Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/658

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Loiseau zbliżył się, podając mu rękę.
— Twoja kolej... — rzekł; — no, zobaczymy... zagramy w pikietę, los rozstrzygnie, kto ma fundować.
— Jak chcesz... Od ośmiu jednak dni, to jest od chwili, w której zawarliśmy z sobą znajomość, nie chcesz nic przyjąć odemnie... sam zawsze płacisz. Pozwól mi więc choć raz zaofiarować sobie kieliszek absyntu.
— Przyjmuję jeden.. lecz grać będziemy w każdym razie.
— Chętnie... jeżeli masz czas ku temu.
— Ha! to pytanie... czy mam czas? — odparł Loiseau, wzruszając ramionami. — Gdy go się nie ma... natenczas staramy się go mieć...
— To pewna... Ale co na to powie twoja połowica?
— Co powie? ba! już mi to wszystko kością w gardle stanęło! Wracać do domu po to, ażeby widzieć wiecznie żonę plączącą i słuchać jej jęków?... to lepiej do kroć piorunów nie powracać wcale. Julko! — zawołał na posługującą — dwa kieliszki „zielonej“ i karty do pikiety.
Dziewczyna przyniosła karty i absynt.
— Cóż znalazłeś już robotę? — pytał Loiseau towarzysza.
— Nie jeszcze... nie tak to łatwo; ale żartuję ja sobie z tego. Mały spadek, jaki otrzymałem, czekać mi pozwala... Mam jeszcze do wydania pięć tysięcy franków. Ale... widziałeś dziś Pawła Béraud? — pytał mężczyzna w granatowej czapce, mięszając karty.
— Nie widziałem... lecz przyjdzie on tu napewno, wyszedłszy z biura.
Mniemany robotnik bez roboty był bardzo biegłym w tej grze; znacznie bieglejszym od Eugeniusza Loiseau. Popełniał jednak błędy umyślnie, aby dać możność wygrania swemu przeciwnikowi, który taż wygrał dwie partye jedną po drugiej.
— Nie masz jakoś dziś szczęścia, kolego!... — zawołał, śmiejąc się, mąż Wiktoryny.
— Ha! trudno... — rzekł pierwszy — co robić?