśli nie wiemy, gdzie się ten człowiek urodził... zkąd pochodzi... gdzie żył?
— Przeszłość tę jego później poznamy. Nateraz zajmujmy się czuwaniem nad sposobem życia Arnolda, nad jego działaniem...
— Co do sposobów jego życia, są one najzwyklejszemi, bez żadnych tajemnic.
— Zkąd wiesz o tem?
— Od ośmiu dni chodzę za nim nieodstępnie... żaden krok jego nie uszedł mojej uwagi.
— I nic podejrzanego nie odkryłeś?
— Nic. Zajmuje się on wyłącznie bankierskiemi interesami pana Verrière. Jeden tylko szczegół dziwnym mi się być wydał, a mianowicie jego bytność przed czterema dniami w domu przy ulicy Paon-blanc. Szedłem za nim... widziałem, jak zapukał do drzwi, a jego obecność tamże trwała blisko godzinę.
— Cóż potem?
— Po jego odejściu dowiedziałem się, że ów człowiek, do którego przychodził, jest to Włoch, agent od pieniężnych interesów, podejmujący się windykacyi sum, umieszczana pieniędzy i innych tego rodzaju finansowych operację. Ów Agostini, jego to nazwisko, nie używa dobrej opinii w okręgu, gdzie zamieszkuje.
— Wziąwszy się zręcznie do rzeczy — mówiła siostra Marya — możnaby się było może dowiedzieć, jak dawno on zna Arnolda Desvignes?
— Na co nam się to przyda? — odparł Misticot.
— Może na nic... a może na wiele. Desvignes przez lat kilka w Indyach zamieszkiwał; w Paryżu od niedawna pozostaje. Gdyby jego stosunki z Agostinim sięgały dawniejszych czasów, można się było może i wiele dowiedzieć, badając tego Włocha. Mówisz więc, że on nie ma dobrej opinii?
— Raczej powiedziećby trzeba, iż uważają go jako łotra najniższego gatunku. Oto jego opinia.
— Można go więc przekupić... A więc wybadaj go i zapłać za każdą jego odpowiedź.
— Masz słuszność, siostro... Będę go się starał wypytać.
— Kiedy?
— Dziś... zaraz... nie odkładając.
— To dobrze... A teraz pożegnam cię, moje dziecię. Co rano będę tu wstępowała zapytać, czyś się co dowiedział. Bądź odważnym, cierpliwym. Pomnij, że pracujemy oboje dla ocalenia mojej kuzynki.
— I ocalimy ją! Chybabym nie był Misticotem, jak mnie nazywają! — zawołał podrostek, odprowadzając do drzwi zakonnicę.
Will Scott i Trilby nie stracili jednego wyrazu z tej całej rozmowy.
Scott zeskoczył z krzesła na ziemię.
— Zasłoń telefon... — rzekł do swego wspólnika i posłuchaj mnie... Ten komar pójdzie na ulicę Paon-blanc i będzie wypytywał wiocha Agostiniego... Kto jest ów Agostini i co może powiedzieć o naszym pryncypale, ja nie wiem. Nie można jednak pozwolić, aby on poszedł do owego agenta, zanim o wszystkiem nie powiadomimy naszego pana, Desvignes... Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem.
— Czuwaj więc... Ja biegnę coprędzej!...
Tu, wyszedłszy z pośpiechem, wsiadł do fiakra.
— Na ulicę Le Pelletier, nr. 24! — zawołał na woźnicę.
Fiakr potoczył się szybko.
Tego rana, jak powiedzieliśmy, w biurach bankowych Juliusza Verrière i Spółka natłok był niesłychany. Od chwili, gdy wyszedł ztamtąd Paweł Béraud, tłum nie zmniejszył się wcale.
Desvignes z Verrièrem, nie chcąc się wydalać na chwilę, jedli śniadanie w swoim gabinecie.
Właśnie znajdowali się tam razem, gdy Wiliam Scott, w zniszczonem ubraniu, jako mniemany Cordier, wszedł śmiało do przedpokoju, poprzedzającego bankierski gabinet, i zażądał w mowie angielskiej widzenia się z Arnoldem Desvignes.
Arnold oddawna już wtajemniczył obu anglików w olbrzymie swe plany, pojmując dobrze, iż sam działać nie mógł, dał im poznać rzeczywisty stan rzeczy. Nie wątpił, że obietnica miliona zapewni mu absolutna wierność i posłuszeństwo obu eks-klownów z cyrku Fernando, których interesem było nateraz służyć mu, a nie zdradzać.
Jeden tylko Agostini nic nie wiedział o swoim kliencie, prócz tego, co on mu o sobie oznajmił. Nie obchodziło go to zresztą, gotów był działać na ślepo, aby tylko sowicie został zapłaconym.
Will Scott, przybywszy do biura, wyraził żądanie swoje po angielsku. Woźny, nie znając tego języka, zrozumiał jedynie nazwisko Arnolda Desvignes.
Łatany ubiór przybyłego nie świadczył pochlebnie o jego zamożności, ale do „Banku popularnego“ przybywała różnorodna klientela, niejednokrotnie pod podartemi paltotami ukrywały się pugilaresy, dobrze pieniędzmi naładowane. Nie zwracając przeto uwagi na ubiór nieznajomego, woźny wszedł do bankierskiego gabinetu, gdzie na tę chwilę znajdował się sam tylko Verrière, jego wspólnik albowiem wyszedł do kasy.
— Panie... — rzekł woźny wchodząc — jakiś człowiek, anglik widocznie, żąda widzenia się z panem Desvignes.
— Niech wejdzie.
Will Scott ukazał się we drzwiach, a złożywszy ukłon bankierowi, wygasił parę zdań w najczystszej mowie angielskiej.
— Nie posiadam angielskiego... — rzekł ojciec Anieli; — pan Desvignes wróci za chwilę.
Tu ręką wskazał przybyłemu krzesło.
Scott usiadł, czekając niecierpliwie.
Kilka minut tak upłynęło.
Arnold wszedł wreszcie i za pierwszym rzutem oka poznał Will Scotta pod jego przebraniem.
— Ty tu? — zapytał po angielsku. — Cóż się stało?... Możesz mówić bez obawy, mój wspólnik nie zrozumie jednego wyrazu.
Scott opowiedział w krótkości podsłuchaną rozmowę u Trillbego.
— Ha! — zawołał Desvignes: — wiemy więc teraz, co snują ci ludzie. Dobrze, żeś mnie powiadali!... Wyjdź i czekaj na mnie na rogu ulicy Paon-blanc.
Tu wyprowadził Scotta do przedpokoju.
— Czego chciał ów anglik obdarty? — pytał Verrière swego wspólnika.
— Jest to amerykanin, z którym się kiedyś w Indyach poznałem. Natenczas znajdował się w lepszem położeniu, obecnie przyszedł mnie prosić o jaką pomoc dla siebie.
To mówiąc, Arnold wziął w rękę kapelusz.
— Wychodzę... — rzekł — muszę jechać do domu dla odszukania ważnych papierów, jakich wziąć z sobą zapomniałem, powrócę niezadługo.
Wyszedłszy na stacyę po wozów, przywołał fiakra.
— Jedź na ulicę Paon-blanc, co koń wyskoczy... Sto sous na piwo!
We dwadzieścia minut przyjechali.
Desvignes, przebiegłszy schody z pośpiechem, zapukał do drzwi Agostiniego.
Włoch otworzył je natychmiast.
— Potrzebuję z panem pomówić jaknajprędzej... — wyrzekł. — Wejdźmy do twego gabinetu.


XXI.

— O cóż chodzi? — zapytał Agostini, skoro usiedli obaj.
— Jest prawdopodobnemu... jest nawet pewnem, że w dniu dzisiejszym, za kilka chwil być może, ktoś przyjdzie tu do pana.
— Do mnie... — zapytał Włoch — któż taki?
— Pewien młody, bardzo miody chłopiec... podrostek prawie.
— W jakimże celu on tu przybędzie?
— Nie wiem, jakiego użyje pozoru na usprawiedliwienie swojej bytności, znam wszakże cel jego odwiedzin, który tak się przedstawia: W sposób nader zręczny zapewne zażąda od pana objaśnień co do pewnego Arnolda Desvignes, niegdyś w Indyach przebywającego, a obecnie wspólnika bankiera, Juliusza Verrière.
— Aha! — wymruknął Agostini, patrząc ciekawie na mówiącego. — Chodzi więc o owego Arnolda Desvignes, co do którego czyniłem poszukiwania na pańskie zlecenie? Arnold Desvignes... to ja! — rzekł krótko były sekretarz z Kalkuty.
— Bardzo dobrze... Domyślałem się, że to nazwisko było panu do czegoś potrzebnem... Mam ja węch, panie...
— Dołącz pan do tego węchu ścisłą dyskrecyę, a zapewnię ci majątek.
— Uważam go jakby mi już był danym... Jakże więc mam się zachować wobec przybyłego, którego mi pan oznajmiasz?
— Zupełnie prosto, swobodnie. Będziesz pan odpowiadał na czynione zapytania. Przedewszystkiem pragną się oni dowiedzieć o miejscu urodzenia Arnolda Desvignes.
— A zatem?
— Wskażesz im pan takowe... rzecz prosta. Nie wyniknie ztąd dlań nic złego. Nie dowiedzą się więcej nad to, o czem mnie pan powiadomiłeś po swoim powrocie z Blévé...
— Pan mi nie pozwoliłeś jechać do Londynu dla wykrycia tam dalszych śladów Arnolda Desvignes.
— To, o czemby się dowiedzieli w Londynie, szkodzić mi nie może. Zresztą, zanimby się oni wybrali w tę podróż, ja wiedziałbym już, co czynić. Otóż uprzedziłem pana w tej sprawie. Teraz zajmijmy się czem innem. Jakże idzie interes z Pawłem Béraud?
— Był u mnie dziś rano, ofiarując zaliczenie: nie przyjąłem takowego, jak to mi pan kazałeś uczynić. Usłyszawszy to, oświadczył, iż nic nie zapłaci, i to w sposób tak zuchwale stanowczy, że skoro wyszedł, śledziłem go niewidzialnie. Poszedł do składu sprzedać swe meble, co rzuca cień na prawość jego postępowania, wierzyciele bowiem w razie potrzeby mogliby wnieść skargę, iż oszukanymi zostali.
— Lecz cóż na to mówiła kobieta, z którą on żyje... ta szwaczka... Joanna Desourdy?
— Gdy on to uczynił, nie było jej natenczas w domu. O! co szczwany lis, ów Paweł Béraud. Dasz mi pan jeszcze jakie rozporządzenie względem niego?
— Trzeba mu ująć nieco strawy... ma jej obecnie zawiele.
— Ująć... w jaki sposób?
— Za pomocą wierzytelności, znajdujących się w pańskiem ręku, trzeba mu areszt na pensyi położyć.
— W Liońskiem biurze kredytowem?
— Nie, w biurze bankierskiem Verrière i Desvignes, gdzzie od jutra obejmuje obowiązek. Dowiedz się pan również, co się dzieje z Joanną Desourdy i jej dzieckiem?
— Będę to wiedział.
Desvignes podniósł się, chcąc odejść, gdy dzwonek u drzwi zadźwięczeć.
— Być może — rzekł Włoch — iż to ów młody człowiek, o którym mi pan mówiłeś?
— Jeżeli to on; radbym posłyszeć, jak on się weźmie do tej sprawy... w jaki sposób badać pana pocznie — odpowiedział wspólnik Verrièra, wchodząc do sąsiedniego pokoju, w którym widzieliśmy go ukrytego podczas bytności Nerveya z Melanią Gauthier.
Włoch poszedł otworzyć i znalazł się wobec młodego wieśniaka, w słomianym kapeluszu, grubem obuwiu, przybranego w błękitną bluzę, haftowaną nićmi białemi na kołnierzu i ramionach.
— Pan jesteś panem Agostini? — zapytał z niezgrabnym ukłonem wieśniak, zatrącając mocno akcentem normandzkim.
— Ja jestem.
— Można z panem pomówić w pewnym interesie... zapłaciwszy, ma się rozumieć, za tę rozmowę?
— Wejdź pan.
Tu Agostini wprowadził młodego chłopca do swego gabinetu, zapytując w myśli sam siebie:
— Miałżeby to być ten, o którym Desvignes mówił mi przed chwilą?
Wspólnik Verrièra wiedział, co o tem sądzić.
W dniu zaślubin Eugeniusza Loiseau w Saint-Mandé widział Misticota i słyszał głos jego, a mimo, iż ów głos obecnie był zmienionym nieco przybranym akcentem normandzkim. poznał go odrazu.
— Siadaj młodzieńcze — rzekł Włoch — i mów, o co chodzi?
— Posłuchaj pan... Jestem urodzonym w Varaville, w Calvados... Sierota, bez ojca i matki... Odziedziczywszy po moim stryju, Macieju Valin, mały spadek, radbym z niego wytworzyć sobie majatek i w tym celu przybyłem do Paryża, aby tu założyć jakieś przedsiębiorstwo...
— Założyć... lecz co takiego?
— Coś ze spożywczych zakładów... Naprzykład mleczarnię... W tym okręgu, gdzie mieszkam, znalazłbym miejsce podatne ku temu, mogąc dostarczać paryżanom doskonałego mleka. Gdym objawił mój projekt znajomym, powiedziano mi: „Idź do agenta od interesów, on ci wskaże, jak wziąć się do tego.“ Dano mi adres pańskiego mieszkania i otóż przyszedłem. Jak pan uważasz... czy da się to zrobić?
— Jaknajlepiej... wynajdę ci, młodzieńcze, zakład gotowy.
— To doskonale:
— Ale uprzedzam, drogo interes ten kosztować będzie...
— Nie chodzi mi tak bardzo o cenę...
— Ileż posiadasz kapitału?
— Mój stryj, Maciej Valin, zostawił mi czterdziesci tysięcy franków.
— Dobrze... Z tem będzie można coś zrobić... Od jutra zajmą się twoim interesem... ale musisz mi pozostawić prowizyę...
— Prowizyę... co to znaczy? — pytał chłopiec. — Prowizyą od czego?
— To znaczy pewną kwotę pieniędzy, naprzód złożoną na koszta chodzenia, poszukiwania, targu i tym podobnie.
— A! zrozumiałem... Pan jesteś mądrym... wysoce mądrym... jak nieboszczyk Maciej, mój stryj. Zostawię panu, ile będzie potrzeba. A teraz, proszę, udziel mi jeszcze niektóre objaśnienia.
— W czemże takiem?
— Co do oszustów paryskich... Mówią, że jest ich tu wielu?
— No tak...
— Chciąłbym, zanim otworzę mleczarnię, umieścić moje pieniądze u jakiego bankieta, z obawy, ażeby mi ich nie ukradziono.
— To najłatwiej...
— Zapewne, lecz i pomiędzy bankierami są także oszuści i złodzieje.
— Wybierz więc dobrego, pewnego finansistę.
— Dano mi tu adres jednego z nich...
Tu wieśniak, dobywszy papier z kieszeni, czytał głośno:
— Dom bankowy Juliusza Verrière i Arnolda Desvignes, nr. 42, ulica Le Pelletier.
Agostini drgnął pomimowolnie. Nazwisko Arnolda Desvignes nagle go oświeciło.
Wiedział teraz, czego się trzymać.
— Dobry dom... doskonały dom bankierski!... — wykrzyknął. — Od lat wielu znam osobiście pana Desvignes, który zebrał w Indyach wielki majątek. Odbieram dotąd jeszcze jego należytości... A! jakiż to uczciwy człowiek!...
— I ja tak sądzę... Powiedz mi pan, czy nie jest on czasem moim współziomkiem? Znam kilku tegoż nazwiska u nas, w Douzoulé.
— Nie? pan Arnold Desvignes pochodzi z Blévé...
— Byłożby to w Calvados?
— O! nie... to leży w departamencie Indre-et-Sane.
— W jakim wieku jest ów bankier?
— Jest to młody człowiek... O ile pamiętam, urodził się w roku 1857-ym.
— Mogę więc powierzyć mu moje pieniądze?
— Z całem bezpieczeństwem.
— Cieszę się z tej wiadomości... Tymczasem zajmij się pan, proszę, moim interesem.
— Dobrze... Zostaw mi swoje nazwisko i adres domu, w którym zamieszk
— Dezyderyusz jest moje imię, Valin nazwisko, tak jak niebo szczycą stryja Macieja, który był rodzonym bratem mojego ojca. Mieszkam w hotelu de Caën, przy ulicy Amsterdamskiej. Lecz się pan nie trudź sam do mnie... Ja przyjdę tu pojutrze dowiedzieć się, czyś pan co wynalazł. Tymczasem, jako prowizyę, zostawiam panu banknot na pięćset franków. Będzież to wystarczającem?
— Dość, jak na przedwstępne poszukiwania.
— Zatem do widzenia z panem pojutrze...
— Do widzenia... Mam nadzieję, iż coś odnajdę.
Misticot, wyszedłszy od Agostiniego, zbiegł szybko ze schodów, powtarzając:
— Urodzony w Blévé, Indre-et-Loire, w roku 1857-ym. Jak na teraz, to wystarczające.
Agostini, wyprowadziwszy go, podszedł do gabinetu, z którego właśnie wychodził Arnold z temi słowy:
— No! i cóż pan powiesz... Podrostek chytry, jak jaszczurka...
— Per Bacco! zadziwiająco rozwinięty na swój wiek! — zawołał Włoch.
— Tak on, jak ja, wiemy teraz oba, cośmy wiedzieć chcieli... — mówił Desvignes z ironicznym uśmiechem. Jesteśmy oba zadowoleni... Wszystko idzie dobrze.
— Nie dasz mi pan jakich poleceń co do tego chłopca?
— Żadnych... Bądź pan pewnym, iż on więcej się tu nie ukaże.
Tu Desvigues odszedł.
Na rogu ulicy Paon-blanc, według otrzymanego rozkazu, przechadzał się Scott po trotoarze.
Arnold wprost podszedł ku niemu.
— Cóż... przyszedł? — zapytał Irlandczyk.
— Przyszedł.
— I czegóż się dowiedział?
— Tego, o czem chciał wiedzieć, to jest o miejscu urodzenia Arnolda Desvignes.

XXII.

— Jakto? — zawołał Will Scott — Agostini cię zdradził?
— Tak... na mój rozkaz...
— Nic nie rozumiem!
— Zrozumiesz... — odpowiedział przytłumionym głosem morderca Edmunda Béraud — skoro ci powiem, iż trzeba, ażeby Trilby na jedną chwilę nie tracił z oczu tego natrętnika, który się miesza w moje sprawy. Bez żadnej wątpliwości Misticot pojedzie do Blévé. Ztamtąd gdzie się uda. nie wiem tego i mało nr na tem zależy. Wszakże nie chcę, ażeby on powrócił do Paryża... rozumiesz mnie... ja tego nie chcę! Nie dlatego, bym się obawiał objaśnień, jakie zbierze o Arnoldzie Desvignes, ale dlatego, że lada chwila ów podrostek włóczęga może się stać dla nas niebezpiecznym. Zrozumiałeś?
— W zupełności... pozostanie tylko zakonnica...
— Niech Misticot zniknie najpierwej. Tamtą później się zajmiemy.
— Powtórzę twoje rozkazy Trilbemu.
— Cóż wiesz o Eugeniuszu Loiseau i obudwóch Béraud, wuju i siostrzeńcu?
— Jak z jednym, tak i z drugim idzie doskonale! Ostatniej nocy tak rzecz pokierowałem, iż Loiseau nie wrócił do domu. Dziś już zapewne jest bez roboty, a tem samem i bez pieniędzy. Co zaś do starego gałganiarza, będzie on pracował wytrwale w kierunku, jaki mi wskazałeś co do Wiktoryny i Joanny Desourdy.
— Czy wiesz, że Paweł Béraud sprzedał dziś rano całe swe umeblowanie, porzucając Joannę?
— Nic nie wiem... Wczoraj wcale nie miał on tego zamiaru. Jeżeli tak jest, rozłączenie Pawła z Joanną nakazuje mi zmienić baterye. Gdzież się udała Joanna?
— Nie wiem tego, lecz będę się starał powiadomić. Paweł Béraud przyjął ofiarowany mu obowiązek?
— Przyjął... Od pojutrza urzęduje w domu bankierskim Verrière i Desvignes. Pamiętasz, com ci powiedział? Główną mą bronią przeciw całej tej rodzinie Béraud będą ich własne występki, namiętności i nędza... Ta czarna i ciężka nędza, która zabija i wiedzie do samobójstwa!
— Pamiętam... i nie zapomnę tego.
— Pomyślałeś o wdowie Ferron?
— Działam... czekam skutku... Dziś rano zapewne odebrała nakaz osunięcia się od właściciela domu, któremu jest dłużną komorne za dwa kwartały... Ma ona z pół tuzina spraw w sądzie pokoju.
— Może potrzebujecie pieniędzy... ty i Trilby? Bierz więc...
Tu wspólnik Verrièra podał Irlandczykowi kopertę, zawierającą banknoty, poczem obaj się rozdzieli. Arnold udał się na ulicę Le Pelletier, podczas gdy Scott wracał do Trilbego.
Trilby odprowadził Misticota aż do drzwi mieszkania Agostiniego i wrócił razem z nim prawie.
— Jest już? — zapytał Scott, wchodząc.
— Mówmy więc cicho... i uważaj na to, co ci powiem. Pryncypał nasz był na ulicy Paon-blanc jednocześnie z tym muchołapem, któremu Włoch z rozkazu Arnolda wskazał miejsce jego urodzenia. Jest rzeczą pewną, że zakonnica rozkaże chłopcu, aby wyjechał incognito do wspomnianej miejscowości dla zebrania objaśnień.
— I ja tak sądzę... Cóż zatem?
— Zatem jeśli wyjedzie, trzeba, aby nie powrócił... Rozumiesz?...
Trilby drgnął nagle.
— Morderstwo... krew... — wyszepnął, cofając się ze wstrętem.
— Chłopiec jest niebezpiecznym... — mówił zcicha Scott dalej — może narazić przedsięwzięcie naszego pryncypała, a gdy to runie, pożegnaj się z naszym milionem, którego strzegę jak oka w głowie! Z chwilą, gdy nasz osobisty interes jest zagrożonym, nie masz wahania. Trzeba służyć pryncypałowi wszelkiemi możliwemi środkami.
— Dobrze — rzekł Trilby — uczynię, co będzie trzeba... Gdzież chłopiec pojedzie?
— Do Blévé.
— Znam Blévé. Jest to o dwie mile cd Amboise, przy drodze do Loches. Jedzie się tam drogą żelazną przez Vierzon.
— Znasz więc miejscowość, tem lepiej. Czuwaj nad tym młodym błaznem, nie opuszczaj go ani na chwilę i tak się urządź, aby nikt o nim więcej nie wspomniał nigdy w Paryżu.
— Lecz... — zauważył Trilby — on może przesłać piśmiennie objaśnienia, jakie mu udzielą. Czyż podobna temu przeszkodzić?
— Nie troszcz się o to... Pryncypał żartuje sobie z tych objaśnień... Osoba tego chłopca przeszkadza mu w jego działaniach, chce więc, ażeby został zgładzonym. Ułóż sobie plan i uzbrój się w odwagę.
— Dobrze... ale na podróż będzie mi potrzeba pieniędzy.
— Oto są... — rzekł Scott — dając połowę tego, co otrzymał od Arnolda.
— Wróciwszy do Paryża — pytał Trilby — czy mam zatrzymać nadal to mieszkanie?
— Tak... to jest potrzebnem. Musimy wiedzieć, co się tu dziać będzie po zniknięciu chłopca. Dobrego więc powodzenia... Wkrótce się zobaczymy.
Opuściwszy swego wspólnika, Scott pojechał na ulicę l’Ecole de Médicine i również jak dnia poprzedniego, wysiadł z fiakra, kompletnie zmieniony.
Człowiek w błękitnej czapce zastąpił filantropa w podartem ubraniu.
Miał nadzieję, iż pod Srebrnym czopem spotka Eugeniusza Loiseau i Pawła Béraud, pragnął wiedzieć, co zaszło w domu obudwóch.
Mąż Wiktoryny i Paweł znajdowali się tam w rzeczy samej.
Loiseau, według swojego zwyczaju, wychylił już dwa kieliszki „zielonej,“ język plątać mu się już zaczął, mimo to zdołał wykrzyknąć „hurra!“ na widok wchodzącego przyjaciela.
— Przybywaj-że... przybywaj! — wołał, podając mu rękę.
— Czekamy na pana z obiadem... — rzekł Béraud.
— Z obiadem... gdzie?
— W restauracyi, do czarta! Ja dziś was ugaszczam.
— Jakto... nie chciałeś pan towarzyszyć nam wczoraj? rzecz inna zupełnie.
— W czemże różnica?
— Wczoraj miałem swe gospodarstwo... dziś jestem kawalerem.
— Tak? a gdzież twoja kobieta?
— Zwinął swój bazar! — zawołał, śmiejąc się, Loiseau — i jeśli tak będzie szło dolej, to kto wie, czy i ja podobnie nie uczynię.
— Ty! nie! nie wierzę temu.
— No! to zobaczysz!... Dziś rano wdziałem już kajdanki na ręce Wiktorynie... Jeżeli poważy się mnie dręczyć, upakuję jej tłumoczek... i dalej! Ja także zwinę mój bazar... pozbędę się kuli u nogi... Niech żyje kawalerska swoboda!
— Dobrze to... lecz warsztat?
— Co... warsztat? Nie ma już dla mnie warsztaty Usunięto mnie zeń dzięki naszej wspólnej hulance podczas ubiegłej nocy. Obudziwszy się o ósmej godzinie, mimo to poszedłem do roboty, znalazłem wprawdzie drzwi otwarte, lecz po to tylko, aby odebrać swoje narzędzia i uregulować rachunek.
— To źle... z czegóż będziesz żył... jadł teraz?
— Co będę jadł? — powtórzył Loiseau, coraz bardziej zamroczony działaniem absyntu; — no! będziemy jeść zaraz... i dziś... i jutro... na to jeszcze wystarczy, do czarta! A gdy zabraknie... wszak masz swój spadek... powiedziałeś przecie, że go masz... No... gadaj!
— Nie zaprzeczam... dzielić się po bratersku będziemy... Wszakże skoro przejemy moje dziedzictwo, wypadnie nam obu pracować.
— No! to będziemy pracowni... lecz później... jaknajpoźniej.
— Bobrze... dobrze! — rzekł Paweł Béraud; — rzecz główna, aby się pozbyć tych kobiet. Tymczasem idźmy na obiad. Proponuję wam Vachetta na rogu ulicy.
Wszyscy trzej weszli do wskazanej restauracyi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Arnold Desvignes, zatrzymawszy się dłużej, niż sądził, u Agostiniego, wrócił na ulicę Le Pelletier, gdy zamykano już biura.
— Pójdziesz zemną do nas na obiad? — zapytał go Verrière.
— Dobrze... lecz pozwól sobie zwrócić uwagę na jeden szczegół, dotyczący twej córki.
— Słucham najchętniej.
— Nie wiem, czyś zauważył, iż się zmieniła w sposób zatrważający.
— Ha! odjazd Vandama dotknął ją ciężko...
— Należałoby ci, mój drogi wspólniku, więcej się zająć jej zdrowiem... Wiesz, ile kocham pannę Anielę, która kiedyś zostanie mą ubóstwianą żoną... I ja więc o jej życie mocno się niepokoję... Tak! biedne to dziewczę zostało ciężko dotkniętem... Szczęściem, niewyczerpana siła młodości zwalczyła cierpienie, wywołane zgryzotą. Rzeczy najważniejszej już dokonaliśmy... Nieobecność Vandama zabliźni tę ranę... Uważam jednak pewien warunek za niezbędny dla dokonania uzdrowienia...
— Jakiż to warunek?
— Należy całkiem odosobnić pannę Anielę...
— W jaki to sposób pojmujesz?
— To znaczy, iż trzeba ją czasowo wydalić z pałacu, trzeba, ażeby wyjechała z Paryża.
— Dlaczego?
— Rzecz nader jasna i prosta. Miejsce, w którem się ona znajduje, zawiera zbyt wiele wspomnień o poruczniku Vandame. Tu panna Aniela, mając stosunki z wieloma osobami, widuje się z nimi... mówią jej bezustannie o wojnie w Tonkinie... czytuje w tym przedmiocie artykuły w dziennikach, rzecz nieunikniona w Paryżu. Wywiózłszy ją na wieś, usunie się od niej te wszystkie wspomnienia, usunie się odwiedziny... dzienniki. Powrót do zdrowia rychlej nastąpi, a z nim i zapomnienie. Wyznam ci, iż nawet teraz przeszkadza mi tu wiele obecność siostry Maryi... Skoro wyślesz na wieś swą córkę, siostra Marya wraz z nią pojedzie i jednocześnie zrobimy sobie dwie dogodności... Nalegam przeto usilnie, kochany wspólniku, ażebyś powziął w tym celu stanowcze postanowienie, o ile można najprędzej. Byłoby lepiej, gdyby to mogło nastąpić niezwłocznie.

