Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom V-ty/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Indeks stron




CZĘŚĆ III.

TOM V-ty.
DRAMATA NĘDZY.




I.

Na żądanie właściciela hotelu Kupieckiego, obowiązanego stosować się do przepisów policyjnych, Arnold Desvignes i Trilby zapisali się w księgach miejscowych pod przybranemi nazwiskami, poczem wróciwszy do sali restauracyjnej, zasiedli do gry w pikietę przy kieliszkach absyntu.
Podczas tego Misticot przechadzał się po miasteczku Blévé.
To, co powiedział mu oberżysta o Arnoldzie Desvignes, nie powiadamiało go o niczem nowem względem tegoż. Arnold, odbył lata służby wojskowej, wiedział już o tem nasz podrostek od Agostiniego, ale co robił i gdzie przebywał przez upłynione lata od owej chwili i co następnie się z nim stało, było dotąd jeszcze tajemnicą. Mówiono, że wyjechał do Anglii; obecny zaś Desvignes, o którego chodziło, powracał z Indyj z wielkiemi bogactwami.
Mogłoż wystarczyć pięć lub sześć lat czasu na zdobycie tak kolosalnej fortuny? Misticot widział w tem coś podejrzanego.
— Po wybadania syna właściciela hotelu — myślał sobie — pojadę do Loches... następnie do Anglii, a nawet do Indyj, gdyby było potrzeba.
I przechadzając się po mieście, chłopiec z Montmartre przypatrywał się dla zabicia czasu wystawom sklepów i magazynów.
Na zakręcie ciasnej, wąskiej uliczki dostrzegł sklep handlującego starzyzną, w oknie którego leżały porozrzucane w najwyższym nieładzie kupy zapylonych papierów. Przy drzwiach otwartych spoczywały na stosie pomięszane razem kawałki szychu, stare rogi od polowania, zardzewiałe dubeltówki, pudła napełnione sztychami, chromolitografiami i fotografiami.
Misticot zatrzymał się przed ową, że tak powiemy świątynią starożytnych szmat i gałganów. Jako amatora literatury książki, znajdujące się tu, zwróciły jego uwagę. Wszedłszy w głąb sklepu, przeglądać je zaczął, nic jednak zrazu nie dostrzegł takiego, coby go mogło zainteresować. Kilkadziesiąt egzemplarzy starych, obdartych romansów, pochodzących widocznie z jakiejś zbankrutowanej czytelni, paczka szkolnych książek, almanachy z przed dziesięciu laty, dykcyonarze z powyrywanemi kartami, broszury polityczne, oto i wszystko, co się tu znajdowało.
Opodal leżał stos starych, zapylonych rycin, jakich nie warto było przeglądać, i skrzynia z fotografiami. Fotografie te były zżółknięte, upływem czasu pobrukane, opatrzone muchami.
Misticot poruszył tę kupą starożytnych reprodukcyj, zawierającą portrety aktorów, ministrów, deputowanych, jenerałów i miał już wrzucić napowrót w mogiłę prochów i kurzawy owe zżółkniałe postacie, gdy nagle, rzuciwszy okiem na jedną z nich, drgnął pomimowolnie. Na grzbiecie starego albumu wyczytał napis:

Mej dobrej, ukochanej matce,

A poniżej dużemi złoconemi literami te słowa:

J. ARNOLD DESVIGNES.
Misticot pochwycił żywo znajdującą się tamże na pierwszej stronnicy fotografie i pilnie wpatrywać się w nią zaczął. Przedstawiała ona młodzieńca, około lat dwudziestu mieć mogącego, w ubiorze ucznia szkoły górniczej.

— Rzecz dziwna... — szepnął podrostek. — Twarz tego Arnolda Desvignes w niczem nie jest podobną do obecnego Desvignes, wspólnika pana Verrière. Czyż podobna, ażeby lat kilka mogło sprawić taką uderzającą zmianę?
Właściciel składu starzyzny przechadzał się po sklepie.
— Ile pan żądasz za tę fotografię? — pytał chłopiec, wskazując na kartę.
— Dziesięć centymów.
— Dobrze... ja ją biorę — odrzekł Misticot; — oto pieniądze.
— Zapewne pan znałeś kiedyś pana Desvignes, małego Arnoldka Desvignes, jak go tu nazywano? — pytał antykwaryusz.
— Jakim sposobem — odrzekł Misticot w miejsce odpowiedzi — ta fotografia, dana przezeń jego matce, znalazła się w pańskim sklepie?
— Rzecz bardzo prosta — rzekł kupiec. — Desvignes był na obczyźnie, gdy matka jego umarła. Przysłał plenipotencyę notaryuszowi z poleceniem, ażeby wszystko tu sprzedał. Zakupiwszy część mebli i książek, znalazłem tę fotografię w szufladzie stolika. Oto i wszystko.
Misticot wyszedł, schowawszy fotografię do kieszeni.
Rozmyślał nad tak wielką różnicą w podobieństwie portretu z żyjącym. Arnoldem Desvignes. Miałżeby wspólnik Verrièra być podrobioną postacią tamtego?
Podejrzenie poczęło się rodzić w umyśle chłopca. Dlaczego, z jakich powodów, ów człowiek, którego przeszłość on zbadać pragnął, dlaczego miałby przybrać obce nazwisko i wcielić się w postać tamtego? W jakim celu?
Dlaczego obrał tę osobistość, a nie inną?
Dla sformułowania opinii w tym względzie, potrzeba było zbadać wiele ciemnych okoliczności.
Misticot powrócił do hotelu.
Arnold grał z Trilbym w pikietę, czekając na przybycie agenta, Flognego.
Dochodziła jedenasta. Kończono nakrywać stół do ogólnego śniadała pod nadzorem właściciela.
Mały sprzedawca medalików zbliżył się ku oberżyście.
— Mówiłeś mi pan — rzekł do niego — że widziałeś Arnolda Desvignes przed kilkoma laty.
— Tak jest, widziałem go.
— Zachowałżeś w pamięci ściśle jego postać?
Na te wyrazy wspólnik Verrièra wraz z Trilbym grać w karty przestali, nasłuchując z natężoną uwagą.
— Widzę go jeszcze przed sobą... — odparł właściciel hotelu.
Podrostek dobył z kieszeni kupioną fotografię, a ukazując takową oberżyście, zapytał:
— Jakże... czy to on?
Na czoło mniemanego Arnolda Desvignes krople potu wystąpiły.
— On.... on... jak żywy! — zawołał, przypatrując się oberżysta. — Gdym go widział przed sześcioma laty, miał tylko nieco poważniejszy wyraz twarzy, lecz z wyjątkiem tej drobnej różnicy, zupełnie ten sam!
— Znasz pan dobrze charakter jego pisma?
— Tego dokładnie twierdzić nie mogę. Lecz oto masz je pan wraz z jego własnoręczną dedykacyą dla matki. Zkąd pan, u czarta, wyrwałeś tę fotografię?
Misticot, schowawszy portret do portfelu, opowiedział znane nam już szczegóły, podczas czego wspólnik Verrièra porozumiewał się spojrzeniem ze swym towarzyszem, obadwa bowiem dobrze pojmowali, że fotografia prawdziwego Arnolda Desvignes w rękach wspólnika siostry Maryi groziła im najstraszniejszem ze wszystkich niebezpieczeństw.
Z chwilą, tą biedny podrostek z Montmartre został na śmierć zawyrokowanym.
— Racz mi pan podać swoje nazwisko dla zapisania takowego w meldunkową księgę — rzekł do chłopca właściciel hotelu.
— Stanisław Dumay, student, przyjezdny ż Paryża — odrzekł Misticot, poczem zapytał:
— Czy będę mógł jeszcze przygotować list przed śniadaniem?
— Owszem... znajdziesz pan na tym stoliku wszystko, czego potrzeba do pisania.
Arnold niepostrzeżenie dał znak porozumienia swojemu wspólnikowi, na który tenże odpowiedział mrugnięciem oka.
Miało to znaczyć:
— Chcę wiedzieć, do kogo list będzie adresowanym.
Mrugnięcie oka Trilbego odpowiadało:
— Bądź spokojnym, będziesz o tem wiedział.
Misticot, wziąwszy kopertę, adres na niej naprzód napisał, a położywszy przed sobą ćwiartkę papieru, list kreślić zaczął.
Trilby, powstawszy natencząs, przemknął się po za chłopcem, idąc niby ku drzwiom, a w przejściu rzucił okiem na zaadresowaną kopertę. Na widok tego adresu zachmurzył się z niezadowoleniem, co nie uszło uwagi Arnolda, zwiększając jego obawę.
Przypomnijmy sobie, iż przed wyjazdem z Paryża Irlandczyk podsłuchał każde słowo rozmowy podrostka z siostrą Maryą. Pamiętał, że wskazała mu miejsce, do którego miał listy przesyłać w potrzebie.
Otóż obecny adres był właśnie podyktowanym przez kuzynkę Anieli Verrière. Brzmiał on:

Księdzu proboszczowi z Malnoue, dla doręczenia siostrze Maryi zakonnicy ze Zgromadzenia św. Wincentego à Paulo.

Co pisał Misticot do siostry Maryi, aż nadto jasnem było. Donosił bezwątpienia o pozyskanych szczegółach życia Arnolda Desvignes i odnalezionej wypadkowo fotografii.
Trilby bawił po za restauracją — przez kilka minut, a wszedł właśnie w chwili, gdy Misticot, zakleiwszy list, pytał właściciela hotelu:
— Nie masz pan czasem u siebie marki pocztowej?
— Mam, panie, piętnastocentymową. Oto jest.
Chłopiec, dobywszy pieniądze, zapłacił.
— Jak ztąd daleko na pocztę?
— Naco masz się pań trudzić? — rzekł oberżysta. — Posiadamy specyalną skrzynkę do listów w hotelowym korytarzu, a jeden z miejskich posłańców przychodzi cztery razy dziennie dla ich zabrania. Daj mi pan swój list, wrzucę go do skrzynki.
Misticot oddał list. W chwili tej uderzyła jedenasta.
Pensyonarze hotelowi przybywać poczęli na śniadanie.

II.

Gdy siadano do stołu, Trilby zniknął.
Pobiegł on śpiesznie do swego pokoju, a otworzywszy tam walizę, wyjął z niej pęk haczyków żelaznych, zwanych w narzeczu gminnem słowikami, jakich używają złodzieje do otwierania najbardziej skomplikowanych zamków, zatrzymał się przez pół minuty w pustym korytarzu przy skrzynce do listów, której zamek podważył bez trudu i powróciwszy na salę, szepnął Arnoldowi:
— Mam list.
Posługujący oznajmił, iż śniadanie na stole.
Arnold wraz z Trilbym zasiedli na dwóch końcach stołu, zdała od Misticota.
Zaczęło się roznoszenie potraw, gdy nagle wpadł na salę Bevel, ów komedyant-klown, akrobąta, Żoko, czyli małpa brazylijska, zdyszany, cały potem okryty.
— Do pioruna! — zawołał, wieszając na haku kapelusz: pędziłem, aby się nie opóźnić. Pan mer kazał mi czekać w przedpokoju blisko godzinę... To grzecznie i nader uprzejmie, nieprawdaż? Nakoniec jednak otrzymałem pozwolenie... Afisze już się drukują... Format olbrzymi, litery trójkolorowe. To wpada w oko, przynęca spektatorów...
Tu usiadł, a pochłaniając potrawy, mówił dalej ze zwykłą sobie gadatliwością:
— Kasa u mnie będzie otwartą jutro od rana. Wydałem ku temu rozkazy i mam nadzieję — dodał, zwracając się ku obecnym — że panowie zaszczycić zechcą swoją bytnością moje przedstawienie, to rzeczywiście niezwykłe przedstawienie.
Jeden z podróżnych zabrał głos, by odpowiedzieć na zaproszenie impresarya. Był to Delvigne, lokator z ulicy des Tournelles.
— A cóż grać będziecie, dyrektorze, na owem tak nadzwyczajnem przedstawieniu? — zapytał, podkreślając intonacyą głosu ostatnie wyrazy.
— Najprzód „Słomiany kapelusz.“
— Dobra sztuka, ale dyabelnie stara... a potem?
— „Żoko, czyli małpa brazylijska.“
— Jest to rzeczywiście zabawne, lecz pod warunkiem, ażeby aktor był wprawnym klownem i doskonałym mimikiem.
— Żoko, to ja sam, panie... — rzekł z dumą Rével.
— A! pan grywasz małpy? — zapytał Delvigne z ironią.
— Jak prawdziwy szympans, a nawet i lepiej... Małpy... to, panie, moja specyalność!
— Winszuję!
— To będzie w rzeczy samej niezwykle ciekawe przedstawienie — rzekł drugi z gości.
— Tak... — odrzekł Delvigne — z przyczyny tego zbiegłego goryla od Pezona. Ale to przecie nie pan uciekłeś z tej menażeryi? — dodał, śmiejąc się głośno.
— Pan lubisz dowcipkować, jak widzę... — odparł Revel, zmuszając się do uśmiechu.
Nie zatrzymujemy dłużej czytelnika przy śniadaniu, w czasie którego nie zaszedł żaden ważniejszy wypadek.
Po ukończeniu tegoż Arnold wraz z Trilbym weszli na pierwsze piętro do pokoju pod szóstym numerem.
— Oto list... — rzekł Trilby.
— W jakiż go sposób zdobyłeś?
Irlandczyk pokazał „słowika, ” który mu służył ku temu.
— Doskonale! — zawołał wspólnik Verrièra. — Ażeby jednak odwrócić wszelkie podejrzenia, skoro posłaniec otworzy skrzynkę w hotelu, potrzeba w nią wsunąć kopertę z tymże samym adresem, zawierającą wewnątrz kartę czystego papieru. Skoro zakonnica obierze tę lakoniczną przesyłkę, radbym widzieć jej minę!... Śpiesz się załatwić z tem coprędzej... Spotkamy się na kawie.
Podczas, gdy Trilby spełniał polecenie zabójcy Edmunda Béraud, tenże, rozdarłszy kopertę, czytał w liście co następuje:

„Dobra siostro Maryo!
„Widzę, iż miałaś słuszną przyczynę, nie ufając temu Arnoldowi Desvignes. Poznaję, iż coraz mniej ufać mu należy. Wpiłem na ślad bardzo ważny za mojem przybyciem do Blévé i za powrotem do Paryża przywiozę ci dowód, że wspólnik pana Verrièra jest fałszerzem. Czuję, iż z nadmiaru radości obłęd mnie ogarnia na wspomnienie, gdyby mi Bóg pozwolił urzeczywistnić położone we mnie zaufanie, stać się godnym szacunku, jakim obdarzasz mnie, siostro, i ocalić pannę Anielę. Łącząc dla ciebie wyrazy wysokiego mojego poważania^ dobra ma siostro, zostaję twym wiernym i wdzięcznym sługą.
Stanisław Dumay.“

