Miejsce to służyło za schadzkę robotnikom bez roboty, niższym urzędnikom, nadzorcom, krawcom, introligatorom, drukarzom i tym podobnym.
Nad wchodowemi drzwiami widniał znak z napisem:
Dziewczęta pełniły posługę na sali.
Nowoprzybyły rzucił wzrokiem wokoło siebie, usiłując rozeznać przedmioty przez gęsty obłok fajczanego dymu, napełniającego piwiarnię. Widocznie szukał kogoś.
Jedna z dziewcząt zbliżyła się ku niemu.
— Pan szukasz pana Loiseau? — zapytała.
— Tak... właśnie.
— Jeszcze nie przybył, co mam panu, podać?
— Później ci powiem.
Usiadłszy przy stole, wziął dziennik i przeglądać go zaczął.
W pięć minut potem drzwi się otwarły, a w nich pokazał się Loiseau.
Nie był to już, niestety, ów Eugeniusz, jakiego przedstawiliśmy czytelnikom na początku naszej powieści, ów młody, swobodny niegdyś mężczyzna, o uśmiechniętej twarzy. Ktoby go widział naówczas zamawiającego ucztę weselną w Saint-Mandé, nie poznałby go teraz.
Ubiór jego był zaniedbanym. Chorobliwa bladość pokrywała rumiane niegdyś policzki. Wpadnięte oczy, okolone sinym kręgiem, błyszczały mu gorączkowo.
Postąpił kilka kroków naprzód, jak gdyby szukając znajomych.
— Hej! hej!... kolego... — zawołał mężczyzna w aksamitnym kasztanowatym garniturze i granatowej czapce, przychodź-że... wszak dziś to moja kolej.