XXIII.

— Czy jednak Aniela zechce opuścić Paryż? — zapytał V rrière.
— Nazbyt poniżasz swą władzę ojcowską, stawiając podobne przypuszczenie — odrzekł Desvignes. Musi chcieć, skoro ty chcesz... Kiedyś mi powiedziałeś, iż posiadasz jakąś małą ziemską własność w Villiers-sur-Marne?
— W Maluone... pomiędzy Chennevieres i Villiers.
— Tam to potrzeba będzie zawieźć pannę Anielę. Czy dom znajduje się w takim stanie, byśmy zamieszkać w nim mogli?
— My? — powtórzył zdziwiony Verrière. — Mamyż więc mieszkać razem.
— Dla wielu nader ważnych przyczyn jest to koniecznem.
— Ależ to oderwie nas od naszych zajęć finansowych.
— Będziemy przyjeżdżali codziennie do Paryża. Cała różnica, iż wypadnie nam wstać nieco raniej. Zresztą będziesz mógł pozostać i dwa dni w Paryżu, gdy ci się podoba. Powtarzam, czy dom znajduje się w dobrym stanie?
— Wystarczy dzień jeden, aby go do porządku doprowadzić.
— To dobrze... Powiedz dziś-wieczorem pannie Anieli, iż chcesz z nią lato na wsi przepędzić.
— Nie byłożby roztropniej zapytać o zdanie doktora?
— Owszem... uczyń to, gdy zechcesz; bądź jednak pewnym, że doktór ten zamiar potwierdzi.
— Jakaż stacya drogi żelaznej prowadzi do Malnoue?
— Villiers nad Marną, kwandrans drogi pieszo, trzy minuty powozem. Mój dom, który można nazwać pałacem, stoi w zupełnem odosobnieniu pośród rozległego parku.
— A! doskonale nam będzie! Któż dozoruje tej twojej ziemskiej własności?
— Stróż, tamże zamieszkujący.
— Gapisz więc do niego coprędzej, by zabrał się do uporządkowania. Wszak Malnoue jest położonem w departamencie Sekwany.
— Nie, w departamencie Sekwany i Marny, jak Chenevieres, Villiers Le Plessis-Tréville i Emerainville, znajdujące w sąsiedztwie.
Tu obaj wspólnicy, wsiadłszy do powozu, udali się na cbiad do pałacu przy bulwarze Haussmana i przyjechali tam równocześnie z przybyciem doktora.
Bankier podszedł ku lekarzowi.
— Mój drogi doktorze — rzekł, ściskając mu rękę — cieszę się z naszego spotkania, a to tem więcej, że chcę w pewnym przedmiocie zasięgnąć twej rady. Jak sądzisz, czy podczas pięknych dni lata pobyt na wsi dla mojej córki wpłynąłby zbawiennie na jej uzdrowienie?
— Niewątpliwie... Uzdrowienie na świeżem powietrzu szybko postępuje.
— W takim razie, gdy się zgadzają nasze pogody, zrób mi tę grzeczność i zaordynuj sam pobyt na wsi naszej ukochanej pacyentce.
— Chętnie to uczynię.
— Zostaniesz u nas na obiedzie...
— Lecz... — zaczął doktór.
— Proszę z całego serca, nie odmawiaj. Uczyniłbyś tem wiele przykrości. Podczas obiadu wygłosisz swój nakaz w ciągu rozmowy.
— Zgadzam się zatem... — rzekł lekarz.
Czytelnicy przypominają sobie, iż rano w tymże dniu siostra Marya miała zamiar prosić Verrièra, by pozwolił Anieli wyjechać na wieś w jej towarzystwie.
List Misticota zmienił jej poglądy zupełnie.
Mały sprzedawca medalików miał dalej prowadzić swoje poszukiwania. Codziennie więc mógł potrzebować rad zakonnicy, która wrazie wyjazdu Anieli musiałaby jej towarzyszyć, a tem samem i wydalić się z Paryża, co w jej projektach znaczną uczyniłoby różnicę.
Siostra Marya mówiła o tem wszystkiem pannie Verrière, która zaaprobowała zapatrywania zakonnicy, pokładając w niej ufność zupełną.
Wszedłszy do salonu, bankier z Arnoldem i doktorem znalazł tam obie kuzynki.
— No! ukochane me dziecię — zapytał dobrotliwie, ujmując ręce swej córki — jakże twe zdrowie?
— Lepiej... znacznie lepiej... prawie zupełnie już debrze — odpowiedziała Aniela — a kochany nasz doktór przybywa baśnie na czasie, aby potwierdzić, co mówię.
— Tak... w samej rzeczy — rzekł lekarz. — Cera twarzy jest naturalną, wyraz łagodny i oczy blasku nabrały. Nieco jeszcze spokoju i ciszy, a uzdrowienie będzie zupełnem.
Desvignes zbliżył się do panny Verrière.
— Słowa doktora napełniają mnie niewysłowioną radością... — rzekł głosem wzruszonym.. — Ach! gdybyś pani wiedziała, w jak śmiertelnej pozostawałem trwodze przez te dni i noce bez końca... Gdybyś wiedziała, ile cierpiałem!... Nauka zatryumfowała nad chorobą, za co dzięki składam panu doktorowi, a jednocześnie mam obowiązek wynurzyć mą wdzięczność przezacnej pani kuzynce, temu prawdziwemu aniołowi dobra, która dnie i noce czuwała nad panią z niewysłowioną tkliwością. Ach! czemuż panie nie możecie obie czytać w mem sercu!... Zrozumiałybyście natenczas cały ogrom mojej radości, wraz z niedającą się wyrazić wdzięcznością!
Panna Verrière starała się pokonać i ukryć wstręt, jaki czuła do tego człowieka, sprawcy jej wszystkich cierpień.
— Chcę wierzyć słowom pańskim... — odpowiedziała, jestem wdzięczną za jego dla mnie współczucie.
Verrière, słysząc to, pomyślał:
— Poczyna się oswajać, jak widzę... — poczem rzekł głośno: — Kochany doktór przyjął moje zaproszenie... zostanie u nas na obiedzie.
— Wydam stosowne rozkazy... — odpowiedziała, powstając Aniela.
— Nie... nie! pozwól, że ja cię wyręczę... — zawołała żywo zakonnica. — Jesteś jeszcze słabą, pozostań, proszę.
I wyszła z salonu.
— Siostra Marya doskonale panią rozumie... — rzekł, śmiejąc się, doktór.
— Tak, panie... Zgadzamy się z sobą we wszystkiem do zadziwienia. Możnaby powiedzieć, iż posiadamy obie jedno serce i jedną duszę... — odparła panna Verrière. — Nie wiem, coby się zemną stało, gdyby mi przyszło kiedy rozłączyć się z moją kuzynką.
— Na szczęście, nikt o tem nie myśli... — zawołał bankier.
W chwili tej weszła zakonnica, a wkrótce służący oznajmił, że obiad na stole.
Doktór podał rękę Anieli i wszyscy przeszli do jadalni.
Dziewczę, mimo całego na zdrowiu polepszenia, nie odzyskało jeszcze apetytu, na co lekarz zwrócił uwagę.
— To chwilowe... — rzekła panna Verrière. — I apetyt z czasem powróci.
— Przywołamy go... nakażemy mu się stawić... — rzekł lekarz. — A jeśli pani pozwolisz, wydałbym polecenie, do którego jednak potrzebaby było ściśle się zastosować.
— Będę posłuszną...
— Zresztą ja czuwać nad tem jestem gotów... — rzekł Verrière, zgadując, ku czemu doktór zmierzał.
— Jakież to polecenie? — pytała Aniela.
— Nic tak strasznego... przeciwnie... chodzi o wyjazd pani z Paryża.
Obie kuzynki zamieniły z sobą szybkie spojrzenie, co nie uszło uwagi Arnolda.
— Opuścić Paryż... — powtórzyła panna Verrière.
— Tak, moja uprzejma pacyentko, i to jaknajśpieszniej... Potrzebujesz ruchu, powietrza, zieleni, słońca i kwiatów. Trzeba ci się wiele przechadzać, ale nie pośród kurzu miasta, lecz po leśnych ścieżynkach i polach, przechadzać się do znużenia, a wtedy, apetyt powróci. Oto mój program... Jest on nader skromnym, lecz żądam, ażeby zestal wykonanym. Gniewałbym się, gdyby ojciec pani jaknajrychlej w czyn go nie wprowadził.
— Nie będziesz potrzebował gniewać się, doktorze — rzekł bankier. — Twoje polecanie bezzwłocznie wykonanem zostanie. Jutro zrana zatelegrafuję do mającego nadzór nad moim domem w Malnoue; wyślę popołudnia służbę dla przygotowania apartamentów, a pojutrze tam się ulokujemy. Otóż, co mi się właśnie podoba, ponieważ codziennie wieczorem i w każdą niedzielę, będę mógł na wsi mieć wypoczynek, którego bardzo potrzebuję.
— W Malnoue będę siedziała samotnie, ponieważ ty, ojcze, całe dnie będziesz przepędzał w Paryżu... — odpowiedziało dziewczę z niechęcią.
— Jakto samotnie? — zawołał Verrière. — Nie sądzę, ażeby siostra Marya miała zamiar odstąpienia ciebie?
— Nie wiesz, mój ojcze, czy nasza kuzynka będzie mogła nam towarzyszyć... czy jej co w Paryżu nie zatrzyma?
— Cóżby ją mogło zatrzymać! nabożeństwa?... Ależ w Malnoue mamy kościół, śliczna droga do niego prowadzi. Zresztą Malnoue leży tak blisko Paryża, iż moja siostrzenica będzie mogła odbywać tę krótką podróż, ile razy się jej podoba.
— Będę wam towarzyszyła, mój wuju — pośpieszyła odpowiedzieć siostra Marya — za nic w świecie nie odstąpiłabym mojej kuzynki nieco jeszcze słabej.
— Brawo! — zawołał bankier: — pozostaje nam więc tylko wyjechać, co uczynimy pojutrze bez opóźnienia.
Aniela się uśmiechnęła. Myślała sobie:
— A! przynajmniej na jakiś czas pozbędę się widoku tego Arnolda Desvignes.
Arnold zaś odgadywał:
— Zakonnica niewątpliwie zobaczy się jutro z Misticotem i będzie z nim miała naradę: Trilby wszelako, przez Scotta powiadomiony, będzie się miał na baczności.
— Tak więc wszystko załatwonem zostało i przez czas obiadu nie mówiono już więcej o podróży.
O dziewiątej siostra Marya odprowadziła pannę Verrière do jej pokoju, ponieważ doktór nakazał, ażeby chora wcześnie udawała się na spoczynek.
— Ach! ta wizyta doktora była dla nas fatalną... — rzekła Aniela do swej kuzynki. — Przyśpiesza ona wyjazd, który właśnie opóźnić należało.
— Przedewszystkiem zdrowie... ukochane dziecię! — odpowiedziała siostra Marya.
— W jaki więc sposób będziesz się mogła widywać z tym młodym chłopcem, który tak wiernie nam służy?
— Będzie to mniej dogodnem, lecz da się zrobić w każdym razie. Zamiast w Paryżu, na wsi widywać się z nim będę.
— Uprzedzisz go więc o tem, co zaszło?
— Tak... w dniu jutrzejszym.
— Lecz jakież środki ostrożności przedsięweźmiesz w Malnoue, by nie zwrócić uwagi służących na porozumiewanie się z Misticotem.
— Nic jeszcze nie wiem... pomyślę nad tem... noc dobrą radę przynosi.

XXIV.

— A więc, droga kuzynko — zaczęła Aniela po chwili milczenia — skoro znalazłaś sposób na pogodzenie tej sytuacyi, wyznam ci szczerze, iż rada jestem bardzo temu wyjazdowi. Zdaje mi się. tam swobodniej o nim myśleć będę, a co więcej, nie będę miała codzień przed oczyma tego naszego wspólnego wroga.
— Oby tylko mój wuj nie powziął myśli zaproszenia do Malnoue pana Desvignes — szepnęła siostra Marya — lub aby on się tamże sam nie zaprosił...
— Och! nie mów tego... — zawołała panna Verriere, bledniejąc. — Gdyby nastąpiło coś podobnego, to zamiast ozdrowieć, powtórniebym zachorowała. Dla odsunięcia się to od niego pragnę wyjechać z Paryża. Gdyby on przybył do Malnoue, rozpaczby mnie ogarnęła... sądziłabym, że Bóg mnie opuścił!...
— Nie trwóżmy się przedwcześnie... pamiętaj jednak, że na wszystko przygotować się trzeba — odpowiedziała zakonnica. — Przypuściwszy, iż pan Desvignes nie zamieszka na wsi u twego ojca, co mam nadzieję, spodziewać się jednak potrzeba, iż w każdą niedzielę, będziemy miały jego odwiedziny. Jak myśleć, ażeby z tego nie korzystał, skoro cię kocha i pragnie cię zaślubić...
— A! niech przeklętą będzie ta miłość! Dlaczego mi o niej mówisz? — zawołała z uniesieniem Aniela. — Od kilku dni zdawało mi się, jakoby ten człowiek zaniechał swoich projektów i gróźb swoich. Poczynałam wierzyć, iż zniechęcony moim oporem, zaprzestał myśleć już o mnie.
— Źle sądzisz... jego pozorna obojętność mocniej mnie zatrważa nad jego miłosne uniesienia. Zresztą, odsuńmy obawy... Nie opuszczę cię... Będę czuwała nad tobą, a Bóg użyczy nam Swojej opieki.
Pozostawiwszy chwilowo obie kuzynki, wróćmy do Pawła Béraud, Eugeniusza Loiseau i Will Scotta, który przedstawił się swym nowym przyjaciołom pod nazwą „burgundczyka.“
Wszyscy trzej zajęli oddzielny gabinet w restauracyi Vachetta, a wypróżnione butelki, stojące gromadnie na stole, przekonywały, iż obiad obficie skraplany był winem. Loiseau, niewytrzeźwiony jeszcze zupełnie z poprzedniej pohulanki, wprędce się upoił.
Béraud, pragnąc się oszołomić, pił również nad miarę. Obdarzony jednak silnym temperamentem, nie upił się zwierzęco, zupełnie, ale jak nazywają w gminnym języku, „podciął się tylko,“ był w złotem humorze.
Do tego to właśnie chciał doprowadzić ów burgundczyk, a raczej Will Scott, który przy całej przytomności umysłu, udawał z wysokim talentem pijanego, na którą to komedyę pozwolił się schwytać Béraud.
Loiseau, wpół leżąc na stole, podtrzymywał głowę rękoma, wchłaniając w siebie wino, jak w beczkę.
Béraud wraz z burgundczykiem zaczęli trzecią butelkę szampana, prowadząc dalej rozpoczętą rozmowę.
— Tak więc... — mówił Will Scott do Pawła — pozbyłeś się nareszcie swej kuli, zwinąłeś swój bazar i otóż jesteś wolny, jak wróbel na dachu Palais-Royal.
— To... to... jak wróbel!... — rzekł Béraud, któremu język z trudnością się obracał, a oczy mgłą zachodziły.
— A gdzież się osiedliła ta twoja quasi małżonka ze swem pisklęciem?
— Nie wiem, lecz wkrótce będę się stajał powiadomić o tem. To jest najlepszem, że Joanna nic nie wie, ani gdzie mieszkam, ani gdzie urzęduję. Doskonaleni się urządził!
— O! mądrym jesteś, jak widzę... — rzekł Scott. — Wiem ja, dlaczego tak wprędce pozbyłeś się swej kuli.
— Jeżeli wiesz, powiedz dlaczego?
— Otóż dlatego, że inną sobie zawróciłeś głowę, z którą radbyś był prowadzić gospodarstwo... No! mów... nieprawda?
Pomimo pijaństwa, Béraud roześmiał się z zadowoleniem.
— No... no... — wyjąknął — być może... Lecz mówisz o tem na chybił trafił, próbujesz, by mnie wyciągnąć na słowo... Ale tej drugiej ty nie znasz.
— Chcesz, ażebym ci ją wymienił?
— Napróżno... nie zgadniesz...
— Nie zgadnę?
— A więc o butelkę szampana... natychmiast jej nazwisko wymienię...
— Trzymam... o butelkę szampana.
— Jest to Wiktoryna Loiseou, z domu Béraud! — zawołał Will Scott, podnosząc głos.
— Czyś ty oszalał? Milcz! — krzyknął Paweł, wskazując na chrapiącego przy stole Eugeniusza.
— Nie obawiaj się... — odrzekł Irlandczyk — wszak on śpi jak zabity. Jest to skończone głupie bydlę, zdmuchniesz mu żonę z przed nosa, ani się spostrzeże... Zresztą, znają i ludzie historyę Wiktoryny...
— Co... jaką historyę? — pytał Béraud, któremu w głowie kręcić się poczynało.
— Wszak przed swem zamążpójściem miała ona kochanka, studenta medycyny, za którym, mówią, szalała. Jak to, ty o tem nic nie wiesz?
— Przeciwnie, wiem wszystko.
— A zatem, jeśli się wie coś podobnego, korzystać z tego należy. Najłatwiejby ci było tem usidlić tę kobietę, mój stary.
— Usidlić... kiedy ona mnie nienawidzi...
— Jakto... nie jest ci życzliwą?
— Nie, wcale...
— Boś jej nie powiedział, że wiesz o tej całej historyi.
— Przeciwnie... powiedziałem jej o tem...
— I cóż?
— Ha! nic.
— A zatem wiesz, co jabym uczynił, będąc w twojem miejscu, a ten sposób udałby się napewno?
— No!... cóżbyś uczynił?
— Pokierowałbym wszystko tak, aby Loiseau porzucił swą żonę. Z nim najłatwiejsza sprawa... Jest to nałogowy pijak, jak widzisz. Częstuj go bezustannie przez kilka dni winem, a nie wróci wcale do domu. Nastąpią wtedy krzyki, łzy spazmy i rozpacz ze strony małżonki. Będzie szukała wszędzie swego gagatka i nie odnajdzie go.
— Cóż potem?
— Potem... odnajmuje się pokój od przyjaciela, lecz pokój pięknie z gustem umeblowany, w jakiem odosobnionem miejscu, gdzieś po za miastem, w ustroni... Znajdzie się zawsze przyjaciel, który ci taki pokój odnajmie, ofiaruje się go więc niby na czas pewien owej nieszczęśliwej, pozostawionej bez schronienia...
Tu Wili Scott napełnił szampanem kieliszek Pawła Béraud.
Paweł jednym tchem go wychylił. Usta mu drżały, spojrzenie ogniem płonęło, oddech świszczący wydobywał się z gardła, jak z kowalskiego miecha.
— Tak... tak! — wyjąknął; — otóż czego mi właśnie potrzeba.
— Chcesz więc mój projekt w czyn wprowadzić? — pytał mniemany Burgundczyk.
— Chcę... bezwątpienia.
— Pozwól więc mnie działać.
— Tobie?
— Tak... mnie. Zaufaj mi w zupełności. Obowiązuję się wyszukać dla Wiktoryny przyzwoite schronienie, a zobaczysz, iż skoro się znajdzie w odosobnieniu, sam na sam z tobą, nie widując nikogo, zniknie jej wstręt, jaki uczuwa do ciebie.
— Lecz czyżbyś ty to potrafił uczynić? — zawołał Bérand, chwytając obie ręce Irlandczyka i ściskając je w swoich.
— Uczynię to, jako twój przyjaciel, prawdziwy przyjaciel, ażeby cię przekonać, że nim jestem.
— Kiedyż to zrobisz?
— Nie w jednej chwili, do czarta! Najprzód potrzeba wynaleźć dom, w nim przyzwoite mieszkanie i upatrzeć stosowny czas ku wykonaniu naszego planu. Bądź jednak spokojnym, długo czekać nie będziesz. Główna rzecz, ażeby Wiktorynę uwolnić z jej węzłów małżeńskich. To już nasza sprawa... To zwierzę... — dodał, wskazując na śpiącego Eugeniusza Loiseau, to zwierzę nie wróciło do domu Ubiegłej nocy i dziś nie powróci.
— Gdzież go zaprowadzimy?
— Do pierwszego lepszego hotelu, gdzie go położymy na łóżku, pozwalając mu spać do rana. Jutro, skoro dzień błyśnie, wyrzucą go ztamtąd, pójdzie na ulicę de Fleurus, gdzie Wiktorynie wymierzy jeszcze silniejsze, niż dziś, uderzenia. Potem przyjdzie do nas i znów mu ucztę wyprawimy. Ale... pamiętaj, że przegrałeś butelkę szampana.
— Każ ją podać.
— Nie, niechaj ona pozostanie do jutrzejszego śniadania. Będziemy mieli z sobą rachunek. A teraz zapłać, co się należy za dzisiejszy poczęstunek, ponieważ ty nas dziś ugaszczasz, i idźmy spać, umieściwszy wprzód Eugeniusza na noclegu.
— Ależ sami nie poradzimy z nim sobie — rzekł Béraud, czując się niezbyt silnym na nogach.
— Gdzież mieszkasz?
— No! tobie to mogę powiedzieć... Przy ulicy de Buci, w hotelu Prowanckim.
— O kilka kroków ztąd... Fiakr nas tam zawiezie. W tym samym hotelu ułóż to zwierzę na łóżku, a jutro rano przyjdę was obudzić na śniadanie.
Béraud zgodził się na tę propozycyę; rozkazali więc posługującemu podać rachunek i przywołać fiakra.

XXV.

Podczas gdy Béraud płacił w restauracyjnym gabinecie, Will Scott potrząsnął silnie Eugeniuszem Loiseau, który po kilku minutach wstał na nogi i dla wybicia, jak mówił, klina klinem, wypił resztę szampana, znajdującą się w butelce.
— Gdzie idziemy? — zapytał przytłumionym głosem.
— Spać... spać, mój chłopcze — odrzekł Will Scott.
— Ja nie chcę wracać do domu... — zaprotestował Loiseau.
— Nie obawiaj się — rzekł Béraud; — nie zaprowadzimy cię tam. Będziesz spał u mnie w hotelu.
— To dobrze.
Fiakr czekał przed restauracyą.
Dopomożono zejść introligatorowi i umieszczono go w powozie, gdzie Béraud siadł obok niego.
— Do jutra, moi chłopcy... śpijcie spokojnie — wyrzekł mniemany Burgundczyk. — Na ulicę de Buci, do Prowanckiego hotelu! — zawołał na woźnicę, poczem odszedł, udając chwiejącego się na nogach.
Uszedłszy kilkanaście kroków, wyprostował się nagle, a wybuchając śmiechem, szedł na bulwar Szpitala.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czytelnicy pamiętają zapewne agenta policyi, Flogny, przezwanego „Zapałką,“ który wprowadził do gabinetu swego naczelnika Piotra Béraud, gałganiarza, przybywającego po objaśnienia względem tajemniczego zniknięcia Edmunda Béraud z Indyjskiego hotelu.
Flogny od dnia tego obowiązanym Był prowadzić potajemnie śledztwo, względem, wszystkich członków rodziny kupca lamentów, których adresa podał Piotr Béraud.
Ów agent ufał w swoje zdolności policyjne, a mimo, iż żadne światełko nie prowadziło go na ślady zniknionego Edmunda Béraud, nie tracił nadziei, iż swoich poszukiwaniach otrzyma skutek pożądany.
Notatki, nadesłane z Kalkuty, nie oświeciły w niczem sprawiedliwości.
Sędzia śledczy, któremu powierzono tę sprawę, chciał ją już złożyć do akt, co się równa wiecznemu pogrzebaniu, gdy naczelnik policyi, oznajmiwszy mu o bytności gałganiarza, prosił ażeby był jeszcze cierpliwym.
Sędzia więc czekał.
Flogny zabrał się do dzieła, prowadząc je sam tylko wbrew zwyczajowi, ponieważ w sprawach tego rodzaju zwykle dwaj agenci planowali wspólnie, ażeby w razie wypadku bronić się w potrzebie i czuwać wzajem nad sobą.
Pierwsze kroki uczynił Flogny w celu poznania licznych krewnych znikłego milionera.
Chodziło mu o odkrycie rzeczywistego stanowiska, jakie każdy z nich zajmował, o kontrolowanie ich sposobu życia, oraz stwierdzenie, czy nie można było którego z nich podejrzewać o spełnienie zbrodni na Edmundzie Béraud.
Kilka dni czasu wystarczyły mu na przekonanie się o pieniężnym i moralnym całej tej rodziny.
Niektórzy z nich walczyli z trudnościami życia, inni znajdowali się w ciężkiej nędzy.
La Fougère, dyrektor teatru Fantazyj, odebrał sobie życie dla braku pieniędzy, bankier Verrière musiał przybrać wspólnika dla uniknienia upadłości.
Tym sposobem wszelkie podejrzenia, wymierzone przeciw któremu z członków rodziny, okazały się bezzasadnemi. Jasno się to w oczy rzucało agentowi, który przyszedłszy do naczelnika, zaczął za jego upoważnieniem objawiać swoje zapatrywania na tę sprawę.
— Tak pan naczelnik, jak ja — mówił Flogny — jesteśmy przekonanymi, nieprawdaż, że Edmund Béraud nie żyje?
Zapytany poruszył głową twierdząco.
— Jak również mamy to przekonanie — mówił agent dalej — że zbrodnia spełnioną została, ponieważ mordercy spodziewali się znaleźć przy swej ofierze czek, przedstawiający milionowy majątek.
— To nie ulega zaprzeczeniu.
— A zatem ludzie, którzy przygotowali ów cios i zabili człowieka, nie odniósłszy korzyści z popełnionej zbrodni, musieli wiedzieć o istnieniu czeku, jakoteż zarazem o kolosalnej cyfrze tegoż.
— Napewno.
— Wypływa ztąd, iż musieli mieszkać w Kalkucie, tak, jak mieszkał tam Edmund Béraud... Musieli być wtajemniczonymi w jego interesa i zamiary. Skoro kupiec dyamentów wyjechał do Francyi, oni za nim jechali.
— Tu lenimy się w zapatrywaniach — przerwał naczelnik policyi.
— Pozwolisz pan zapytać, na jakim punkcie?
— Według mego zdania, główny kierownik tej sprawy, pozostawszy w Kalkucie, wysłał do Paryża objaśnienia, na mocy których przed przybyciem Edmunda Béraud ułożono dramat, którego pierwszy akt rozegrał się w hotelu Indyjskim.
— To być może... jest nawet prawdopodobnem. Przypuśćmy, że mordercy mieszkali w Paryżu, lub też kilkoma dniami wyprzedzili kupca dyamentów, nie wpływa to na zmianę moich zapatrywań. Jakiś człowiek przybył na ulicę Joubert dla przyaresztowania milionera... przedstawił się jako komisarz do spraw sądowych, był przepasany szarfą.
— Wszystkie te szczegóły są stwierdzone śledztwem.
— A więc tej szarfy ów mniemany komisarz sam sobie nie zrobił, ale ją kupił. W Paryżu szarfy i inne tym podobne oznaki służbowe sprzedają w specyalnych magazynach. Czy śledztwo w tym względzie wyprowadzonem zostało?
— Nie... i przyznaję, iż to fatalne z naszej strony zapomnienie.
— Zapomnienie to ja będę się starał wynagrodzić, panie naczelniku — rzekł Flogny — a może odnajdę w Palais-Boyal śród owego podrobionego komisarza. Byłby to punkt główny.
Naczelnik skinął głową na znak przyzwolenia.
— Ale to jeszcze nie wszystko... — ciągnął agent dalej. — Edmund Béraud przyjechał powozem do hotelu. Poszukiwania, rozpoczęte dla odnalezienia woźnicy, który go przywiózł ze stacyi Lyońskiej drogi żelaznej na ulicę Joubert, nie zostały do końca doprowadzonemi? Uważano je zapewne za mało znaczące?
— Bo i w rzeczy samej, w czem one mogły nam być pożyteczne?
— Może w niczem... a może i w wielu. Pozwoli mi pan naczelnik rozpocząć owe poszukiwania na nowo?
— Jakto... będziesz więc badał wszystkich woźniców całego Paryża?
— Dlaczego nie?
— Ha! uczyń to... nie wróżę jednak nic dobrego z tych poszukiwań. Przywiózłszy podróżnego do hotelu, woźnica odjechał; o niczem więc wiedzieć nie może. To jasno przed oczy się stawia.
— Pozornie... przyznaję, lecz ileż razy traf staje się współpracownikiem policyi? Rachujmy na ów traf... Ach! gdyby on mi pozwolił odnaleść fiakra, który służył do porwania Edmunda Béraud!..
— Mój ty poczciwy Flogny, żądasz niepodobieństwa.
— Panie naczelniku policyi... otóż wyraz, który nie jest bynajmniej francuzkim... Trudności mnie zapalają, a niepodobieństwa mnie kuszą!
— Tak... oddaję ci sprawiedliwość... Jesteś nader zręcznym... Masz dobry węch... Źle jednak sądzisz mniemając, iż mordercy pozostawiliby coś, coby mogło na ślad ich zbrodni naprowadzić.
— Nie łatwa to rzecz dać zniknąć powozowi...
— E! co do tego, wystarczy go tylko przemalować...
— To prawda... lecz dobre ©skrobanie wystarczy aby przywrócić mu dawną barwę. Przy cierpliwości można odkryć wszystko panie naczelniku... Otóż nie zbraknie mi tej cierpliwości...
— Nie spodziewam ja się byś mógł osiągnąć rezultaty pożądane, zostawiam ci jednak wolne pole do działania. Będziesz miał bezwątpienia przy tem wydatki... Oto pieniądze... złożysz mi z nich później rachunek.
— Dzisiaj... natychmiast rozpoczynam moje poszukiwania... — rzekł Flogny.
Rozmowa, jaką przytoczyliśmy, między agentem i naczelnikiem policyi, miała miejsce w przed dzień bytności Misticota u Agostiniego.
Flogny, przywdziawszy ubiór mieszczanina, nie mając nic w całem swem zachowaniu się coby mogło w nim zdradzić policyanta, udał się wprost z prefektury do Palais-Royal aby dowiedzieć się co rychlej, kto sprzedał szarfę owemu podrobionemu komisarzowi. Wszedł do jednego ze składów dekoracyi i oznak służbowych, tak cywilnych, jak i wojskowych, w którego oszklonej wystawie bogato porozkładanemi one były.
Ukazawszy kartę inspektora, stawił pytania, na które odpowiedziano mu rozłożeniem wielkiej księgi handlowej oraz bieżącego skorowidza sprzedaży.