— Ha! panie Misticot! — zawołał Desvignes, zaciskając zęby — umiesz śledzić wiernie i pilnie, jak widzę. Pochwyciłeś drut od piorunochronu. Dobre to dla misy i, jakiej się podjąłeś, ale złe bardzo dla ciebie! Mięszając się w obce sprawy, znajdujemy to, czegobyśmy znaleźć nie chcieli. Zanim skruszysz nić, więżącą stosunki drugiego, sam wprzódy padniesz ofiarą.
Tu, schowawszy list do pugilaresu, Desvignes zeszedł do sali kawiarnianej, gdzie go poprzedził już Trilby.
Nasz podrostek z Montmartre rozmawiał właśnie z synem właściciela hotelu, co dostrzegł Arnold, ale nie zatrwożył się tem bynajmniej. Cóż bowiem obchodzić go mogły szczegóły, o jakich Misticot mógł się dowiedzieć.
Trilby, przy którym usiadł, szepnął mu zcicha:
— Rozważyłem, iż pusta kartka papieru mogłaby zrodzić podejrzenia w umyśle siostry Maryi, nakreśliłem więc na niej słów kilka.
— Cóż napisałeś?
— Te wyrazy: „Wszystko dobrze idzie. Nie troszcz się siostro, gdyby nieobecność moja przedłużyć się miała.”
— Doskonale! Bez podpisu? — Ma się rozumieć... Zakonnica wie dobrze, iż jeden tylko Misticot może do niej pisać w tej sprawie.
— Masz słuszność... Zażądaj kart do pikiety i grę rozpocznijmy.
Mały sprzedawca medalików zajętym był żywo rozmową z młodym urzędnikiem merostwa.
— Tak więc... — pytał Misticot syna oberżysty — pan jesteś pewnym, że przed pięcioma mniej więcej tygodniami jakiś człowiek tu przybył dla zebrania szczegółów o Arnoldzie Desvignes?
— Jestem więcej niż pewien, ponieważ on zgłosił się do mnie w tym względzie.
— Czegóż żądał?
— Aktu urodzenia Arnolda Desvignes, aktu zejścia obojga jego rodziców i wyciągu z jego akt osobistych.
— I wydano mu wszystkie te papiery?
— Wszystkie. Nie mieliśmy prawa odmawiać mu ich wydania.
— Czy nie mógłbyś mi pan udzielić choć pobieżnego rysopisu wspomnionej osobistości?
— Najchętniej. Był to mężczyzna około lat pięćdziesięciu, wysoki, szczupły, o ciemnej cerze twarzy, szpakowatych włosach, wogóle pospolita, gminna fizyonomia. Wyrażał się poprawnie, lecz z włoskim akcentem.
Rysopis ten odpowiadał w najdrobniejszych szczegółach powierzchowności Agostiniego.
— Mówisz pan, iż przed dwoma laty odebrano list z Anglii od Arnolda Desvignes? — pytał Misticot dalej.
— Miałem ten list w mem ręku. Desvignes żądał wysłania dla siebie aktu urodzenia, oznajmując, iż wkrótce opuści Plymouth i wyjedzie do Indyj.
— List ten egzystuje jeszcze?
— Zdaje się, że nie... Tego rodzaju korespondencye wrzucamy do kosza po załatwieniu interesu.
— Nie mógłbyś mnie pan łaskawie objaśnić, w jakim pułku Arnold Desvignes odbywał lata swej służby?
— Jutro wiadomość tę dostarczę panu, wraz z aktem urodzenia Arnolda Desvignes i aktem zejścia jego rodziców. Aby jednakże akta te posiadały legalną swą wartość, muszą pozyskać zatwierdzenie mera i podpis prezesa trybunału.
— Jak wiele czasu zabiorą te formalności?
— Mniej więcej około dwóch dni.
— Zatrzymam się więc... Przyrzekłeś mi pan udzielić adres warsztatów w Plymouth, gdzie pracował Arnold Desvignes.
— Zażądam tego od sekretarza w merostwie. Żył on w przyjaźni z Arnoldem Desvignes, musi więc posiadać takowy. A obok tego kto wie, czyli i innych ważnych objaśnień nam nie dostarczy...
— Ach! gdyby się to stać mogło, panie kochany, wyświadczyłbyś mi najwyższą w świecie przysługę...
Pozostawiliśmy agenta policyjnego, Flogny, wraz z papą Loriot, siedzących w restauracyi na bulwarze Szpitala w tymże samym domu, gdzie Scott wraz z Trilbym wynajęli mieszkanie pod nazwą braci Perron.
Flogny, spóźniwszy się, jak wiemy, na pociąg, idący do Tours, miał jechać następnym, wychodzącym z Paryża o jedenastej minut dwadzieścia pięć, a przybywającym do Tours o w pół do szóstej rano.
Dlaczego wspomniony agent nie przyjechał jeszcze do Blévé w chwili, gdy pozostawiliśmy Misticota rozmawiającego z synem gospodarza, to jest o trzeciej po południu?
Los tak rozrządził. Człowiek projektuje, traf dysponuje.
Podczas, gdy Flogny z Loriotem zasiedli przy stole, posłyszeli rozmowę, prowadzoną przez dwóch obiadujących przy sąsiednim stoliku.
— Czytałeś pan świeżą wiadomość w dziennikach? — pytał jeden drugiego.
— Jaką wiadomość?
— O naczolniku policyi...
— Cóż takiego?
— Dziś zrana jeden z urzędników prefektury, wszedłszy do jego gabinetu, znalazł go martwym na podłodze. Zmarł, dotknięty piorunującym atakiem apoplektycznym.
Flogny, blady i drżący z przerażenia, poskoczył ku mówiącemu.
— Przebacz pan... — zawołał — iż ośmielę się zadać ci jedno zapytanie. Czy prawda, o czem pan mówiłeś przed chwilą?... Czy rzeczywiście umarł naczelnik policyi?
— Ja, panie, powtarzam tylko to, co publikują dzienniki — odrzekł zapytany. — Zresztą, sam zobacz, przeczytaj.
Tu podał dziennik wieczorny agentowi.
Pochwyciwszy go, Flogny pożerał artykuł gorączkowo.
— Ach! jakież nieszczęście!... — wyszepnął. — Człowiek tak zdolny, pełen odwagi... Dziękuję panu — dodał — zwracając dziennik właścicielowi, poczem, podszedłszy do Loriota, rzekł:
Słyszałeś pan i pojmujesz, iż niepodobna mi obiadować dziś z tobą. Muszę biegnąć natychmiast do prefektury, powiadomić się o tem, co zaszło.
— Rozumiem to dobrze... — odparł stary woźnica — w innym czasie wynagrodzimy to sobie. Siadaj pan do mego fiakra, zawiozę cię do prefektury, a następnie wrócę do siebie na ulicę de Moines.

III.

We dwadzieścia minut później Flogny wysiadał z powozu przed biurem policyi.
Mimo, że katastrofa nastąpiła rano, wszystko było tu jeszcze w największem zamięszaniu.
Koledzy Flognego zapełniali korytarze, krążąc jak pszczoły wokoło ula. Jeden z komisarzów do spraw sądowych, wyznaczony do prowadzenia śledztwa, wywoływał ich jednego po drugim.
— Trzeba czekać... — pomyślał agent. — Otóż wypadek śmierci podwójnie dla mnie fatalny, nie będę mógł prawdopodobnie wyjechać tej nocy.
— Nie mylił się w tem przypuszczeniu. Dopiero około dziesiątej wieczorem wywołano jego nazwisko!
— Nie spodziewałem się zobaczyć tu dziś ciebie, Flogny — rzekł mu komisarz do spraw sądowych.
— Dlaczego, panie komisarzu?
— Przerzucając codzienne notatki naszego biednego naczelnika, tak ogólnie żałowanego, dowiedziałem się, żeś otrzymał pewną kwotę pieniędzy na prowadzenie śledztwa w sprawie przy ulicy Joubert, a mając obok tego upoważnienie do działania, sądziłem, żeś już wyjechał.
— Miałem właśnie wyjechać, lecz posłyszawszy wypadkiem o tem nieszczęściu, przybiegłem tu co żywo.
— Jakże ci idzie śledztwo w tej sprawie?
— Błądzę jeszcze w ciemnościach, wszakże zdała okazuje mi się punkt jasno błyszczący.
— Oby się sprawdziło, co mówisz! Posłuchaj mnie, Flogny. Znam cię oddawna, oceniam twoją inteligencyę i poświęcenie się dla służby; mogę więc tobie otwarcie wyjawić, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, ja przeznaczonym zostanę do objęcia obowiązku po zmarłym twym naczelniku. Gdyby stać się to miało, radbym, ażeby moja nominacya blaskiem jakiego ważnego wykrycia opromienioną została. Wynajdź mi morderców Edmunda Béraud, a będę, pamiętał o twojej przyszłości, zapewniając ci taką, jaka przejdzie najświetniejsze człowieka marzenie.
— Możesz pan rachować na mnie, panie komisarzu, a to więcej z poświęcenia dla służby, niż chęci zyskania wynagrodzenia.
— Wiem o tem i oceniam twoją uczciwość. Jedno wszakże nie przeszkadza drugiemu. Możesz śmiało przyjąć wynagrodzenie, poświęceniem i pilnością zdobyte. Zatem powiadasz. iż dostrzegłeś światełko, połyskujące w tej tajemniczej sprawie?
— Tak... lecz błagam, nie pytaj mnie pan o bliższe objaśnienia. Mogę się mylić, a chciałbym powiedzieć wszystko na pewnych podstawach.
— Nie badam cię... pozostawiając całą swobodę działania.
— Kiedyż nastąpi pogrzeb zmarłego naczelnika.
— Pojutrze.
— Powrócę na ów smutny obrzęd.
— Odjeżdżasz więc?
— Tak, panie naczelniku, radbym jeszcze dziś w nocy.
— Jedz więc z życzeniem najlepszego powodzenia.
Wyszedłszy z gabinetu przyszłego swego zwierzchnika, Flogny spojrzał na zegarek.
Wskazywał on w pół do dwunastej.
— Zapóźno!... — wymruknął z niezadowoleniem. — A to prawdziwa fotalność! Pozostałe mi teraz jedynie jechać pociągiem, wychodzącym o w pół do siódmej zrana.
Wróciwszy do siebie na ulicę François-Miron, udał się na spoczynek, a równo ze świtem poszedł na stacyę orleańskiej drogi żelaznej, zkąd wyjechawszy, stanął w Tours o godzinie trzeciej minut pięćdziesiąt po południu.
W Tours musiał długo czekać na pociąg i przybył do Blévé dopiero o w pół do ósmej wieczorem.
Na stacyi pytał jednego z urzędników: który jest najlepszy hotel w Blévé?
Wskazano mu hotel Kupiecki.
Flogny, przyjechawszy bez żadnych bagażów, szedł pieszo przez miasto, na które zachodzące słońce rzucało ostatnie swe blaski, i prosił jednego z przechodniów o wskazanie mu hotelu Kupieckiego.
Wyprzedzimy go tam na kilka minut.
Wspólny obiad tylko co się ukończył i goście przeszli do drugiej sali na kawę, gdzie zasiedli do gry w karty, szachy i domino.
Trilby z Arnoldem umieścili się w miejscu, jakie zajmowali przez dzień cały.
Delvigne siedział samotnie przy stoliku w pobliżu nich.
Mając wyjechać nazajutrz w podróż po całym departamencie, zapisywał sobie w karnecie otrzymane polecenia. Cały jego stolik zapełniony był notatkami i różnego rodzaju kupieckiemi rachunkami. Teka, wypchana papierami i listami, leżała na marmurowem blacie stołu obok niego.
Misticot, siedząc przy następnym stole po za nim, przeglądał dzienniki.
Dwie, znajdujące się tu zarówno, a dobrze nam znane osobistości, widocznie były roztargnione. Głównie zaś Arnold Desvignes mocno się niepokoił opóźnionem przybyciem, policyjnego agenta. Według najściślejszego obliczenia, powinien on już znajdować się w Blévé. Zresztą, w tak małem, jak to, miasteczku, gdzie hotele nie są licznemi, Flogny, na mocy służącego mu prawa, mógł przejrzeć meldunkowe księgi z nazwiskami podróżnych, a między tymi nie pominął zapewne i Kupieckiego hotelu.
— Nie wyjechał więc nocnym pociągiem, jak sądziłem i wierzyłem w to na pewno? — zapytywał z trwogą Arnold sam sienie. — Gdyby nie przyjechał, wszystko stracone, bo w takim razie nie omieszka on pójść do prefektury i pochlubić się z poczynionych odkryć w tej sprawie.
Ósma uderzyła na wielkim hotelowym zegarze, umieszczonym na frontonie budynku.
Drzwi kawiarnianej sali otwarły się nagle, a w nich ukazał się posłaniec z biura telegrafu, niosący w ręku błękitną kopertę.
Właściciel hotelu, siedzący za kontuarem, gdzie sprawdzał całodzienne rachunki, podniósł głowę.
— Kogo szukasz, Rajmundzie? — zapytał.
— Pan Delvignes nie wyjechał ztąd jeszcze?
Na to zapytanie odwrócił się wspomniony komisyoner.
— Jestem! — odpowiedział — masz do mnie depeszę?
— Tak, panie... tylko co przybyła. Wprawdzie godziny, przeznaczone dla doręczania depesz, minęły i według regulaminu, powinienbym ją panu oddać dopiero nazajutrz zrana, przechodząc jednakże tędy, wstępuję. Należy być skrupulatnym w dopełnianiu reguł.
— Dziękuję ci, panie Raymond.
Delvignes, rozdarłszy kopertę, przebiegł oczyma depeszę, wołając:
— Otóż niespodziewana historya!... Mój pryncypał wzywa, bym jaknajspieszniej przybywał w nader ważnej sprawie. Potrzebuję znajdować się w Paryżu jutro zrana nieodwołalnie. Co tu zrobić?
— Musisz pan jechać pociągiem, wychodzącym z Amboise, nie ma innej rady... — rzekł posłaniec z telegrafu.
— O której godzinie wychodzi ten pociąg?
— O pierwszej minut dwanaście po północy. Staniesz pan w Paryżu na piątą zrana.
— To doskonale!
— A może przygotować powóz dla pana, panie Delvignes, któryby cię powiózł do Amboise? — pytał właściciel hotelu.
— To niepotrzebne, kochany gospodarzu. Mając tyle godzin czasu przed sobą, pójdę pieszo, spacerem. Pogoda prześliczna. Wyjdę ztąd o wpół do Jedenastej, pozostawiwszy w numerze moje zawiniątka i bagaże. Nadeślesz mi je pan później. A teraz napiszę kilka krótkich listów do klientów, oczekujących na mnie w Loches i Tours.
Tu Delvignes siadł i pisać zaczął.
Posłaniec z telegrafu wychodząc, spotkał się we drzwiach z jakimś wchodzącym podróżnym.
Był to znany nam agent policyi, Flogny.
Poznawszy go, Arnold za pierwszym rzutem oka pochylił się ku Trilbemu, szepcąc cicho:
— Oto nasz człowiek!
Irlandczyk spojrzał nanowo przybyłego, który, zwróciwszy się do kontuaru, pytał właściciela:
— Czy mógłbym otrzymać pokój w pańskim hotelu?
— Ależ tak, panie... najchętniej. Życzysz pan sobie, ażeby cię tam zaraz poprowadzono?
— Niekoniecznie... nie jest mi zbyt śpieszno. Każ mi pan najprzód podać kafelek piwa i pozwól sobie zadać jedno zapytanie.
— Ludwiku! kufelek piwa dla pana. A teraz słucham... O co chodzi?
— Nie znajduje się czasem u pana między przybyłymi podróżnymi młody chłopiec, przybyły z Paryża, nazwiskiem Stanisław Dumay?
— Stanisław Dumay? — powtórzył gospodarz — właśnie on u mnie zamieszkał. Bardzo przyjemny młodzieniec, zapoznał się już z mym synem. Otóż na szczęście, odrazu go pan znalazłeś. Czy znasz pan dobrze pana Dumay?
— Nie... zbliska go nie znam...
— A więc odwróć się pan. Widzisz pan tego młodego chłopca, czytającego dziennik?
— Widzę...
— To on.
— Nareszcie? — zawołał Flogny z radością.
— Może pani życzysz sobie, ażebym go powiadomił, iż ktoś chce się z nim widzieć?
— Nie... nie! Nie przeszkadzaj mu pan, sam pójdę do niego.
Tu Flogny podszedł do Misticota.

IV.