Ze ścisłego przegląda tychże wykazało się, że żadna szarfa komisarza nie została sprzedaną w tem sklepie w ciągu miesiąca przed spełnieniem dramatu na ulicy Joubert.

Flogny udał się następnie do drugiego i trzeciego sklepu, wszak również i tu bez skutku.
Nie zniechęcony tem, wszedł do czwartego, gdzie znowu przedstawiwszy swą kartę, rzekł do kobiety siedzącej za kontuarem:
— Pani zapewne słyszałaś o tajemniczej zbrodni spełnionej na ulicy Joubert?
— O podróżnym, uwiezionym przez przebranego komisarza, nieprawdaż?
— Tak właśnie. Owóż ów człowiek, przebrany za komisarza, miał na sobie szarfę trójkolorową, jako oznakę nadającą ma prawo do pełnienia przynależnych czynności, chciałbym więc wiedzieć czyli ta szarfa nie była wypadkiem u pani kupioną?
— A w jaki sposób pan dowiesz się o tem?
— Porównywając datę sprzedaży z datą spełnienia zbrodni.
— Kiedyż ta zbrodnia spełnioną została?
— W dniu 16-tym zeszłego miesiąca.
— Zaraz zobaczę w skorowidzu bieżącej sprzedaży.
Tu otworzyła rejestr, przeglądając takowy.
— Ach! — zawołała nagle — może to będzie... to właśnie!..
Flogny zadrżał.
— Na dwa dni przedtem — zawołał. — Sprzedaną więc tu została szarfa w dniu czternastym?
— Czytaj pan... Ja sama ją to sprzedałam. Zapisano:
Szarfa trójkolorowa dla komisarza policyi... 28 franków.
— Nazwisko kupującego?

— Sprzedałam ją bez zapisania nazwiska.

XXVI.

— Ale dlaczego... — rzekł agent — zapisałaś pani: dla komisarza policyi? Wszakże merowie i adjunkci noszą zupełnie podobne do tych, jakich używają komisarze?
— To prawda... — odpowiedziała kupcowa; — nakreśliłam na prędce w skorowidzu podane mi wyrazy przez kupującego.
— Pomiędzy datą 14-go a 16-go zeszłego miesiąca, czy pani sprzedawałaś komu inne szarfy?
— Nie panie... — odpowiedziała kobieta po sprawdzeniu rejestru.
— A na kilka dni przedtem?
— Również szarf nie sprzedawałam.
— Zachowałażeś pani w pamięci postać kupującego?
— Pamiętam go doskonale jak dziś, mimo, że dwa miesiące upłynęły od tej sprzedaży... a pamiętam z przyczyny pewnego drobnego szczegółu...
— Jakiż to szczegół? — pytał Flogny z nietajonem zadowoleniem.
— Ów kupujący szarfę kłopotał się niewiedząc w jaki ją sposób związać, z której strony końce spuścić należy z prawej, czy z lewej? Otóż by go nauczyć, sama ją na nim przewiązałam, poczem ułożywszy ją zawinęłam w paczkę, którą zabrał z sobą.
— Skoro tak — rzekł agent, dobywając notatnik i przygotowując się do zapisywania — może mi pani zechcesz podać rysopis wspomnianej osobistości...
— Chętnie... Zdaje mi się, iż go widzę przed sobą.
— Jak więc wyglądał?
— Był to mężczyzna wysokiego wzrostu, kształtnie zbudowany, ciemnej cery twarzy, z czarnemi oczyma i brodą starannie wygolona.
— W jakim wieku?
— Mógł mieć około dwudziestu ośmiu lat najwyżej.
— Ubiór?
— Ubrany był nader elegancko. lecz skromnie.
— Zdawał się być francuzem?
— Mówił biegle po francuzku, lecz z lekkim angielskim akcentem, tak mi się przynajmniej zdawało.
— Zatem cudzoziemiec... — wymruknął Flogny — byłem tego pewny... Ach! ów nabywca tej szarfy jest właśnie człowiekiem, który uplanował i wykonał zbrodnię. Podany jednak przez panią rysopis może się nadać dla pięćdziesięciu na sto osób... Żadne; szczegółowej wskazówki oprócz angielskiego akcentu... żadnego nazwiska... a to rzecz tak ważna!..
— Mogłam jedynie powiedzieć panu to, o czem wiedziałam.
— Dziękuję pani najuprzejmiej... Zanotowałem wszystko szczegółowo. Do mnie należą dalsze poszukiwania.
Tu Flogny wyszedłszy na ulicę rozmyślać począł nad szczupłemi wskazówkami jakie otrzymał.
— Ów przebrany komisarz — myślał sobie idąc — który się przedstawił w Indyjskim hotelu, mówił, jak mnie tam objaśniono, najczystszą francuzczyzną, bez żadnego obcego akcentu; nie on więc kupował tę szarfę, ale któryś z towarzyszących mu wspólników, jeden przebrany za policyjnego agenta, siedzący w powozie, drugi na koźle jako woźnica... Będę miał sprawę z nader zręcznymi łotrami! Każdy inny zniechęciłby się, lecz nie ja! Muszę wpaść na ich ślady. Gdyby umknęli z Francyi, pójdę ich śledzić na obczyźnie. Zresztą nie wszyscy trzej może uciekli z Paryża... może pozostał z nich który... Tego to zatem będę się starał odnaleść... Przedewszystkiem teraz trzeba mi odszukać woźnicę, który wiózł Edmunda Béraud ze stacyi Lyonskiej drogi żelaznej do Indyjskiego hotelu. A odnaleść go muszę... chybabym nie nazywał się Flogny’m. Potrzebuję schwytać morderców, albo im oddać mą skórę.
Flogny zamieszkiwał przy ulicy François-Miron.
Wróciwszy do domu, wziął konotatnik w jakim oddawna zapisywał sobie numera wszystkich fiakrów Paryża z nazwiskami ich właścicieli, adresami stajen i remiz i zaczął uważnie przeglądać ów spis, jaki mu służył pożytecznie w niejednej okoliczności.
Wziąwszy ów kajet, udał się z nim na stacyę powozów przy Lyońskiej ulicy, w pobliżu więzienia Mazas, gdzie wszedł do biura miejskiej straży pokoju, by stamtąd wynotować numera stających tu fiakrów.
Dozwoliwszy poznać się w tem biurze, zażądał rejestrów odnoszących się do dnia przybycia Edmunda Béraud, które to księgi natychmiast mu udzielonemi zostały. Następnie poszedłszy do domu Rotszylda powiadomił się tamże, iż Edmund Béraud przybył pociągiem południowym.
Obecnie pozostawało mu wypisać sobie numera fiakrów, stających na Lyońskiej ulicy pomiędzy godzinami dziesiątą a dwunastą w południe dla zabielania podróżnych ze stacyi.
Lista tych numerów była dość długą, mimo to, z całą ścisłością postanowił skopjować ją Flogny i poszedł do pobliskiej kawiarni ażeby tam kończyć robotę klassyfikacyj numerów, co ułatwiał mu jego własny konotatnik, zawierający nazwiska Stowarzyszeń wynajmów powozów, a oraz i pojedynczych ich właścicieli.
Parę tuzinów fiakrów należało do Miejskiego Stowarzyszenia, kilkadziesiąt do Jeneralnej Kompanii, dzielącej się na wiele oddziałów. Reszta była własnością pojedynczych osób.
Przy klassyfikacyi numerów, zwrócił jego uwagę Fiakr nr. 13, należący do Loriot’a, zamieszkałego w Batignolles, przy ulicy des Moines.
— Otóż — zawołał — i ojciec Loriot, dawna nasza znajomość... Jest to lis stary... lecz przytem bardzo uczciwy człowiek... Zna on tak dobrze jak my różne haczyki i wędki naszego rzemiosła. Muszę ja z nim pogadać... Fiakr nr. 13.
— To mi przypomina pewien szczegół rzucony mimochodem przez kasjerkę w Indyjskim hotelu, odnoszący się do Edmunda Béraud. Rozgniewał się gdy mu dawano apartament noszący ten numer. Był pewien, że to mu sprowadzi nieszczęście.

Włożywszy notatki do kieszeni, Flogny, z powodu nader spóźnionej pory, nie mogąc już dnia tego prowadzić dalszych poszukiwań, zjadł obiad z pośpiechem i udał się na spoczynek. Nazajutrz zaś rano, wstawszy równo ze świtem wytknął sobie drogowskaz. Kolejno, lecz bezskutecznie zwiedził kilka zakładów, wynajmujących powozy w La Chapelle, Montmartre, na bulwarze La Villette, przeszedł na stronę Batignolles, a około południa czując głód wielki i znużenie, zatrzymał się przed rodzajem baraku zbudowanego na gruntach miasta, a noszącego na szyldzie ów napis ponury dla wzbudzenia ciekawości głupiego ciemnego gminu:
„SZYNKOWNIA GALERNIKÓW.“

Flogny znał dobrze zakład ten, obsługiwany przez chłopców w ubiorach skazańców, w zielonych i czerwonych czapkach, ciągnących za sobą wydrążoną kulę w jakiej znajdowała się gąbka do ścierania stołów.
Z wnętrza tego baraku wybiegały śmiechy szalone.
Flogny ciekawy z natury, wszedł tam.
Wielka sala przepełnioną była przybyłemi, którzy ściśnionem kołem otaczali klowna w jego trądycyonalnym kostjumie, zanosząc się od śmiechu z błazeńskich gestów i skoków niebezpiecznych hecarza.
W białych trykotach, zasianych srebrnemi kropkami, krótkim jaskrawej barwy kaftaniku i rudo-płomienistej peruce wdzianej na ubieloną mąką głowę, wyglądał jak Pierrot klasyczny. Nos przyprawiony w kształcie orlego dzioba, nadawał jego twarzy podobieństwo do tegoż drapieżnego ptaka.
Naśladując krzyk pawia, klown na kawałku wolnej przestrzeni w pośrodku sali wywracał koziołki do zawrotu głowy.
Młoda kobieta około lat dwudziestu mieć mogąca, blada, wychudła, w starym wybladłym kostjumie, z drewnianą miseczką w ręku, obchodziła stoły wołając:
— Ach! dajcie nam... dajcie co łaska!
— Aoh! yes... yes... — powtarzał klown, wywracając łamańce. — Aoh! yes... dajcie nam mylordy... dżentelmeny... Dajcie nam coś na obiad!
Drobna moneta spadała w miseczkę drewnianą.
— Anglicy... — pomyślał Flogny; — powinniby mieć na to udzielone specyalne pozwolenie... kto wie czy oni...
Tu nie skończywszy zdania w myśli rozpoczętego, kazał sobie podać kufel piwa, przypatrując się skokom klowna.
Ćwiczenia się wreszcie ukończyły, a ów mężczyzna, zebrawszy do kieszeni monetę z miseczki, ukłonił się kładąc rękę na sercu, zarzucił na siebie okrycie, widział czarny kapelusz, podczas gdy kobieta owinęła się szalem wełnianym i wyszli oboje z szynkowni.
Flogny szedł za niemi.
Przeszedłszy w poprzek gościniec, dostali się na chodnik biegnący po drugiej stronie bulwaru, gdzie przystanąwszy rozmawiać z sobą cicho zaczęli.
Nagle idący poza niemi Flogny stanął tuż przy nich wołając:
— Macie pozwolenie?
Klown obróciwszy się spokojnie odrzekł:
— Dlaczego i zkąd zapytujesz nas o to?
— Ponieważ jest to mym obowiązkiem. Macie przed sobą agenta policyjnego.
— Masz swoją kartę? — zapytał Anglik.
— Oto jest. Tu Flogny ukazał kartę inspektora.
Klown z zagadkowym uśmiechem sięgnął do kieszeni swego okrycia, a wydobywszy pugilares, wyjął z takowego arkusz papieru we czworo złożony i podał go agentowi.

Flogny czytał co następuje:
„Rozkazujemy niniejszem wszystkim agentom bezpieczeństwa publicznego dozwolić na wolne przedstawienia tak zwanemu Janowi Breed, poddanemu angielskiemu i towarzyszącej mu jego żonie, a wrazie potrzeby użyczyć im pomocy.“

Następował podpis naczelnika policyi i pieczęć prefektury.
Flogny spojrzał badawczo na klowna, który uśmiechnął się w milczeniu.
— Kolego, bracie... — rzekł, zacinając z angielska — podaj mi rękę.
Uścisnęli sobie ręce nawzajem.
— Przyjemnie mi spotkać się z wami... — rzekł Flogny.
— Yoo...
— Jedliście śniadanie?
— Nie jeszcze.
— To może przyjmiecie moje zaproszenie?
— Yes...
— Przy śniadaniu pogawędzimy...
— Yes...
— Zechcecież odpowiadać na moje pytania?
— Aoh... yes...
— Pójdźcie więc ze mną... zaprowadzę was w miejsce, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać.

XXVII.

— Aoh! yes... — powtórzył anglik — zgadzam się chętnie, lecz pezwólże sobie przedstawić mistress Breed, moją małżonkę... Pochodzi ona również z okręgu brytańskiego bezpieczeństwa publicznego, Scotland-Yard.
Tu wskazał na towarzyszącą sobie kobietę.
— Składam pani moje uszanowanie... — rzekł Flogny z galanteryą — przy śniadaniu bliżej się zapoznamy.
Wszyscy troje zwrócili się ku małej restauracyi na przedmieścia de Clichy, czwartorzędnego, lecz dobrze utrzymywanego zakładu, gdzie ceny były umiarkowane, a porcye dostateczne.
Flogny, zająwszy jedyny gabinet, jaki się tam znajdował, wybrał potrawy.
— Znasz pan dobrze język francuski, master Breed? — pytał towarzysza, skoro zasiedli przy stole.
— Yes... ja go rozumiem... wszakże mistress Breed mówi lepiej odemnie... o! znacznie lepiej.
— Mój mąż ma słuszność — rzekła angielka czystą francuszczyzną. — Przed zamążpójściem mieszkałam u pewnej francuskiej rodziny. Gdyby zaszła potrzeba wyjaśnić coś Johnowi, będę służyła wam za tłumacza, panowie.
— Dobrze więc... Powiedziałem wam, iż cieszę się, że traf dozwolił mi spotkać się z wami... a zaraz zrozumiecie, dlaczego. Wiecie już, kim jestem... Nazywam się Flogny, przezwany ogólnie „Zapałką“.
Anglik wraz z żoną pokłonili się oboje.
— Znane nam jest pańskie nazwisko, panie Flogny — ozwała się żona klowna. — Pańska sława nader zręcznego agenta przeszła po za kanał La Manche...
— Aoh! yes... — poparł Jan Breed.
— Czyni się, co można... — wyszepnął skromnie agent policyi. — Mówmy jednak o tem, co mnie obchodzi... Od jak dawna jesteście w Paryżu?
— Od dwóch tygodni.
— Słyszeliście o tajemniczej sprawie przy ulicy Joubert?
John Breed spojrzał na swą małżonkę, która wypróżniwszy kieliszek, napełniony burgundzkiem winem, odpowiedziała:
— Bądź pan pewnym, że w Londynie zajmujemy się żywo wzystkiemi niezwykłemi wypadkami, jakie się dzieją w Paryżu. Są to sprawy rzemiosła... Znamy też więc i szczegóły, dotyczące porwania Edmunda Béraud, kupca dyameatów, przez człowieka przebranego za komisarza, a którego to kupca z Kalkuty nie odnaleźliście dotąd żywym, ni umarłym, jak również i jego morderców.
— Sądząc po tak szczegółowych objaśnieniach — rzekł Flogny, przypuszczaćby należało, iż owo zniknięcie zbliska was interesuje? — Bynajmniej... Jest to ciekawa zbrodnia i z tego jedynie względu tak nas żywo obchodzi.
— A więc, kogo oskarżają?
— Raczej chciałeś pan powiedzieć: mają w podejrzeniu.. — wtrąciła mistress Breed. — Nie natrafiwszy bowiem ma żaden ślad, nie możecie nikogo oskarżać. Opieracie się tylko na przypuszczeniach. No! kogóż więc obwiniacie o ów cios tak zręczny?
— Anglików lub amerykanów.
John Breed, zajadając żarłocznie podczas rozmowy swej żony z francuzem, zatrzymał się z widelcem w ręku.
— Kto panu tę myśl nasunął? — zawołał; — zkąd ci to przyszło do głowy?
Flogny opowiedział szczegóły, o których dowiedział się w sklepie Palais-Royal.
— Może pan i masz słuszność — rzekła miss Breed. — Anglicy, tak i Amerykanie, potworzyli formalne stowarzyszenia w celu ukrywania zbrodni za pewną pieniężną opłatą. Stowarzyszenia te silnie zorganizowane, stają się niepodobnemi do wprawiając w rozpacz najzręczniejszych agentów ze Scotland-Yardu.
— Znacież kierowników tych stowarzyszeń?
— Ba! gdybyśmy ich znali, lub mieli chociaż którego z nich w podejrzeniu, nie omieszkalibyśmy o tem powiadomić sądu. Przybyliśmy do Paryża dla poszukiwania nie przywódców tych stowarzyszeń, gdyż ich nie odnajdziemy, ale tak zwanych „przewodników,“ jakich odkryć mamy nadzieję, a przez których dojdziemy do odnalezienia hersztów band owych.
— Kto wie, czy owi, jak ich pani nazywasz, „przewodnicy,“ nie byli mordercami lub wspólnikami zbrodni, spełnionej na Edmundzie Béraud? — rzekł Flogny w zamyśleniu.
— Bardzo być może... Mamy do czynienia z ludźmi obdarzonymi demoniczną wyobraźnią... A dwóch z pomiędzy nich szczególnie odkryć nam polecono.
— I dlatego to przyszliście dziś do Szynkowni galerników?
— Tak... przyszliśmy tam, jak chodzimy po wszystkich miejscach tego rodzaju od chwili naszego przybycia do Paryża. W podobnych tawernach napotkać ich się spodziewamy, jeżeli nie zmienili dawniejszych swoich zwyczajów.
— A czy policya francuska nie mogłaby wam dopomódz w tym celu?
— Nie... — rzekła mistress Breed.
— Dlaczego?
— Ponieważ potrzeba znać osobiście tych łotrów, by ich odnaleźć pod różnorodnem przebraniem, w jakie się odziewają. Ci ludzie tak zręcznie zmieniać się potrafią, jak najwprawniejsi aktorowie.
— Ach! mistress Breed... — zawołał Flogny, napełniając kieliszki — coś mi powiada, że ci dwaj ludzie nie są obcymi morderstwu Edmunda Béraud. — Stowarzyszenie, na rachunek którego pracowali, posiada, być może, swych członków w Kalkucie... Kto wie, czy oni nie zostali przez tamtych powiadomieni o wyjeździe kupca dyamentów, wiozącego ze sobą czek na pięćdziesiąt milionów, i o przybyciu jego do Paryża?
— Może to wszystko być, w rzeczy samej — odpowiedziała angielka. — Są oni zdolnymi tak do spełnienia morderstwa, jak i kradzieży. Przed trzema laty, zawyrokowani obaj na powieszenie, uciekli z więzienia w Londynie, dzięki uprzejmości dozorcy więziennego, któremu za to zapłacił jeden z nieznanych przewódcćw stowarzyszenia. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, schronili się oni do Francyi, lecz odtąd wcale się już nimi nie zajmowano. Nader ważna kradzież, spełniona w Londynie za ich wskazówkami, przypomniała ich nanowo angielskiej policyi. Poczęto ich śledzić, zrazu bezpożytecznie, aż wreszcie odkryto, że wspomniona kradzież nastąpiła wskutek wspólnictwa jednego z wyższych urzędników pewnego bankierskiego domu w Londynie i że ten to właśnie urzędnik zapłacił dozorcy za ułatwienie ucieczki owym dwom łotrom irlandzkim z więzienia, ponieważ oba byli Irlandczykami.
— A kiedyż nastąpiło owo odkrycie, o jakiem pani mówisz? — zapytał Flogny?
— Przed miesiącem mniej więcej.
— Ów urzędnik jaworskiego domu został przytrzymanym?
— Tu właśnie historya owa poczyna wikłać się, stawać podobną do jakiegoś romansu. Urzędnik ten, obdarzony wysoką inteligencyą, posiadający rozległe naukowe wykształcenie, uchodził za najuczciwszego człowieka w świecie. Gdy do owego biura, gdzie pełnił obowiązki sekretarza, zeszła policya, chcąc badać go w tym względzie, okazało się, iż na wezwanie dyrektora odjechał dla sprawowania takiejże służby w Kalkucie.
Flogny na te wyrazy podskoczył tak nagle, iż wywrócił kieliszek, napełniony winem.
— Do Kalkuty?... — powtórzył — pani mówiłaś do Kalkuty?...
— Aoh! yes... — rzekł klown.
— Był więc sekretarzem bankiera Mortimera?
— Tak... — odpowiedziała miss Breed.
— Mów pani dalej... mów prędko!...
— Nozkaz przyaresztowania go wysłanym został do Kalkuty.
— I przytrzymano go? — pytał Flogny gorączkowo.
— Nie.
— Dlaczego?
— Ponieważ przed miesiącem odpłynął do Anglii, wysłany tam przez Mortimera do jego biura w Londynie, z tytułem naczelnika oddziału korespondencyj.
— A więc schwytano go w Londynie?...
— I to nie... bo się tam nie ukazał wcale. Zarządzono poszukiwania i przekonano się, że okręt, który tego łotra wiózł do Europy, został z całym ładunkiem zatopionym przez cyklon w odnodze Aden.
— Zginął więc... z całym ładunkiem i załogą... — powtórzył Flogny z niezadowoleniem.
— Tak... twój, panie, współziomek, ponieważ ten człowiek był francuzem, nazywał się Karol Gérard, zginął wraz z okrętem, a tym sposobem wymknął się z rąk sprawiedliwości angielskiej.
— Ów Karol Gérard był sekretarzem przybocznym bankiera Mortimera — mówił Flogny, jakoby idąc za biegiem swej myśli. — Wiedział, że Edmund Béraud jedzie do Francyi... że wiezie z sobą olbrzymią sumę pieniędzy. To on!... słyszycie... to on! napewno przesłał wskazówki swoim wspólnikom, przebywającym w Paryżu, na mocy których popełnili zbrodnię.
Klown wraz ze swą żoną skinęli głowami w milczeniu.
— Tak było napewno... — rzekła mistress Breed, ale ponieważ zbrodnia została spełnioną we Francyi, Anglia się nią nie zajmowała. Jest obowiązkiem francuskiej policyi odnaleźć przestępców!
— A jeśli obaj ci ludzie są właśnie tymi, których pan poszukujesz? — pytał klown spokojnie.
— Natenczas zawrzemy związek z Anglią i wytężymy wszystkie siły, by ich pochwycić. Jak się nazywali ci dwaj łotrzy, którzy uciekli z więzienia w Londynie? — pytał dalej Flogny, wyjmując konotatnik i zabierając się do zapisywania.
— W Scotland-Yard wiedzą, że nazywali się w Paryżu Wiliam Scott i Trilby.
— Nie wpadliście tu na ich ślady?
— Owszem...
— Gdzież więc?
— W cyrku Fernando, gdzie brali udział w przedstawieniach. Trzeba bowiem panu wiedzieć, że w Anglii niegdyś byli klownami, przeszedłszy przedtem wszystkie rzemiosła.
— I opuścili ów cyrk?
— Tak... przed kilkoma tygodniami...
— Zatem i ślad stracony?
— Stracony zupełnie. Sądzimy oboje z żoną, iż umknęli do Ameryki.
— A nie zgłaszaliście się po objaśnienia na ulicę Ponthieu, do szynku pod nazwą: Stary Londyn, zwykle zwanego Tawerną pod czerwonym numerem?
— Zgłaszaliśmy się, ale bezskutecznie.
— Lecz w cyrku Fernando musiano wiedzieć ich adres?
— Tak jest i udzielono go nam, lecz gdyśmy się tam zgłosili, objaśniono nas, że obu zaangażowano przez pewnego amerykańskiego impresarya, zkąd wyjechali z nim do Stanów Zjednoczonych, co jest bardzo prawdopodobnem.

XXVIII.

— Być może... przypuszczam, że to prawdopodobne — rzekł Flogny — ale pewności nie mamy co do tego; ponieważ, gdybyście sami wierzyli w odjazd tych Irlandczyków, nie poszukiwalibyście ich, wszak prawda?
— Odebrawszy polecenie, chcemy je ściśle dopełnić... — odpowiedziała miss Breet. — Zresztą, nic nie dowodzi, ażeby ów wyjazd nie był podstępem z ich strony, dla zatarcia śladów.
— Bądźcobądź, jesteście zniechęceni — rzekł agent; — nie macie ochoty prowadzić dalej poszukiwań?
— Aoh! yes... — zawołali mąż i żona razem.
— Otóż mnie to nie zniechęca, ale przeciwnie, napełnia ufnością i zapałem. Dajcie mi tylko, proszę, niektóre objaśnienia.
— Pytaj więc...
— Gdzie ostatnio mieszkał Scott i Trilby?
— Pod numerem 19-ym, przy ulicy Lepic.
— Jak wyglądają ci ludzie?
Mistress Breed podała ścisły rysopis wspólników Arnolda Desvignes.
— Czy dobrze mówią po francusku?
— Jak rodowici francuzi, bez żadnego akcentu.
— Znani szczególne?
— Nie posiadają żadnych.
— Ich wiek?
— Lat trzydzieści dwa do trzydziestu pięciu.
Flogny zamkną! notatnik, zapisawszy w nim powyższe szczegóły.
— Mój instynkt policyjnego agenta mówi mi — zaczął po chwili — że obaj ci łotrzy odegraj niepoślednią rolę w dramacie przy ulicy Joubert. Kto mógł być tą trzecią osobistością, działającą wespół z nimi i udającą komisarza, nie wiem tego, ponieważ podane przez was szczegóły nie zgadzają się z temi, jakie otrzymaliśmy ze śledztwa. Może będziecie mogli cośkolwiek objaśnić mnie w tym względzie.
— Zkąd moglibyśmy objaśnić, nic sami nie wiedząc.
— W świecie hultajów i łotrów istnieją stosunki, wiążące ich z sobą. Podajcie mi, proszę, adresy i nazwiska tych waszych współziomków, którzy się wam zdają być podejrzanymi.
— Najchętniej.
Flogay, nanowo otworzywszy kononatnik, przygotował się do pisania.
Mistress Breed dyktowała:
— Tomasz Artwej, komisyoner, przyjeżdżający często do Paryża, staje zwykle w hotelu Angielskim, przy Amsterdamskiej ulicy. Miss Katt, kapcowa starożytności, ulica de Douai, nr. 9-ty. Klaryssa Stewe, jubilerka, ulica da Quatre-Septembre, nr. 7. Karol Lindey, dżokej, ulica Petits-Hotels, nr 28-my. Lincoln, wynajmujący powozy, bulwar Szpitala, 33. Oto wszystko. Ci ludzie zostają z pewnością w porozumieniu z przywódcami angielskich i amerykańskich stowarzyszeń; służą za pośredników w korzystnych interesach, dowodu jednak przeciwko nim nie posiadamy. Są to tylko nasze przypuszczenia. Według mego zdania, nie brali oni udziału w zbrodni przy ulicy Joubert.
— Zapomniałem, jak się nazywał ów sekretarz bankiera Mortimera, który był wspólnikiem złodziei w Londynie, a uchodzi za zaginionego podczas cyklonu w odnodze Aden?
— Karol Gérard, poddany francuski.
Flogny, zapisawszy sobie to nazwisko, zamknął konotatnik i schował go do kieszeni.
— Jak długo pozostaniecie jeszcze w Paryżu? — zapytał.
— Dopóki nas nie wezwą do Scotland-Yard, co niezadługo nastąpi, według wszelkiego prawdopodobieństwa.
— Gdziebym się mógł zobaczyć z wami w razie potrzeby?
— Przy ulicy du Poteau nr. 25, w Montmartre.
— Gdybyśmy zaś mieli tobie coś do zakomunikowania — rzekł klown — dobrzeby było wiedzieć, gdzie mieszkasz.
Flogny podał swój adres.
Podczas powyższej rozmowy ukończyli śniadanie.
Była godzina trzecia po południu, gdy agent policyjny rozszedł się z parą anglików w stosunkach najżyczliwszej przyjaźni. Mając jeszcze dość czasu przed sobą, postanowił przed udaniem się do ojca Loriota pójść wybadać odźwiernego w domu przy ulicy Lepic, ostatniego miejsca zamieszkania Will Scotta i Trilbego. Chciał wiedzieć ściśle datę wyprowadzenia się obu klownów z cyrku Fernando.
Odźwierna mu ją podała. Nastąpiło to w czterdzieści osiem godzin po zbrodni przy ulicy Joubert.
Owo zetknięcie się jednoczesne, silnie obciążało obu Irlandczyków, mimo to Flogny nie chciał nic jeszcze przedsiębrać bez dalszych wskazówek.
Z ulicy Lepic poszedł do cyrku Fernando, zapytując dlaczego Scott i Trilby porzucili zajmowane tam miejsce.
Odpowiedziano mu, że obaj klowni wydaleni zostali za pijaństwo i zaniedbanie się w służbie.
Data ich wydalenia poprzedzała o dni kilka porwanie Edmunda Béraud.
Nikt nie słyszał ażeby mieli być zamówionemi przez jakiegoś amerykańskiego impresarya. Nie wierzono w to zamówienie ze względu na złe prowadzenie się obu Irlandczyków.
Z zebrania tych wszystkich szczegółów, agent tak doświadczony jak Flogny, wyprowadził wnioski wielce prawdopodobne. Widział wyraźnie, iż Scott i Trilby opuścili cyrk, ażeby się zająć przygotowaniami do zbrodni w Indyjskim hotelu i natychmiast po spełnieniu tejże, opuścili swoje mieszkanie przy ulicy Lepic, zniknąwszy bez śladu.
— Gdzie teraz przebywali?
To pytanie wielce kłopotało i niepokoiło agenta.
Szukając jego rozwiązania, przybył na ulicę des Moizes do zabudowań Loriot’a.
Niestety, zawód go tam oczekiwał.
Stary Loriot wyjechał dnia poprzedniego z podróżnym ma wycieczkę w okolice Paryża i miał wrócić dopiero nazajutrz o trzeciej godzinie.
— Przyjdę tu jutro... — rzekł Flogny. I złamany znużeniem wsiadłszy do fiakra pojechał do domu na ulicę François-Miron.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Verrière zatelegrafował na wieś do nadzorcy swej willi i wydał polecenie kamerdynerowi ażeby część służbowego personelu z bulwaru Hausmanna wyjechała do Malnoue dla przygotowania apartamentów na nadchodzącą Niedzielę.

Uczyniwszy to udał się na ulicę Le Pelletier, gdzie Arnold już się znajdował.
— Wyjeżdżamy jutro rano... — rzekł bankier do swego wspólnika. — Jedziesz z nami?
— Nie. Potrzebuję dnia jutrzejszego na uregulowanie moich interesów.
— A jakże stoi nasza sprawa ze spadkobiercami?
— Nie troszcz się o to... — odparł z uśmiechem Desvignes.
— Jednakże...
— Niechaj ci to wystarczy, że pracuję za nas obu...
— Mówiłeś, że w ciągu trzech miesięcy...
— Stałego terminu nie oznaczałem. Nic niechcę przyśpieszać...
— Ufam ci najzupełniej. Radbym jednakże pozbyć się co rychlej owej obawy i niepewności, jakie mnie udręczają...
— Mów raczej, że radbyś co prędzej schwycić owe miliony.. — rozumiem to dobrze. Pamiętaj jednak na nasze stare przysłowie: Osiąga cel, kto umie czekać. Czekaj więc cierpliwie.
— Czy zajmiesz się Vandame’m?
— Przyjdzie kolej na niego we właściwym czasie.
— Dlaczego opóźniasz swe zaślubiny z Anielą?
— Ponieważ chwila nie zdaje mi się być stosowną obecnie ku temu. Ależ przez litość więcej cierpliwości, mój drogi wspólniku... jesteś strasznie nerwowym jak widzę!...
— A ja me pojmuję twego lodowatego spokoju...
— Ten spokój właśnie jest moją siłą! Na co się przyda ów pośpiech? Wszak jesteś zapłaconym za położone we mnie zaufanie. Rozważ ile się to zrobiło w tak krótkim czasie. Podniosłem upadający dom Juliusza Verrière. Wyrobiłem piewszorzędny kredyt domowi bankierskiemu Verrière i Desvignes. Zgładziłem La Fouger’a, Emila Vandame prawie. Innych spadkobierców Edmunda Béraud trzymam w mym ręku i aby ich zdusić ostatecznie wystarczy mi ścisnąć nieco palce.
— A kiedyż to nastąpi?
— Wtedy, skoro mi się podoba. Jeszcze raz proszę, myśl tylko o rezultacie mój kochany... o rezultacie, który jest bliskim, a będzie wspaniałym, nie wdając się w szczegóły, aż wówczas, gdy ja ci to każę uczynić.
Desvignes wymówił ostatnie wyrazy dźwiękiem metalicznym, tonem szorstkim, stanowczym, niedopuszczającym żadnej dyskussyi, ani stawiania oporu.
Verrière, nie próbując też dyskutować, rozłożył leżące przed sobą papiery i zabrał się do pracy.
Siostra Marya po ukończonem śniadaniu dnia tego śledziła z poza firanki odjazd swego wuja.
Skoro wyjechał za bramę pałacu i ona wyszła też niezadługo.
Po wysłuchaniu mszy w kościele Notre-Dame udała się do mieszkania Misticot’a.
Mały sprzedawca medalików niecierpliwie jej oczekiwał. Rad był co prędzej opowiedzieć jej o swej bytności u Agostiniego przy ulicy Paon-blanc i o otrzymanym rezultacie.
Trilby, czatując w przyległym pokoju, również jak i Misticot, wyczekiwał niecierpliwie przybycia zakonnicy.
Wstawszy z brzaskiem dnia, wyglądał oknem na ulicę Fléchier, by dostrzedz z daleka nadchodzącą kuzynkę córki bankiera.

Naprzód już zdjął litografię ze ściany, zakrywającą, otwór, przez jaki mógł słyszeć jak w dniu poprzednim rozmowę siostry Maryi z jej sprzymierzonym.

XXIX.

Ze szczytu swego obserwatoryum kolega Will Scotta dojrzał zakonnicę, schodzącą ze schodów kościoła i wchodzącą w ulicę Flèchier.
Po upływie kilku minut dosłyszał dźwięk dzwonka przy drzwiach mieszkania Misticota, następnie otwarcie drzwi i ich zaniknięcie.
Wskoczywszy na krzesło, przyłożył ucho do swego telefonu i słuchał.
— No, jakże moje dziecię — pytała zakonnica — otrzymałżeś coś pomyślnego ze swych wczorajszych odwiedzin?
— Po nad wszelką nadzieję, siostro — odrzekł podrostek.
— Zatem ów agent... ten Agostini...
— Wysypał całą garścią wiadomości w kosz, jaki mu podstawiłem.
— Zna więc Arnolda Desvignes?
— Ma się rozumieć... Posłuchaj siostro...
Tu chłopiec opowiedział szczegóły znane już czytelnikom.
— W tem wszystkiem — wyrzekła zakonnica po chwili — niepodobna nam twierdzić ażeby Arnold Desvignes zasługiwał na tak złe wyobrażenie, jakieśmy o nim powzięły... Agostini uważa go jako uczciwego człowieka, zdolnego i pracowitego...
— Niemamy jeszcze dowodów, ażeby to co o nim Włoch mówił w rzeczywistości tak było — odparł Misticot. — Ludzie, jemu podobni hojnie obsypują miodem i cukrem tych, od których zarabiają pieniądze. Będę jedynie wierzył objaśnieniom, pochodzącym z mniej podejrzanego źródła; a tych objaśnień zażądam w miejscu urodzenia Arnolda Desvignes od tych, którzy go znali pacholęciem, młodzieńcem i wreszcie dojrzałym człowiekiem.
— Pamiętaj jednak, że należy postępować z wielką roztropnością — odpowiedziała siostra Marya. — Gdybyśmy bowiem zbłądzili... gdyby ten, który nam się wydaje być podejrzanym, był w rzeczy samej uczciwym człowiekiem, nasze śledzenie jego, mogłoby nas wystawić na niesłychane przykrości.
— Rozumiem ja dobrze to moja siostro; wszak niepodobna by osobistość tyle wstrętna dla ciebie, dla panny Anieli i dla mnie samego, na ów wstręt niezasługiwała. Chcę wiedzieć czyli się nie mylimy i będę wiedział, ale nie obawiaj., się, mimo, że jestem tak młodym, będę działał z przezornością starego człowieka.
— Lecz w jaki sposób zdołasz wyśledzić bieg jego życia, tyle ruchliwego? Desvignes pojechał do Indyi i tam zamieszkiwał...
— Pojadę i ja do Indyj, jeżeli będzie potrzeba. Obecnie jednak nie chodzi o tak daleką podróż. Najprzód udam się do Blèvè i z tego o czem się tam dowiem, zadecydujesz siostro, co dalej przedsięwziąść należy.
— Kiedyżbyś pojechał?
— Dziś, bez ociągania. Przeglądałem rano rozkład dróg żelaznych. Wsiądę na pociąg, wychodzący o godzinie ósmej minut trzydzieści pięć wieczorem, przyjadę do Fours o północy, a jutro zrana będę w Blèvè.
— Niech Bóg się tobą opiekuje i prowadzi szczęśliwie... A teraz moje dziecię trzeba nam się porozumieć względem listów i telegramów, jakie byś potrzebował mi przesyłać.
— Wszakże wiem adres, do pałacu na bulwarze Haussmanna.
— Wyjeżdżamy jutro z Paryża na kilka miesięcy.
— Ty siostro wyjeżdżasz z Paryża? — zawołał chłopiec zdumiony.
— Tak... z rozkazu doktora, który polecił mojej kuzynce spędzenie lata na wsi aż do jesieni.
— Dokądże siostro wyjeżdżasz?
— Do Malnoue... Znasz tę miejscowość?
— Tak... znam okolicę... Malnoue leży pomiędzy Emerainville a Villiers-sur-Marne. Tam więc to jedziesz siostro z panną Anielą?
— Tam... Test to własność mojego wuja Verrier’a. Nie będziesz jednak tam adresował swych listów.
— A gdzie?
— Pod następującym adresem:

„Księdzu Proboszczowi w Malnoue, departament Sekwany i Marny, z prośbą o oddanie siostrze Maryi ze Zgromadzenia zakonnic św. Wincentego a Paulo.

Misticot zapisał ów adres ołówkiem w swym notatniku.
— Bobrze... — odpowiedział. — Czy to już wszystko, co miałaś polecić mi siostro?
— Wszystko. Życzę ci pomyślnej podróży me dziecię i szczęśliwego powrotu.
— Dziękuję... a powiedz siostro proszę pannie Anieli, że nie będę szczędził trudów ni usiłowań, i że tak dla niej jak i dla ciebie, siostro, oddałbym chętnie me życie.
— Obie z moją kuzynką jesteśmy przekonanemi o tem poświęceniu i dziękujemy ci zań calem sercem.
Zakonnica odeszła, Trilby zeskoczył również ze swojej czatowni.
— Odjeżdża więc dziś w wieczór o ósmej... — wyszepnął. — Muszę stanąć przed nim w Blèvé. Niewiem teraz jeszcze gdzie się rozegra, ta sprawa, w Blèvé albo gdzieindziej; co jednak pewna, to że ów podrostek nie ujrzy więcej Paryża!
To powiedziawszy były klown z cyrku Fernando, wydobył z szafy walizkę, upakował w nią trochę bielizny, perukę, rewolwer i niektóre przedmioty, jakie potrzebnemi być sądził, wsunął do kieszeni nóż kataloński o silnem, kończatem ostrzu, założył przepaskę na oko i wyszedł zamknąwszy drzwi na klucz za sobą.
Na placu, w pobliżu kościoła Notre-Dame de Lorette, wsiadł do fiakra, rozkazując jechać na stacyę Orleańskiej drogi żelaznej.
Biedny, mały sprzedawca medalików, był na śmierć zawyrokowany!
Nie przewidując grożącego sobie niebezpieczeństwa i on przygotowywał sobie zarówno kuferek, poczem upakowawszy go, poszedł najprzód na śniadanie, a potem na cmentarz w Saint-Ouen, gdzie zaniósł wieniec na grób swej matki.
O wpół do trzeciej wyszedłszy z cmentarza, udał się na bulwar Barbés. W chwili gdy skręcał na róg bulwaru Rochechonard, usłyszał wymówionem swe imię, a obróciwszy się ujrzał ojca Loriofa, wychodzącego ze sklepu win.
Stary woźnica, ubrany w długi liberyjny surdut zupełnie nowy z mosiężnemi świecącemi guzikami, siadał właśnie na kozioł wielkiego lando, zaprzężonego w parę koni, jakie zdawały się być bardzo znużone.
— Witam was, ojcze Loriot — wyrzekł podrostek, ściskając rękę starego. Cóż wy tu robicie tak świątecznie przybrani?
— Wracam z wesela... — odparł właściciel fiakra nr. 13. — Jeździłem do Goussainville, w pobliżu Luwru: wyjechałem wczoraj zrana i wlokę się oto do domu z memi zmęczonemi szkapami. Co jednak począć... takie to rzemiosło! Lecz wróćmy do sklepu, każę ci podać kieliszek wina.
— Nieśmiem ci tego odmówić.
Przy trąceniu się kieliszkami Loriot pytał chłopca:
— A ty co tutaj porabiasz w tej stronie miasta?
— Wracam z cmentarza, gdziem zanosił wieniec dziś, jako w rocznicę śmierci mej matki.
— To bardzo chwalebnie. Nie należy zapominać o zmarłych. Jakże... sprzedajesz jeszcze medaliki na wzgórzu Montmartre?
— Sprzedaję...
— Posłuchaj... Ja chciałbym tobie zaproponować coś z mej strony...
— Cóż takiego, ojcze?
— Abyś się uczył rzemiosła woźnicy. Jest to dobre, korzystne zajęcie, jeżeli się jest uczciwym człowiekiem. Posiadasz cokolwiek nauki, tem lepiej. Ja i bez tego zacząłem, a poszło mi dobrze. Możeby więc i tobie los w tem posłużył. Wziąłbym cię do siebie, gdziebyś się wprawiał pod mym nadzorem... No jakże ci się to zdaje?
— A! ojcze Loriot jest to nader pochlebna dla mnie propozycya — rzekł chłopiec; — dziękuję ci za nią z całego serca!
— Przyjmujesz?
— W tej chwili nie mogę tak ani nie powiedzieć...
— To żadna odpowiedź... Przyjdź do mnie jutro na śniadanie, pomówimy o tem obszerniej.
— Jutro przyjść niemogę.
— To przyjdź wieczorem na obiad.
— Zarówno niemogę, tak wieczorem, jak rano.
— Z jakiej przyczyny... dlaczego?
— Ponieważ dziś w podróż wyjeżdżam.
— A! ty wyjeżdżasz... Gdzie, za czem?
— W celu otrzymania objaśnień jakie dostarczyć mi polecono.
— Objaśnień! no!., no... Widzę, że pniesz się w górę... Nic to złego... nic złego! Założyłbym się, że sprawa siostry miłosierdzia.
— Być może... Powierzono mi tajemnicę, której muszę dochować.
— Ja też nie badam ciebie bynajmniej... wiedząc, że nie podjąłbyś się nieuczciwej sprawy. Gdy jednak powrócisz, przyjdź do mnie. Jestem gotów każdej chwili zrobić dla ciebie to o czem mówiłem. Gdzież teraz idziesz?
— Wracam do siebie.
— Wciąż mieszkasz przy ulicy Flèchier?
— Wciąż, dotąd jeszcze.
— Zatem do jaknajrychlejszego widzenia.
W kwandrans później stary Loriot wjeżdżał do swych budynków przy ulicy des Moizes.
Flogny, wróciwszy do domu, spał bardzo mało, myśląc o odkryciach jakie mu szczęśliwy traf pozwolił pozyskać i usiłował odnaleść sposób na wyszukanie dwóch Irlandczyków, w wyjazd których nie wierzył.
Połączmy się z nim, gdy przybywał na ulicę des Moizes we dwadzieścia minut po powrocie Loriota.
Stajenny obmywał w podwórzu lando, całe kurzem pokryte.
— Pan Loriot powrócił? — zapytał Flogny.
— Tak panie... przed kwandransem.
— Można się z nim widzieć?
— Sądzę, że można... Idź pan tam w głąb podwórza.
— Wiem ja dokąd trzeba pójść — rzekł Flogny i zwrócił się w stronę korpusu, gdzie znajdowało się mieszkanie starego woźnicy.

XXX.

Przez okna otwarte właściciel fiakra nr. 13 wyjrzał, słysząc rozmowę w podwórzu.
— Kto tam rozmawia? — zapytał.
Flogny spojrzał w górę.
— Chciałbym pomówić z panem, panie Loriot... — odpowiedział.
— Wejdź pan, proszę... Jestem gotów ci służyć.
Agent wszedł na schody, wiodące na pierwsze piętro.
Loriot oczekiwał na progu.
— Proszę... bardzo proszę — rzekł, wpatrując się w przybyłego, którego postać wydała mu się zkądciś znaną.
Skoro wszedł Flogny, woźnica stanąwszy przed nim zawołał:
— Nie! ja się nie mylę... Ja pana gdzieś widziałem... mówiłem z panem. Dopomóżże do czarta mojej pamięci! Agent uśmiechnąwszy się odrzekł:
— Flogny... z oddziału policyi...
— A wiem już... wiem teraz! Oddawna niespotkaliśmy się z sobą. Lecz cóż tu pana do mnie sprowadza? Spodziewam się, że nie kara za wykroczenie, spełnione przez którego z moich woźniców.
— Nie panie Loriot... nie zaszło nic podobnego.
— To dobrze... Cóż zatem?
— Chcę pana prosić o kilka drobnych objaśnień...
— Jestem na usługi... Pytaj pan... będę ci odpowiadał kategorycznie, o ile zdołam.
— Czytujesz pan dzienniki?
— Nigdy! Lektura trudzi me stare oczy. Powiedziałem sobie: „basta“ z polityką i nowinami których się obawiam, gawędzę z mymi kolegami przy śniadaniu.
— Słyszałeś pan coś o zbrodni, popełnionej przy ulicy Joubert?
— Ba, ma się rozumieć... O tem zniknięciu podróżnego z Indyjskiego hotelu, którego porwał jakiś łotr, przebrany za komisarza, aby mu wydrzeć pieniądze. Wyobraź pan sobie, że tego samego dnia ja przywoziłem jakąś osobistość do tego samego hotelu...
Na te wyrazy Flogny podwoił uwagę.
— Czy tak? Lecz jesteś pan pewnym, że to było w tym dniu właśnie?
— Do czarta! pytasz mnie pan czy jestem... to tak, jak gdybyś mnie zapytywał czy się nazywam Loriot i czy jestem uczciwym człowiekiem... Mam jeszcze dobrą pamięć, dzięki Bogu!
— Z jakiego miejsca pan wiozłeś tego podróżnego?
— Ze stacyi Lyońskiej drogi żelaznej z pakunkami.
— Która mogła być wtedy godzina?
— Kilka minut po dwunastej w południe... godzina przyjścia pociągu z Marsylii.
— Zawiozłeś go pan wprost do Indyjskiego hotelu?
— Nie! najprzód kazał się zawieść na ulicę Lafiitte, do bankierskiego domu Rotszylda, gdzie bawił dość długo. Musiał mieć tam wiele interesów do uregulowania. Ów podróżny był to mężczyzna lat około sześćdziesiąt mieć mogący, lecz zdrów i silny.
— A zatem kochany panie Loriot, ten podróżny którego wiozłeś natenczas do Rotszylda, a potem do Indyjskiego hotelu na ulicy Joubert, był właśnie tym, którego uwieziono, porwano, aby go zamordować według wszelkiego prawdopodobieństwa.
Stary woźnica pobladł z przerażenia.
— Co pan mówisz? — zawołał; — czy podobna?
— Mówię najczystszą prawdę.
— Osobistość, którą woziłem wtedy w mym fiakrze nr. 13, jest tą, którą zamordowano?
— Najmniejsza wątpliwość tu nie istnieje.
— A! do kroć piorunów! — zawołał z gniewem Loriot. — Tak więc mój numer 13, numer, który od tak dawna szczęście przynosił każdemu, sprowadził komuś tak straszną dolę! Otóż i mój fiakr zniesławiony!
— Uspokój się pan... To nie jest winą twojego fiakru, jeżeli on powiózł tego nieszczęśliwego w miejsce, dokąd go pchało przeznaczenie. Fiakr pański zostanie jak był uczciwym... nie traci on dobrej swej reputacyj. Lecz potrzebuję jeszcze kilka pytań zadać panu, panie Loriot, na które zechciej mi odpowiadać.
— Pytaj pan... na wszystko odpowiem, mimo, że stoję jak oszołomiony!
— Gdy zabrałeś tego podróżnego ze stacyi Lyońskiej drogi żelaznej, nie dostrzegłeś, czyli go kto nie śledził?
— Nic nie dostrzegłem... na honor!
— Podczas drogi nic również nie nastąpiło coby mogło zwrócić twoją uwagę? Żaden inny powóz nie jechał poza wami, zatrzymując się skoroście przystanęli?
— Nie widziałem nic podobnego. Zresztą była tak straszna niepogoda, taki psi czas, jak nazywają, żem nawet nie patrzył w około siebie. Podniósłszy kołnierz mojego płaszcza aby mi strugi deszczu na grzbiet nie spadały, jechałem.
— Za przybyciem go Indyjskiego hotelu, ów podróżny zapewne zapłacił panu i odjechać ci kazał.
— Przeciwnie, polecił mi czekać jakiś czas, poczem zawiozłem go do restauracyi przy ulicy Saint-Lazare. Tam to ów nieszczęśliwy człowiek uregulował zemną rachunek, dawszy mi suty napiwek.
— Podczas gdy czekałeś przed hotelem, czy nic podejrzanego me zwróciło twojej uwagi?
Loriot zamyślił się przed udzieleniem odpowiedzi.
— A! przypominam sobie... — rzekł nagle.
— Cóż takiego? — pytał żywo Flogny.
— Strażnik miejski stał w bramie domu naprzeciw hotelu i zdał się tam być jak w miejscu przybitym. Wyraźnie zdawało się, jak gdyby czatował na kogoś... Następnie, skoro mój podróżny wyszedł, niewiem co z tamtym się stało.
— To drobnostka, która nie jest w stanie rozświetlić mi mych poszukiwań.
— Tych łotrów więc dotąd panowie nie uwięziliście?
— Nie... niestety!
— Ale przynajmniej natrafiliście na ich ślady?
— I to nie...
— Do kroć tysięcy! to mnie bardzo dziwi... Nasza paryzka policya posiada wszakże tylu zręcznych agentów. Szukaliście jednak w miejscach podejrzanych?
— Bezwątpienia... lecz wszystko dotąd daremnie. Stoimy w obecnie przeniknionej tajemnicy.
— E! co pan mówisz!.. Zbadano i wyjaśniano bardziej nieprzeniknione od tej tajemnice, chociażby nawet i tę w jakiej niegdyś mój fiakr grał główną rolę. Jest to prawdziwa historya, mająca pozór romansu.
— Przypominam sobie szczegóły tej sprawy. Lecz tam istniały jakieś wskazówki, a tu, nie posiadamy nic... nic co się zowie! — Lecz panie Flogny, pomówmy zimniej nieco w tej sprawie. Ci nikczemnicy, którzy porwali tego nieszczęśliwego, aby go zamordować, wszak to nie były cienie, ale żyjący ludzie?
— Ma się rozumieć...
— Musieli gdzieś zamieszkiwać... a oprócz tego mieli jakąś powierzchowność, której opis powinniby wam udzielić w hotelu.
— Udzielono go nam... lecz cóż to pomoże?
— Zresztą nie wynieśli tego biedaka na ręku...
— Wprowadzili go do fiakra.
— Cóż więc się stało z tym fiakrem i woźnicą, który powoził?
— Ba gdybyśmy to wiedzieć mogli...
— W jaki sposób pan mi odpowiadasz do czarta!.. Ależ do kroć tysięcy gdybym ja był agentem policyj, musiałbym odnaleść tę budę! Powóz wraz z koniem nie ulatnia się w powietrze. Zresztą wszystkie tutejsze fiakry zostają pod nadzorem prefektury...
— Przypuszczamy, że powóz wraz z koniem został umyślnie do tego kupionym, a następnie go sprzedano.
Loriot podskoczył nagle, uderzając się w czoło.
— Jakiem żyw! — zawołał — czy to ja czasem nie nabyłem tego powozu?
— Ty, panie Loriot?
— Czekaj pan... czekaj! — wołał stary woźnica, przemierzając pokój szybkiemi krokami. — Ach! gdyby się to stało rzeczywiście...
— Tłomacz się pan jaśniej... na Boga!..
— Wyobraź pan sobie, że kupiłem powóz, wraz z koniem, wędzidłem i całą uprzężą, — właśnie w owym czasie... i otóż jest coś, co otwiera mi oczy.
— Cóż takiego?
— Czekaj pan... minutę... sekundę... trochę cierpliwości do kroć tysięcy piorunów! Było to nazajutrz, albo we dwa dni po ten wypadku. Mój rejestr poda nam ścisłą datę. Piłem kieliszek wina u kupca na rogu ulicy Montreuil i alei Pilipa Augusta.
— Widać ztąd ów sklep...
— Otóż właśnie... miałem zapłacić i wyjść, gdy jakieś indywiduum, wyglądające na woźnicę lub stajennego weszło, przynosząc kupcowi zapłatę za stajnię i remizę, wynajętą przez siebie.
— Mężczyzna wysokiego wzrostu, nieprawdaż? — pytał Flogny.
— Tak... bardziej wysoki niż mały. Oznajmił, iż odebrawszy rozkaz od swego pana, ażeby sprzedał powóz i konia, prowadzi to razem na targ koński. Przyszła mi myśl natenczas, iż dobrze byłoby może kupić to dla siebie... chciałem obejrzeć. Ów duży chłop zaprowadził mnie do remizy. Koń wydał mi się być silnym, chociaż jak gdyby znużonym długą, niedawną podróżą, o czem mi i powiedział ów człowiek. Powóz był w dobrym stanie. Podałem mu cenę... Zaczął się nieco targować, lecz w końcu ugodził się zemną.
— I dostarczył panu konia z powozem?
— Nazajutrz rano tu go przyprowadził.
— Wiesz pan nazwisko tego człowieka?
— Powiedział mi je... lecz zapomniałem. — A nie pozostawił pok-witowania z pieniędzy, jakie mu pan wypłaciłeś?
— Nie. Interes ten był robiony na dobrą wiarę i w obec świadków. Otóż panie Flogny ja mam to stałe przekonanie, że ów powóz wraz z koniem nabawiły strachu ich właściciela, i że jeżeli mi je odstąpił za połowę wartości, to dlatego tylko, ażeby się ich pozbyć.
— Podaj, mi pan ścisłą datę kupna konia i powozu.
Loriot otworzył swą rejestrową księgę.
Kupił go nazajutrz po dnia, w którym nastąpiło porwanie Edmunda Béraud z Indyjskiego hotelu.
— Ależ to jasno rzuca się w oczy! — zawołał agent. — Sprzedano ci go nazajutrz po spełnieniu zbrodni.
— I ja tak sądzę.
— Sprzedający czy był Francuzem?
— Zdawał się nim być. Mówił zupełnie czysto po francuzku.
— Ten koń i powóz znajdują się u ciebie w stajni?
— Tak... dziś właśnie jest ich dzień wypoczynku.
— Każ je zaprządz i zawieź mnie do kupca win, który wynajmował stajnię i remizę owemu nieznajomemu.
— Natychmiast... — rzekł Loriot.