Arnold Desvignes, z oczyma wlepionemi w policyjnego agenta, nie stracił najmniejszego jego gestu podczas krótkiej rozmowy z właścicielem hotelu, a znając dobrze powód jego przybycia do Blévé, odgadywał z łatwością treść pogadanki.
Flogny zatrzymał się u stolika, przy którym siedział Misticot. Podrostek z Montmartre spojrzał na niego.
Agent ukłonił się.
— Mam honor mówić z panem Stanisławem Dumay, nieprawdaż? — zapytał.
Misticot spojrzał zdumiony na mówiącego. Usłyszał wymówione swoje nazwisko przez nieznajomego, w obcem mieście, gdzie po raz pierwszy był w życiu. Co to znaczyło?
Z osłupienia nie zdołał zaraz odpowiedzieć.
— Z panem Stanisławem Dumay, znanym pod nazwą Misticota, mieszkającym w Paryżu przy ulicy Fléchiér... — mówił dalej Flogny.
— Nie wiem, dlaczego pan zapytujesz mnie o to? — wyszepnął chłopiec. — Ja pana nie znam wcale.
— Wiem... — odparł agent z uśmiechem. — Zaraz jednakże zawrzemy z sobą znajomość. Przybywam w celu otrzymania od pana objaśnień...
— Odemnie?
— Tak jest... od pana — rzekł Flogny, siadając przy stole obok podrostka. — Wiem o celu pańskiej podróży do Blévé. Jesteś pan tu wysłanym z polecenia nader szanownego stowarzyszenia religijnego, do którego należysz, i działasz za wskazówkami siostry Maryi, zakonnicy ze zgromadzenia św. Wincentego à Paulo. Zresztą, szczegóły te mnie nie obchodzą i nie mam zamiaru mieszać się w to wcale. Przybyłem tu umyślnie, ażeby widzieć się z panem, będąc powiadomionym o pańskim wyjeździe przez kogoś, którego oba wielce poważamy, a mianowicie przez zacnego ojca Loriot...
Lecz zkąd on mógł panu powiedzieć, żem ja wyjechał do Blévé, jeśli sam o tem nie wiedział? — odrzekł Misticot.
— Nie on mi wskazał miejscowość. W pałacu bankiera, Juliusza Verrière, dowiedziałem się, gdzie mogę pana odnaleźć.
Mimo, iż słowa powyższe winny były przekonać Misticota, że cel jego podróży został wyjawionym przez siostrę Maryę nieznajomemu, postanowił przyodziać się powściągliwością.
Arnold natężył słuch, a mimo, iż od dwóch rozmawiających oddzielał go stół komisanta handlowego, Delvigna, nie stracił ani jednej sylaby z owej rozmowy, prowadzonej półgłosem.
— Cóż wiec pan żądasz odemnie? — zapytał chłopiec.
— Żądam, ażebyś mi przyszedł z pomocą w wymierzeniu kary nędznikom, którzy uwieźli podróżnego z Indyjskiego hotelu przy ulicy Joubert przed dwoma miesiącami.
Osłupienie Misticota wzrastało z każdą chwila.
— Ja... — odrzekł — ja mam panu dopomódz w odkryciu sprawców tej zbrodni, o której tyle mówiono?
— Tak.
— Lecz w jaki sposób... Nie rozumiem...
— Natychmiast pan wszystko zrozumiesz. Naprzód jednakże winienem powiedzieć ci, kim jestem...
Tu wziąwszy swój bilet wizytowy z kieszeni, podał go Misticotowi.
Chłopiec, rzuciwszy okiem na kartę, patrzył na policyjnego agenta ze zdziwieniem i nieco z obawą.
Flogny, uśmiechając się, schował napowrćt bilet do portfelu.
— Ależ ja nie posiadam żadnych bliższych szczegółów o tej sprawie — mówił Misticot — nic... o czembym mógł panu opowiedzieć. Jakichże więc objaśnień żądasz pan odemnie?
— Zaraz o wszystkiem się dowiesz. Wszak znasz pan dwóch Irlandczyków, klownów z cyrku Fernando, którzy figurowali i w pantomimach?
Místicot zadrżał.
— Scotta i Trilbego? — rzekł.
— To właśnie.
— Znam ich w rzeczy samej. Widziałem ich przedstawiających niedźwiedzi, z czego się szczerze naśmiałem. Spotkałem się również z nimi razu pewnego na wzgórzu Montmartre, w restauracyi pod Królikiem A. Gill. Wtedy to sprzedałem dwa srebrne medaliki w Sacré-Coeur...
— Widziałeś pan jeszcze Wiliama Scott w innej okoliczności.
— Tak.
— Przy ulicy de Moines, u ojca Loriot, nieprawdaż?
— A! on panu o tem opowiedział?
— Opowiedział mi, że przyszedłszy do niego z Eugeniuszem Loiseau, zdawało ci się, że poznajesz Wiliama Scott pod ubraniem woźnicy, pod którą to postacią sprzedał dnia poprzedniego powóz wraz koniem Loriotowi.
— I nie omyliłem się wtedy...
— Jesteś tego pewnym?
— Najzupełniej.
— Na czem opierasz swą pewność?
— Ojciec Loriot tego panu nie powiedział?
— Mówił mi o medaliku, znalezionym przez ciebie w powozie, sprzedanym i dostarczonym przez Scotta.
— Tak, panie... Był to medalik, jaki Scott kupił odemnie na kilka dni przedtem pod Królikiem A. Gill.
— Gdzież jednak dowód, ażeby to był ten sam?„Wszystkie te medaliki pochodzą z jednej fabryki, i są do siebie podobne.
— Nie panie... Ten się wyróżniał od innych, miał bowiem na środka skazę maleńką.
Tu Misticot sięgnąwszy do kieszeni, wyjął medalik z portmonetki i położył go na stole mówiąc:
— Oto jest... Patrz pan, i zauważ tę skazę, Scott mi ją sam wskazał po kupieniu. Chciałem mu dać inny w to miejsce, na co mi odpowiedział: Dobry będzie do tego, do czego chcę go użyć. Gdyby więc owym woźnicą, który przyprowadził konia z powozem Loriot’owi Scott nie był, zkądby się znalazł tam medalik na siedzeniu jaki wpadł mi w ręce. Zaraz ja sobie pomyślałem, iż w tem coś nieczystego się mieści.
— I nie myliłeś się w tym razie. Mam pewność, ze ten powóz służył do spełnienia zbrodni przy ulicy Joubert — rzekł Flogny — i mam zarazem to najmocniejsze przekonanie, że Scott wraz z Trilbym mieli w niej udział, pod kierunkiem tego trzeciego, który to wszystko skombinował i przygotował, trzeciego łotra, gorszego nad wszystkich innych!
— Trzeciego... trzeciego... — szeptał sprzedawca medalików. — Czekaj pan... czekaj! Może ja przypomnę coś sobie...
— Cóż takiego? — zapytał żywo Flogny.
— W restauracyi pod Królikiem A. Gill Scot wraz z Trilbym mówili mi, że oczekują na przybycie dyrektora cyrku Amerykańskiego, który Jach zamówił na swoje przedstawienia.
— Kłamstwo! — zawołał agent.
— Lecz pozwólże mi pan dokończyć. Widziałem tego dyrektora prawdziwego, czy podrobionego, mniejsza z tem, dość, że go widziałem. Sprzedałem mu nawet jeden srebrny medalik...
— Jakże on wyglądał?
— Anglik najczystszej krwi, panie... postać, zachowanie się, ubiór, wszystko w nim oznajmiało nieodrodnego syna Wielkiej Bretanii. Nie mówił prawie wcale po francuzku.
— Od chwili spotkania Scotta u ojca Loriot przy ulicy des Moines, nie widziałeś łotrów tych więcej?
— Nie widziałem; nie przyszło mi na myśl zajmować się niemi, mając tyle innych, ważniejszych zatrudnień przed sobą.
Od kilku chwil, komisant handlowy Delvignes, który jak wiemy, siedział przy stole, pomiędzy Arnoldem i Misticot’em, przerwał swoją robotę, nasłuchując z uwagą.
— Przepraszam panów7... — rzekł nagle, zwracając się do obu rozmawiających — mówicie panowie jeśli się nie mylę o zbrodni, popełnionej przy ulicy Joubert?
Spostrzegłszy, iż komisant wymieszał się do rozmowy, Arnold zbladł nagle.
— Tak panie — odpowiedział Floguy — mówimy o tym tajemniczym wypadku.
— Pewne wskazówki prowadzą panów, jak widzę, na ślady winnych?
— Tak się zdaje...
— Pan należysz do policyj?
— Jestem inspektorem.
— Przed chwilą mówiłeś pan z panem Dumay o znalezionym przezeń srebrnym medaliku, który wam może posłużyć do wniesienia oskarżeń przeciw pewnym cudzoziemcom.
— Tak... w rzeczy samej. . — Zwróciło to moją uwagę — mówił dalej komisant — a zaraz panu wytłumaczę dlaczego. Pozwól mi jednak przed tem zobaczyć medalik, jaki ci dał przed chwilą pan Dumay.
— Oto jest.
Delvignes obejrzawszy go, zawołał:
— Oprócz tej skazy na środku, jest najzupełniejsza tożsamość.
— Tożsamość z czem?
— Z innym medalikiem, który wypadkowo wpadł w moje ręce w nader dziwnych wypadkach. On to właśnie służył widocznie do jakiegoś tajemniczego porozumiewania się, a gdy tu chodzi o oświecanie sprawiedliwości, nie waham się z wyjawieniem prawdy.
— Wytłumacz mi pan to jaśniej...
— Mieszkam pod numerem 36 przy ulicy des Tournelles. Jestem handlowym komisantem, a moje wyjazdy z Paryża trwają zwykle od ośmiu do dziesięciu dni. Przed miesiącem mniej więcej, odebrałem rozkaz od mego pryncypała do jaknajrychlejszego wyjazdu. W parę godzin byłem ku temu gotowym. Rano, w dniu mego wyjazdu, w chwili, gdy fiakr czekał przed domem, aby mnie powieść na stacyę drogi żelaznej, wszedłem do odźwiernej, nieobecnej w stancyjce natenczas, a widząc paczkę listów do mnie adresowanych, zabrałem takowa i wsunąłem do kieszeni, poczem wsiadłszy do fiakra odjechałem. Usiadłszy w wagonie zacząłem odczytywać korespondencye, nie przeglądając szczegółowo adresów. Trzecim listem zostałem dziwnie zdumiony. Pierwsza koperta tegoż, zawierała wewnątrz drugą bez żadnego papieru, znajdował się w niej tylko mały, srebrny medalik zupełnie do tegoż tu podobny, przytwierdzony lakiem do pieczęci, a ponad nim te dwa wyrazy: Siódma godzina. Mocno tem wszystkiem zaintrygowany, spojrzałem na adres. List przez pomyłkę wmieszanym został między moje listy. Muszę pana objaśnić, iż nazywam się Alfred Delvignes, a na kopercie był adres: Arnold Desvignes, ulica des Tournelles Nr. 36.


V.

— Arnold Desvignes, ulica des Tournelles, numer 36 — powtórzył Misticot z osłupieniem.
— Tak panie... — odparł komisant.
— Pan więc znasz to nazwisko... znasz tego człowieka? — pytał żywo Flogny podrostka z Monmartre.
Chłopiec przypomniał sobie o poleceniach siostry Maryi.
Powierzona mu tajemnica nie należała do niego. Gdyby wyznał, iż zna Arnolda Desvignes, musiałby dostarczyć wyjaśnień, czego uniknąć pragnął usilnie.
— Znane mi jest to nazwisko — odpowiedział — lecz osobiście nie znam tego człowieka.
— Ależ to wspólnik Verriér’a! — zawołał nagle Flogny, uderzając się w czoło. — Doprawdy, to wszystko w obłęd wprowadzić jest w stanie! Posiadasz pan przy sobie ów list, o którym mówiłeś? — pytał komisanta Delvignes.
— Oto jest... — rzekł tenże, dobywszy go z portfelu.
Flogny długo przypatrywał się medalikowi i nakreślonym wyrazom: Siódma godzina, umieszczonym na drugiej kopercie.
— To jasno w oczy uderz?! — zawołał — godzina schadzki i znak porozumienia się.
A spojrzawszy na adres, dodał:
— List bez żadnej marki pocztowej... użyto więc posłańca... I pan jesteś pewnym, że Arnold Desvignes mieszka w domu, przy ulicy Tournelles?
— Jaknajpewniejszym. Czytałem jego nazwisko na skrzypce do składania listów i dzienników, przeznaczonej dla lokatorów.
— Ależ ów Arnold Desvignes nie może być owym milionerem, wspólnikiem Verrièra — rzekł Flogny po chwili namysłu. — Zbieg podobieństwa imienia i nazwiska, ot wszystko! Nie może on być wspólnikiem Scotta i Trilbego, od których ów list pochodzi... Nie! na tobym przysiągł... Ten bowiem właśnie Arnold Desvignes wspólnik Verrièr’a, wiedząc, że poszukuję pana Dumay, wskazał mi pierwszy, iż znajdę go w Blévé.
— On... on to panu powiedział? — szepnął Misticot, nie wierząc temu, co słyszy.
— Tak... on mi to wskazał.
— Ale zkąd wiedział o tem?..
— Wypadkiem, którego mi nie wytłumaczył.
Wobec tej niepojęcie powikłanej, tajemniczej sytuacyj podrostek z Montmartre zaczął się trwożyć o Anielę Verrière i siostrę Maryę.
— Tak... tak! jedynie tu zachodzi podobieństwo nazwisk, a nic innego — mówił Flogny dalej. — Pozwolisz mi pan zatrzymać tę kopertę z medalikiem? — pytał komisanta.
— Najchętniej... życzę aby przydatną panu być mogła do dalszych jego poszukiwań.
— Muszę natychmiast odjechać do Paryża... — wołał Flogny gorączkowo — muszę wiedzieć, kto jest ów Arnold Desvignes z ulicy des Tournelles i wiedzieć to będę!
Misticot siedział w zamyśleniu, stawiając sobie ze wzrastającym niepokojeni to zapytanie: Zkąd wspólnik Verrièr’a mógł odkryć, iż ja wyjeżdżam do Blévé? Czy wie on zarówno, ii szukam broni przeciw niemu? Wszystkiego obawiać się należy ze strony takiego człowieka. Mimo, iż to się niepodobnem być zdaje, kto wie, czyli on nie jest wspólnikiem Scotta i Trilbego?
— O której godzinie wychodzi pociąg do Tours? — pytał Flogny.
— Nie odejdzie aż jutro zrana — odrzekł Delvignes — lecz możesz pan wraz zemną jechać do Amboisé dziś w nocy, będę panu towarzyszył na ulicę des Tournelles.
— A o której godzinie wyjeżdża pociąg z Amboise?
— O pierwszej minut dwanaście po północy. Z Blévé do Amboise można odbyć drogę pieszo w ciągu półtorej godziny. Jesteś pan dobrym piechurem?
— Dość dobrym... Lecz zdaje mi się, że idąc pieszo, spóźnić się możemy na pociąg — rzekł Flogny.
— Ja utrzymuję przeciwnie. Wyszedłszy ztąd o dziesiątej, będziemy mieli trzy godziny czasu przed sobą. Gdybyś wszelako pan wołał jechać, gospodarz każę nam zaprządz konie do powozu, jak to proponował.
— Nie! wolę iść pieszo... Razem powędrujemy.
— Pojadę zabrać moją torbę myśliwską i okrycie — rzekł komisant handlowy.
— A ja powiadomię gospodarza, iż nie będę tu nocował.
Delvignes wyszedł z kawiarni, a Flogny zbliżył się do kontuaru.
Arnold pobladły, zmieniony, pochylił się ku Trilbemu, szepcząc mu zcicha.
— Zginęliśmy, jeżeli natychmiast stanowczo działać nie będziemy. Weź klucz i wejdź do swego pokoju. Ja zaraz tam przyjdę.
Tu obaj wspólnicy zniknęli jeden po drugim.
Flogny wróciwszy, siadł obok Misticot’a.
— Pozostaje mi — rzekł — podziękować ci za objaśnienia, jakich mi użyczyłeś, mój młody przyjacielu. Kiedyż powracasz do Paryża?
— Nic nie wiem, panie... Zależy to od wielu ważnych okoliczności, a nie od mej woli.
— Prawdopodobnie będę potrzebował twojej pomocy w tej sprawie. Oto mój adres: Ulica François-Miron, nr. 29. Zapisz to sobie i chciej mnie powiadomić o swoim powrocie.
— Najchętniej to uczynię.
Wszedł Delvignes.
— Jestem na pańskie rozkazy — rzekł zwracając się do Flogne’go; wyjdziemy skoro pan zechcesz. Wszak nic nie nagli, mamy jeszcze wiele czasu przed sobą.
O kwandrans na jedenastą, wyszedłszy obaj z hotelu, udali się drogą w kierunku Amboise.
We dwadzieścia minut przybyli do Crois-de-Blévé i dosięgnęli wsi, poprzedzającej las w Amboise, a następnie weszli w głąb tegoż.
Niebo dotąd pogodne i zasiane gwiazdami zmieniło się nagle. Grube chmury poczęły napływać ze wschodu. Powstały wicher wstrząsał gałęziami drzew z szumem, podobnym do wzbierającego morza na wybrzeżu. Nasi podróżni zaniepokojeni widokiem niepogody, żałując, iż nie wzięli powozu z Blévé, szli szybko, mało co z sobą rozmawiając.
Nagle stanęli w miejscu obaj jak wryci. Ryk jakoby dzikiego zwierzęcia przeraźliwa em echem przebiegł całą przestrzeń lasu, a razem niby odpowiadając mu zahuczał grzmot w oddaleniu ze wschodniej strony.
— Co to jest, u czarta? — zapytał Flogny.
— Przyspieszmy kroku... — rzekł Delvignes.
— Miałożby nam zagrażać jakie niebezpieczeństwo? — pytał agent policyjny, wyjmując z kieszeni rewolwer dużego kalibru.
— Pan nie wiesz więc, że dzikie zwierzęta uciekły z menażeryj Pezon a w Loches?
— Na honor nic nie wiem... po raz pierwszy o tem słyszę...
— Dwa lwy, tygrys i goryl przebiegają okolicę.
— Nie miłe spotkanie w każdym razie, sądzę wszelako, iż nie mamy czego się tak wielce obawiać. Zwierzęta z menażeryi tresowane i oswojone, nie zaczepią nas na pewno. Idźmy jednakże prędko, ponieważ burza się zbliża i więcej mnie ona niepokoi ponad te dzikie zbiegi Pezon’a.
Delvignes wraz z Flognym biegli z pośpiechem.
Wicher wzmagał się gwałtownie. Niebo coraz więcej czarnem się stawało. Błyskawice szybko po sobie następowały; grzmot huczał bez przerwy.
Nagle obaj podróżni posłyszeli w zaroślach dziwny hałas, tuż prawie ponad swojemi głowami.
Był to jakoby trzask, łamanie gałęzi w połączeniu z dzikim okrzykiem, podobnym do skargi człowieczej, na dźwięk którego dreszcz przebiegł po kościach.
Flogny, wraz z komisantem handlowym, mocno zdumieni i wystraszeni po trosze, spojrzeli w górę.
Mimo ciemności dostrzegli czarną postać, podobną do ludzkiej istoty, która skoczywszy z wierzchołka drzewa, stanęła przed niemi, poruszając pałką znacznej objętości, bawiąc się nią jak dziecię laseczką.
Obaj mężczyźni cofnęli się z przerażeniem, poznawszy, iż się znajdują wobec goryla wielkiego gatunku, najdzikszego z pomiędzy zwierząt.
Paszcza goryla otwierała się i zamykała, zęby mu szczękały, pałką trzymaną w łapach wywijał w powietrzu.
Delvignes, obezwładniony przestrachem, stanął, nie mogąc poruszyć się z miejsca.
Flogny, będąc więcej panem siebie, chciał drżącą ręką naciągnąć kurek rewolweru i strzelić w potworne zwierzę, brakło mu jednak czasu do spełnienia tej operacyi.
Goryl wymierzył mu w czaszkę uderzenie pałką tak silnie, że agent upadł na drogę z rozbitą głową i zakrwawioną twarzą.
Delvignes, bardziej umarły niż żywy wydał krzyk przerażenia, a nie mogąc się utrzymać na nogach padł na kolana.
Mgła ciemna rozciągnęła się przed jego oczyma. Widział jednakże małpę, zbliżającą się ku sobie i podnoszącą w górę olbrzymią swą pałkę. Posłyszał świst złowrogi i uczuł jednocześnie jakoby góra zawaliła się na jego głowę.
Następnie, nie widział nic, nie słyszał, nie czuł i padł bezwładnie obok swego nieszczęśliwego towarzysza.
Goryl, pochyliwszy się nad nim, słuchał uderzeń jego serca, położywszy na nim swe ucho, poczem zerwał się, a pochwyciwszy swą pałkę, wymierzył mu drugi cios na wierzch czaszki, którą rozbił na dwoje.
Dokonawszy tego, powrócił do agenta Flogny.
Ten ostatni był już martwym zupełnie. Gwałtowność pierwszego uderzenia przebiwszy czaszkę, rozmiażdżyła mu mózg zupełnie.
Dziwna obecnie nastąpiła scena.
Goryl, przyklęknąwszy obok trupa, zaczął przeszukiwać jego ubranie z zadziwiającą pilnością, zabierając wszystko, ale to literalnie wszystko, co się znajdowało w kieszeniach nieszczęśliwego; ukończywszy to, wydał świst, podobny do jakiegoś umówionego wezwania.
Na owo hasło druga ciemna postać wysunęła się zpośród zarośli i ukazała na drodze.
Księżyc, wypływający w tej chwili z po za chmur, oświecił swemi promieniami tę nową postać, ukazawszy w niej Arnolda Desvignes.
— No! i cóż powiesz, pryncypale? — zawołał goryl. — Sądzę, iż tym razem napewno załatwiona już sprawa!