XXXI.

Po upływie kilku minut Flogny wsiadł do fiakra, Loriot na kozioł i zaciął konia. Wkrótce przybyli na ulicę de Montreuil.
W czasie drogi agent rozmyślał nad tem wszystkiem, co posłyszał od właściciela fiakra nr. 13, a ogólny rezultat jasno mu wskazywał, iż trafił na dobre ślady.
Nieszczęściem, na ulicy Montreuil zawód go oczekiwał.
Właściciel handlu win, wynajmując stajnię i remizę owemu nieznajomemu, będąc z góry za ten czas zapłaconym, nie zapytał się o nazwisko wynajmującego, który zresztą mógł podać i fałszywe, jeżeli rzeczywiście brał udział w zbrodni.
Loriot zaofiarował kieliszek burgunda agentowi policyi.
Obaj usiedli naprzeciw siebie i trącili się szklankami.
— Pytałeś mnie pan — rzekł stary woźnica, czy osobistość, która sprzedała konia z powozem, wyglądała na Francuza?
— Tak... miałem w tem ważne powody.
— Przypuszczasz więc pan, że to mógł być jakiś cudzoziemiec?
— Tak.
— Z jakiego kraju, według pana... jakiej narodowości?
— Anglik, albo Amerykanin.
— Otóż widzisz pan, panie Flogny, toż samo właśnie krąży w mym mózgu. Znalazłem się wplątanym w tę sprawę, nie wiedząc jak i kiedy. To mnie gniewa... irytuje! Trzeba, ażeby się to wyjaśniło, w czem ja gotów wam jestem dopomódz. Właśnie, wiele szczegółów, na które nie zważałem, na myśl mi teraz przychodzą.
— Jakież to szczegóły? — zawołał żywo Flogny. — Mów pan bez stracenia chwili, panie Loriot, a jeśli mnie przyprowadzisz na właściwą drogę, będziesz się mógł pochlubić, żeś oddał sprawiedliwości ważną przysługę.
— Otóż, posłuchaj pan. Rano w dniu, w którym ów łotr miał przyprowadzić mi powóz wraz z koniem, traktowałem o inną sprawę. Chodziło o zawiezienie wesela do merostwa, kościoła, restauracyi i Winceńskiego lasku. Przyszedł do mnie właśnie w tym celu narzeczony wraz ze swym towarzyszem, dwaj dobrzy chłopcy, Eugeniusz Loiseau i mały Misticot...
— Eugeniusz Loiseau? — przerwał Flogny — ów introligator, siostrzeniec bankiera Verrière?
— Tak... znasz go pan?
— Znam... mów, ojcze dalej.
— Rozmawialiśmy właśnie o ilości potrzebnych na to wesele powozów, gdy ów sprzedawca nadjechał z powozem i koniem. Wziąwszy mój rejestr, prosiłem, aby mi wyliczył pieniądze, gdy nagle Misticot, wpatrując się weń, zawołał: Przepraszam, lecz jeśli się nie mylę, zdaje mi się, że pan jesteś panem...
Tu Loriot zatrzymał się.
— Kim... kim? — wołał Flogny gorączkowo.
— Zapomniałem nazwiska, ale to mniejsza, ponieważ resztę pamiętam.
— Kończ pan... mów jaknajprędzej!
— Misticot mówił dalej: Czyś pan nie był klownem w cyrku Fernando?
Flogny, zerwawszy się z krzesła, chwycił za ramię Loriota, wołając:
— On to powiedział?!
— Powtarzam panu jego własne wyrazy.
— I cóż na to odrzekł ów człowiek?
— Roześmiał się... Mylisz się pan — rzekł: — nie wiem, o kim mówisz.
— Kłamał! — zawołał agent, z blaskiem radości w spojrzeniu. — Ów towarzysz Eugeniusza Loiseau nie mylił się... on go poznał!
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewien! Ów łotr, do którego to mówił, był rzeczywiście klownem z cyrku Fernando, a to jego nazwisko, które pan zapomniałeś, ja je znam!
— Znasz je pan?
— Ów człowiek nazywał się Trilby.
Stary woźnica potrząsnął głową przecząco.
— Nie — rzekł — on się tak nie nazywał.
— Zatem Wiliam Scott.
— To... to! Wiliam Scott... to właśnie. Pamiętam to dobrze. To nazwisko wymienił Misticot.
— Panie Loriot... — zawołał agent z radością — pan mnie posunąłeś o krok naprzód w tej sprawie. Ów Misticot znał Scotta, może nam więc dopomódz w odszukaniu tego hultaja.
— Czekaj pan... czekaj! jeszcze nie skończyłem, mam jeszcze coś do powiedzenia.
— Mów pan... mów prędzej! Nie uwierzysz, z jakiem cię słucham zaciekawieniem!
— Skoro ów sprzedający mi powóz i konia odszedł — mówwił stary woźnica — kończyłem interes z Eugeniuszem Loiseau, ustanawiając liczbę i cenę weselnych powozów, i dla niego nawet ustąpiłem cośkolwiek. Wtedy Misticot, zaproszony, jako drużba na to wesele, prosił mnie, abym zachował dla niego ów powóz świeżo kupiony, by jadąc nim, mógł poprzedzić orszak powracający z kościoła naprzód zobaczyć, czy są w porządku nakrycia. I tak się też stało. W nadchodzącą sobotę odbyły się zaślubiny. Misticot, zabrawszy w swój powóz dwoje zaproszonych, sam usiadł na koźle obok woźnicy, gdzie pod dywanikiem, pokrywającym deskę, znalazł srebrny medalik.
— Srebrny medalik? — powtórzył agent gorączkowo.
— Tak... który to medalik stał się łatwym do poznania z przyczyny maleńkiej w pośrodku dziureczki, z tą wadą bowiem sprzedał go przed kilkoma dniami Misticot Wiliamowi Scott.
— Widzisz pan, że miałem słuszność, nie wątpiąc o tożsamości sprzedającego powóz z klownem z cyrku Fernando.
— Tak, to uderzające!
— Któż jest ten Misticot?
— Dzielny chłopak, sierota, uczciwy, odważny, pracowity, jak rzadko znaleźć. Czy pan wiesz, że on dwanaście naraz rzemiosł uprawia, aby zarobić na życie. Prawdziwe jego nazwisko jest Stanisław Dumay.
— Panie Loriot! ja muszę się z nim widzieć jaknajprędzej! Mam przekonanie, iż obok niego będę szedł w pełnem świetle. Gdzie on mieszka?
— Przy ulicy Flechier.
— Zawieź mnie pan na ulicę Flechier.
— Nie zastaniemy go w domu...
— Dlaczego?
— Spotkałem się z nim przed dwiema godzinami na rogu bulwaru Barbès... mówił mi, że wybiera się w podróż wieczorem.
— Gdzie... dokąd?
— Nie wiem tego.
— Lecz może wiesz pan przynajmniej, którą pojedzie drogą żelazną?
— I tego nie wiem.
Flogny uderzył gniewnie nogą o podłogę.
— Otóż przeszkoda, do pioruna! — zawołał. — Wszakże jego nieobecność nie potrwa długo zapewne? — dodał po chwili..
— On sam nie wiedział, jak długo mu tam zabawić wypadnie.
— Mimo to wszystko, ja koniecznie muszę się widzieć z tym chłopcem... — rzekł Flogny niecierpliwie. — On musi mi osobiście wyjaśnić historyę medalika, sprzedanego Scottowi, a znalezionego w powozie. Bądźcobądź, na los szczęścia wieź mnie pan na ulicę Flechier. W drogę co żywo!
W kilka minut później fiakr zatrzymał się przed domem, gdzie Misticot zamieszkiwał. Agent, wyskoczywszy zeń, pobiegł do odźwiernej.
— Pan Stanisław Dumay jest w domu? — zapytał.
— Spóźniłeś się pan... Wyjechał przed pięcioma minutami...
— Ale powróci?
— Nie tak prędko... W podróż wyjechał.
— Potrzebuję koniecznie widzieć się z nim zanim wyjedzie z Paryża. Na którą ze stacyj się udał?
— Nic nie wiem, panie.
Flogny, zły i niecierpliwy, wyszedł na ulicę.
— I cóż? — pytał go Loriot.
— Wyjechał!
— I nie powiedział nikomu, dokąd jedzie?
— Nie powiedział.
— Byłem tego pewny.
— Zkąd pan mogłeś o tem wiedzieć?
— Ponieważ przewiduję, że ów podrostek podjął się jakiejś misyi tajemniczej, a skutkiem tego chowa język do kieszeni.
— Misyi tajemniczej? — powtórzył agent zaciekawioy.
— Ba! o tem nikt nie wie... i ja zarówno.
— Któżby mu mógł powierzyć tę misyę... na czyjby działał rachunek?
— Powiem panu, co o tem myślę... ale to tylko moje przypuszczenie. Według mego zdania, jedna tylko osoba mogłaby panu powiedzieć, gdzie pojechał ten malec...
— Jedna osoba... któż taki?
— Zakonnica, siostra miłosierdzia, z którą się często widywał... Ztąd wszystko mi się coś zdaje, — że oni wspólnie działają i że jeżeli wyjechał, to z polecenia tej zakonnicy.
— Gdzież znaleźć tę siostrę miłosierdzia? — pan do fiakra, zawiozę cię tam, gdzie zdaje mi się, że ona mieszka, bo często widziałem, jak ztamtąd wychodziła.
— W tym okręgu miasta?
— Tak, na bulwarze Haassmanna nr. 54.
Po kilku minutach fiakr Loriota zatrzymał się przed, mieszkaniem bankiera.
— To ta... — rzekł woźnica.
— Ależ to pałac Juliusza Verrière... — zawołał Flogny.
— Być może... Mimo to ona tu mieszka.
— Zaczekaj, ojcze Loriot.
I agent, podszedłszy ku okratowaniu, silnie zadzwonił.

XXXII.

Biedna Joanna Besourdy przepędziła noc we łzach, myśląc o ponurej teraźniejszości, jaką jej zgotował Paweł Béraud, i o niemniej smutnej przyszłości, jaka się jej w zastraszający sposób ukazywała.
Nienawiść płynęła z jej serca przez krwawe rany, zadane ręką tego nędznika, a ta nienawiść podsuwała jej zemstę.
Nie była to jednak ta zemsta, jakiej pragnęła Joanna. Miała ona dobre, szlachetne serce, żyła z zaparciem się siebie.
— Zbłądziłam... — powtarzała sobie nieraz: — z własnej winy poniżyłam się sama, nie mam więc prawa się uskarżać. Ale niewinna ofiara, w dziecię, pozbawione ojcowskiej opieki, moja córka ukochana, moja biedna Lina, za nią powinnam i muszę się zemścić!
I z przerażeniem zapytywała siebie, jakiem będzie odtąd jej życie?
Stosunek jej z Pawłem Béraud był wszystkim znany, skutkiem tego znajdzie, być może, wszystkie drzwi przed sobą zamknięte. Jeśli odmówią jej udzielania roboty, z czego wyżywi swe dziecię? Będzie jednak próbowała, przeznaczając cały swój zarobek dla Liny.
Niestety jednak! praca kobiet bywa tak szczupło wynagradzaną. Daje żagwie tyle, aby nie umrzeć z głodu. Dziecię z braku pożywniejszych pokarmów gasnąć będzie i wpadnie w anemię, ową chorobę miast wielkich.
Widzieć śmierć córki... ach! ta myśl przyprawiała ją o szaleństwo. Cóż bowiem znaczyło dla niej jej własne życie? O! jakże ona potrzebowała roboty... jaknajwięcej roboty, aby ocalić życie swego dziecka! O! jakże była podłą, nikczemną, ta Wiktoryna, która, według opowiadań Piotra Béraud, gałganiarza, stała się kochanką Pawła, czyniąc go tym sposobem sprawcą tyłu cierpień moralnych Joanny.
Biedna kobieta wśród łkań powtarzała:
— To ona... ona jest najwonniejszą!... Paweł nie byłby opuścił domu i dziecka, gdyby ta nędznica nie była mi go ukradła!
I Joanna pałała niewysłowioną nienawiścią dla tak niesłusznie, jak wiemy, spotwarzonej Wiktoryny, raczej godnej pożałowania.
Skutkiem takich ponurych, rozmyślań, nieszczęśliwa uczuła, iż rozum jej się błąkać poczyna. Chwilami zrywała się na swem ciasnem łóżku, gdzie obok niej spało jej dziecię.
Ogarniała ją niepowściągniona chęć pochwycić Linę, unieść ją z sobą, uciec z nią gdzieś daleko na wybrzeże i przycisnąwszy swą córkę do serca rzucić się wraz z nią w czarne nurty Sekwany, by znaleźć tam wieczny spoczynek.
Za chwilę ów projekt wstręt w niej obudzał i sama nie pojmowała, zkąd jej to na myśl przyjść mogło.
Rozpacz natenczas ustępowała miejsca wściekłości, wzrastającej nienawiści, pragnieniu zemsty.
Skoro dzień błysnął, powzięła postanowienie...
Zemści się na Wiktorynie, a potem, gdyby potrzeba było umrzeć, to umrze!
Podniosła się, przez całą noc nie zamknąwszy oczu. Zwolna się ubierała, strzegąc się hałasu, by nie obudzić swej córki.
Około ósmej dziecię, otwarłszy oczęta, spojrzało wokoło siebie przestraszonem wzrokiem. Dostrzegłszy matkę, uśmiechnęło się, wymagając do niej ręce.
Joanna przytuliła ją do piersi.
Lina nie jadła obiadu dnia poprzedniego.
— Mamo... jam głodna... — wyrzekła.
Biedna kobieta nie obawiała się jeszcze o brak chleba dla swojej córki. Z czterdziestu franków, danych jej przez Pawła, wraz z drobną monetą, jaką przy sobie posiadała, pozostało jej jeszcze około trzydziestu ośmiu franków, po zapłaceniu za tydzień komornego.
Było to dla niej majątkiem obecnie. Należało jednak oszczędzać go do chwili, w której by mogła dostać robotę.
— Wstań... ubiorę cię, me dziecię — rzekła do Liny; — pójdziemy razem na kawę do mleczarni.
Ubrawszy się, po odmówieniu modlitwy, dziecię wzięło koszyczek, w którym się mieściły jej książki i kilka kajetów.
— A potem zaprowadzisz mnie, mamo, do szkoły... — nieprawdaż? — pytała.
— Nie, moje dziecię.
— Dlaczego?
— Mamy dużo chodzenia na dzień dzisiejszy.
— Dużo chodzenia... z tobą, mamo? O! jak to dobrze, ja lubię z tobą chodzić.
Weszły obie do mleczarni, gdzie Joanna kazała podać dziecku kawę; sama nic jeść nie mogła. Wzburzony jej żołądek nie przyjąłby pokarmu.
Gdy Lina zjadła śniadanie, matka wraz z nią udała się na ulicę Vaugirard.
W drodze zatrzymała się. Uczuła, jak gdyby wola, wiodąca ją do celu, nagle ją odstąpiła. Cofnęła się nawet wstecz ze spuszczoną głową.
Ruch ten jednakże trwał mgnienie oka; podniosła głowę i z gestem dzikiej nienawiści szła dalej przed siebie.
Zwróciwszy się na lewo, przybyła na ulicę de Fleurus, do domu pod numerem 11-ym. Tu pokornie się zatrzymała; wahanie powróciło.
Lina spojrzała na dom.
— To tu mieszka nasz kuzyn, Loiseau... nieprawdaż, mamo? — pytała.
— Tak... tu.
— Czy do nich idziemy?
— Do nich... — odpowiedziała Joanna przytłumionym głosem.
I przestąpiła próg domu.
Jeżeli Joanna spędziła noc bezsennie, i Wiktoryna również oczu nie zamknęła.
Po owej strasznej scenie, jaką miała z mężem, dostała nerwowego ataku, a potem omdlenia. Zwolna jednakże przyszła do przytomności, a wraz z powróceniem życia wróciły świadomość i wspomnienia.
Rozpacz zawładnęła jej udręczoną duszą, pchając ją na tę drogę, na którą ją prowadziła wola Arnolda Desvignes, na drogę samobójstwa.
Ach! wszystko to było skończonem już dla niej! Mąż ją uderzył brutalnie. Nie wrócił na noc do domu. Pozwolił się wypędzić z warsztatu...
Wiktoryna to zrozumiała, widząc pakiet z narzędziami, rzucony przezeń w kąt pokoju. Oddał się hulankom i rozpuście.
Ruina i straszna nędza przybywały przyśpieszonym krokiem, nic tych widm strasznych powstrzymać obecnie nie było w stanie!
Wszystkie złote marzenia, utworzone przez nią o małżeństwie, jak mgła się rozpłynęły. Niepodobna było zachować najmniejszego złudzenia... Loiseau był podłym nikczemnikiem!...
Wiktoryna jednak nie czuła jeszcze dla niego nienawiści. W głębi jej serca, na dnie ukryta, leżała myśl przebaczenia, chociaż nie godzien był tego.
— Będzie kiedyś żałował... — mówiła sobie. — Może natenczas przyjdzie prosić mnie o przebaczenie... i przebaczyłabym... zapomniała. Ach! gdyby tylko to nastąpiło!
I mimo wszystko, nie traciła nadziei.
Zasiadła do roboty bardziej dla zabicia czasu i łatwiejszego oczekiwania, niż pracy, ponieważ tak palce jej drżały, że kwiatów wiązać nie była w stanie.
Daremne, niestety, oczekiwanie...
Wiedzą już o tem nasi czytelnicy, że Eugeniusz Loiseau, uwieziony przez Pawła Béraud i Will Scotta, miał nie powrócić tej nocy, jak i poprzedniej.
Z nadejściem wieczora Wiktoryna rozpaczać poczęła.
Jak dnia poprzedzającego, wstrząsana gorączką i febrą, oczekiwała.
Brzask dzietny zabłysł, a ona jeszcze czuwała.
Wtedy to, owładnięta straszną rozpaczą, po raz pierwszy pomyślała o śmierci. Niedość jednakże jeszcze cierpiała i nie tak długo, by utrzymała się przy tej myśli. Wspomniała, że była młodą. Wspomniała, że przed zamążpójściem pracą zarabiała na wszelkie życia potrzeby, że nawet zaoszczędziła pewną Część pieniędzy, użytych na pokrycie kosztów weselnych.
Natenczas była wolną... wolną i szczęśliwą!
— Zabić się!... — powtarzała — zabić się... dla niego? Nie! to byłoby szaleństwem! Śmiałby się z tego!
I myśl o samobójstwie umknęła, lecz pozostało serce zakrwawione, łzy po łzach następowały.
Biedna kobieta, złamana bezsennością, pożerana gorączką, wzbudzić mogła litość w najbardziej zatwardziałem sercu.
Wtem dzwonek zabrzmiał nagle od strony drzwi.
Wiktoryna zerwała się z krzesła, na którem siedząc, płakała.
— To on! — wyszepnęła; — ach! gdybyż to był on nareszcie!
I przycisnęła serce obiema rękami, jak gdyby dla powstrzymania gwałtownych jego uderzeń.

XXXIII.

Objęta straszną obawą, Wiktoryna nie śmiała otworzyć.
Dzwonek zadźwięczał powtórnie.
Wtedy, przyzwawszy całą siłę moralną, podeszła i drzwi otworzyła. Zadziwiona jednak, cofnęła się nagle, ujrzawszy przed sobą Joannę Desourdy z jej córką, Joannę, której nie widziała od owej uroczystości weselnej w Saint-Mandé, Joannę, kochankę owego Pawła Béraud, sprawcę jej nieszczęść, ścigającego ją swoją wstrętną miłością i wiodącego na zgubę jej męża.
Wiktoryna mocno pobladła.
Joanna zmieszanie i bladość młodej kobiety pojęła w innem znaczeniu. Pomyślała sobie, iż Wiktoryna odgadła powód jej przybycia, a zatem rzeczywiście winna być musi.
— Ach! — zawołała, wbiegając szybko do pokoju, wraz z Liną — twoje zmieszanie mnie przekonało, iż prawdę mi powiedziano.
— Nie rozumiem cię... — odrzekła kwiaciarka zdumiona.
— Doprawdy? — odrzekła ironicznie Joanna. — Może jeszcze powiesz, iż dziwi cię me przyjście.
— Bezwątpienia.
— A jednak po tem wszystkiem, co zaszło, powinnaś się była spodziewać mojego przybycia.
— Po tem, co zaszło... lecz co? — powtórzyła Wiktoryna.
— Ha! winnaś pamiętać przynajmniej, że ja mam córkę!... — wołała z gwałtownością Joanna. — Sądziłaś więc, żem ja do tego stopnia niedołężną i słabą, żem podłą, nikczemną do tyla, iż w milczeniu przyjmę wstyd i nędzę? I dlatego to, nie spodziewałaś się, że przyjdę... Otóż się pomyliłaś! Gdybym była samą, schyliłabym głowę, być może, i przyjęła z pozorną obojętnością truciznę, jaką mnie poicie oboje... zemściłabym się pogardą!... Lecz ja mani córkę... rozumiesz? mam córkę... i chcę, ażeby ze względu na nią, sprawiedliwość wymierzoną została.
Tu pochwyciwszy na ręce Linę, mówiła dalej:
— Widzisz tę kobietę, me dziecię... przypatrz się jej dobrze... Jest to zdrajczyni nikczemna, żyjąca fałszem, podstępem! Ona oszukała swojego męża, zaślubiając go, gdy była kochanką innego. I zamiast po zamążpójściu stać się uczciwą kobietą, zachowała swego kochanka, tego nędznika, który nas opuścił, za jej radą bezwątpienia! Przypatrz się, Lino, owej nikczemnicy, która nas uczyniła tak nieszczęśliwymi.
W pierwszej chwili Wiktoryna uczuła się być jakoby oszołomioną słowami Joanny. Owe wyrzuty, tak straszne, a niezasłużone, spadając na nią potokiem, czyniły jej wrażenie jakiegoś snu okropnego. Zwolna jednakże nastąpiła równowaga w jej pomięszanym umyśle; zrozumiała, że mówiąc coś podobnego, jej kuzynka w błędzie być musiała.
— Joanno! — zawołała — słuchając cię przed chwilą, zapytywałam sama siebie, czy nie śnię? Czy ty rzeczywiście przy zdrowych zmysłach pozostajesz? Czy do mnie to mówisz? co się dzieje... co masz przeciwko mnie?... Wytłumacz się, proszę!...
— Tłumaczyć się... — zawołała Joanna; — alboż ty nie wiesz o wszystkiem lepiej odemnie? Chcesz więc znów przedemną, tak jak przed swoim mężem, odegrać komedyę?
— Przysięgam na wszystkie świętości, że cię nie rozumiem... nie wiem, o co chodzi...
— Ty... nie wiesz?!...
— Przysięgam przed Bogiem, że nie wiem... I gdyby tej chwili umrzeć mi wypadło, w chwili skonania powtórzyłabym tęż samą przysięgę.
— Kłamiesz! — zawołała Joanna. — Przed zaślubieniem Eugeniusza byłaś kochanką Pawła Béraud, ojca mej córki!...
— Ja... ja jego kochanką? — krzyknęła ze zdumieniem Wiktoryna.
— Tak, ty... i nie poważysz się zaprzeczyć temu...
— Zaprzeczam jaknajmocniej... zaprzeczam!
Nie słuchając swojej mniemanej rywalki, Joanna wołała ze wzrastającą gwałtownością:
— Wyszedłszy za mąż, utrzymywałaś nalej stosunki ze swym kochankiem, skutkiem czego tak mnie, jak moją córkę uczyniłaś najnieszczęśliwszemi istotami na świecie, doprowadziwszy je wreszcie do pozostania bez dachu i chleba!
— Joanno... Joanno! ciebie obłęd ogarnął... Zastanów się, kogo o to wszystko oskarżasz!
— Ciebie oskarżam... ciebie! Jesteś kochanką Pawła Béraud, kłamać ci w tym razie nie wolno!
— Na prochy mojego ojca przysięgam... to fałsz!
— Nowe krzywoprzysięstwo... lecz to nadaremnie... Paweł był twoim kochankiem i jest nim jeszcze! Za twoją to radą spełnił tę ostatnią nikczemność. Za twojem poleceniem opuścił mnie z mem dzieckiem... okradł nas... i pozostawił na bruku ulicznym bez żadnych środków utrzymania. Możesz być dumną z tego!... Ach! zręcznie pokierowałaś piekielne swe dzieło!...
Wiktoryna załamała ręce. Na jej twarzy widniała boleść rozdzierająca.
— Joanno! — zawołała głosem złamanym: — Joanno... w imię tego Boga, który nas słucha i którego błagam, aby mi śmierć zesłał u stóp twoich, jeżeli kłamie... Joanno!... wierzaj mi, oszukano cię, w błąd cię wprowadzono! W jakim celu, w jakim interesie, nie wiem tego, wszakże niewinnie mnie spotwarzono! W niczem nie przewiniłam z tego, co mi zarzucasz... tak! w niczem nie czuje się być winną względem ciebie! W niczem... w niczem... w niczem!...
Ta Wiktoryna wybuchnęła łkaniem.
— Ach! biedna kobieto... nieszczęśliwa matko — mówiła dalej. — Któż więc do tego stopnia był moim wrogiem, który nie zawahał się przed myślą sprowadzenia ci takich cierpień, ażeby we mnie uderzyć? Jakimże wstrętem napełniasz mą duszę... Boże miłosierny! Joanno, skoro posłyszysz to, co ci powiem, pożałujesz swych obelg... Będziesz żałowała swych słów z całego serca, a jedynie litość dla mnie uczujesz!...
Joanna już ich żałowała.
Łkania Wiktoryny, jej krzyki oburzenia, dźwięk rozdzierający jej głosu, wstrząsający sercem, poruszyły ją do głębi, a nie wiedząc jeszcze, co jej kwiaciarka powie na swoją obronę, czuła już dla niej litość w miejsce zaciekłości.
— Posłuchaj mnie... — wyrzekła Wiktoryna, podając Joannie drżącą rękę, podczas gdy po jej twarzy pobladłej łzy strugą płynęły. Nie wiem, zkąd i od kogo dowiedziałaś się o smutnej tajemnicy mojej przeszłości... nikt inny nie mógł ci o tem powiedzieć, jak ów nędznik, który ją znał, a jest to człowiek, dla którego uczuwam najwyższy wstyd i pogardę! I ty... ty mnie oskarżasz, że ja go kocham?
— Tak... zbłądziłam przed mojem małżeństwem, ale wspólnikiem mej winy nie był ów nikczemnik, Paweł Béraud. Ten, którego kochałam... któremu, oddałam me serce, nie byłby nigdy zawiódł mojej ufności. Ten, którego nosić miałam nazwisko, umiejąc je uszanować i kazać uszanować je innym... ten umarł, niestety!
„Przez długi czas ciężko i gorzko płakałam; później rana mojego serca zwolna się zabliźniła, i oddalam to moje serce z całą szczerością Eugeniuszowi Loiseau, który mnie kochał, lub raczej sądził, że mnie kocha.
„Zaślubiając Eugeniusza, ukryłam wprawdzie przed nim mą winę, sądząc, że nikt o niej nie wie. Źle postąpiłam bezwątpienia, lecz któraż na mojem miejscu miałaby odwagę usunąć od siebie narzeczonego wyznaniem błędu, jakiego nic już naprawić nie jest w stanie?
„Będąc zamężną, stałam się uczciwą kobietą i cobądźby nastąpiło, zawsze nią pozostanę. Nigdy nie oszukiwałam mojego męża, mimo, że on straconym dla mnie został za, wolą i czynem Pawła Béraud, sprawcę wszystkich cierpień, tak moich, jak twoich.“
— On.! — powtórzyła Joanna — on więc to...
— Ach! gdybyś wiedziała, ile ja wycierpiałam przez niego! — wołała Wiktoryna! — I ty jeszcze oskarżasz mnie, że ja was rozdzielam... że ci go kradnę, tego nędznika!... Czy wiesz, że on chciał, abym została jego kochanką... że ścigał mnie... obsypywał brudnemi swemi wyznaniami? W jaki sposób odkrył tajemnicę mojej przeszłości, nie wiem tego, lecz był do tego stopnia bezczelnym, iż z niej broń sobie przeciw mnie wytworzył. Groził mi bezustannie, iż powie o wszystkiem mojemu mężowi, jeżeli się nie zgodzę na jego wstrętne propozycye.
„Oburzyłam się na groźbę tyle potworną i podłą. Powiedziałam nikczemnikowi, iż się nie lękam jego pogróżek... powiedziałam, by je wprowadził, gdy zechce w wykonanie. Nie śmiał tego uczynić, pojmując dobrze, iż w takim razie ja oskarżyłabym go z mej strony. Czy wiesz jednakże, co on przez zemstę uczynił? Nie... nie! Joanno, nie szukaj myślą daremnie, nigdybyś tego nie odgadła, ponieważ to niepodobieństwem się zdaje z powodu swej potworności.
„Mając nadzieję, iż łatwiej ulegnę jego namowom, postanowił nękać mnie zgryzotami nędzą. Opanował mojego męża, popchnął go na drogę pijaństwa, próżnowania, włócząc go wraz z sobą po szynkach, piwiarniach, słowem po norach ostatniego rodzaju, gdzie traci swój rozum, pieniądze... gdzie bruka swoją uczciwość. Popycha go całemi siłami do pijaństwa, z czego ja niegdyś wydobyć go postanowiłam, a za każdym razem, gdy Eugeniusz, dzięki jemu, spadł o szczebel niżej, ów nędznik przychodził tu do mnie, mówiąc o swojej miłości, usiłując mnie przekonać, że jedyną dla mnie deską ratunku było porzucić mego męża, a pójść żyć z tym nędznikiem.
„Odrzucany przezemnie ze wzgardą, zaczął podziemną swą pracę. I otóż do tego doprowadził; że Eugeniusz nie wraca wcale do domu... że mnie bije!... Wygnano go z warsztatu... został bez roboty... nie ma pieniędzy... Nędza stanęła u naszego progu!...
„Ty mówisz, że Paweł ciebie opuścił... Ależ jam temu nie winna, na Boga! A jeśli mój mąż mnie opuści, on, ten Paweł Béraud, będzie tego przyczyną!... Jestem zarówno jak ty nieszczęśliwą... cierpię tyle, ile ty cierpisz... płaczę tak, jak ty płaczesz... I ty przychodzisz jeszcze z wymówkami, że ja jestem kochanką mojego śmiertelnego wroga! Ach! Joanno... jesteś niesprawiedliwą... jesteś okrutną!“
I Wiktoryna, z sił wyczerpana, upadla na krzesło, a ukrywszy twarz w dłoniach, nanowo wybuchnęła łkaniem.
Czyż potrzebujemy twierdzić, że Joanna słuchała wyjaśnień Wiktoryny z głębokiem wyruszeniem? Czuła się być wstrząśniętą do głębi duszy tem, co usłyszała. Nie wątpiła o szczerości rozpaczliwych wyznań tej, w której nie widziała już swojej rywalki, lecz towarzyszkę boleści.


XXXIV.

Joanna również płakała, a mała Lina, widząc łzy matki, łkała po cichu.
— Wiktoryno... droga, kochana Wiktoryno... — zawołała nagle młoda kobieta, zbliżając się ku kwiaciarce i ujmując jej rękę — obraziłam cię pomimowolnie. Nie wiedziałam o tem wszystkiem... inaczej sądziłam... wszak teraz widzę, że nie miałam słuszności... przebacz mi... przebacz!
Smutna towarzyszka życia Eugeniusza Loiseau nie miała siły odpowiedzieć, uścisnęła tylko życzliwie rękę Joanny.
— Tak... — zawołała taż po chwili z głuchem wzburzeniem — ten człowiek jest nikczemnikiem, ostatnim z najpodlejszych! I gdy pomyślę, że ja go kiedyś kochałam... że on jest ojcem mej córki, płonę ze wstydu sama przed sobą. Ach! moja biedna Wiktoryno — mówiła dalej — me własne cierpienia dają mi zrozumieć ile ty cierpisz! Tak więc ów potwór chcąc cię zmusić do pożycia z sobą, groził ci oskarżeniem w obec Eugeniusza?
— Tak.
— I jednocześnie przywodził was do nędzy, prowadzając twego męża po szynkach i odrywając go od roboty?
— Tak.
— Czemużeś nie powiedziała swemu mężowi aby go zabił? Czemu go sama nie zabiłaś?
— Mój mąż by mi nie uwierzył... Jest czarowanym przez tego nikczemnika... On żyje nim tylko... widzi jego oczyma... Co zaś do zabicia go własną mą ręką, nie zdołałabym tego uczynić... przelanie krwi i morderstwo wstręt we mnie budzą!
— A więc ja będąc silniejszą od ciebie, będę patrzyła na tę płynącą krew jego, nie bledniejąc. Obdarł mnie ze wszystkiego... wyrzucił na bruk jak ostatnią nędznicę... Mam prawo do pomszczenia się... i pomszczę za nas obie! Nie zbraknie mi ku temu odwagi, przysięgam!..
Ostatnie wyrazy wymówiła z dźwiękiem dzikiej rozpaczy.
— Joanno! — zawołała żywo kwiaciarka — strzeż się uczynić coś podobnego.
— Dlaczego?
— Nie narażaj się na odpowiedzialność, skutkiem jakiego gwałtownego czynu... Pomyśl o małej twej Linie...
— A co z nią teraz się stanie? Czyż pracą rąk moich zdołam wyżywić nas obie? Nastąpi straszna nędza, pod którą się upada!
— Nie rozpaczaj!..
— Lecz czegóż się mogę spodziewać? Mogęż mieć jaką nadzieję?
— Bóg zlituje się może nad tobą. Ów Paweł tak występny, pożałuje może swych czynów i powróci do ciebie...
— On?! — zawołała Joanna. — Ach! nigdy... nigdy! Ty nie wiesz, co on uczynił... Z jaką szatańską chytrością swój plan ułożył... Oddawna już pragnął tego zerwania... przemyśliwał nad niem... i w pomyślnych okolicznościach dokonał tego. Posłuchaj i osądź.
Tu opowiedziała Wiktorynie szczegóły znane już czytelnikom.
— I ty chcesz, ażebym ja mu przebaczyła? — wołała po ukończonem opowiadaniu. — Nie! nigdy! Zemścić się powinnam... Muszę się zemścić za moją córkę!
— Żegnam cię, Wiktoryno... Chciej wierzyć, iż całem sercem żałuję, żem cię obraziła tak ciężko, niesprawiedliwie... Przebacz mi... nie gniewaj się na mnie... Złudziły mnie fałszywe pozory... Zgryzota uczyniła mnie obłąkaną!.. Zapomnij... błagam cię o to!
— Zapomniałam już i przebaczyłam.
— A więc uściśnij mnie... Odchodzę.
— Gdzież idziesz?
— Szukać środków do wyżywienia się. Próbować wszystkiego dla mojej córki. Oby Bóg dał ażeby mi się powiodło! Lecz gdybym nie znalazła pracy, z jakiejbym wyżywić mogła to dziecię, biada człowiekowi, który nas obie zgubił!.. Sam wyda wyrok na siebie.
— Joanno! uspokój się...
— Jestem spokojną... zimną, jak sprawiedliwość... Żegnam cię, Wiktoryno.
— Zobaczymy się wkrótce... nieprawdaż?
— Tak... tam, w górze... być może... — odrzekła Joanna, wskazując na niebo.
Obie kobiety padły sobie w objęcia, pozostając przez kilka minut w niemym, serdecznym uścisku, poczem młoda matka wyszła wraz z dzieckiem.
Wiktoryna, zostawszy samą, zasiadła do pracy; ręce jej jednak gorączkowo drżały, dreszcz zimny wstrząsał jej ciałem, głowa jej ciążyła, rodzaj zawrotu mózg jej obejmował. Zawlókłszy się do łóżka, padła nań bezwładna, konająca prawie.
Podczas tej całej bolesnej sceny przy ulicy de Fleures, Paweł Béraud z Eugeniuszem Loiseau obudzili się w Prowanckim hotelu.
Béraud nie czuł najmniejszych wyrzutów sumienia, a introligator, kompletnie zamroczony dwoma dniami pijaństwa, zachował zaledwie słabe wspomnienie o tem, co nastąpiło.
— A cóż? — zawołał Paweł; — wczorajsza pohulanka... To mi się życiem nazywa!
— Lecz gdzie ja jestem? — pytał Loiseau, błędnym wzrokiem spoglądając w około siebie.
— U mnie... rzecz prosta i jasna.
— Jakto u ciebie... gdzie?
— W hotelu, do pioruna! — Czyż nie pamiętasz, com ci opowiadał wczoraj o Joannie? Zwinąłem mój bazar... Niech żyje kawalerstwo!
To wystarczyło, aby przywieść na pamięć wszystko Eugeniuszowi.
— Tak... tak... — wyjąknął — przypominam sobie... Ja znowu w domu nie nocowałem.
— Masz do tego prawo... Jest się mężczyzną, albo się nim nie jest!
Introligator czuł żal w głębi duszy, czuł się być zawstydzonym.
— Ale co na to powie Wiktoryna? — wyszepnął.
— Wiktoryna? — odrzekł Paweł szyderczo. — Oczekuje na ciebie, aby wyprawić ci scenę! Zbiera na twoje powitanie różne przezwiska... Miłe wyraziki: pijak, łotr, włóczęga, zły mąż, spadną gradem na ciebie. Dziękuję za powrót do domu, dla posłyszenia czegoś podobnego!
— A jednak ja potrzebuję zmienić bieliznę... — rzekł zcicha Loiseau, spoglądając na swą zbrukaną koszulę.
— Bieliznę? znajdziesz ją tutaj, mój chłopcze. Otwórz walizkę, stojącą tam w kącie, i wybierz sobie koszulę, którą zechcesz... Jest ich poddostatkiem. Wszak wiesz, że nasz przyjaciel tu przyjdzie, aby pójść z nami na śniadanie.
— A! on tu przyjdzie?
— Tak... Dziś urządzamy sławną ucztę. Pojedziemy do Joinvilile-le-Pont.
— Lecz Wiktoryna... — rzekł powtórnie introligator.
— Ach! przestańże raz, do dyabła! — krzyknął Paweł niecierpliwie. — Jesteś nieznośnym z tą Wiktoryna... Muśliny przecież dokończyć wczorajszej pohulanki... Nie obawiaj się... twa Wiktoryna nie urwie ci głowy!
Loiseau pochylił czoło w milczeniu. Pomimo wszystko, uczuwał wyrzuty sumienia.
— Nie pójdziesz więc do biura? — zapytał Pawła.
— Niema dziś dla mnie biura, zmieniłem obowiązek.
— Obejmujesz służbę u Verrièr’a?
— Tak.
— A odkąd ją pełnić poczynasz?
— Od poniedziałku, ponieważ jutro niedziela. W poniedziałek pójdziesz za wyszukaniem sobie roboty, dopóki zaś jej nie znajdziesz, pugilares mój otwarty dla ciebie. Licząc na tę pomoc z mej strony, nie będziesz zmuszonym pochwycić pierwszego lepszego, co ci się trafi. Co zaś do Wiktoryny, posłuchaj mej rady... uczyń jak ja zrobiłem... Wyślij ją do tysiąca dyabłów!
Loiseau nic nie odpowiedział. Zmieniał bieliznę w milczeniu. Dziwny ból, pomieszany z żalem, uciskał mu piersi. Jakiś głos wewnętrzny wołał nań bezprzestannie:
— Powróć do domu... powróć do domu... Proś żony o przebaczenie, które ci ona udzieli... szukaj szczerze pracy, a znajdziesz takową.
I byłby może, uparłszy się stanowczo, odszedł na ulicę de Fleurs, ale przybycie Wiliama Scott pod postacią Burgundczyka, zmieniło bieg jego myśli, nakazując zamilknąć owemu spóźnionemu głosowi serca i sumienia.
Dobre postanowienia introligatora, jak mgła się rozpierzchnęły, i trzej mężczyźni razem odjechali do Joinville, gdzie sute śniadanie ich oczekiwało.
Powróćmy do policyjnego agenta Flogny, jakiego pozostawiliśmy dzwoniącym do bramy pałacu na bulwarze Haussmanna.
W ciągu dnia tegoż, według rozkazów Verrièr’a, cały służbowy personel, z wyjątkiem kamerdynera, kucharki i stangreta, odjechał do Malnoue.
Właśnie wstawano od stołu, gdy zabrzmiał głos dzwonka.
Panna Verrière wraz z siostrą Maryą odeszły do swoich pokojów dla przygotowania się do podróży.
Arnold Desvignes rozmawiał w salonie ze swym wspólnikiem.
Wkrótce po zadzwonieniu, furtkę w bramie otwarto i Flogny wszedłszy, znalazł się wobec odźwiernego.
— Wszakże to jest pałac pana Juliusza Verrière, bankiera? — zapytał.
— Tak... — odparł odźwierny.
— W tym pałacu mieszka zarówno siostra miłosierdzia?
— Tak panie, siostra Marya, ze Zgromadzenia św. Wincentego a Paulo.
— Chciałbym się widzieć z siostrę Maryą... a na usprawiedliwienie mojej śmiałości dodam, iż chodzi tu o nader ważną sprawę.
— Przejdź więc pan dziedziniec i wejdź na schody frontonu, zkąd kamerdyner pana dalej poprowadzi.
To mówiąc, odźwierny pociągnął za dzwonek, oznajmujący czyjeś przybycie.
Flogny, stosując się do otrzymanego objaśnienia, minąwszy dziedziniec, wszedł na schody.
Kamerdyner już się tam znajdował, zapytując:
— Co pan sobie życzysz?
— Krótkiego widzenia się z siostrą Maryą.
— Siostra Marya jest w swoim apartamencie, lecz wątpię, by chciała przyjąć pana o tak spóźnionej porze.
— Zmuszony jestem koniecznie o to nalegać... W nader ważnej sprawie potrzebuję, by raczyła mi poświęcić kilka minut czasu.
— Racz więc pan powiedzieć swoje nazwisko.
— Nie mam zaszczytu być znanym siostrze Maryi... lecz chciej pan jej doręczyć tę moją wizytową kartę.

XXXV.

Służący, odebrawszy bilet od przybyłego, rzucił nań okiem, poczem z podwojoną ciekawością począł się w stojącą przed sobą osobistość wpatrywać.
Na karcie z białego brystolu wypisanem było:

FLOGNY

A poniżej nazwiska te słowa:

Inspektor policyjnych oddziałów,
ulica François-Miron Nr. 39.

— Wejdź pan... — rzekł służący po chwili wahania.
A wprowadziwszy przybyłego do przedsionka, dodał:
— Racz pan tu się zatrzymać przez chwilę.
I zniknął w głębi korytarza.
— Szczególna wizyta... — mówił do siebie, idąc. Trzeba przedewszystkiem powiedzieć panu... Co może znaczyć przybycie tutaj tego agenta?
I zamiast pójść do siostry Maryi, która, jak wiemy, znajdowała się wraz z Anialą w jej pokoju, poszedł wprost do salonu.
— Co chcesz? — zapytał bankier.
— Dziwna wizyta, panie...
— Jaka wizyta?
— Przyszedł inspektor policyi...
Verrière wraz z Arnoldem zadrżeli obaj, zamieniwszy z sobą bojaźliwe spojrzenie i mimo całych usiłowań, by zapanować nad sobą, Desvignes mocno pobladł.
— Czegóż może żądać ów naprzykrzony człowiek? — zapytał Verrière podniesionym głosem.
— Pragnie widzenia się z siostrą Maryą... usprawiedliwiając swoje żądanie koniecznością rozmowy w sprawie wielkiej wagi, w naglącej sprawie.
Arnold Desvignes zdołał ochłonąć.
Przybycie policyjnego agenta powiadamiało go wprawdzie o niebezpieczeństwie, co nie ulegało wątpliwości, lecz to niebezpieczeństwo nie było naglącem prawdopodobnie; myślał więc sobie, iż cios łatwo odbić mu przyjdzie.
— Sądzę... — rzekł do Verrièr’a, — iż wypada ci pomówić z tym człowiekiem, zanim go odeślesz do swej siostrzenicy.
Zdanie powyższe poparł znaczącem spojrzeniem, które bankier zrozumiał.
— Jak się nazywa ów agent? — zapytał.
— Oto jego karta.
Flogny, inspektor policyjnych oddziałów, nr. 39, ulica François-Miron — czytał głośno Verrière. — Wprowadź tu tego człowieka — rzekł do kamerdynera.
Służący wyszedł.
— Zachowaj tę kartę... — wyszepnął Desvignes, a nadewszystko nie mieszaj się w żadnym razie. Trzeba się nam dowiedzieć, czego chce ów agent od siostry Maryi. Gdyby ci nie chciał powiedzieć, przywołaj tu swoją siostrzenicę, tym sposobem zmusimy ich do mówienia w naszej obecności.
Obawiam się... — wyjąknął Verrière. — Myśl, że policya znajduje się w mym domu, mrozi mnie do kości!..
— No... no! uspokój się... nie nabijaj sobie głowy strachami — mówił Desvignes. — Być może, że nic w tem nie ma tak dalece przestraszającego. Za kilka sekund będziemy wiedzieli, co mamy o tem sądzić.
Verrière, o ile zdołał, usiłował pokryć wzruszenie, przybierając pogodny wyraz twarzy.
Drzwi salonu otwarły się — wreszcie i kamerdyner wpuścił przed sobą agenta, który — wszedł z ukłonem, trzymając w ręku kapelusz.
Spostrzegłszy się nie wobec zakonnicy, ale naprzeciw dwóch mężczyzn, zatrzymał się zdumiony.
Bankier, przybrawszy zwykłą swoją powagę, postąpił kilka kroków na spotkanie przybyłego i zlekka kłaniając mu się, zapytał:
— Pan jesteś inspektorem policyi?
— Tak, panie.
— Oświadczyłeś, iż pragniesz się widzieć z siostry Maryą?...
— Wiele mi na tem zależy i wierzaj mi pan, iż to moje żądanie ma ważne powody za sobą.
— Daj mi je pan poznać...
Flogny cofnął się nagle.
— Lecz, panie... — zaczął.
— Siostra Marya jest moją siostrzenicą... — przerwał Verrière.
— Tak? — wymruknął agent ze wzrastającem zdziwieniem.
— Moją siostrzenicą... tak, panie! Co więcej, mieszka w mym domu, przy mojej córce i jest bardzo młodą... To wszystko wkłada na mnie obowiązek zapytania się pana, co cię tu do mnie sprowadza? Czy jaki osobisty interes, lub, co mi się niepodobnem być zdaje, jakaś policyjna sprawa?
Agentowi, jak wiemy, czas był bardzo drogim. Za jakąbądź cenę pragnął zobaczyć się z Misticotem lub przynajmniej dowiedzieć się, gdzie go odnaleźć.
— Jest to sprawa policyjna — rzekł — w rzeczy samej. Proszę jaknajmocniej o pozwolenie mi zobaczenia się z siostrą Maryą natychmiast. Nie ma minuty do stracenia. Gdybyś pan znał powód mego przybycia, nie wahałbyś się ani chwili.
— Otóż ja właśnie ów powód chcę poznać — rzekł bankier. — Jako ojciec rodziny, pan domu, mam prawo i obowiązek wiedzieć o wszystkiem, co się w koło mnie dzieje.
— A ja zaś, panie, odebrałem poufne zlecenie... Dla nas, jak dla żołnierzy, rozkaz jest świętym. Mogę mówić jedynie z siostrą Maryą, lecz jeżeli pan żądasz tego koniecznie, to w pańskiej obecności mogę jej zadać pytania, na które będę prosił, by mi odpowiadała.
— Dobrze... niech i tak będzie.
Tu Verrière zadzwonił. Kamerdyner ukazał się w progu.
— Poproś moją siostrzenicę, ażeby tu przyszła... — rzekł bankier.
Flogny spojrzał na stojący nad kominkiem zegar. Minuty ubiegały jedna po drugiej z przerażającą szybkością.
Po wyjściu służącego głębokie milczenie zapanowało w salonie. Słychać było jedynie monotonny ruch zegarowego wahadła.
Desvignes wziął w rękę dziennik, w który zdawał się wczytywać z uwagą, oczy jego wszakże zwracały się co chwila prawie na agenta policyi.
Verrière, ażeby sobie nadać pozornie jakieś zajęcie, przechadzał się wzdłuż i wszerz salonu.
— Żądałeś, ażebym przyszła, mój wuju? — ozwał się nagle z progu głos zakonnicy.
— Tak, moje dziecię.
— Chciej mnie powiadomić, dlaczego?
— Ażeby zapytać, co może być wspólnego pomiędzy tobą a policyą?
— Policyą? — powtórzyła siostra Marya z osłupieniem.
— Tak... Oto jeden z inspektorów przyszedł, ażeby cię badać...
Tu wskazał gestem na agenta.
Siostra Marya zwróciła się ku przybyłemu.
— Pan chcesz mnie badać? — zawołała z niepokojem, co nie uszło uwagi Arnolda.
Flogny zbliżył się ku zakonnicy.
— Pytać... z całem uszanowaniem — rzekł, składając ukłon głęboki.
— Nie mogę pojąć, zrozumieć... co pan chcesz wiedzieć... O co mnie pytać zamierzasz?
— Racz mi powiedzieć przedewszystkiem, siostro, czy znasz młodego chłopca nazwiskiem Stanisław Dumay, przezwanego Misticotem?
Siostra Marya pobladła.
Desvignes drgnął zlekka, lecz wciąż i zawsze będąc panem siebie, nie zmienił pozycyi, zdając się być bardziej niż przedtem zatopionym w czytaniu dziennika.
— Znam w rzeczy samej Stanisława Dumay... — odpowiedziała zakonnica.
Verrière, zapomniawszy o tem nazwisku, które wszakże było kilkakrotnie wymieniałem wobec niego, zawołał:
— Któż jest ów Stanisław Dumay?
— To ten młody chłopiec, przewrócony przez konie naszego powozu, gdyśmy jechały z Anielką obie zwiedzać roboty kościoła Sacré-Coeur. Moja kuzynka, wuju, mówiła ci o nim, a nawet przedstawiała go tobie w czasie wesela Eugeniusza Loiseau. Jest to mały paryżanin, niezwykle inteligentny, uczciwy, pracowity, słowem wzorowe dziecko, zasługujące, ażeby się jego losem zajęto.
Poczem, zwróciwszy się do agenta, zakonnica dodała:
— Nie jest to zapewne jedynie pytanie, jakie mi pan zadać miałeś?
— Istotnie, siostro...
— Mów pan więc... Miałożby jakie nieszczęście spotkać tego młodego chłopca, który, być może, zwraca się do mnie o pomoc?
— Gdybym mógł się był z nim widzieć, nie kłopotałbym cię, siostro, w tej chwili.
— Może pan chcesz wiedzieć adres jego mieszkania?
— Znam ten adres.
— Cóż więc pan żądasz?
— W dwóch słowach wszystko wytłumaczę... Stanisław Dumay wyjechał dziś z Paryża... Być może, w tej chwili jedzie on drogą żelazną do miejsca, gdzie mu polecono... Otóż, gdyby wyjechał, mam tak naglącą potrzebę widzenia się z nim i pomówienia, że gotów jestem sam jechać za nim, by się z nim spotkać.
— A zatem, panie...
— Zatem, moja siostro, powiadomiono mnie, że wiesz, dokąd pojechał Stanisław Dumay...
— Ja?
— Tak jest... Mówiono mi nawet, że on pojechał z twego specyalnego polecenia.
Siostra Mary a powtórnie pobladła, a ta jej bladość nie uszła uwagi ani agenta, ani Arnolda, których obecność ją krępowała, ponieważ chodziło tu właśnie o Misticota, wysłanego przez nią w wiadomym nam celu.
Stanowczo przeto odpowiedziała:
— Pan się mylisz... a przypuściwszy nawet, gdybyś się nie mylił, pytam, jakiem prawem śmiesz badać mnie o to?
— Prawem pozyskania objaśnień wszelkiemi środkami, jakiemi rozporządza sprawiedliwość, i wszyscy, którzy do niej należą. Zwracam się powtórnie do ciebie, siostro, będąc pewien, że mnie objaśnisz w tym względzie.