VI.

— Przeszukałeś dobrze w kieszeniach agenta? — zapytał Arnold Desvignes.
— Jaknajstaranniej... — rzekł Trilby — którego pod małpią skórą poznali zapewne czytelnicy. — Oto wszystko, co miał przy sobie... Co zaś do tego drugiego...
— Nie ma co się nim zajmować... — odrzekł wspólnik Verrièra. — Komisant handlowy nie mógł posiadać nic, coby skompromitować nas mogło. Otóż medalik... koperta... portmonetka. Wszystko w porządku, jak trzeba. A teraz o trupach pomyśleć należy.
Jednocześnie straszny ryk rozległ się w pobliżu, w gęstwinie lasu.
— Słyszysz, pryncypale? — zapytał ze spokojem były klown z cyrku Fernando. — Dzikie zwierzęta poczuły woń krwi, w kilku minutach przybędą tu i rzucą siecią te szczątki. Wkrótce oczyszczą one plac walki. Pozostaje mi czas zaledwie do zmiany ubrania.
— Przyniosłem ci pakiet... Jest tam pod drzewem przy drodze.
Trilby poskoczył ku wskazanemu miejscu, lecz nagle cofnął się z okrzykiem przerażenia.
Lew i lwica, zbiegłe z menażeryi Pezona, stanęły na lekkiej wyniosłości wzgórza, a rozszerzone źrenice zwierząt ogniem wśród ciemności płonęły.
— Precz, drapieżnicy! — krzyknął Trilby stłumionym głosem, podczas gdy Arnold wycelował rewolwer, który trzymał w ręku.
Jedno z dzikich, zwierząt skoczyło, zakreślając półkole, a ominąwszy dwóch stojących mężczyzn, rzuciło się na trupy.
Był to lew.
W chwili, gdy zatapiał potworne swe szpony w jedno z leżących ciał, Arnold bezwiednie, instynktowo, nacisnął kurek swej broni.
Strzał wybiegł, a jednocześnie lew martwy rozciągnął się na trupie i nie poruszył więcej.
Kula, wleciawszy mu okiem, przeszyła mózg, sprawiając śmierć piorunującą.
Natenczas lwica, ryknąwszy straszliwie, skoczyła W drogę.
Arnold wraz z Trilbym uciekali całą szybkością nóg swoich; strach, rzec można, przypinał im skrzydła.
Drapieżne to jednak zwierzę nie ścigało ich wcale.
Rzuciwszy się na ciała zmarłych, pożerało je, lizało krew.
Uciekający, nie zważając na to, co się dzieje po za nimi, pędzili naprzód, nie zwalniając biegu.
Wybiegłszy z lasu, przybyli na równinę.
— Stój! — zawołał Trilby zdyszany. — Nie mogę dalej biedź w tem ubraniu.
Pod osłoną wielkich drzew były klown z cyrku Fernando, zrzuciwszy w oka mgnieniu z siebie skórę małpy i maskę, przywdział zwyczajne ubranie, poczem, zapakowawszy skórę goryla, zabrał ją z sobą i obaj z Arnoldem udali się w drogę.
Była już północ, gdy przybyli do hotelu, którego bramę zastali zamkniętą.
Trilby podszedł ku bocznym drzwiom, wychodzącym na podwórze i znalazł je tylko na klamkę zamkniętemi.
— Pójdź! — rzekł do Arnolda — wrócimy tą samą drogą którą wyszliśmy.
Minąwszy ostrożnie dziedziniec, spostrzegli drabinę, ustawioną przy ścianie, a sięgającą dachu. Wszedłszy po niej do pierwszego piętra, wskoczyli przez otwarte okna do swoich pokojów.
Desvignes, zapaliwszy świecę, zaczął przeglądać przedmioty, zrabowane u nieszczęśliwego Flogny.
Trilby otwierał wytrychem drzwi pokoju komedyanta Rével, wkładając tamże w skórzany kuferek skórę goryla, w jakiej ów aktor odegrać miał dnia następnego „Żoka, czyli małpę brazylijską.“ Uskuteczniwszy to, zapukał do drzwi Arnolda, który mu je otworzył natychmiast.
— Jestem kontent z ciebie — rzekł wspólnik Verrièra, podając mu rękę. — Majątek twój zapewniony... Pozostaje ci tylko zgładzić Misticota, a droga stanie przed nami otworem.
— Dopełnij, co pozostaje jeszcze do zrobienia... Licz na mnie.
— Rachuję też, jak na siebie samego. Jutro wyjadę.
— Wracasz do Paryża?
— Tak.
— Dlaczego tak prędko?
— Dłuższa ma nieobecność mogłaby wzbudzić podejrzenia. Zresztą, potrzebuję rozciągnąć nadzór nad zakonnicą.
— Pozwolisz mi udzielić sobie jedną radę?
— Owszem... jeśli jest dobrą, wypełnię ją bez wahania.
— Otóż zajmij się przepatrzeniem mieszkania po nieboszczyku Flognym. Mogą tam znajdować się jakieś kompromitujące nas papiery.
— Przekonam się o tem z łatwością. Posiadam jego klucz, jego portfel, jego bilet inspektora policyi, którego użyję w potrzebie. A teraz idźmy obadwa na spoczynek.


∗             ∗

Bytność policyjnego agenta w pałacu na bulwarze Haussmanna, głęboko zaniepokoiła siostrę Maryę.
Badania tego człowieka, zbrodnia, której sprawcy poszukiwał, śmiałość, z jaką wszedł do mieszkania bankiera dla dowiedzenia się o miejscowości, w której odnaleźćby mógł Misticota, wszystko to napawało przestrachem zakonnicę.
Zkąd mógł się dowiedzieć wspomniany agent, że chłopiec z Montmartre został z jej polecenia wysianym?
W jaki sposób Misticot mógł dać objaśnienia względem tajemniczego porwania Edmunda Béraud, szwagra Verrièra, który od lat trzydziestu upuściwszy Francyę, wrócił incognito do Paryża?
Dlaczego to stwierdzone napewno jego zniknięcie, to przypuszczalne morderstwo zostało ukryte przed rodziną?
Z jakiej przyczyny nastąpiło to widoczne zmieszanie się bankiera, stanowiące sprzeczność z zimnej zachowaniem się Arnolda Desvignes?
Siostra Marya nie wiedziała, co myśleć o wszystkiem.
Wielki zamęt, powstały naraz w jej mózgu, nie pozwolił jej w zimny i logiczny sposób wyprowadzić wniosków z tylu zebranych jednocześnie wypadków.
Wśród powyższego chaosu, jeden szczegół rysował się jasno przed jej oczyma, sprawiając jej niepokój głęboki.
Jeśli Stanisław Dumay został badanym przez Flognego, czy mimo całego swego poświęcenia i dyskrecyi nie wyzna prawdziwych powodów, dla jakich został przez nią wysłanym w tę podróż do Blévé?
Rada byłaby go powiadomić o tem, co zaszło, lecz w jaki to sposób uczynić?
Wyszedłszy z salonu, gdzie pozostawiła policyjnego agenta z Verrièrem i Arnoldem Desvignes, wróciła do Anieli, nie chcąc jej jednak przestraszać, nic nie wspomniała o tem, co nastąpiło. Uścisnęła ją tylko, życząc dobrej nocy i odeszła do swego pokoju, udając się na spoczynek.
Sen jednak nie przychodził. Obawa i niepokój oczu jej zamknąć nie dozwoliły.
Nie myślała już o Misticocie, lecz o tej zbrodni, otoczonej ciemnościami, której Edmund Béraud stał się ofiarą.
Na chwilę jej wszakże myśl ta nie przyszła, ażeby jej wuj mógł być tego wspólnikiem; pomimowolnie jednak rodzaj nieufności, która nie była jeszcze podejrzeniem, budził się w głębi jej duszy.
Flogny, ów agent policyi, powiedział: Było trzech morderców Edmunda Béraud. Znam dwóch z nich, a Stanisław Dumay będzie mnie mógł naprowadzić na ślady trzeciego.
I siostra Marya w swych sennych marzeniach widziała przesuwającą się przed sobą zaniepokojoną postać Juliusza Verrière i lodowatą maskę Arnolda.
Myślała pomimowolnie o przybyciu do Paryża tego człowieka, swego towarzysza podróży niegdyś na drodze żelaznej. Przybywał on z Indyj, również jak i Edmund Béraud, mlioner...
Edmund Béraud zniknął, a w kilka dni później Arnold Desvignes, również milioner, został wspólnikiem Verrièra.
Jakże w tem wszystkiem nie dopatrzeć łączności dziwnych, przestraszających?
Rozwidniło się, dzień zabłysnął, a siostra Marya, znużona bezsennością, podniósłszy się ubrała i aby rozproszyć oblegające ją straszne przypuszczenia, udała si-ę na mszę do kościoła Notre-Dame de Lorette.
W pałacu na bulwarze Haussmana niezwykły ruch panował. Kamerdyner przy pomocy odźwiernego znosił pakunki, umieszczając je na czekającym przededrzwżami omnibusie.
Lando, zaprzężone w parę pięknych koni, również oczekiwało.
Siostra Marya za powrotem z kościoła weszła do pokoju Anieli, którą zastała gotową do wyjazdu. Udały się do salonu, gdzie i bankier ukazał się za chwilę. Miał nachmurzone oblicze, zdawał się być mocno zamyślonym.
— Siadajmy i jedzmy... — rzekł krótko.
Droga do Malnoue zabierała około dwóch godzin czasu. Podróż odbyła się w milczeniu. Zaledwie od chwili do chwili obie kuzynki wymieniały z sobą słów kilka.
Verrière milczał, zatopiony w głębokiem rozmyślaniu.
Przyjechano na miejsce w godzinie śniadania. Służba, wysłana naprzód, wszystko na przejęcie przybyłych przygotowała. Każdy się udał do przygotowanych dlań apartamentów.
Wpływ sielskiej przyrody dawał się dostrzedz już na pannie Verrière, która zdawała się jakoby wracać do życia.
Biednemu dziewczęciu ubył najdotkliwszy ciężar; ojciec nie wspominał jej nic o Arnoldzie Desvignes, co pozwalało jej mieć nadzieję, że owa tyle nienawistna dla niej osobistość mniej często niż w Paryżu przy rodzinnym stole ukazywać się będzie.


VII.

Dom mieszkalny Juliusza Verrière, który w okolicy „zamkiem“ nazywano, był to obszerny pawilon z kamienia zbudowany; w eleganckim stylu z epoki Ludwika XIII-go. Znaczna odległość od wsi go oddzielała.
Aleja z odwiecznych lip prowadziła do żelaznego osztachetowania, otaczając dwa mniejsze budynki, w tymże samym stylu stawiane, co i pawilon, z których jeden służył za mieszkanie dla miejscowego nadzorcy, będącego zarazem ogrodnikiem.
Park, zajmujący około dwunastu hektarów ziemi, zacieniony wspaniałemi drzewami, otoczony murem, tworzył prawdziwy las, pełen zwierzyny. Rozciągał się on poza domem, poprzedzony wielkim trawnikiem, zasianym kwiatami.
Obfitość w parku zwierzyny wymagała bezustannej czujności i nadzoru, ponieważ leśni złodzieje zakradali się tu od czasu do czasu dla tępienia takowej.
Aniela uwielbiała Malnoue. Tu to spędziła ona pierwsze lata dziecięce, przy boku swej matki, której związek z Juliuszem Verrière nie uczynił szczęśliwą, a skutkiem czego biedna kobieta szukała samotności. Tu młode dziewczę ujrzało po raz pierwszy kuzyna swego, Emila Vandame. Tu uczuła dla niego zrazu serdeczną życzliwość, a później miłość.
Podczas śniadania oblicze bankiera nie rozjaśniło się wcale.
Ruchy jego nagłe, przerywane, świadczyły o silnem, nerwowem podrażnieniu, co nié uszło uwagi tak siostry Maryi, jak i Anieli.
Po śniadaniu obie kuzynki weszły do parku.
Zakonnica prowadziła pannę Verrière, mocno jeszcze osłabioną.
— Zauważyłaś zapewne wraz zemną naglą zmianę, jaka nastąpiła w calem zachowaniu się mego ojca? — pytała Aniela, skoro znalazły się obie w znacznej od domu odległości.
— Spostrzegłam to... Mój wuj jest o coś zaniepokojonym, zgnębionym; odgadnąć jednak nie mogę powodu.
— Pójdziesz dziś na wieś dla zobaczenia się z proboszczem?
— Nie, jutro zrana odwiedzę go po mszy. — Nie obawiasz się, ażeby, odebrawszy list od Stanisława Dumay, nie przyniósł go tutaj?
— Nie, tego się nie obawiam. Dumey, gdyby nawet miał do mnie pisać, nie mógłby tego dziś uczynić. Gdyby więc list przyszedł na probostwo jutro zrana, pociągiem o godzinie dziewiątej, ja przed dziewiątą z księdzem proboszczem widzieć się będę.
— Trzebaby wynaleźć sposób, ażebyśmy odbierały wprost z poczty dzienniki...
— Dlaczego? Gdy przyjdą dla twego ojca, przyniosą je nam tu.
— To prawda... Gdyby jednakże w którym z tych, dzienników publikowano o jakim świetnym wojennym czynie Emila Vandame, mój ojciec nie dopuściłby go do rąk moich...
— Dobrze... pójdę na stacyę de Villiers i tak uczynię, by twoje życzenie spełnionem zostało.
— Czemu nie powierzyć tej czynności nadzorcy Forestierowi lub jego żonie?
— Nie ufam im obojgu.
— Sądzisz więc, że otoczone jesteśmy szpiegami?
Siostra Marya znacząco opuściła głowę, nic nie odpowiadając.
Bankier zamknął się w swoim apartamencie.
Od kilku godzin był prawie jak martwy.
Wiadomości, otrzymane wczoraj wieczorem, gromem weń ugodziły.
— Odkryto więc ślady morderców Edmunda Béraud — powtarzał sobie — a tym sposobem i Arnolda Desvignes, którego stawszy się wspólnikiem, przyjął i część zbrodni na siebie.
Gdyby Desvignes padł pod ręką sprawiedliwości i onby padł z nim razem, ponieważ ów nędznik, widząc się schwytanym, nie ukrywałby tego, że Verrière znał mordercę swojego szwagra i że wraz z nim chciał zagarnąć miliony, złożone w kasach domu Rotszylda, usiłując przedtem zgładzić wszystkich współsukcesorów.
Oczekiwało wtedy Arnolda Desvignes rusztowanie wraz z gilotyną, a Verrièra co najmniej galery.
Jakaż straszliwa przyszłość! Bankier odgadywał w zupełności tajemne zamiary swego wspólnika.
Flogny i Misticot, jako dwie osobistości, zagrażające najwyższem niebezpieczeństwem, zniknąć powinni.
Arnold, o którym był przekonany, iż nie cofnie się przed żadną zaporą, nie ulęknie żadnej trudności, dążąc prosto do celu wszelkiemi środkami, mógł jednak chybić...
Natenczas sprawiedliwość rozpoczęłaby swoje działanie.
Wszystko odkrytemby zostało!
Przerażająca ta ewentualność stawała się dla bankiera katuszą nad siły. Za jakąbądź cenę Verrière pragnął nazajutrz powrócić do Paryża, przekonać się, czyli Arnold nie przybył.
Nie chodziło tu teraz, jak w chwili pojedynku Desvigna z Vandamem, o unicestwienie złotych marzeń ostatniego, ale o topór gilotyny i galery.
Przy obiedzie bankier był również ponurym, jak przy śniadaniu.
Wstał pierwszy od stołu i wyszedł, polecając woźnicy, ażeby zaprzągł konie do powozu nazajutrz o godzinie szóstej rano, dla odwiezienia go na stacyę drogi żelaznej.
Równo ze świtem był już na nogach, nie zamknąwszy oczu przez noc całą.
O szóstej godzinie wsiadł do powozu i odjechał.
Niezadługo potem siostra Marya wychodziła z parku, udając się ścieżką w stronę probostwa.
Kościół był pustym zupełnie, skoro przybyła. Sędziwy proboszcz z Malnoue odprawiał mszę o siódmej godzinie. Na kilka minut przed siódmą kapłan, przybywszy do kościoła, spostrzegł siostrę Maryę, a zbliżywszy się, rzekł do niej:
— Przybyłaś, siostro, zapewne na kilka dni do zamku swojego wuja, pana Verrière?
— Tak, ojcze.
— Z panną Anielą?
— Z nią razem... Towarzyszyłaby mi do kościoła, gdyby nie była cierpiącą...
— Cóż jest temu biednemu dziecku?
— Wielkie zgryzoty sprowadziły chorobę... szczęściem niebezpieczeństwo minęło.
— Cieszę się z tego i wkrótce przybędę do zamku dla odwiedzenia pana Verrière wraz z córką.
— Będziesz, mój ojcze, zawsze tam mile widzianym.
— Zobaczymy się jeszcze po mszy, ma siostro?
— Tak... jeśli, ojcze, pozwolisz. Radabym złożyć ci niektóre zwierzenia... prosić o pewną drobną przysługę...
— Oczekuj mnie więc na probostwie... Znajdziesz tam mą starą służącą, Magdalenę. Ja wkrótce przybędę.
— Dobrze, mój ojcze.
Wiemy już, jakiego rodzaju zwierzeń zakonnica pragnęła udzielić sędziwemu proboszczowi z Malnoue, jak wiemy zarówno, o co chciała go prosić ze względu wysyłanych do siebie listów.
Pewien, że siostra Marya nie mogłaby inaczej postąpić, jak w duchu czynienia dobrze, proboszcz zgodził się chętnie na oddanie jej tej małej przysługi co do listów, na jego nazwisko adresowanych, i przyrzekł wyznać otwarcie, jakie sprawi na nim wrażenie Arnold Designes, gdyby za swoją bytnością spotkał go w zamku.
Zakonnica, wyraziwszy głęboką swą wdzięczność, podniosła się, by odejść, gdy dzwonek zatętniał przy drzwiach probostwa.
Jednocześnie służąca Magdalena, tak podeszła wiekiem, jak jej pan, weszła, przynosząc listy i gazety, świeżo odebrane od wiejskiego posłańca.
Proboszcz, przejrzawszy adresa na kopertach, rzekł do zakonnicy:
— Dobrze uczyniłaś, siostro, przedłużywszy swój pobyt u mnie o kilka minut. Otóż i list do ciebie.
Tu podał list siostrze Maryi, która odebrawszy go drżącą zlekka ręką, zapytała:
— Pozwolisz mi go, ojcze, rozpieczętować?
— Czyń, jak gdybyś była u siebie.
W kopercie, którą siostra Marya rozdarła, znaj dowala się owa lakoniczna kartka, skreślona przez Trilbego w hotelu Kupieckim, w miejsce napisanej przez Misiicota.
Zakonnica czytała chciwie wyrazy:

„Wszystko dobrze idzie... Nie troszcz się, siostro, gdyby moja nieobecność przedłużyć się miała.“

Nie było żadnego podpisu, wszakże siostra Marya nie wątpiła, od kogo list ten pochodzi.
Któż inny, jak nie Misticot, mógłby pisać pod adresem księdza proboszcza w Malnoue?
Nie zadziwił jej nawet brak podpisu.
— List ten pochodzi od chłopca, o jakim ci, ojcze, mówiłam przed chwilą — wyrzekła.
— Jestżeś zadowoloną?
— Tak... bo pomimo krótkości listu, widzę, iż nie myliłam się w mych przypuszczeniach.
— Niech cię Bóg nie opuszcza, ma siostro, a gdybyś potrzebowała zdemaskować złoczyńców, niech ci przyjdzie z pomocą.
Siostra Marya, wróciwszy do zamku, powtórzyła Anieli swoją rozmowę z proboszczem, oraz pokazała jej list, świeżo odebrany.

VIII.

O w pół do dwunastej Arnold Desvigues wsiadł na pociąg w Tours, który go przywiózł do Paryża na czwartą po południu.
Wprost z drogi żelaznej udał się na bulwar Beaumarchais’go, gdzie wszedł do swego pawilonu.
We dwadzieścia minut później, wyszedłszy ztamtąd w zwykłym ubiorze, pojechał fiakrem do bankowego biura Verrière i współka.
Widząc go wchodzącym do gabinetu, bankier wykrzyknął radośnie i podbiegł ku niemu, chcąc obsypać zapytaniami. Desvignes wszelako, nie będąc w zbyt dobrem usposobieniu, przerwał mu słowa:
— Bez badań i wyjaśnień... — zawołał. — Bądź kontent z tego, że się nie masz czego obawiać.
— Lecz ty... o ciebie mi chodzi... — rzekł Verrière.
— Skoro mówię, że nie masz się czego obawiać, to znaczy, że i ja jestem wolny od niebezpieczeństwa — odparł sucho Desvignes.
Dreszcz przebiegł bankiera od stóp do głowy, posłyszawszy to zdanie, którego znaczenie aż nadto dobrze pojmował.
Arnold ocalony i on ocalony. Arnold zgubiony pociągnąłby go wraz z sobą w zatratę.
— Cóż się tu działo? — zapytał Desvignes po chwili.
— Wszystko jaknajlepiej.
— Paweł Béraud?
— Przyszedł o oznaczonej godzinie dziś rano. Dano mu tymczasowe zajęcie, w oczekiwaniu innego, jakie dlań przeznaczysz.
— Pomyślę nad tem. A cóż tam słychać w Malnoue?
— Moja córka z kuzynką bawią tam od wczoraj.
— Pytałeś siostrę Maryę co do tego Misticota?
— Nic, wcale.
— Tem lepiej. Ani słowa w tym przedmiocie. Udaj, żeś zapomniał o wszystkiem, co nastąpiło.
— A jeśli ona badać mnie będzie?
— Zbądź jej zapytania... nic łatwiejszego.
Verrière westchnął głęboko.
— Ach! gdybyś wiedział, jak ja się obawiam... — wyszepnął — tracę sen, apetyt...
— Skoro się obawiasz do tego stopnia — rzekł Desvignes z pogardliwym uśmiechem — podam ci radę... Idź do prokuratora rzeczypospolitej i zadenuncyuj mnie. To oskarżenie zjedna ci łagodzące okoliczności...
— Dlaczego szydzisz, gdy sytuacya jest tak straszną? — zawołał Verrière; — dlaczego żartujesz sobie ze mnie?
— Żartuję, ponieważ twoje obawy są rzeczywiście śmiesznemi, a ja jestem człowiekiem poważnym. Skoro ci mówię, że nie ma niebezpieczeństwa, wierzyć mi powinieneś. Uspokój się więc... odzyskaj krew zimną, energję; inaczej, nie umiejąc zapanować nad sobą, ty sam sprowadzisz niebezpieczeństwo. Jeśliby się kto powinien obawiać, to ja... ja tylko, patrząc, jak lada chwila możesz zdradzić nas obu przez swoją słabość! Strzeż się, mój wspólniku!... bo w dniu, w którymbyś zgubił nas obu przez brak wytrwania i odwagi, bez wahania roztrzaskałbym ci czaszkę wystrzałem z rewolweru. Rozmyśl się więc, a przedewszystkiem uspokój... Idziemy jedną drogą, jednym krokiem. Lecz dość już o tym przedmiocie. Mówmy o czem innem. Wyjechałeś dziś rano z Malnoue?
— Tak... pierwszym pociągiem.
— Nic nie wiesz, co mogła zrobić przez ten czas twoja, siostrzenica?
— Nic nie wiem.
— Znasz proboszcza z Malnoue?
— Znam. Odwiedzamy się wzajem niekiedy.
— Jakiż to człowiek?
— Starzec, bardzo poczciwy i kochany przez swoich parafian.
— Wracasz dziś wieczorem do Malnoue?
— Czekałem na ciebie, inaczej byłbym już pojechał.
— Jedz więc.
— Nie pojedziesz zemną razem?
— Dziś nie... Mam interesa do załatwienia w Paryżu.
— Zobaczymy się jutro?
— Tak... Przybędę tu o zwykłej godzinie, a wieczorem, będę ci towarzyszył do Malnoue. Nie zapomnij o moich poleceniach.
— Będę, pamiętał.
Arnold podał rękę swojemu wspólnikowi.
Zimno tej ręki, która zdawała się być jakby ukutą z marmuru, przejęło dreszczem bankiera.
Wróciwszy do siebie na ulicę Tivoli, morderca Edmunda Béraud ukrył w szufladzie wszystkie papiery, skradzione przez Trilbego zmarłemu agentowi policyi, puczem udał się na bulwar Szpitala, do mieszkania Wiliama Scott.
Były klown z cyrku Fernando, posłyszawszy umówione stukanie, pośpieszył otworzyć.
— Będę cię potrzebował dziś wieczorem — rzekł przy — jestem na twe rozkazy... gdzież pójdziemy?
— Na ulicę François-Miron, nr. 30.
— Cóż tam robić będziemy?
— Najprzód dowiemy się, na którem piętrze mieszka agent policyi, Flogny.
— Flogny? — powtórzył Will Scott nie bez obawy. — Zkąd ten ptak wmięszał się w naszą sprawę?
— Za powrotem Trilby ci to wytłumaczy. Lecz bądź spokojny. Nie mamy się już czego obawiać ze strony Flognego. Trzeba się tylko dowiedzieć o jego mieszkaniu. Lecz się tak przedstaw, ażeby cię nie poznano.
— Bądź spokojnym... całkiem się zmienię.
— Pośpiesz się więc...
Scott zmienił ubranie, włożył perukę i faworyty, nadające zupełnie inny wyraz jego fizyonomii.
— Jestem gotów... — rzekł. — Wyjdź pierwszy i idź przez bulwar Szpitala.
Za chwilę petem oba jechali powozem w stronę ulicy François-Miron.
— Cóż tam nowego na ulicy Sekwany i ulicy des Fleurus? — zapytał Desvignes.
— Małżeństwo z ulicy Sekwany ostatecznie się rozeszło — rzekł Scott; — obecnie nie wiem, gdzie się schroniła Joanna Desourdy ze swą córką, lecz wkrótce o tem się dowiem.
— A Eugeniusz Loiseau?
— Nie widziałem go od czterech dni. Uwolniłem z pod mej opieki, wróciwszy z Joinville-le-Pont, gdzie spędziliśmy dwa dni, wraz z Pawłem Béraud. Jeśli powrócił do żony na ulicę de Fleurus, to nie na długo, upewniam. Naprzykszyło mu się już to małżeństwo... Jutro zobaczę się z nim pod Srebrnym Czopem, przy ulicy l’Ecole-de-Médicine.
— Paweł Béraud, jest wciąż zakochanym w Wiktorynie?
— Więcej niż kiedykolwiek... A co do tego właśnie, ułożyłem już pewien plan.
— Nie zapominaj również ani o wdowie Ferron, ani o praczce z ulicy Gareau.
— Bądź spokojnym... Na każde z nich czas przyjdzie.
Woźnica przystanął z fiakrem na rogu ulicy François-Miron, jak mu to poleconem było.
Will Scott wysiadłszy, wszedł do starego pięciopiętrowego domu, oznaczonego numerem 39-ym, a zagłębiwszy się w ciemny korytarz, zapytał odźwiernej:
— Gdzie tu mieszka pan Flogny?
— Na trzeciem piętrze, drugie drzwi po prawej — odpowiedziała kobieta, nie patrząc na przybyłego.
— Czy jest w domu?
— Nie wiem... pójdź pan zobacz.
Scott, wszedłszy na trzecie piętro, spostrzegł na drzwiach bilet wizytowy z nazwiskiem „Flogny.“ Wróciwszy do Arnolda Desvignes, złożył mu sprawozdanie z tego, co zaszło.
— A więc idźmy do mieszkania Flognego... — rzekł wspólnik Verrièra.
— W jaki sposób tam wejdziemy?
— Mam klucz...
— A jeśli on wróci, podczas gdy będziemy u niego?
— Nie wróci... Wyjechał w podróż daleką.
Irlandczyk zrozumiał, co to znaczyło.
— Idźmy więc... — rzekł. — Ty idź naprzód, lecz zwolna i cicho. Stara odźwierna nie zwróci na ciebie uwagi. Nie zatrzymuj się aż na trzeciem piętrze... Ja będę tuż szedł za tobą.
Tak też uczynili.
Po upływie pięcia minut obaj stanęli przed drzwiami mieszkania Flognego.
Arnold, dobywszy klucz z kieszeni, otworzył nim zamek, a przepuściwszy Scotta przed sobą, wszedł, a następnie potarł zapałkę, od której rozpalił świecę, stojącą na stole.
W ciasnym, małym pokoiku, służącym za jadalnię, znajdował się tylko stół, szafka i cztery krzesełka, na pierwszy rzut oka nie zawierające żadnego papieru.
Arnold ze Scottem przeszli do jadalni.
— Baczność!... — zawołał Scott półgłosem — nie czyńmy hałasu. Cienkie, jak widzę, jest tu przepierzenie, mogą słyszeć w sąsiedniem mieszkaniu, co mówimy.
W rzeczy samej, szmer przyciszonej rozmowy dobiegał obecnych.
Scott, zapaliwszy lampę, stojącą nad kominkiem, pastawił ją na stole, służącym zarazem za biurko, na którym leżało kilka książek, atrament, pióra i podręcznik.
Arnold, otworzywszy ów konotatnik, znalazł go próżnym.
— Do czarta! — zawołał — gdzież to zwierzę ukryło swoje papiery? A! otóż komoda... Przepatrz szuflady.
Były klown cyrkowy spełnił rozkaz, lecz bezskutecznie.
Wspólnik Verrièra zatrzymał się przed biurkiem starożytnego kształtu, mówiąc:
— No! z pewnością je tu znajdziemy.
— Być może, ale do otworzenia zamku brakuje nam klucza.
— Nie możnaż i bez tego sobie poradzić?
— W jaki sposób? Włamanie skompromitowaćby nas mogło — odrzekł Scott. — Mieszkający obok dosłyszeliby hałas, powzięli podejrzenia.
— A jednak ja muszę wiedzieć, co się tam znajduje.
— Ileż mi czasu pozostawiasz na przetrząśnienie tego biurka?
— Do jutra wieczorem.
— Nie siedźmy tu zatem dłużej. Zmykajmy... a jutro na ulicę Tivoli dostarczę ci papiery, które poznać pragniesz.
Scott zgasił światło i wyszli oba, tak, iż odźwierna nie zauważyła wcale ich obecności w tym domu.
Znalazłszy się na ulicy, dwaj łotrzy się rozłączyli.

IX.