XXXVI.

— Jesteś pan pewien? — powtórzyła zakonnica z gestem wahania.
— Tak, moja siostro... — rzekł Flogny śmiało. — Moralnie jestem pewien. Ty wiesz, dokąd pojechał Stanisławy Dumay, i błagam cię... zaklinam, wskaż mi to... powiedz!
— Co począć... co począć? — zapytywała siebie siostra Marya wśród zakłopotania i trwogi.
Odpowiedzieć szczerze, wyznać, gdzie wysłała Misticota, byłoby to wyjaśnić wspólnikowi swojego wuja, że go się ma w podejrzeniu, że się działa przeciwko niemu, byłoby to naprowadzić go na trzymanie się na baczności, a pozbawienie siebie mocy działania. Wszystko natenczas byłoby straconem. Bądźcobądź, lepiej było zaprzeczyć.
— Pan mylisz się... — odpowiedziała, powziąwszy stanowcze postanowienie — a pańska pewność polega tylko na przypuszczeniach. Ja o niczem nie wiem... nie chcę z policyą mieć nic wspólnego. Daremnieby więc było prowadzić dłużej naszą, rozmowę.
Tu zwróciła się ku drzwiom salonu.
— Siostro... moja siostro... — zawołał agent — zaklinam cię, zostań jeszcze chwilę.
— Na co... dlaczego?
— Powiedziałem, że powód nader ważny kieruje mojemi krokami, wszakże szczegółowo poznać ci go nie dałem. Chodzi tu o zbrodnię...
Siostra Marya zatrzymała się w miejscu.
Arnold z Verrièrem zamienili pełne przestrachu spojrzenia.
— O zbrodnię? — powtórzyła zakonnica.
— O dziwną, tajemniczą, niewyjaśnioną zbrodnię — mówił Flogny dalej. — O zbrodnię, dotyczącą pańskiej rodziny... — dodał, zwracając się do bankiera.
— Mojej rodziny? — rzekł Verrière, mocno bledniejąc.
— Pan nie wiesz o niczem bezwątpienia... — ciągnął Flogny dalej. — Zajęty swojemi finansowemi sprawami, nie czytujesz, być może, szczegółowo artykułów, pomieszczanych w dziennikach, lub nil zauważyłeś nazwiska człowieka znikłego, zamordowanego...
— Nie wiem, o kim pan mówisz — rzekł bankier, usiłując całą mocą swej woli pokonać zmięszanie. — Któż to taki... jak on się nazywa?
— Edmund Béraud.
Cios został wprost wymierzonym, wszakże Verrière nań przygotowany, nie zachwiał się wcale.
— Edmund Béraud? — powtórzył, udając nieświadomość. — Mój szwagier nosił toż samo imię i nazwisko. Wyjechawszy do Indyj, od lat trzydziestu nie dawał o sobie żadnej wiadomości, zkąd sądziliśmy wszyscy, że zmarł oddawna.
— Myliłeś się pan w tym razie. Edmund Béraud, wróciwszy z Kalkuty do Paryża, został porwanym z hotelu Indyjskiego przez łotrów, którzy go zamordowali dla ograbienia z pieniędzy, jakie wiózł z sobą.
Desvignes okrył swoje oblicze nieprzeniknioną maską obojętności. Słuchał z roztargnieniem, jak gdyby mówiono o rzeczy nie obchodzącej go wcale.
Verrière chodził wielkiemi krokami po salonie, r:e wiedząc sam prawie, co czyni.
— Lecz niepodobna, ażeby Stanisław Dumay został wmięszanym w tę straszną zbrodnię? — ozwała się zakonnica.
— Nikt go też nie posądza o to bynajmniej — rzekł agent; — lecz on może nam wskazać ślady morderców.
— Co?... on... ten mały chłopiec... to dziecię?
— Tak, moja siostro.
— Zkąd... w jaki sposób?
— Zbrodniarzów tych ja znam z nazwiska... on jeden zna ich osobiście.
Arnold zadrżał. Zdawało mu się, iż stalowy nóż gilotyny dotyka jego głowy.
— Szczęśliwy traf poprowadził mnie dziś do miejsca, gdzie wszystko odkrytem zostało... Odnalazłem powóz, który służył do porwania Edmunda Béraud. Między deskami tegoż w dniu zaślubin Eugeniusza Loiseau Misticot znalazł medalik, w którym szczególna skaza dała łatwo poznać człowieka, jakiemu go sprzedał, jednemu właśnie z tych podejrzanych łotrów, których nazwiska są mi wiadome, a osobiście znanych Misticotowi. Było ich trzech działających w tej sprawnie. Niech tylko pochwycę dwóch pierwszych, łatwo mi przyjdzie ująć trzeciego.
„Do obecnej chwili błąkaliśmy się pośród ciemności, bez żadnych wskazówek, skazani na zupełną bezczynność — mówił dalej — ponieważ nie wiedzieliśmy, gdzie ich odnaleźć. Dziś światło nam zabłysło. Po widzeniu się z Misticotem będę mógł pójść do moich naczelników i powiedzieć im: „Trafiliśmy na ślad... Trzymamy ich w ręku!“
„Rozpoczniemy natenczas działanie i przysięgam, iż w krótkim czasie Edmund Béraud zostanie pomszczonym.
Verrière przestał chodzić po salonie. Zatrzymał się nagle blady, nieruchomy, z utkwionem spojrzeniem w Arnolda Desvignes.
Zginęliśmy! — pomyślał — ze szczętem zginęli.
Arnold siedział w miejscu zupełnie spokojny. Dziwny uśmiech błąkał się na jego ustach.
Zakonnica, zdumiona zachowaniem się ich obu, patrzyła na nich w milczeniu.
Flogny ciągnął dalej z ożywieniem:
— Znasz więc teraz, siostro, ów ważny powód, jaki mi nakazuje najrychlejsze widzenie się ze Stanisławem Dumay. Przez upłyniony miesiąc mordercy mieli czas przedsięwziąć potrzebne im środki ostrożności. Nie można zostawiać im dłużej wolnego pola do działania.
„Ofiara zbrodni, siostro, należy do twej rodziny, ponieważ jesteś siostrzenicą pana Verrière, który połączy się zemną, jestem tego pewny, i prosić cię będzie, byś wyjawiła, dokąd Misticot został przez ciebie wysłanym, a ja natychmiast za nim udam się w drogę.
— Tak... tak! mów Maryo... — wyjąkał bankier drżącemi ustami. — Chodzi tu o naszego bliskiego krewnego, trzeba, ażeby Edmund Béraud został pomszczonym!
Tysiące najsprzeczniejszych myśli krążyło i mieszało się w głowie siostry Maryi. Już otworzyła usta, aby wyznać prawdę, gdy nagle zamilkła.
Wyznać, byłoby to ściągnąć na siebie gniew i zemstę Arnolda, a razem i Verrièra. Byłoby to uczynić Anielę bardziej jeszcze nieszczęśliwą, ponieważ dwaj ci ludzie wywarliby na niej część swojej złości; lepiej było milczeć, pozostawiając na ryzyko dalsze śledztwo zbrodni.
— Nie powierzyłam Stanisławowi Dumay żadnego polecenia — odpowiedziała; — nie wiem, gdzie on jest obecnie; w niczem tu pana powiadomić nie mogę.
I odeszła.
— Ach! ja nieszczęśliwy!... — zawołał agent z dźwiękiem żywej rozpaczy. — Czuć, że się już wątek ma prawie w ręku... że można rozpocząć działanie, że dość wyciągnąć palce, aby pochwycić i przytrzymać obu morderców... i widzieć to wszystko niknące przed sobą... Ach! to na honor, przyprawić może o utratę zmysłów! Kto wie, czyli ten chłopiec powróci... Gdzie szukać go potem na ślepo? Zwłoka i zwłoka... Czas stracony... Ha! to prawdziwie piekielna sprawa!...
I rozgniewany, zniechęcony, Flogny chciał wybiedz z salonu.
Arnold podszedł ku niemu.
— Źle się pan wziąłeś do tej sprawy — rzekł, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Źle się wziąłem? — powtórzył agent, zdziwiony tą interwencyą.
— Tak. Stanisław Dumay, o ile sądzę, należy do stowarzyszenia misyj religijnych, do którego i siostra Marya zarówno należy. Przepisy nakazują jej absolutne milczenie we wszystkiem, co dotyczy tegoż misyjnego stowarzyszenia. Udałeś się pan do tej, która bez zgwałcenia przepisów, nie mogła na pańskie pytanie odpowiedzieć. W gruncie rzeczy pan jednak się nie mylisz. Stanisław Dumay wyjechał rzeczywiście dziś wieczorem z Paryża na rozkaz siostry Maryi.
Verrière patrzył na Arnolda Desvignes z kompletnem oszołomieniem, daremnie odgadnąć usiłując, jaki mógł być cel zmyślenia przezeń tej fantastycznej historyi.
Flogny pochłaniał chciwie wyrazy Arnolda.
— I pan wiesz, dokąd siostra Marya wysłała Misticota? — zapytał.
— Tak... Traf mi pozwolił to poznać.
— Zechceszże mi pan to wyjawić?
— Nie mam powodu ukrywania przed panem, a nawet mam rzeczywisty obowiązek powiadomienia cię o tem, ponieważ tu chodzi o pochwycenie morderców krewnego pana Verrière, którego jestem przyjacielem i wspólnikiem.
— A! pan jesteś wspólnikiem pana Verrière?
— Tak. Wszystko więc, co jego dotyczy, mnie zarówno obchodzi. Stanisław Dumay pojechał, lub ma wyjechać dziś wieczorem do Blévé, w departamencie Indre-et-Loire.
— Dziękuję panu... — rzekł agent. — Do Blévé zatem jechać mi trzeba dla widzenia się z Misticotem, co też niebawem uczynię — dodał, zwracając się ku drzwiom.
Desvignes rzucił okiem na wskazówki zegara, miał powód, ażeby agenta przetrzymać dłużej nieco.
— Ale pan nie opowiedziałeś — rzekł — pannie Verrière szczegółów o tym strasznym wypadku, który go napełnia tą wielką boleścią.
Bankier usiłował przemówić.
— Tak, panie... — wyjąknął; — radbym posłyszeć szczegóły... Pomyśl pan, że tu chodzi o mego zamordowanego szwagra.
— Zamordowanego w rzeczy samej... wszystko nam każę w to wierzyć — rzekł Flogny; — znikł on w dniu swego przybycia do Paryża, z hotelu Indyjskiego przy ulicy Joubert.
— Dlaczegóż nie powiadomiono o tem rodziny? — zapytał Arnold. — Dlaczego pan Verrière nie został powiadomionym?
— Policya nie wiedziała natenczas o pokrewieństwie, istniejącem pomiędzy panem Verrière a Edmundem Béraud.
— Opowiedzże mi pan przynajmniej — rzekł bankier, dostrzegłszy dany sobie niepostrzeżenie znak przez Arnolda — wytłumacz, w jakich okolicznościach spełniono tę zbrodnię?
Flogny spojrzał na zegar.
— Panie... — rzekł — śpieszno mi jechać do Stanisława Dumay, nie zatrzymuj mnie, proszę.


XXXVII.

— Kilka minut wcześniej lub później zobaczenia się z nim nie uczynią panu różnicy; — rzekł bankier.
— Wybacz pan... — rzekł agent — lecz jest przeciwnie... wiele mi na tem zależy. Znam godziny odjazdu pociągu do Tours. Gdybym mógł znaleść Misticofa na stacyi Orleańskiej drogi żelaznej, nie potrzebowałbym jeździć do Blévé. Za powrotem opowiem panu wszystko, o czem chcesz wiedzieć.
— Jeszcze słówko... — rzekł Arnold: — jedno krótkie słowo. Kto panu wskazał ślady, za któremi pan postępujesz?
— Bożek policyi... traf... wypadek.
— Znasz pan nazwiska dwóch mniemanych morderców Edmunda Béraud?
— Znam panie.
— Któż są ci ludzie?
— Dwaj Irlandczycy, należący do bandy złoczyńców angielskich, skazani na śmierć w Londynie, a ocaleni zapłatą więziennemu nadzorcy, który pozwolił im umknąć bezkarnie.
Desvignes spojrzał powtórnie na zegar. Wskazywał on kwandrans na dziewiątą.
Uśmiech zadowolenia wybiegł mu na usta.
— Niezatrzymujemy pana dłużej — rzekł do agenta. — Spiesz gdzie cię powołuje służbowy twój obowiązek, za powrotem opowiesz panu Verrière szczegóły tej tajemniczej sprawy, która jak pan pojmujesz mocno go interesuje.
— Przyrzekłem i dotrzymam — rzekł Flogny. Poczem wybiegł z salonu.
Verrière zbliżył się do Arnolda.
— Jesteśmy obaj zgubieni! — wyszepnął stłumionym głosem. — Ten człowiek trafił na ślady... nie wypuści nas więcej.
— Nie żądaj odemnie wyjaśnień... a nadewszystko nie dozwól ogarniać się przestrachowi — rzekł Desvignes, ściskając drżącą rękę swego wspólnika. — Powiedz mi czy masz przy sobie pieniądze?
— Pieniądze? — powtórzył Verrière.
— No tak... pieniądze w pugilaresie... Ja bowiem mam przy sobie tylko kilka luidorów.
Bankier dobył z Kieszeni pugilares.
Arnold, pochwyciwszy go, otworzył i wyjął zeń trzy bilety tysiąc frankowe.
— To wystarczy... — rzekł. — Uspokój się... Nie dozwalajże objawiać się zmieszaniu na swojem obliczu. O mnie zarówno się nie obawiaj, gdybym był nieco dłużej nieobecnym. Muszę się wydalić i czuwać nad naszą wspólną, niebezpieczną nieprzyjaciółką.
— Moją siostrzenicą? — Tak... siostrą Maryą... Bądź zdrów, a raczej dowidzenia.
I nie zważając na zapytania jakie mu chciał zadać Verrière, Desvignes wyszedł do przedpokoju, gdzie wziąwszy kapelusz i okrycie, opuścił mieszkanie bankiera.
Na najbliższej stacyi powozów, wskoczył do fiakra, mówiąc woźnicy:
— Dwadzieścia franków, jeżeli w kwandrans przyjedziesz na plac Bastylii.
Po czternastu minutach szalonej jazdy, połączonej z niebezpieczeństwem stratowania przechodniów, powożący zarobił dwadzieścia franków. Arnold natenczas biegnąc raczej, niż idąc, udał się do swego mieszkania na bulwar Beaumarchais’ego, jakie dotąd dla siebie zachował.
Noc była głęboka.
Zabójca Edmunda Béraud powiadomił odźwierne, iż wyjeżdża z Paryża, lecz, że za powrotem zapłaci jej za nadzór swego mieszkania.
Wszedłszy do siebie, zapalił świecę, a otworzywszy szafę wyjął z niej ubiór podróżny w jaki się przyodział, włożył rudą perukę, przyprawił brodę tejże samej warwy, wdział miękki kapelusz, wysunął do kieszeni rewolwer wraz z kilku ładunkami, nóż kataloński i zmieniony tak do niepoznania wyszedł z pawilonu, zamknąwszy szafę i zgasiwszy świecę.
Nowy fiakr odwiózł go na stacyę Orleańskiej drogi żelaznej. Pociąg, jadący do Tours odjechał przed pięcioma minutami.
Arnold, któremu peruka i broda nadawały postać podróżującego Niemca, usiadł na ławce w kącie słabo oświetlonej sali.
— Flogny — myślał sobie, — nie zdążył przybyć na pociąg, ktôry odjechał. Wyjedzie dopiero odchodzącym o dziewiątej minut czterdzieści, lub o jedenastej minut dwadzieścia. Jak w jednym tak w drugim razie nie spotka Misticota przed Blèvè. Stanę tam jednocześnie z agentem, a może pierwej. Inny uważałby już wszystko za stracone, dla mnie jest to drobnostką.
Czas upływał.
Wspólnik Verrièr’a, siedział z wlepionemi oczyma w okienko kasyera, gdzie sprzedawano bilety na pociąg, wychodzący o dziewiątej godzinie.
Flogny nie ukazał się wcale.
Dano znak, iż kasa wkrótce zamkniętą zostanie.
Arnold pobiegł, żądając biletu pierwszej klasy do Amboise. We trzy minuty później wsiadł do pociągu, a agent wcale się nie ukazał.
A oto dlaczego:
Wyszedłszy z pałacu Verrièr’a, Flogny podbiegł do oczekującego z fiakrem Loriot’a.
— Wiem, co chciałem wiedzieć... — rzekł, wskakując do Pocztu — Pędź żywo do mego mieszkania na ulicę François-Miron. Chodzi mi o to, ażebym przybył na pociąg Orleańskiej drogi żelaznej przed dziewiątą.
— Nigdy nie wy dążymy... — pomyślał Loriot, wszakże nic nie mówiąc, zaciął silnie konia.
Na ulicy François-Miron, Flogny wpadł tylko do swego domostwa aby wziąść z sobą pieniądze, dane mu przez naczelnika, poczem wyleciał jak strzała.
To krótkie zatrzymanie się nie trwało więcej nad pięć minut, szkapa Loriot’a szła dobrym, truchtem, mimo to, gdy przybył na stacyę, pociąg świsnął i odszedł.
Bez niecierpliwienia się, zapytał o godzinę odejścia następnego. Oznaczono mu jedenastą, minut dwadzieścia.
— Pojadę tym... — rzekł, wracając do Loriot’a. — Zawieź mnie do jakiejkolwiek restauracyi, zjemy obiad razem, a przez ten czas i twój koń nieco odpocznie.
Loriot powiózł agenta do traktyerni, położonej na bulwarze Szpitala, na parterze tegoż domu w którym Scott wraz z Trilbym wynajęli mieszkanie pod nazwą braci Ferron.
Flogny ani przeczuwał, iż znajduje się tak blizko siedziby owych dwóch łotrów przez siebie poszukiwanych.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Widzieliśmy Trilbego, gdy z małą walizką w ręku wychodził ze swego mieszkania, a następnie wsiadłszy do fiakra kazał się zawieść na stacyę Orleańskiej drogi żelaznej.
Jadąc rozmyślił się, iż potrzeba mu było zawiadomić Arnolda o swojej podróży do Blévé.
Wszedł więc do restauracyi, znajdującej się na stacyi, a jedząc śniadanie, napisał kilka wierszy po angielsku, donosząc o tem co posłyszał, a razem oznajmując godzinę wyjazdu Misticota, poczem wysłał ów list przez posłańca na ulicę Le Pelletier.
To nam tłumaczy zkąd Arnold Desyignes tak dobrze był o wszystkiem powiadomiony.
Po śniadaniu Trilby w:ziął bilet do Amboise na pociąg, wychodzący o w pół do trzeciej po południu. Z Amboise postanowił wynajętym powozem dojechać do Blévé, gdzie w każdym razie przybyłby na kilka godzin pierwej przed Misticot’em.
Arnold powziął tęż samą myśl, otóż dlaczego widzieliśmy go kupującym bilet do Amboise.
Przybywszy do tego miasta o ósmej godzinie, Trilby zapytał czy nie kursują karetki lub omnibusy odwożące podróżnych do Blévé.
— Kursują powozy — odpowiedziano mu — ale takowe wychodzą jedynie o wpół do czwartej nad ranem. Jeżeli pan chcesz z tego korzystać, trzeba pójść zapisać się w biurze, u restauratora, który jest zarazem i przedsiębiorcą przesyłki depesz.
Rozmyśliwszy się Trilby, iż staranie się o wynajęcie dla siebie oddzielnego powozu dużoby mu czasu zabrało, oraz, że przybycie do Blévé wśród nocy byłoby dlań niebezpiecznem, poszedł zapisać się do biura depesz, Misticot zaś, według marszruty jaką sobie ułożył, jechał kuryerskim pociągiem, wychodzącym o ósmej wieczór z Paryża, pędząc całą siłą pary.
O północy, wysiadł na stacyi w Tours, a dowiedziawszy się, iż pociąg do Blèvé wychodzi nazajutrz rano, udał się na spoczynek do hotelu.
Desvigues podążał tuż za nim.
O pierwszej w nocy przybywszy do Amboise, równie jak Trilby pytał się o środki komunikacyj z Blévé.
Rzecz prosta, otrzymawszy tęż samą odpowiedź, poszedł również jak Trilby zapisać się do biura, poczem aby czas zabić, wszedł do restauracyi.
Sala ta otwartą była przez całą noc dla wygody podróżnych, Arnold, stanąwszy we drzwiach, spojrzał wokoło badawczym wzrokiem i zadrżał spostrzegłszy Trilbego, siedzącego przy butelce wina.
Były klown z cyrku Fernando zmienionym był do niepoznania dla wszystkich, z wyjątkiem swojego pana.
Desvignes zbliżył się do stołu, przy którym siedział Irlandczyk. Trilby podniósł głowę i spojrzał na przybyłego, ale nie poznał go wcale.
Wspólnik Verrièra pochyliwszy się natenczas, wyszepnął, z cicha:
— Wyjdź... chcę z tobą pomówić.

XXXVIII.