Po wstrząsającej scenie między Joanną Desourdy a żoną Eugeniusza Loiseau, ta ostatnia, złamana znużeniem, zgryzotą i nękana dreszczem febrycznym, zmuszoną była położyć się się do łóżka.
Zamiast jednakże uspokojenia, febra się zwiększyła i we dwie godziny później biedna Wiktoryna leżała bez zmysłów, owładnięta maligną, w której wołała głośno, wydając jęki i wzywała o pomoc.
Jęki te i wołania nieszczęśliwej dobiegły sąsiadów, którzy sądząc, iż wyniknęła jakaś nowa sprzeczka pomiędzy kwiaciarką a jej mężem, powychodzili ze swych mieszkań i nasłuchiwać poczęli.
Skargi i krzyki chorej wzmagały się coraz bardziej, aż jeden z lokatorów pobiegł powiadomić o tem odźwierną.
— Ten zbrodniarz Loiseau zabija swą żonę — mówienie można pozwolić, ażeby ją zamordował.
Przestraszona odźwierna przybiegła do drzwi i zapukała.
Wiktoryna nie słyszała wcale, nie mogła nic słyszeć, straciwszy przytomność zupełnie.
— Niepodobna, ażeby tam się znajdował Loiseau — rzekła odźwierna po chwili zamyślenia; — nie wrócił wczoraj wieczorem, jestem tego pewną!
— Trzeba zatem powiadomić komisarza policyi — ozwała się jedna z sąsiadek.
— Może ona chce się pozbawić życia ta nieszczęśliwa? — dodała druga. — Ach; po miesiącu małżeństwa do czego ów łotr ją doprowadził!
— Co począć?— pytała odźwierna; — będąc sama tylko w stancyjce, odejść od domu nie mogę.
— Ja za panią popilnuję... — wyrzekła pierwsza z lokatorek. — Pójdź... sprowadź przynajmniej miejskiego strażnika.
Projekt ten został przyjętym.
Odźwierna pobiegła z pośpiechem, nie spotkawszy jednakże żadnego z miejskich strażników, dobiegła aż do biura komisarza policyi.
W pół godziny przybył komisarz do domu na ulicę de Fleurus, w towarzystwie lekarza, ślusarza i dwóch agentów, a powiadomiony o nikczemnem postępowaniu Eugeniusza Loiseau, kazał sąsiadkom wrócić do swych mieszkań, sam zaś nie odbierając na pukanie do drzwi żadnej odpowiedzi, polecił ślusarzowi zamek otworzyć.
Drzwi ustąpiły natychmiast, bez oporu, i przybyli weszli do wnętrza, gdzie oczekiwał ich przejmujący smutkiem widok.
Wiktoryna, walcząc z gorączkowemi widmami, zsunęła się z łóżka i na w pół naga, w podartej bieliźnie, z rozpuszczonemi włosami, wiła się po podłodze, głową w nią uderzając.
Policzki miała mocno zarumienione. Oczy szeroko otwarte, pozbawione były blasku spojrzenia.
— Znajdujemyż się wobec wypadku otrucia, czy samobójstwa? — pytał komisarz lekarza, klęczącego przy chorej.
— Bynajmniej... Jest to wprost paroksyzm gorączki. Ta nieszczęśliwa mogła była oknem wyskoczyć... Cudem tego nie uczyniła!
— Czy może być ona w domu pielęgnowaną?
— Należałoby w takim razie sprowadzić do niej dozorczynię... Lecz będzież ją miała czem zapłacić?
— O! co tego, to nie zdoła uczynić — odpowiedziała odźwierna. — Jej mąż jest pijak, hulaka; roztrwania wszystko, co zarobi. Dłużni są tak za upłyniony kwartał komornego, jak i za bieżący. Ja sądzę, panie doktorze, że najlepiej byłoby przewieźć tę nieszczęśliwą do szpitala, zasługuje ona na gorliwe pielęgnowanie, zacna to bowiem bardzo istota:
— Panie komisarzu — rzekł lekarz — rzecz jest nagląca. Tej biednej kobiecie zagraża niebezpieczeństwo. Trzeba bez stracenia chwili przewieźć ją do sal publicznego miłosierdzia.
— Czyż zdoła ona jednak znieść podróż powozem?
— Wołałbym, aby ją przeniesiono na noszach, do powozu bowiem trudno byłoby ubrać tak ciężko chorą.
Komisarz powiedział coś agentowi, który wyszedłszy, wrócił za chwilę, sprowadzając nosze i dwóch ludzi.
Wiktorynę, wciąż bezprzytomną, położono na materacu, narzucono na nią ciepłą kołdrę, a dla ukrycia przed wzrokiem ciekawych, nosze na zewnątrz płótnem osłoniono, poczem udano się z nią w drogę do szpitala.
— Ja zabieram klucz z sobą — rzekł komisarz do odźwiernej, zamknąwszy mieszkanie. — Gdyby pan Loiseaa wróciwszy, chciał wejść, powiedz ma pani, ażeby przyszedł do mnie do biura.
— Uczynię to z przyjemnością, panie komisarzu. Ten hultaj zasługuje, aby mu ostre słowo prawdy powiedziano.
Spędziwszy dwa dni w Joinville-le-Pont w towarzystwie Pawła Béraud i Wiliama Scott, mniemanego Burgundczyka, Loiseau w stanie najzupełniejszego ogłupienia, wrócił w poniedziałek rano do Paryża z dwoma swoimi kolegami.
Scott pożegnał ich obu przy winceńskiej drodze żelaznej, mówiąc:
— Do jutrzejszego widzenia!
Béraud śpieszył się do objęcia swych obowiązków w biurze Verrièra.
Loiseau, oszołomiony pijaństwem, w jakiem od sześciu dni pozostawał bez przerwy, kompletnie pozbawiony był przytomności umysłu.
— Co ja z sobą pocznę, jeśli mnie oba opuścicie? — mruczał, zwracając się do Pawia Béraud.
— Nie wrócisz przecież, spodziewam się, do domu? — rzekł Paweł.
— Nie chciałbym... a jednak... Potrzebuję moich rupieci, nie chciałbym ich pozostawić przy ulicy de Fleurus.
— Wiktoryna cię zatrzyma... wyjść ci nie pozwoli... — odrzekł nowomianowany urzędnik domu Verrière i Spółka.
— Niech się poważy odezwać... dałbym ja jej odpowiedź!
W usposobieniu, w jakiem znajdował się obecnie Loiseau, uważał Paweł, iż innej rady nie było.
— Zakończ z nią raz... — rzekł. — Staw się odważnie, pomnij, żeś przecie mężczyzną. Sprzedaj sprzęty, ot! jak ja zrobiłem, rozdziel pieniądze i rozejdźcie się z sobą.
— Dobrze... zrobię to zaraz dziś, bezzwłocznie.
— Wsiądźmy do fiakra... Muszę zmienić ubranie przed pójściem do biura. Rozejdziemy się na ulicy de Bucy, a zobaczymy wieczorem pod Srebrnym czopem.
Na ulicy de Bucy pożegnawszy swego kuzyna, Loiseau stał przez kilka minut na trotuarze zadumany, z pochyloną głową, zapytując sam siebie, co mu teraz uczynić wypada?
Widocznie toczył z sobą walkę wewnętrzną.
Głos jakiś nieznany, milczący, od pewnego czasu począł się odzywać nanowo, czyniąc mu ważne wyrzuty z przyczyny jego postępowania.
Mimo to wahał się, a nie wiedząc, co robić, zaczął iść wprost przed siebie, bez celu.
W niedługim czasie znalazł się na ulicy de l’Ecole-de-Médicine, zboczywszy zupełnie z drogi, jaką mu iść należało na ulicę de Fleurus.
Wszedł do piwiarni pod Srebrnym Czopem bezwiednie, a dla dodania sobie energii, polecił podać wódki, której wychylił kilka kieliszków jeden po drugim.
Krew w nim się rozgrzała, w głowie mu się kręcić zaczęło. Cały jego system nerwowy drgał wściekle.
Bezrozumny ów nędznik, nie wahając się teraz, poszedł na ulicę de Fleurus.
Idąc, mówił głośno sam do siebie, jak gdyby chciał sobie dodać odwagi do spełnienia niegodziwości, projektowanej mu przez kuzyna.
Sumienie w nim powtórnie zamarło.
Przybywszy przed dom, spojrzał na okna. Były one szczelnie zamknięte.
Minąwszy korytarz, miał właśnie wchodzić na schody, gdy spostrzegłszy go odźwierna, podbiegła ku niemu.
— Ach! nieszczęśliwy człowieku!... — zawołała — cóżeś ty uczynił?
— Co... co? Com ja uczynił... — bąkał introligator, któremu wódka krępowała język. — Robiłem, co mi się podobało, moja matko, a sądzę, że cię to nie obchodzi! Może zostałaś zapłaconą, ażeby napaść na mnie urządzić? No! wracaj, mówię ci, dc swojej budy, bo inaczej...
— Ha! jesteś łotrem... nie powiem, ostatniego rodzaju — wołała zaperzona odźwierna. — Znajdą się jednak tacy, którzy cię potrafią poskromić!
— Poskromić... mnie? Ha! ha! chciałbym wiedzieć, któż taki?
— Naprzód zostaniesz wyrzuconym z mieszkania przez woźnego.
— I owszem... myślisz, że ja chcę się trzymać tej waszej budy?
— Musisz zapłacić za kwartał ubiegły i ten, który się kończy obecnie. Po zapłaceniu pozostanie ci tylko zabrać swoje manatki... Właściciel nadal trzymać cię nie będzie... Dość ma lokatorów tego rodzaju!
— Milcz, czarownico! — wrzasnął Loiseau ze wzrastającem wzburzeniem. — Zapłacę twemu właścicielowi i rzucę z czartem to pudło... Niech je ogień spali!
Tu pobiegł na schedy.
— Gdzie idziesz? — zawołała odźwierna.
— Gdzie idę... do kroć piorunów! — zawołał — wszak wiesz, że idę do siebie.
— Po siebie... A więc, chcąc tam wejść, musisz naprzód iść prosić o klucz komisarza policyi.
To powiedziawszy, kobieta wsparła się tryumfująco na miotle, którą trzymała, w ręku.

X.

— Do komisarza? — powtórzył introligator z osłupieniem. — Mój klucz znajduje się u komisarza policyi? To kłamstwo! Moja żona mi otworzy.
— Twoja żona... — powtórzyła odźwierna; — czy wiesz, co się z nią stało? Zabrano do szpitala twą żonę...
Loiseau rzucił się gniewnie.
— Wiktoryna w szpitalu? — zawołał wytrzeźwiony nagle. — Co jej się stało? Co jej jest?
— Co jej jest... Dostała strasznej gorączki... A z czego? Bijesz ją... dręczysz, poniewierasz... Jesteś nikczemnikiem. Gdy napełniała cały dom jękami, że aż serce z żalu pękało, przyszedł komisarz. Kazał otworzyć drzwi ślusarzowi... I znaleziono tę nieszczęśliwą, leżącą bez przytomności prawie na podłodze. Miano dla niej więcej od ciebie litości, zaniesiono ją do szpitala. Co zaś do twego klucza, powtarzam, iż komisarz go zabrał; jeśli chcesz wejść domieszkania, idź po klucz do niego.
— Pójdę... albo nie pójdę... jak mi się będzie podobało! — wrzasnął w przystępie wściekłości Loiseau. — Komisarz nie zabroni mi wejść do mego mieszkania! Ha! wysłali mą żonę do szpitala... Niech tam zostanie zresztą, skoro ją zaniesiono. Lekarstwa przynajmniej nie będą mnie kosztowały.
Tu zaczął biedź szybko po schodach.
— Ach! łotr... łotr podły, bez serca!... — wołała, biegnąc za nim, odźwierna.
Na hałas, wynikły z tej sprzeczki, lokatorowie powychodzili, chcąc się dowiedzieć, co zaszło.
Przybywszy na piętro, gdzie mieszkał, Loiseau rzucił się na drzwi z całą zaciekłością.
Dało się słyszeć trzeszczenie.
Pod gwałtownością nacisku zamek wyszedł ze swej osady.
Drzwi się otworzyły. Loiseau wszedł.
Przestraszona tem włamaniem odźwierna, wybiegła z pośpiechem, a zamknąwszy swoją stancyjkę, udała się do właściciela domu, mieszkającego w pobliżu.
Loiseau pozostał przez kilka minut u siebie, zabierając wszystko, co mogło mieć jakąśkolwiek wartość pieniężną, następnie wyszedł, pozostawiwszy drzwi uchylone za sobą.
Postanowił iść za przykładem Pawła Béraud i w tym celu udał się na ulicę Vaugirard, do składu używanych mebli.
— Mam meble do sprzedania — rzekł — wszedłszy do sklepu. — Nie będę żądał zbyt drogo, może pan kupisz?
— Owszem... A gdzie to?
— O kilka kroków ztąd... Przy ulicy de Fleurus.
— Pójdźmy... zobaczę.
Gdy Loiseau przybył wraz z kupcem, odźwierna jeszcze nie powróciła. Grupa lokatorów, zebrana w sieni, rozmawiała o wypadku dnia tego. Introligator, przeszedłszy koło nich, wprowadził kupca do mieszkania.
— Wysadziłem drzwi — rzekł, jak gdyby chodziło o rzecz najzwyklejszą w świecie; — kończmy więc prędko. Sprzedają wszystko, z wyjątkiem bielizny i ubrania.
W oka mgnieniu kupiec wszystko ocenił.
— Daję za to wszystko siedemset franków — rzekł — jeśli się zgadzasz, zabieram i płacę, w przeciwnym razie odchodzę.
— Zgadzam się... bierz i płać!
— Będęż mógł zaraz to zabrać?
Na te słowa ukazał się właściciel domu w towarzystwie odźwiernej.
— Panie Loiseau... — zapytał z gniewem — jakiem prawem pozwalasz pan sobie czynić w mym domu hałasy i krzyki?
— Jakiem prawem? ponieważ tak mi się podoba — odrzekł introligator. — Panu wolno jest tylko upominać się o zapłatę, nic więcej. Ile panu dłużnym pozostałem?
— Trzysta franków za komorne — odrzekł właściciel, dobywając kwity z kieszeni — a dwadzieścia franków za reparacyę drzwi wyłamanych.
— Jeżeli panu zapłacę te trzysta dwadzieścia franków — pytał kupiec — wolnoż mi będzie zabrać te wszystkie meble, jakie ml ten pan sprzedaje?
— Ma się rozumieć... Zabierz je pan sobie.
— Oto jest trzysta franków i jedna moneta dwudziestofrankowa.
— Proszę odebrać pokwitowanie, panie Loiseau — mówił gospodarz, wręczając takowe introligatorowi. — Mimo, że to mnie nie obchodzi, pozwól sobie jednak powiedzieć dwa słowa: Źle skończysz, jeśli nie zmienisz swego postępowania...
— Zachowaj pan te nauki dla siebie — zawołał introligator. — Pomówimy o tem wszystkiem kiedyś... w przyszłości. Tymczasem powiadamiam pana, iż jestem u siebie, pan nie masz nic do mnie, skoro zostałeś zapłaconym. Proszę wyjść!
Widząc, iż ze strony takiego nicponia, obelgi jedynie mógł otrzymać, właściciel odszedł, a za nim odźwierna.
— Masz mi pan jeszcze trzysta osiemdziesiąt franków dopłacić — rzekł Loiseau do kupca. Wydam panu na ogólną sumę pokwitowanie. Wyłączam sobie tylko to zawiniątko — dodał, wskazując na pakiet, zawierający jego warsztatowe narzędzia, oraz, jak mówiłem, bieliznę i ubranie.
Po odebraniu pieniędzy i wydaniu pokwitowania Loiseau wyszedł, ścigany pogardliwym wzrokiem lokatorów, a przebiegłszy ulicę de Bucy, zażądał dla siebie pokoju w tym samym hotelu, gdzie mieszkał Paweł Béraud.
Otrzymawszy takowy, złożył w nim swoją walizkę i udał się do zakładu pod Srebrnym czopem. Potrzebował odurzenia.
Grał więc w karty i pił zapamiętale.
Około siódmej wieczorem przyszedł tam Paweł wprost z biura, ciekawy dowiedzieć się, co zaszło pomiędzy Eugeniuszem a Wiktoryną.
Loiseau był na w pół pijanym.
— Cóż było? — zapytał.
— Co było... skończone! — odrzekł introligator.
— Co... jakto?
— Co... rozłączenie, mój stary. Zrobiłem jak ty, zwinąłem mój bazar.
— Brawo! A Wiktoryną?
— Wiktoryną w szpitalu.
Paweł podskoczył zdumiony.
— W szpitalu Wiktoryna? — powtórzył, bledniejąc. — To niepodobna!
— Mówię ci prawdę... Zdaje się, że dostała swoich ataków nerwowych i komisarz policyi wyekspedyował ją do szpitala. Otóż pozbyłem się łatwo kłopotu. A co?
Paweł Béraud niezaprzeczenie był równie nikczemnym, podłym i okrutnym, jak Loiseau, mimo to czuł oburzenie, słysząc introligatora wyrażającego się w ten sposób o swojej żonie.
Chwila ta jednak trwała jak mgnienie błyskawicy. Pomyślał sobie, że im bardziej Loiseau okaże się nikczemnym względem Wiktoryny, tem więcej on będzie miał widoków powodzenia.
— Byłeś w szpitalu, widziałeś się z nią? — zapytał.
— A tożbym głupstwo uczynił! Rozłączenie nastąpiło i rzecz skończona! Jestem kawalerem... Nie mówmy o tem więcej, a raczej idźmy na obiad. Ja dziś ugaszczam was... Mam pieniądze!
Opuściwszy dwóch tych godnych siebie łudzi, powróćmy do Blévé.
Dyliżans, kursujący pomiędzy Amboise a Blévé, wychodził z Amboise o w pół do czwartej rano, jak o tem wiedzą czytelnicy. Bardzo często spóźniał się on o kilka minut, a niekiedy nawet o kwadrans.
Pięciu podróżnych jechało nim obecnie.
Konduktor, spędziwszy w karczmie niedzielę, znajdował się w nader wesołem usposobieniu.
Wyśpiewywał głośno, towarzysząc swej pieśni trzaskaniem z bicza. Konie szły szybko i wkrótce powóz wtoczył się do lasu.
Nagle szkapy, zwolniwszy bieg zaczęły objawiać niepokój, strzygąc uszami i wyrzucając oddech gwałtownie.
— Wio... hej! leniwce... — wołał konduktor, smagając je biczem — dalejże naprzód!
Konie poskoczyły galopem, co jednak z widocznym uczyniły wstrętem, nie przestając wyrzucać nozdrzami świszczącego oddechu.
Po kilku sekundach zatrzymały się znowu.
— Co to, do czarta? — zawołał konduktor, smagnąwszy je biczem.
Było to jednak napróżno. Oba bieguny stanęły jak wryte, drżąc na całem ciele, cofając się i wspinając na tylnych nogach.
Burza, grożąca przez noc całą, bokiem przemknęła, niebo wszelako ciemnem pozostało, a gęste gałęzie wielkich drzew ciemność tę jeszcze zwiększały.
— Nie! tu musiało zajść Coś niezwykłego... — mruknął konduktor i zeskoczywszy z siedzenia, chciał ująć konie za cugle, aby je poprowadzić.
Oba rumaki nietylko, że odmówiły posłuszeństwa, ale tak silnie cofać się zaczęły, iż omal nie wywróciły w rów wehikułu wraz z podróżnymi.
— Co to jest... co się tu dzieje? — pytali jednogłośnie jadący z niepokojem i trwogą.

XI.