Trilby zerwał się nagie poznawszy głos mówiącego, a wybiegłszy na ulicę, zatrzymał się na chodnika.
Po kilku minutach Arnold się ukazał.
— Ty tu? — zawołał eks-klown po angielsku. — Cóż się znów stało?
— Rzecz bardzo ważna... Cieszę się, iż ciebie spotkałem. Zamówiłeś sobie miejsce do przejazdu w biurze depesz?
— Zamówiłem.
— Masz jakie pakunki?
— Małą, lekką walizkę, ważącą najwyżej cztery liwry.
— Idź po nią. Znam drogę z Amboise do Blévé. Zajmie nam dwie godziny czasu najwyżej. Pójdziemy pieszo... Chcę z tobą pomówić.
Irlandczyk wrócił do sali, zapłacił za wino a wziąwszy walizkę, złączył się ze swym towarzyszem.
Idąc przez miasto nie mówili do siebie ani słowa pomnąc, iż niekiedy i mury mają uszy mimo to, iż spać się zdają.
Noc była pogodna, lecz ciemna. Niebo bez księżyca, temperatura zimna prawie, Po kwandransie drogi, obaj znaleźli się w otwartem polu. Czarna linia zdała się przecinać horyzont.
Był to bór Amboise, przez który podróżni przechodzić musieli, chcąc dostać się do Blévé.
Desvignes zwolnił kroku. I Trilby toż samo uczynił.
— No... teraz możemy rozmawiać; — rzekł wspólnik Verrièr’a, lecz nie zbyt głośno. — Nie ufam niczemu, tak wielkim drzewom, jak i źdźbłom trawy.
— Na przezorności nigdy nie zaszkodzi.
— Czy znasz niejakiego Flogny? — zapytał nagle Desvignes.
— Znam go z nazwiska. Jest to agent policyi Paryskiej.
— Otóż ten człowiek jedzie za Misticot’em i ma się z nim jutro połączyć w Blèvè.
— Agent policyj za Misticot’em... co to znaczy?
— To znaczy, że jesteście dwaj głupcy, Scott, i ty!..
— Cóżeśmy tak głupiego zrobili!
— Komu sprzedaliście konia i powóz, jaki nam służył do wyprawy w parku Saint-Maur?
— Właścicielowi fiakrów, w Batignolles.
— Otóż Flogny odnalazł tego właściciela fiakrów, a razem ma się rozumieć i ów powóz. To doprowadziło go do odkrycia, że któryś z was Scott albo ty, zgubiliście na siedzenia w tym powozie medalik sprzedany wam przez Misticot’a. Jedzie za Misticot’em, aby go badać, czy ty to rozumiesz? Misticot badany, wyzna w jakim celu wysłany został do Blévé. Wymówi nazwisko Arnolda Desvignes, a wtedy stoczymy się w przepaść bez ratunku!
— Zkąd Flogny dowiedział się, że Scott i Trilby mieli udział w sprawie, dokonanej w Indyjskim hotelu? Jakiż zbieg okoliczności doprowadził go do tego odkrycia? Niewiem... Ale to istnieje.
— Zatem jesteśmy osaczeni! — wyszepnął Trilby. — Pozostaje nam tylko zabrać nasze manatki...
— Uciekać... czyś ty oszalał?
— Flogny powiadomił zapewne sąd o tem i naczelnika policyj...
— Nie! i otóż w tem dla nas szczęście. W dniu wczorajszym zebrał te objaśnienia. Sąd nic o tem dotąd jeszcze nie wie... Wczoraj wieczorem o ósmej godzinie, Flogny był w pałacu mojego wspólnika, błagając w mej obecności siostrę Maryę by mu wymieniła nazwę miejscowości do jakiej wysłała Misticot’a.
— I powiedziała?
— Nie, ponieważ ja przy tem byłem obecny. Powiedzieć, było to przyznać, iż działa potajemnie na moją zgubę. Ja to dałem agentowi policyi objaśnienia o jakie nalegał.
— Ty?! — zawołał Trilby z osłupieniem.
— Ja!
— Ależ dlaczego?
— Człowieku o płytkim ciemnym umyśle, czyż nie pojmujesz, że trzeba go było popchnąć na te ślady... zmusić go do opuszczenia Paryża bez stracenia jednej chwili, uczynić mu niepodobnem pójście do prefektury i opowiedzenie wszystkiego co odnalazł! Uczyniłem to... dopiąłem celu! Flogny chce sam pozyskać sławę znalazcy morderców Edmunda Béraud. Niechce z nikim dzielić zaszczytu tego wielkiego czynu... Zbyt wiele miłości własnej! Spóźnił się na pociąg wychodzący o ósmej, przyjedzie zatem o jedenastej minut dwadzieścia. Jutro, a raczej dziś przyjedzie do Blévé, by porozumieć się z Misticot’em... Zapomniał, że my istniejemy... Będziemy tam, i nie pozwolimy żadnemu z nich wrócić do Paryża...
— Cóż więc uczynimy?
Desvignes chciał właśnie wyjaśnić szczegółowo swój plan towarzyszowi, gdy nagle zamilkł, ciche „pst“ wybiegło z ust jego, nakazując milczenie.
Blade światełko zamigotało w pobliżu leśnej polanki o kilkadziesiąt kroków od obu i dwa cienie zarysowały się na drodze jakoby dwóch idących postaci w tymże samym kierunku.
Światło wybiegało z latarni, niesionej przez dwóch podróżnych.
Desvignes i Trilby przyśpieszyli kroku, i wkrótce złączyli się z obydwoma naprzód idącymi, i właśnie mieli ich minąć, gdy ozwał się człowiek, niosący latarnię:
— Jak też to jest nieroztropnie puszczać się w dzisiejszą noc przez las bez światła. Chyba panowie obcy jesteście?
— Mówisz pan, iż nieroztropnie jest puszczać się w drogę bez światła... Dlaczego? — zapytał Arnold z niemieckim akcentem.
— Ha! otóż odgadłem, że panowie nie tutejsi... — odrzekł stary wieśniak, idący w towarzystwie młodego dwudziestoletniego chłopca.
— Tak... w rzeczy samej... — odpowiedział Desvignes. — Od lat dwudziestu podróżujemy jako handlowi agenci, a nigdy nie słyszeliśmy, ażeby miało być niebezpiecznem przechodzić nocą przez bór Amboise.
— Nie bywało tego wprawdzie i nie ma, ale obecnie, chwilowo, rzecz inna. Przed tygodniem zjechała tu menażerya, rozłożywszy się w Loches, na jarmarku... Wielka menażerya z całą gromadą złych zwierząt, dzikszych jedne od drugich. W nocy z soboty na niedzielę w menażeryi tej wszczął się pożar. Jakiż piekielny hałas tam powstał... jakie zamięszanie! Krzyki... wycia dzikich zwierząt, aż tu wyraźnie słyszeć można było. Kilkoro zwierząt, wyłamawszy się z żelaznych klatek, uciekło, a między niemi znajdował się lew, lwica, dwóch tygrysów i małpa, większa niż człowiek. Dzikie te bestye uciekły w las, ztąd pojmiesz pan, iż każdy teraz obawia się przezeń przechodzić. Nie byłoby przyjemnie spotkać się z ptakami tego rodzaju, a ponieważ mówią, iż one boją się światła, każdy, kto musi las nocą przebywać, bierze z sobą latarnię.
— Dobra ostrożność... — odrzekł Desvignes. — Nic jednak nie dowodzi, aby te zbiegłe zwierzęta przeszły z lasu Loches do Amboise.
— Owszem, jest przekonanie, że przeszły Cher, ponieważ widziano ślady ich szponów na drodze około Blévé.
— Nie zarządzono żadnej obławy?
— Zrobiono to. W środę zabito tygrysa wystrzałem z dubeltówki. Niszczą one i pustoszą wszystko w okolicy. Dwoje dzieci, które poszły zbierać drzewo w lesie nie powróciły więcej. Drapieżcy owi rozszarpali je na szczątki.
— Do czarta! to niebezpieczne...
— Możecie panowie korzystać z naszej latarni. Ja wraz z mym bratem idziemy do Blévé. Czy i panowie również tam idziecie?
— Idziemy nieco dalej.
— Wracacie panowie z Amboise. Czemu nie pojechaliście kursującym powozem?
— Korzystając z pięknej pogody, woleliśmy iść pieszo.
— A! to co innego... Ale słuchajcie... zdaje się, jakgdyby dobiegał zdała turkot powozu?...
Wieśniak się nie mylił.
Turkot kół i dzwonków przy uprzęży rozległ się na drodze, zbliżając coraz bardziej.
Karyolka, a raczej wózek, wiozący służbę z depeszami, dojechał i minął czterech naszych podróżnych.
Blada smuga światła, ukazująca się na wschodniej stronie nieba, oznajmiała rozbłyskujący brzask dzienny.
Podróżni nasi przeszli już trzy części drogi, wiodącej z Amboise do Blévé, gdy nagle rodzaj dzikiego wycia rozległ się w przestrzeni, a jego echo przebiegło las od krańca do krańca.
Wszyscy czterej zatrzymali się w miejscu.
— Co to jest... co to jest? — pytał z przestrachem stary wieśniak.
— To ryk lwa... — rzekł Arnold.
Obaj wieśniacy struchleli.
— Uspokójcie się... — mówił zabójca Edmunda Béraud — nie mamy się czego obawiać. Dzień wschodzi... Dzikie zwierzęta ukryją się w głąb lasu. Ryczą, witając wschodzące słońce. Lecz mimo wszystko, idźmy prędzej...
Przyśpieszyli kroku i po kwadransie las już minęli.
We dwadzieścia minut przybyli do pierwszych domów w La-Croix-Blévé, rodzaju przedmieścia, odciętego od miasta mostem na rzece Cher.
Tu był cel podróży wieśniaków.
Arnold wraz z Trilbym, pożegnawszy się z nimi, szli dalej. Była godzina czwarta zrana.
Doszedłszy do wybrzeża rzeki, Desvignes zatrzymał się.
— Oto — rzekł — chwila, w której nam się porozumieć należy.
— Cóż postanowiłeś?
— Posłuchaj! Głównym dla nas punktem jest dowiedzenie się, gdzie Misticot obierze sobie siedzibę, wysiadłszy z wagonu drogi żelaznej... Powiadomiwszy się o tem, umieścimy się oba w jednem miejscu, w pobliżu siebie, udając wszakże, jakobyśmy się nie znali.
— Zrozumiałem. Trzeba więc pójść na stacyę w Blévé, czatować na przybycie tego podrostka.
— Tak właśnie...
— Lecz gdzież jest stacya drogi żelaznej?
— Tam na lewo... ponieważ tu jest most, przez który przechodzą pociągi. Rozdzielimy się... i od tej chwili nie znamy się wcale. Idź naprzód... ja pójdę za tobą.
W kwandrans później obaj ci łotrzy wszedłszy do restauracyi, kazali sobie podać, jeden filiżankę kawy, drugi kieliszek Madery i usiedli przy dwóch oddzielnych stołach w budynku położonym wprost stacyi, z której nikt wyjść ani wejść nie mógł nie będąc przez nich widzianym.


XXXIX.

Misticot, jak powiedzieliśmy, wszedł do hotelu w Tours, ażeby tam noc przepędzić.
O piątej zrana jechał już drogą żelazną, a w godzinę później stanął na stacyi w Blévé.
Trzy omnibusy oczekiwały na podróżnych, aby ich zawieźć do różnych w mieście hotelów.
Misticot z walizką w ręku wsiadł do jednego z nich, który natychmiast wyruszył, ponieważ nasz chłopiec z Montmartre był jedynym podróżnym, jaki przyjechał dnia tego do Blévé.
Trilby, znając go doskonale, dostrzegł go za pierwszym rzutem oka, gdy ze stacyi wychodził, a zapłaciwszy za wino, wziął swój kuferek w rękę i stanął na czatach w progu restauracyi.
Dysvignes zarówno spostrzegł Misticota i zapaliwszy cygaro, przygotował się do wyjścia.
Omnibus wyruszył w drogę, a gdy przejeżdżał przed Trilbym, ten wyczytał na tabliczce powozu napis:

HOTEL KUPIECKI.

Było to dian wystarczającem; szedł zwolna po za oddalającym się powozem. Arnold wyszedł również z restauracyi, idąc po za Trilbym i starając się zachować pomiędzy nim a sobą przestrzeń, dzielącą ich na kilkadziesiąt kroków.
Blévé, główne miasto okręgu de Loches, jest dość rozległem. Posiada ono wielki plac, na którym znajdują się biura merostwa, kościół, główne hotele i magazyny.
Omnibus zatrzymał się na tym placu, przed hotelem, do którego należał. Misticot, wysiadłszy, wszedł do kawiarni znajdującej się w tymże hotelu.
Właściciel podszedł ku chłopcu, a widząc go stojącego z walizką w ręku, zapytał:
— Pan zapewne życzy znaleźć pokój? — zapytał.
— Tak... pokój i śniadanie, bont bardzo głodny.
— Śniadanie zastawiany przy ogólnym stole, o jedenastej.
— Dobrze... zgadzam się na to, lecz chciałbym przedtem czemś się pożywić, dla wzmocnienia sił.
— Każę panu natychmiast coś podać... Pan zapewne przepędzi dni kilka w Blévé?
— Prawdopodobnie.
— Obiorę więc panu stosowne mieszkanie. Dwa pokoje z widokiem na plac, na pierwszem piętrze, są zajęte w tej chwili, lecz będą wolnemi dziś po południu. Może pan tymczasem zechce się umieścić w pokojach od dziedzińca, a wieczorem zmienić mieszkanie?
— Nie, koniecznie mi potrzeba pokojów od strony placu.
— Wszystko więc da się ułożyć. Hej! Ludwiku! — zawołał na posługującego.
Przybiegł chłopiec.
— Zaprowadź tego pana pod numer drugi... — rzekł właściciel, a potem dodał: — Teraz idę się zająć pierwyszem śniadaniem dla pana.
Misticot poszedł za służącym.
Pokój pod numerem drugim był obszernym i dostatecznie umeblowanym. Szerokie okno, przysłonięte frankami, wychodziło na dziedziniec i stajnie. Tuż pod tem oknem znajdował się dach wozowni, zajmując przestrzeń około piętnastu metrów długości.
Służący, wskazawszy, gdzie znajdowały się potrzebne toaletowe przedmioty, wyszedł i wrócił do sali restauracyjnej, gdzie właściciel kładł nakrycie dla nowoprzybyłego.
W tej właśnie chwili Trilby wszedł do sali.
— Umieściłeś naszego młodego podróżnego pod drugim numerem? — pytał oberżysta służącego.
— Tak, panie.
Trilby zrozumiał, że tu chodziło o Misticota.
— Ohciałbym dostać pokój dla siebie... — rzekł.
— Bardzo dobrze... Pan tu zabawi kilka dni?
— Tak sądzę.
— Ludwiku, zaprowadź pana pod czwarty numer. Pan jesteś zapewne komisyonerem handlowym?
— Tak.
— Mam przygotować śniadanie?
— Ma się rozumieć.
— Przy ogólnym stole będzie na jedenastą godzinę.
— Dobrze... Tymczasem daj mi pan kieliszek absyntu.
— Zaprowadzę pana do jego pokoju... — rzekł posługujący.
I zaprowadził Trilbego pod numer czwarty, przyległy do tego, jaki zajmował Misticot.
— Masz pan sąsiada — rzekł do młodego chłopca, — który tylko co przybył. Zapewne nawet jechaliście panowie jednym pociągiem, z różnicą, iż on przyjechał omnibusem, a pan pieszo przyszedłeś.
— Być może... Czy to okno od mego pokoju na plac wychodzi?
— Nie, panie... Na podwórze.
Służący odszedł i wrócił do sali, gdzie ukazał się Arnold Desvignes.
Właściciel hotelu pospieszył na jego spotkanie.
— Co pan sobie życzysz?
— Jedna duża pokój... — odpowiedzi Arnold łamanym, niemieckim akcentem.
— Ach! pan jesteś Niemcem! — zawołał właściciel hotelu... — Mogę z nim mówić w jego ojczystym języku... posiadłem go gruntownie.
— Ja mówi francuska tak dobrze, jak moja własna.
— Pan tu zabawi dni kilka?
— Ja... ja!
— Dam więc panu pokój na pierwszym piętrze. Mogę zaprowadzić tam pana...
— Nie... nie — rzekł Arnold... — Zaczeka tu na śniadanie.
To mówiąc, zapalił fajkę.
— Ludwiku, podaj panu kufel bawarskiego, a następnie przygotuj numer 6-ty.
— Pan jesteś agentem handlowym?
— Tak.
— Pan podróżujesz ze specyalnemi artykułami?
— Tak... Reńskie wina.
— A! to rzecz ważna reńskie nasze wina. Posiadasz pan próbki?
— Odbiorę je jutro, albo pojutrze.
— To dobrze... Może zrobimy jaki interes. Wszyscy prawie agenci handlowi w czasie podróży wstępują tu do mnie. Mam ich czterech u siebie w tej chwili. Jeden, którego specyalność jest mi nie wiadomą, drugi jubiler, trzeci agent od sukiennych interesów, a czwarty wogóle od paryskich towarów. Stara to znajomość ten ostatni, poczciwy człowiek ów pan Delvignes.
Arnold zmarszczył czoło.
Nazwisko, wymienione przez właściciela hotelu, przypomniało mu owego Delvignes komisanta handlowego, mieszkającego w domu przy ulicy de Tournelles, w ręce którego zaplątał się list, zawierający medalik, przesłany przez Scotta, jako znak umówiony.
Ludwik przyniósł piwo.
Wspólnik Verrièra zasiadł przy stoliku, a wydobywszy porcelanową fajkę z kieszeni, począł ją nakładać tytoniem.
W chwili, gdy zapalał fajkę, wszedł Misticot na swoje pierwsze śniadanie.
Arnold, zamiast obrócić głowę, jak byłby to każdy inny uczynił, patrzył w prost przed siebie.
Zabójca Edmunda Béraud z właściwem sobie zuchwalstwem, pragnął przekonać się, czy podrostek z Montmartre rozpozna znaną sobie jego postać pod tem nowem przebraniem.
Misticot rzucił nań okiem obojętnie i poszedł usiąść przy stoliku. Widocznie sądził go jako zupełnie sobie obcego.
Trilby wszedł teraz na salę.
— Absynt! — zawołał i usiadł przy stoliku w pobliżu Arnolda.
Właściciel chodził tu i tam, posługując gościom, gdy nagle wbiegł do sali osiemnastoletni młodzieniec, a ująwszy jego rękę, pocałował ją, mówiąc:
— Dzień debry, ojcze...
— Dzień dobry. Dlaczego, chłopcze, wstałeś tak rano? Wszak dziś nie idziesz do biura, bo to niedziela.
— Mylisz się, ojcze... — rzekł młody człowiek. — W przyszłą niedzielę następują wybory, na które dzisiaj od rana musimy przegotować karty wyborcze. Idę do merostwa i będę tam pracował do jedenastej, ale nie spóźnię się, bądź pewnym, na śniadanie.
Misticot słuchał powyższej rozmowy.
Wyrazy: „merostwo“ i „karty wyborcze“ zwróciły jego uwagę.
— To syn pański? — zapytał właściciela, gdy odszedł młodzieniec.
— Tak... jest to mój syn starszy, ma lat osiemnaście.
— Jest urzędnikiem w merostwie?
— Pracuje tam od roku, panie. Mojem życzeniem jest umieścić go w administracyi.
— Będę potrzebował kilku objaśnień z merostwa w Blévé. Może będzie tyle łaskaw i wskaże mi, do kogo się mam udać dla ich otrzymania.
— O! z całego serca... co tylko pan zechcesz... On zna tak dobrze swą służbę, jak najstarszy urzędnik i upewniam pana, iż będzie nader szczęśliwym, mogąc mu wyświadczyć tę drobną przysługę.
— Pan jesteś tutejszym, rodakiem? — pytał Misticot dalej.
— Tak... urodzonym w Blévé. Dwa lata tylko w Niemczech mieszkałem. Mam tutaj całą moją rodzinę i znam wszystkich w Blévé.

XL.

— Zatem... — pytał Misticot — pan może znałeś pewną familię Desvignes?
— Och! doskonale... — odparł właściciel. — Była to rodzina powszechnie szanowana, choć bez majątku.
— I nikt z jej członków nie żyje?
— Nie, panie. Ojciec Desvignes, bardzo zacny człowiek, budowniczy, zmarł przed dwunastu laty, a wkrótce potem i jego zona.
— Lecz mieli syna, jak słyszałem?
— Tak, panie... Arnolda Desvignes, ładnego chłopca. Pobierał on nauki w Loches, u jednego ze swoich krewnych, nauczyciela. Następnie był w szkole górniczej w Paryżu... Był to górnik z powołania.
— Nie wiesz pan, co się później z nim stało?
— Przez rok odbywał służbę wojskową, a następnie wyjechał z kraju dla uregulowania rodzinnych interesów. Mówiono, że pojechał do Anglii, coby mnie nie dziwiło, bo nieraz, opowiadał mi, że bardzo lubi podróżować i że miał nadzieję zebrać majątek na obczyźnie. Widziałem go po raz ostatni przed siedmioma laty, gdy wracał ze swego pułku.
— A nie wiesz pan. w którym pułku służył?
— Tego nie wiem... lecz mój syn będzie mógł pana objaśnić o tem w merostwie.
— Arnold Desvignes miał krewnych w Loches?
— Tak... stryja nauczyciela, u którego pobierał pierwsze nauki.
— Jeżeli ów stryj jeszcze żyje, muszą zapewne oba z sobą korespondować?
— Tak się zdaje... Miałżebyś pan zamiar udać się do Loches?
— To będzie zależało od objaśnień, jakie tu otrzymam.
— Chodzi więc zapewne c jakąś sukcesyjną sprawę? — pytał cieką wie oberżysta.
— Tak... rzeczywiście o sukcesyę — odrzekł podrostek z Montmartre, chwytając pierwszy lepszy pozór, jaki mu się nawinął pod rękę.
— Jestżeś pan krewnym pana Desvignes?
— Jestem jego dalekim kuzynem.
W chwili tej jakiś wysokiego wzrostu młody mężczyzna, o wesołem, otwartem obliczu, ukazał się na progu sali i podszedł, aby uścisnąć rękę właściciela.
— Już pan wstałeś, panie Delvignes? — zawołał tenże.
Arnold i Trilby, posłyszawszy to nazwisko, zamienili z sobą znaczące spojrzenia, [przypatrując się ciekawie przybyłemu.
Trilby przypomniał sobie opowiadanie Scotta o liście z medalikiem, który wpadł w ręce nieznajomego, nazywającego się również Delvignes.
— Wstałem — odrzekł ów młody człowiek — ponieważ mam się widzieć z kilkoma klientami dziś rano, a być może, iż dziś wieczorem pojadę po Amboise.
— Lecz pan nas jeszcze nie opuścisz?
— Kto wie? Być może, iż wkrótce pojadę do Paryża zobaczyć, czy ulica de Tournelles egzystuje na dawnem swem miejscu.
— Jest to więc ten sam... — pomyśleli razem Trilby z Arnoldem.
— Proszę o kieliszek Vermouth’u, dla wzbudzenia apetytu — rzekł ów komisyoner. I wychyliwszy ów napój, wyszedł.
Arnold siedział zamyślony. Trilby ukradkiem spoglądał na niego. Misticot jadł swoje śniadanie w milczeniu.
Drzwi restaurącyi otwarły się nanowo, a w nich ukazał się młody mężczyzna, brunet, kształtnie zbudowany, za którym wszedł posłaniec, niosąc zawiniątka, które złożył na boku sali.
— Witaj nam, gospodarzu! — zawołał nowoprzybyły silnym metalicznym głosem.
Właściciel hotelu wydał okrzyk radosnego zdziwienia.
— Co widzę?... — rzekł; — pan... panie Revel, w Blévé?
— Zaraz ci to wytłumaczę... poczekaj, niech tylko zapłacę posłańca. Każ pan zanieść moje bagaże do mego zwykłego pokoju, jeśli jest wolnym. Nie chcę ich odsyłać do teatru. Po raz ostatni ukradziono mi tam wspaniały kostyum Ludwika XV-go, kosztujący dwadzieścia luidorów. Odtąd wożę z sobą to tylko, czego potrzebuję do przedstawienia. Masz, mój kochany... — dodał, zwracając się do posłańca — oto dwa franki za twoją fatygę.
— Pański pokój, pod dziesiątym numerem, jest wolny — rzekł oberżysta. — Każę tam przenieść bagaże.
— Dobrze... a jednocześnie proszę o filiżankę czekolady, gdyż umieram z głodu! Wyobraź pan sobie, żem tu przyjechał z Loches na wózku, wiozącym depesze. A! do pioruna, jakaż dyabelska jazda! Czuję, jak gdybym miał kości połamane! Lecz cóż tu słychać nowego?
— Nic.
— Jakto... a menażerya Pezona?
— A! prawda... Pożar wybuchnął w niej przed tygodniem.
— I dzikie zwierzęta uciekły... Dwa lwy... dwa tygrysy i goryl, nazwany królem lasów. Od ośmiu dni czynią wielkie spustoszenia w lasach Loches... Zabito podobno jednego tygrysa, wszakże reszty nie odnaleziono. Mówią, że przeszły rzekę Cher i obecnie znajdują się w lasach Amboise.
— Tak... słyszałem coś o tem.
— Sto pięćdziesiąt tysięcy franków straty dla Pezona!.. A to się urządził! dobrze mu tak...
— Dlaczego?
— To zwierzę ze swoją menażeryą zabiło mi w Loches moje teatralne przedstawienia.
— Czy podobna?
— Przysięgam na honor! Dałem ich cztery. Pierwsze było piramidalnem... sala natłoczona. Pezon natenczas jeszcze nie przybył. Przyjeżdża wreszcie... i krach! Ów publiczny błazen, idyota, spycha nas na drugi plan. Pięćdziesiąt franków dochodu z przedstawienia, a trzysta pięćdziesiąt kosztów! Widoczna nędza... upadek! Lecz ja się jeszcze wywikłam z tego wszystkiego. Blévé, Amboise, Vendome i Bois, oto cztery dobre miejscowości, gdzie jestem zaszczytnie znanym. Lecz otóż i czekolada z ciastkami... brawo!
— Jakto... pan chcesz więc tutaj dawać przedstawienia? — pytał właściciel hotelu.
— Ma się rozumieć.
— A odkąd.
— Zacząwszy od czwartku... potrzebuję czasu na zwołanie publiczności afiszami.
— A jakież pan sztuki wystawisz?
— Ho! ho! repertuar olśniewający! Dwie sztuki, niezupełnie wprawdzie nowe, lecz i obecnie doskonałe; na początek pójdzie „Słomiany kapelusz,“ a potem „Żoko, małpa brazylijska.“ Nie znają tu tego... A ja gram rolę Żoka wybornie! Mam kostyum z prawdziwej małpiej skóry z maską zdumiewającą... Będąc także niegdyś klownem, przedstawiałem tego goryla z efektem porywającym. Kaź pan zanieść do numeru moje bagaże... drogi gospodarzu. Ot! w tym tu płaskim znajduje się kostyum Żoka... Strzegę go jak oka w głowie, aby nie zginął!...kosztuje mnie bowiem przeszło pięćset franków!
— Ludwiku! — zawołał gospodarz; — zanieś pakunki pana Rével do jego zwykłego pokoju pod 19-ym numerem.
— Natychmiast, panie.
— A pańscy artyści gdzież są, panie Rével?
— Zostawiłem ich w Loches. Przyjadą drogą żelazną przez Tours jutro wieczorem. Będę miał czas pojechać do Amboise, porozumieć się z miejscową władzą o pozwolenie na przedstawienia. W Amboise chciałbym je rozpocząć w niedzielę. Potrzeba mi zatem będzie od jutra wieczorem siedem łóżek dla moich artystów i dwa obiady na znanych panu warunkach.
— Dobrze.
— Gdybym wypadkiem nie powrócił jutro z Amboise, skoro moi artyści przybędą, reżyser, który z nimi przyjedzie, przedstawi ich panu. Abym tylko, przejeżdżając przez las Amboise, nie spotkał którego z tych dzikich zwierząt Pezona... Ja, który grywam rolę Żoka, gdybym został napadniętym przez prawdziwego goryla... To byłoby zabawne... na honor! A możeby się przebrać za Żoka, jadąc w tę podróż? — dodał aktor, śmiejąc się głośno. — Małpa, widząc we mnie swego współbrata, przejśćby mi spokojnie pozwoliła. Lecz doskonałą masz czekoladę, mój gospodarzu... — dodał, popijając. — No!, a teraz idę uporządkować moją toaletę i złożyć wizytę panu merowi. Następnie pójdę do drukarni zamówić afisze i wrócę tu o jedenastej na śniadanie. O której godzinie wyjeżdża pociąg kuryerski do Amboise?
— O trzeciej... Staniesz pan na piątą w Amboise.
— Dobrze. Ludwiku! daj klucz od dziesiątego numeru.
— Oto jest, panie Rével.
I Żoko, małpa brazylijska, zniknął w podskokach, jak gdyby już znajdował się w skórze zwierzęcia, jakie miał wjrót0e przedstawiać.
Misticot, ukończywszy swe pierwsze śniadanie, wyszedł z zamiarem przechadzki po mieście.
Trilby podniósł się, aby pójść dalej, gdy jeden rzut oka Arnolda powiadomił go, aby nie ruszał się z miejsca. Następnie wspólnik Verrièra, zwracając się do gospodarza, rzeki doń, zatrącając mocno niemieckim akcentem.
— Każ mi pan wskazać pokój, jaki dla mnie przeznaczasz.
— Ludwiku! zaprowadź pana pod numer 6-ty.
Desvignes udał się za chłopcem, dawszy niepostrzeżenie znak Trilbemu.
Irlandczyk czekał, dopóki Ludwik nie powrócił, poczem podniósł się, a wziąwszy klucz od 4 go numeru, poszedł na pierwsze piętro.
Arnold nasłuchiwał, zamknąwszy się w swoim pokoju.
Posłyszawszy kroki nadchodzącego w korytarzu, otworzył drzwi, a ujrzawszy Trilbego, wprowadził go z pośpiechem w głąb pokoju.
— Co czynić? — pytał ten cicho.
— Niepotrzeba nam wcale zajmować się Misticotem — rzekł Desvignes. — O czem się dowie, to nas nie obchodzi.. Najważniejszą dla nas rzeczą jest spotkanie się z Flognym, inspektorem policyi. Zostawmy tego podrostka, niech chodzi, gdzie mu się podoba; my oba nie opuszczajmy hotelu. Flogny, za przybyciem do Blévé, nie połączy się z Misticotem, dopóki go nie odszuka, ponieważ nie wie, w którym en stanął hotelu. Wtedy to czuwać będzie potrzeba i wszelkiemi możliwemi środkami starać się dowiedzieć, co zajdzie pomiędzy nimi. Śledźmy ich bezustannie i bądźmy gotowymi. Nie tutaj to jednak wypada nam uniemożliwić powrót Flognego do Paryża... Zachowanie się tego agenta i jego poszukiwania dostarczą nam sposobności do zgładzenia go... Zejdźmy napowrót do sali restauracyjnej. Przedstawiliśmy się obadwa, jako podróżujący komisyonerowie. Nikogo to nie zadziwi, jeśli, jako pracujący w jednym fachu, siądziemy obok siebie; następnie zagramy w pikietę w kącie sali, słuchając i obserwując wszystko. Oto co na teraz zrobić nam trzeba.
— Zrozumiałem. Nie obawiasz-że się owego Delvignego z ulicy La Touruelles?
— Nie... wcale. Jedyne niebezpieczeństwo zagraża nam zo strony agenta, Flogny. A to niebezpieczeństwo wyniknie z jego spotkania się z Misticotem. Czuwaj więc i pilnuj.. Masz z sobą broń?
— Rewolwer i nóż.
— Nóż... to dobrze, rewolwer na nic się nie przyda. Zawiele on sprawia hałasu. Użyjemy noża, jeżeli żaden inny sposobniejszy środek nam się nie nadarzy. A teraz zejdźmy... Zawarliśmy z sobą znajomość. Lecz jeszcze słowo... Twój pokój dotyka do pokoju Misticota?
— Tak.
— Czy możnaby usłyszeć w twoim numerze, co u niego mówić będą?
— Jaknajlepiej... ponieważ są tam drzwi zabite.
— Bardzo się nam to przyda, szczególniej w chwili, gdy podrostek wprowadzi agenta do swego pokoju. Jesteśmy więc przygotowani na wszelki wypadek. A teraz idźmy wypić po kieliszku absyntu.

KONIEC TOMU IV-go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.