Już nie konduktor powozu odpowiedział na to zapytanie, ale straszliwy duet ryczenia, jakie się dało słyszeć na drodze w bliskiej odległości.
Konie wspięły się przestraszone, drżące, a zawróciwszy, gotowe były uciekać w kierunku Amboise.
Czując, iż nie zdoła ich za cugle poprowadzić, bez narażenia się na wywrócenie i stratowanie, konduktor wskoczył na siedzenie i chwycił za lejce, wołając na podróżnych:
— Stoją tu w pobliżu dzikie zwierzęta, zbiegłe z menażeryi Pezona... nie zdołamy zapewne przejechać...
Jednocześnie konie, zerwawszy się z miejsca, ruszyły wściekłym galopem wzdłuż drogi, widniejącej przed niemi.
Po za niemi brzmiał ryk drapieżców, który słabnął w miarę przebytej odległości.
Blisko przez trzy kilometry konie biegły jak szalone. Wszyscy podróżni drżeli. Powóz podskakiwał gwałtownie na resorach, zdawało się, iż lada chwila wywróci się, straciwszy równowagę.
W miarę jednakże zbliżania się do Amboise bieg stawał się mniej szybkim. Konie uspakajały się, oddalając od niebezpieczeństwa, zresztą znużenie je wyczerpało.
Zaczęło się rozwidniać w chwili, gdy powóz wjeżdżał do miasta. Drzwi i okna domów były jeszcze zamknięte.
Konduktor zatrzymał się przed hotelem Pocztowym. Podróżni, powysiadawszy, poczęli pukać do okiennic hotelu, aby im otworzono.
Służący zdumiał się, ujrzawszy za otwarciem bramy dyliżans, który o tej godzinie powinien był znajdować się w La Croix-Blévé.
Przywołał właściciela, któremu konduktor opowiedział, co zaszło.
— Żywo... po żandarmaryę! — wołał przedsiębiorca transportów pocztowych. — Niech zbudzą dowódcę... powiadomią komisarza! Niech przywołają z zamku kompanię żołnierzy! Kuryer musi wyjechać z zamku pod silną eskortą!...
Konduktor w jedną stronę, służący w drugą pobiegli, ażeby spełnić rozkazy.
Zbudzeni hałasem sąsiedzi, poczęli wyglądać oknami, pytając jedni drugich, a nie umiejąc znaleźć odpowiedzi. W trzy kwadranse później komisarz policyi z dowódcą żandarmeryi, kapitanem konnicy i oddziałem żołnierzy otoczyli dyliżans dla konwojowania, podczas gdy woźnica przeprzęgał konie, ponieważ pierwsze napewno nie chciałyby iść w kierunku lasu Amboise.
Nabito broń, podróżni wsiedli do powozu, a kapitan, któremu poruczono kierownictwo wyprawą, rozkazał konduktorowi jechać wolnym truchtem, tak, aby jednocześnie z nim postępowali żołnierze.
Komisarz policyi wraz z sekretarzem zajął miejsce na wierzchu powozu.
Dyliżans wyruszył z miejsca.
W Blévé dziwiono się i niepokojono, nie widząc przyjeżdżającego wehikułu. Zaczęto wierzyć w jakiś wypadek, nikt jednak nie odgadywał, co się takiego stać mogło.
Droga, którą jechał dyliżans, zagłębiając się w las, biegła kręto i krzywo.
— Jak prędko przybędziemy do miejsca, w którem twoje konie zatrzymawszy się, iść dalej nie chciały? — pytał komisarz konduktora.
— Przybędziemy tam niezadługo; jest to na trzecim zakręcie drogi — odrzekł zapytany.
W rzeczy samej, po dziesięciu minutach, na trzecim skręcie, konie poczęły strzydz uszami, okazując zupełnie też same oznaki przestrachu, co ich poprzednicy.
— Otóż naśladują tamte... — mruknął konduktor.
— Popuść im lejce, niech wolno idą — zawołał kapitan, poczem rozkazał żołnierzom i żandarmom nastawić bagnety i karabiny.
Nagle konie stanęły w miejscu, nie chcąc iść dalej.
Przed niemi wprost droga tworzyła kąt ostry, nie dozwalając nic widzieć w odległości.
— Zmuś konie, ażeby postąpiły — zawołał kapitan.
Konduktor uderzył je silnie biczem. Zaczęły biegnąć, przemknąwszy tak kilka metrów, drżały jednakże, rozszerzając nozdrza.
Po kilku sekundach zatrzymały się powtórnie, spięte na tylnych nogach, okryte potem i pianą.
— Otóż drapieżne zwierzęta! — zawołał komisarz.
Głuche mruczenie dało się słyszeć na odległość trzech set metrów i spostrzeżono zdała dwie potworne głowy lwa i tygrysa, siedzących na drodze przy szczątkach, których niepodobna było rozeznać.
— Naprzód! — zawołał kapitan na swoich ludzi.
Żołnierze wykonali zlecenie.
Dyliżans pozostał w tyle z żandarmami.
Dzikie zwierzęta powtórnie ryknęły.
— Stój! — zawołał kapitan. — Wziąć na cel... a wymierzcie dobrze, me dzieci! Baczność na komendę! Ognia!
Silny huk strzałów rozległ się nagle. Gęsty dym zasłonił drogę na chwilę.
Konie z dyliżansu wspięły się na tylnych nogach, stając prostopadle, silna wszelako dłoń konduktora poskromić je zdołała.
Skoro dym się rozproszył, spostrzeżono jednego z drapieżników. tarzającego się na drodze, ryczącego z bólu.
— Naprzód! — zakomenderował kapitan — a biegnąc, nabijcie powtórnie broń.
Oddział żołnierzy, wraz z idącymi za nimi żandarmami, szybkim krokiem wyruszył z miejsca.
Komisarz policyi, sekretarz i dwóch podróżnych szli po za nimi.
Po przebyciu czwartej części odległości kapitan zawołał:
— Stój!... Celuj!... Ognia!
Tygrys, któremu pierwszym wystrzałem kula nogę rozerwała, upadł w kurzawę, nie dając znaku życia. Zbliżyli się wszyscy do miejsca krwawego dramatu. Nigdy straszniejszy widok nie przedstawił się ich oczom.
— Trupy ludzkie!... — zawołał komisarz, mocno pobladły na widok ciał porozdzieranych przez dzikie zwierzęta.
— Lew! — dodał kapitan, wskazując samca, zabitego kulą Arnolda Desvignes.
— Rewolwer! — ozwał się dowódca żandarmów, podnosząc broń leżącą na drodze. — Ci nieszczęśliwi bronili się widocznie... Jeden z nich zabił tego lwa, który już skostniał zupełnie.
— Ja pozostanę tu dla spisania protokułu — wyrzekł komisarz policyi.
— Kapitanie... kapitanie! — zawołał nagle sierżant; — oto na drodze ślady krwi świeżej. Z pewnością drugie zranione zwierzę dzikie ukryło się w lesie... Jedno z tych, do których daliśmy ognia.
— Baczność więc! — odrzekł oficer. — Nabijcie broń, wejdziemy w las jak tyralierzy, o dziesięć kroków odległości jeden od drugiego. Iść zwolna... Naprzód!
Ruch ten natychmiast wykonano. Żołnierze i żandarmi szli wzdłuż pochyłości, gotowi dać ognia w potrzebie.
— Jedz silnym kłusem! — zawołał komisarz na konduktora dyliżansu. — Opowiedz o wszystkiem żandarmeryi w Blévé, niech przybywają i przyprowadzą z sobą dwa wozy.
Konduktor odjechał wraz z podróżnymi, podczas gdy komisarz policyi zaczął przeszukiwać szczątki nieszczęśliwych dla stwierdzenia ich osobistości.
Kawały podartego ubrania leżały rozrzucone na drodze.
W chwili, gdy sekretarz podnosił jeden z tych płatów, ukazał się pod nim portfel nienaruszony wcale.
Podał go komisarzowi, który po otwarciu takowego znalazł w nim bilety wizytowe i listy z adresami do pana „Delvigne, komisanta handlowego.“
— Jeden więc z tych ludzi nazywał się Delvigne, to widoczna... — zawołał — lecz który?
Szukano na wszystkie strony, przewracano w szczątkach, lecz niepodobna było żadnej wskazówki odnaleźć.
Jednocześnie kilkanaście wystrzałów huknęło wśród lasu.
— Odnaleziono zranione zwierzę — pomyślał komisarz, nie przestając przeszukiwać w papierach. — A! — zawołał nagle, pochwyciwszy depeszę, adresowaną do Alfreda Delvignes w hotelu Kupieckim. — Otóż i adres, który dowodzi, iż jeden z tych nieszczęśliwych przebywał w Blévé. Razem tam byli oba zapewne. — Wybadawszy właściciela hotelu, otrzymamy potrzebne co do tożsamości obudwóch objaśnienia.
Ukazali się wychodzący z lasu żołnierze.
Kilku z nich niosło na noszach z gałęzi i karabinów zrobionych, przepyszną lwicę, którą złożyli obok lwa i tygrysa.
Kapitan promieniał radością.
— Piękne polowanie... hę... co, nieprawda, panie komisarzu? — zawołał.
— Wspaniałe, kapitanie... lecz mówią jeszcze o ukrywającym się tu gdzieś gorylu...
— Małpa... — odparł z pogardą kapitan; — co ona znaczy obok lwów i tygrysów. — Dziś, jutro, położymy ją na miejscu, albo schwytamy do klatki żywcem.

XIII.

Jednocześnie ukazało się kilku ludzi, pędzących na koniach galopem.
Była to żandarmerya z Blévé, wiedziona przez porucznika.
Dwa wozy, wysłane pękami słomy, za nimi postępowały.
Na jednym z nich umieszczono szczątki ciał ludzkich, na drugim trupy trojga zwierząt.
Komisarz policyi prosił porucznika, ażeby zechciał zasięgnąć wiadomości w hotelu Kupieckim, oraz, by prosił właściciela, iżby ten udał się bezzwłocznie do Amboise.
Żandarmerya udała się do Blévé. Dwa wozy jechały drogą ku Amboise.
W Blévé ponura wiadomość o strasznym nocnym wypadku nie doszła jeszcze do hotelu Kupieckiego, dokąd właśnie wprowadzamy czytelnika.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Przybycie Flognego zmieniło zupełnie plan kampanii Misticota.

Dowiedziawszy się, iż ów agent poszukuje Wiliama Scott i Trilbego, wiedząc, iż się zajmuje śledzeniem Arnolda Desvignes, podrostek z Montmartre chciał już odjechać do Paryża, by powiadomić siostrę Maryę o wszystkiem, co zaszło. Po rozmyśleniu się jednak powiedział sobie, iż Flogny mylił się, być może, że Arnold Desvignes z ulicy des Tournelles mógł nie mieć nic łącznego ze wspólnikiem Verrièra, oprócz nazwiska, a ztąd, że należało mu śledzić osobistość, jaka go interesowała, i poznać jej przeszłość od chwili wyjazdu tejże z rodzinnego kraju, aż do czasu przybycia jej do Paryża.
— Za pomocą fotografii, jaką posiadam — mówił sobie — dojdę do odkrycia prawdy. — Jeżeli prawdziwy Desvignes został zgładzonym przez podstawionego, cierpliwe poszukiwania doprowadzą mnie do miejsca, gdzie zbrodnia spełnioną została. Wtedy to będę miał broń w ręku.
A skutkiem tych wniosków dodawał:
— Nie mam potrzeby wyczekiwać tu na papiery, jakie mi przyrzekł dostarczyć syn właściciela hotelu. Będę prosił, by mi je przysłał do Paryża. Niechaj dowie się tylko o nazwie fabryki w Plymouth, w jakiej pracował Desvignes, a pojadę tam natychmiast.
Misticot, wstawszy dnia tego równo ze świtem, przechadzał się po placu przed hotelem, oczekując na młodego urzędnika z merostwa, by spotkać go w przejściu z domu do biura.
Trilby po wyjeździe Arnolda śledził chłopca zdaleka.
Wróciwszy do hotelu, Misticot wszedł do swego pokoju, zapiął walizkę i poszedł przeglądać rozkład dróg żelaznych, ażeby wybrać dogodną godzinę na wyjazd z Blévé.
Postanowił jechać do Tours, a ztamtąd do Meaux, dalej do Caën i Cherbourga, zkąd parowcem przybędzie do Wejmouth.
Z Wejmouth będzie się mógł udać albo do Londynu, albo do Plymouth.
Stanąwszy w Anglii napisze do siostry Maryi.
Spełniając swą obietnicę, syn właściciela hotelu Kupieckiego zaraz po swem przybyciu do merostwa poszedł zapytać sekretarza, jak dawno miał ostatnią wiadomość od Arnolda Desvignes.
— Od dwóch lat nie otrzymałem od niego żadnego listu — odrzekł sekretarz. — Ostatnie sięgają chwil wydalenia się jego z domu Patersona w Plymouth, gdzie pełnił obowiązki inżyniera-nadzorcy nad kopalniami węgla kamiennego.
— Nie zachowałeś pan ostatnich jego listów?
— Zdaje mi się, że ich nie posiadam — odrzekł sekretarz. — Ale dlaczego pytasz mnie o to?
— Pewien podróżny, znajdujący się u nas, zbiera wiadomości o Arnoldzie Desvignes. Pragnie on widzieć jego własnoręczne pismo. Prosił mnie o dostarczenie sobie wszystkich akt stanu cywilnego, odnoszących się do rodziny Desvignes.
— Nie posiadam żadnego z jego listów. Arnold miał z Londynu wyjechać do Indyj, tak mi o tem donosił przynajmniej. Któż jest ów podróżny tyle ciekawy.
— Jest to pewien młody chłopiec, przybyły z Paryża.
— Jakiż ma interes w poznaniu owych szczegółów i posiadaniu tych akt?
— Sądzę, że tu chodzi o jakąś sukcesyę.
— Tem lepiej, jeżeliby Arnoldowi coś dostać się mogło.
Młody urzędnik, wróciwszy do Misticota, zakomunikował mu szczupłe powyższe objaśnienia, z wymienieniem nazwiska zakładu Patersona.
Trilby, znajdując się natenczas w kawiarnianej sali, gdzie rozmawiali dwaj młodzi ludzie, posłyszał, o czem mówili i dostrzegł, iż mały sprzedawca medalików czyni jakieś notatki w swoim pugilaresie.
— Odjeżdżam... — wyrzekł Misticot. — Nie zapomnij pan nadesłać mi przyobiecanych papierów.
— Skoro tylko zlegalizowanemi zostaną, natychmiast je wyekspedyuję. Którędy pan jedziesz?
— Przez Cherbourg.
— Szczęśliwej podróży!
— Do widzenia!
Irlandczyk posłyszał to, o czem wiedzieć pragnął.
Kazał sobie podać śniadanie, zajadając takowe z najlepszym apetytem, poczem zapłaciwszy rachunek, udał się na stacyę drogi żelaznej w Blévé, gdzie nasz podrostek z Montmartre przybył w kilka chwil po nim.
Otwarto kasowe okienko do wydawania biletów.
Misticot zapłacił za miejsce do Tours. Trilby, rzecz prosta, uczynił toż samo, ponieważ miał sobie poleconem stosować się we wszystkiem do sprzymierzeńca siostry Maryi.
Pozostawiwszy obu podróżnych, jadących do Tours, wróćmy do Paryża.
Była godzina dziesiąta rano.
Posłaniec z zawiniątkiem na plecach szedł ulicą François-Miron.
Przybywszy pod numer 39-ty, wszedł w głąb domu, minął stancyjkę odźwiernej, stwierdziwszy rzutem oka, iż była zamkniętą, wszedł na schody i zatrzymał się na trzeciem piętrze, przededrzwiami mieszkania inspektora policyi, Flognego.
Za pomocą dobytego z kieszeni klucza otworzył drzwi, a wszedłszy wewnątrz, zamknął je za sobą, poczem, rozwiązawszy sznury zawiniątka, dobył zeń dwie wielkie kołdry wełniane.
Uczyniwszy to, zebrał wszystkie przedmioty, znajdujące się na biurku, o jakich mówiliśmy powyżej, a biurko samo owinąwszy kołdrą, okręcił je ściśle sznurami, a przerzuciwszy węzły takowych przez ramiona, podniósł biurko z niezwykłą siłą na plecy i wyszedł.
Znalazłszy się na schodach, szedł nie jak schodzący, ale jak wchodzący na nie człowiek, w tył się cofając.
Nagle zatrzymał się, posłyszawszy czyjeś kroki za sobą.
— Przeklęte schody! — rzekł głośno — omal że pod tym ciężarem ducha nie wyzionę.
— Do kogo pan idziesz? — zapytała, zbliżając się, odźwierna.
— Do kogo... widzisz pani, że wchodzę i dosyć.
— Ale do kogo?
— Co panią to obchodzić może...
— Obchodzi mnie... jestem odźwierną; mam polecone od właściciela wiedzieć o wszystkiem, co się dzieje w domu.
— Idę więc na czwarte piętro, do pana Rondel; odnoszę mu biurko z reparacyi.
— Nie mieszka u nas żaden pan Rondel.
— Jakto... nie jestżem więc w domu pod numerem 39?
— Właśnie jesteś pan pod 39-ym.
Posłaniec dobył z kieszeni kawałek papieru i podał go odźwiernej.
— Wszakże tu napisano adres — rzekł.
— Ależ nie... — zawołała niecierpliwie po przeczytaniu.
— Jakto... nie napisane tu pan Rondel?
— Nazwisko to jest napisanem; lecz wziąłeś piątkę za trójkę, znać, że źle widzisz, mój panie. Wyraźnie nakreślono tu numer 59-ty.
Tu zeszedł, a znalazłszy się na ulicy ze swym ciężarem, skierował się nie pod numer 59-ty, lecz w stronę ulicy Geoffroy-Lasnier, gdzie się znajdował wynajmujący ręczne wózki do przewożenia mebli.
Wziąwszy z nich jeden, włożył nań biurko, starannie kołdrą okryte, a zaprzągłszy się do dyszla, ciągnął wózek ku ulicy Rivoli.
W godzinę później, zdyszany i spotniały, zatrzymał się przed domem Arnolda Desvignes.
Arnold, stojąc właśnie na dziedzińcu, wydawał rozkazy, brama była otwartą, przez nią więc wózek wtoczył się na podwórze.
— Mój stangret pomoże ci, przyjacielu — rzekł do posłańca. — Wnoś ostrożnie to biurko.
Po kilku minutach biurko agenta Flognego zostało ustawionem w gabinecie wspólnika Verrièra. Stangret, który pomagał je wnosić, oddalił się.
— A cóż... nie jestżem słownym, pryncypale? — zapytaj posłaniec, w którym czytelnicy zapewne oddawna poznali Wiliama Scott. — Wszak to dopiero południe?
— Godzien jesteś najwyższej pochwały! — rzekł Desvignes. — Ciekawym jednak, w jaki sposób zdołałeś wynieść to biurko?
— W sposób najprostszy w świecie! — Tu Will Scot opowiedział znane nam już szczegóły. — Przyniosłem wszystko, co trzeba, do otwarcia tego zamku bez włamania — mówił dalej, dobywając z kieszeni pęk kluczów różnych rozmiarów. — Czart chyba wdałby się w tę sprawę, gdybym pomiędzy niemi nie znalazł takiego, któryby się nadał.
— Próbuj... — rzekł Desvignes.

XIII.

Will Scott wprowadzał w zamek cztery klucze kolejno bez skutku. Piąty nareszcie, obróciwszy się, otworzył zamek i klapa biurka opadła.
Masy najróżnorodniejszych papierów napełniały w nieładzie szufladę.
— Zostaw mi ten klucz i odejdź... — rzekł Arnold do swego wspólnika. — Nie chcę, aby obecność twoja tu u mnie zwróciła uwagę mej służby. — Gdybym się chciał z tobą widzieć, wiem, gdzie cię odnaleźć.
— Nie masz żadnej wiadomości od Trilbego?
— Jak nateraz, żadnej.
Irlandczyk, zebrawszy kołdry i sznury, wyszedł, a wrzuciwszy to wszystko w wózek, pociągnął z nim w stronę ulicy Geoffroy-Lasnier.
Desvignes, zostawszy sam. zamknął na klucz drzwi swego gabinetu i zaczął przeglądać znajdujące się w biurku papiery.
Większa ich część była przeszywaną w rodzaju akt, mając na okładkach napisane tytuły.
Na wierzchu jednego z pierwszych zeszytów, jaki mu wpadł w ręce, Arnold wyczytał czerwonym atramentem, dużemi literami nakreślone te słowa:

ZBRODNIA W HOTELU INDYJSKIM.

Były to papiery, jakich właśnie szukał wspólnik Verrièra, owoż twarz jego zabłysła zadowoleniem, podczas gdy palce gorączkowo rozwiązywały szpagat, okręcający te akta..
W przeddzień swego odjazdu do Blévé, a tem samem w dniu, w którym spotkał w Szynkowni Galerników angielskiego agenta Breet, wraz z jego żoną, Flogny przez cały wieczór klasyfikował notatki, łącząc je do tych, jakich mu dostarczyli londyńscy koledzy o Karolu Gérard i dwóch Irlandczykach: Wiliamie Scott i Trilbym.
Notatki to powyższe zwróciły przedewszystkiem na siebie wzrok mordercy Edmunda Béraud.
Czytał je bardzo uważnie, nie bez żywego jednak wzruszenia i przestrachu, mimo, że ich autor już nie żył.
A w rzeczy samej było się czego obawiać.
Flogny, wiedziony instynktem policyjnego agenta, był bliskim odkrycia prawdy.
Poczyniono kroki w celu odnalezienia śladów Karola Gérard, byłego sekretarza z Kalkuty. Wiedziano, że ów Karol Gérard uwolnił z więzienia w Londynie Scotta i Trilbego.
Śmierć agenta Flogny usuwała niebezpieczeństwo. Posiadanie tych notat ochraniało Arnolda Desvignes przed tem wszystkiem, cokolwiekby mu zagrażać mogło, otóż wyraz tryumfu zastąpił wkrótce widniejący przestrach na jego twarzy i w spojrzeniu.
Wspólnik Verrièra prowadził dalej odczytywanie.
Powiadomiło go ono, że pełnomocnik bankiera, u którego Edmund Béraud złożył czek na swój milionowy majątek, przedstawiał się w gabinecie prokuratora rzeczypospolitej, aby oznajmić o depozycie, złożonym w swym banku, jako też, że Piotr Béraud, stary gałganiarz, żądał od naczelnika policyi wyjaśnień co do tajemniczego zniknięcia Edmunda Béraud, swojego brata.
Z papierów tych dowiedział się Arnold Desvignes, że każdy z członków rodziny Béraud znajdował się pod specyalnym nadzorem policyi.
Flogny na kilku limach streścił objaśnienia, otrzymane o członkach tejże rodziny.
Nota oddzielna, znacznie obszerniejsza, zawierała szczegóły, odnoszące się do wice-hrabiego de Nervey, a do niej przypiętemi były dwie kartki papieru tej treści:
„Jerzy de Nervey, hulaka, rozrzutnik, nawskroś zużyty, z rozpusty umierający już prawie, rujnuje się dla pewnej kobiety z półświatka nazwiskiem Melania Gauthier, swej krewnej, i naprzód trwoni majątek, jaki przypadnie mu kiedyś po matce, która, choć ciężko chora, przeżyć go może.
„Śledztwo, prowadzone przezemnie nad wyż wspomnianym Nerveyem, zbliżyło mnie do pewnego lichwiarza, nazwiskiem Robert, mieszkającego przy ulicy des Martyns. Dowiedziałem się od niego, że wice-hrabia Jerzy de Nervey zdyskontował u tegoż Roberta dwa weksle, każdy na pięćset tysięcy franków, z podpisem niejakiego Haltmajera, dobrze znanego na giełdzie.
„Po wypłaceniu hrabiemu pieniędzy w umyśle Roberta zrodziła się wątpliwość. Podpis zdawał mu się być zfałszowanym. Chciał to sprawdzić natychmiast, ale Haltmajer był nieobecnym w Paryżu. Robert zatem powierzył mi te dwa weksle, prosząc o stwierdzenie własnoręczności podpisu, który, gdyby się okazał sfałszowanym, Robert wniesie skargę do sądu.“
— Otóż szczęśliwe zrządzenie losu! — wyszepnął Desvignes. — Jerzy de Nervey wraz ze swą matką odemnie są teraz zależni. Dzięki owemu sfałszowanemu podpisowi, będę mógł na nich oboje sprowadzić podwójną katastrofę, skoro mi się podoba, i to bez najmniejszego skompromitowania się, gdyż łatwo odnajdę pozór usprawiedliwiający obecność tych weksli w mem ręku. Sprawa gotowa, bierzmy się do niej.
Włożywszy plikę tych notat w okrywającą je poprzednio szarą bibułę, Arnold przystąpił do przeglądania szufladek. W jednej z nich znalazł mały skórzany woreczek.
Otworzywszy je kolejno, spostrzegł w woreczku umieszczone trzy tysiące dwieście franków w złocie, a w portfelu cztery tysiące franków w biletach bankowych, prócz tego dwie karty dla agenta policyi, podpisane i stemplowane, lecz bez położenia nazwiska.
Zkąd Flogny mógł posiadać te karty?
Mało go to obchodziło: rzecz główna, iż mógł z nich zrobić dla siebie użytek.
Zamknąwszy biurko, schował klucz od swojej szuflady i przygotowywać się zaczął do wyjścia.
Powóz zaprzężony czekał na niego przed bramą.
Wsiadłszy weń, pojechał do biura bankowego na ulicę Le Pelletier.
Verrière był w swoim gabinecie.
— Jedziemy do Malnoue — rzekł Arnold do niego — chciałbym, ażebyśmy tam wcześnie przybyli. Zwiedzę szczegółowo wraz tobą twą willę, a z przyczyny ważnych powodów, radbym poznać tamecznego twego nadzorcę.
Bankier nie stawił temu przeszkody.
Oba pojechali na pociąg drogi żelaznej, który ich dowiózł do Villiere-sur-Marne na trzecią godzinę.
— Będziemy musieli iść pieszo aż do Malnoue — rzekł Verrière. — Nie spodziewają się, byśmy potrzebowali przybyć tak wcześnie, nie wydałem stangretowi rozkazu, aby przyjechał po nas w tym czasie.
— Właśnie ja pieszo iść chciałem — rzekł Desvignes. — Potrzebuję poznać kierunek tej drogi. Nie ma jakiej bocznej ścieżynki, wiodącej krócej do Malnoue?
— Owszem, jest taka.
— Idźmy nią zatem.
— Dobrze, skoro taki sobie życzysz.
Wyszedłszy z Villiers, przeszli pod mostem drogi żelaznej, a przeciąwszy gościniec, prowadzący do Quene-en-Brie, udali się ścieżką, biegnącą wśród winnic.
Drożynę tę znali jedynie właściciele winnic i mieszkańcy tej okolicy.
Arnold szedł wolno obok Verrièra, przypatrując się położeniu wsi z uwagą.
Idąc tak dość długo, minęli wioskę de Coeuilly i znaleźli się w otwartem polu.
Zwróciwszy się nieco na lewo — rzekł Verrière — moglibyśmy byli ominąć wioskę Coeuilly — lecz tym sposobem opóźnilibyśmy się o pięć minut.
— Dzwonnica ta, którą ztąd widać, czy to z kościoła w Malnoue?
— Tak.
— A domu twego nie widać z oddalenia?
— Nie, drzewa parku zupełnie go zakrywają.
— Czy droga ta prowadzi do osztachetowania parku?
— Nie, ona nas doprowadzi wprost murów zabudowań! Sądzę, że dziś nie zechcesz wracać do Paryża?
— Ma się rozumieć, jeżeli użyczysz mi gościnności.
— Kazałem już przygotować dla ciebie apartament.
Obadwa weszli przez otwartą furtkę w osztachetowanie. Żona nadzorcy wychodziła właśnie ze swego mieszkania.
— Gdzie twój mąż? — zapytał Verrière.
— Poszedł, panie, do winnicy.
Bankier spojrzał na swego towarzysza pytającem wejrzeniem. Desvignes, zrozumiawszy je, odrzekł:
— Później nieco... Idźmy przedewszystkiem do mieszkania. Pragnę złożyć moje uszanowanie tak twojej córce, jako i jej kuzynce.
— Idźmy więc.
Pokojówka panny Verrière przechodziła korytarzem w chwili, gdy obaj wspólnicy próg przestępwali.
— Gdzie panna Aniela? — zapytał bankier.
— W salonie, z siostrą Maryą i księdzem proboszczem.
Verrière skrzywił się z niezadowoleniem.
— Tem lepiej... — rzekł Arnold — przedstawisz mnie księdza proboszczowi z Malnoue.
Pokojówka otworzyła drzwi salonu.
Na widok wchodzących ksiądz podniósł się z krzesła.
Aniela wraz z siostrą Maryą, spostrzegłszy Arnolda po za bankierem, zamieniły pomiędzy sobą spojrzenia pełne obawy.

XIV.

— Witam szanownego księdza proboszcza... — rzekł Verrière z najwdzięczniejszym uśmiechem, podchodząc ku kapłanowi i ściskając mu rękę. — Wyprzedziłeś mnie, kochany proboszczu, w moim zamiarze odwiedzenia cię w dniu jutrzejszym. Cieszę się niewymownie, żem przybył wcześniej do Malnoue, ponieważ to pozwoliło mi widzieć się z tobą. Mam nadzieję, iż zostaniesz, proboszczu, u nas na obiedzie.
Ksiądz rzucił okiem na Arnolda Desvignes, które to spojrzenie jasno wyrażało:
— Macie obcego gościa u siebie... nie wiem, czy zaproszenie przyjąć mi wypada.
Arnold zrozumiał ów gest proboszcza.
— Niechajże moja obecność nie staje księdzu na przeszkodzie w przyjęciu zaproszenia — ozwał się głośno, kłaniając z poszanowaniem. — Uczynisz mnie, proboszczu, szczęśliwym, dozwalając korzystać ze swego towarzystwa. Jestem tu prawie domowym.
— Tak, w rzeczy samej... — poparł Verrière. — Przedstawiam ci, kochany proboszczu, mego wspólnika, pana Arnolda Desvignes.
Ksiądz drgnął pomimowolnie, posłyszawszy to nazwisko, i skłonił się zlekka Arnoldowi.
Ruch ten nie uszedł uwagi Desvignego.
— Mówiono mu już o mnie — pomyślał.
— Nie odmawiasz zatem, proboszczu, mojemu zaproszeniu? — pytał Verrière.
— Przyjmuję je.
— To dobrze. Czynisz nam tem najwyższą przyjemność.
W czasie tej rozmowy Desvignes zbliżył się do Anieli.
— Otóż — rzekł — dzień trzeci upływa, jak nie miałem szczęścia widzieć pani... Trzy oni dla mnie zabójcze śmiertelnie — dodał wzruszonym głosem. — Spostrzegam jednak z radością, że oblicze pani poczyna odzyskiwać swe dawne świeże rumieńce, oraz, że widzę panią bez porównania mniej smutną, niż w Paryżu.
To mówiąc, upajał się promieniejącą pięknością dziewczęcia, która nieokreślony czar roztaczała wokoło jej całej osoby.
Serce mu gwałtownie uderzało. Wobec panny Verrière czuł się zupełnie innym człowiekiem. Gotów był, jak wiemy, spełnić najcięższe zbrodnie dla otrzymania jej ręki i dowiódł tego, a nawet gdyby Aniela, co było niepodobieństwem, kochać go nie mogła, to czysta miłość dziewczęcia zdolną byłaby może zmienić tego potwora w uczciwego człowieka.
— Czuję się lepiej na zdrowiu... w rzeczy samej — odparła obojętnie córka bankiera. — Na to jednakże polepszenie nie wpływa ani usunięcie się moje z Paryża, ni czyste powietrze, jakiem tu oddycham, ani ów spokój głęboki, jaki mnie otacza...
— Cóż więc innego?
— Nadzieja! jaką odzyskałam i me stracę nigdy! — odpowiedziała znacząco, podniesionym głosem wymawiając powyższe wyrazy.
Arnold uczuł silny ból w sercu.
— Nic więc na świecie — pomyślał — nie zdoła wyrwać z duszy tej dziewczyny wspomnienia o poruczniku Vandame? Bywają nadzieje, które są złudzeniami — odpowiedział. — A takie bywają zwykle nader szkodliwemi, ponieważ, prowadząc prędzej lub później zawód za sobą, fatalnie oddziaływają na dalszy ciąg życia. Sądzę, że powyższe pani nadzieje do tych ostatnich należą.
— Przyszłość nam to okaże... — odparła żywo Aniela.
Arnold, zbliżywszy się ku niej, szeptał zcicha namiętnie:
— Przyszłość pani do mnie należy... jest moją wyłączną własnością! Ach! gdybyś pani wiedziała, jak cię kocham! Takiej miłości, jak moja, nic oprzeć się nie zdoła! Ona jest silniejszą nad wszystko! Zresztą, nikt umknąć nie jest w stanie przed swem przeznaczeniem... Przyszłość pani jest moją przyszłością... Mojem przeznaczeniem jest wielbić panią i uczynić ją szczęśliwą.
Aniela mocno pobladła.
Wstawszy z pogardliwem spojrzeniem, w milczeniu zbliżyła się do siostry Maryi, rozmawiającej z proboszczem i Verrièrem.
Arnolda ogarnęła boleść w połączeniu z wściekłością.
— Przeklęta zakonnico! — pomyślał — ty to dodajesz jej siły do walki, w której bez ciebie oddawna zostałaby już zwyciężoną! Ty to rozdmuchujesz w niej nadzieje, które ją ożywiają: Ty nakazujesz jej ufać w przyszłość. Ha! mimo, że połączyłaś się z nią przeciw mnie, ja się silniejszym okażę!
Verrière nie spuszczał oczu ze swego wspólnika podczas krótkiej jego rozmowy z Anielą. Dostrzegł, iż twarz Arnolda nagle spochmurniała.
— Mój kochany... — rzekł do niego. — Mówiłeś, iż pragniesz zwiedzić mój park. Zostawmy więc obie nasze panie przy pogadance z proboszczem, a uzbroiwszy się w cierpliwość i siłę w nogach, zechciej mi towarzyszyć. Park jest rozległym. Czeka nas utrudzenie... Mimo to powinieneś poznać szczegółowo owo domostwo, jakie będzie stanowiło część posagu mej córki, mającego być ofiarowanym przezemnie tobie, kochany zięciu, w dniu waszych zaślubin.
Panna Verrière pobladła, jak marmurowa statua.
Siostrą Marya spojrzała na proboszcza, którego oblicze na to wszystko obojętnem pozostało.
Verrière zwrócił się ku księdzu.
— To wszystko — rzekł — coś słyszał, szanowny proboszczu, przed chwilą, daje ci poznać moje zamiary. Proszę, ażebyś przygotował mą córkę do tego związku, który pobłogosławisz, ponieważ tu w Malnoue odbędzie się to małżeństwo. Będzie to dzień szczęścia dla nas wszystkich, a twoi ubodzy, proboszczu, błogosławić go będą!
Po tych słowach, wziąwszy pod rękę Arnolda, wyszedł z nim z salonu.
— Otóż i pewność masz teraz, ojcze — zawołała żywo siostra Marya, zwracając się do księdza po odejściu Verrièra z Arnoldem. — To, o czem słyszałeś przed chwilą, jest niezmiennem postanowieniem mojego wuja. Ułożył on sobie oddać córkę temu Arnoldowi Desvignes i od tego nie odstąpi.
— Nie! na to ja nigdy się nie zgodzę... nigdy... słyszysz mnie, nigdy! — zawołała gwałtownie panna Verrière. — Nie ulegnę... raczej umrzeć wolę!
— Moim obowiązkiem jest radzić ci, pani, posłuszeństwo — rzekł kapłan poważnie. — Jesteś, me dziecię, kobietą rozsądną, inteligentną. Winnaś więc zastanowić się, że jeżeli twój ojciec, którego jesteś jedynem dzieckiem, wybrał ci za małżonka swojego wspólnika, to niezawodnie ma to twe dobro na celu.
— Interes pieniężny... — mów raczej, księże proboszczu — zawołała Aniela. — Podobnie nikczemne wyrachowania nie obchodzą mnie wcale... co dla mnie znaczy być mniej lub więcej bogatą? Właśnie mój rozum, moja inteligencya wskazują mi, gdzie leży mój obowiązek, me szczęście!... Ja już do siebie nie należę. Oddałam duszę i serce memu kuzynowi, Emilowi Vandame, i tej miłości wierną pozostanę!
— A gdybyś się myliła w tym razie, me dziecię — rzekł proboszcz; — gdyby twój ojciec, posiadający więcej życiowego doświadczenia, widział sprawiedliwiej od ciebie? Jeżeliby twe szczęście leżało w związku projektowanym, a nie w tym, o jakim ty marzysz?
— Mój ojcze... — zawołała siostra Marya — jakąż potęgą owładnął cię ów człowiek przy pierwszem widzeniu, że tak gorąco stajesz w jego obronie?
— Wrażenie, jakie na mnie wywarł, jest dlań korzystnem, przyznaję, znajduję go być człowiekiem, jak trzeba.
— Ależ to w najwyższym stopniu obłudnik, by pokryta.
— Jestżeś, siostro, tego pewną? Na jakich to zarzucasz mu zasadach? Kocha pannę Verrière i pragnie zostać jej mężem... Czyż poczytujesz mu to za zbrodnię?
— Ależ ja mu powiedziałam, że go nie kocham — zawołała Aniela — że kocham innego... A mimo to, on trwa w swoim zamiarze.
— Jego upór w tym razie świadczyć może o stałości jego przywiązania. — rzekł proboszcz. — Według mojego zdania, obie z siostrą Maryą mylicie się w swej nienawiści do tego człowieka. Siostra Marya odmalowała mi go w najczarniejszych kolorach, zaś jego postać żyjąca zupełnie inaczej mi się przedstawia. Widzę pana Desvignes, jako najwytworniejszego z dżentlemenów. Mimo lat młodych, nie znać na nim wcale zużycia, tak często spotykanego u ludzi w jego wieku. Zdaje się wam, że macie w nim wręga... Upewniam, że tak nie jest bynajmniej. Mocno żałuję tego młodzieńca, iż jego uczucia nie zdołały pozyskać sympatyi, ale nienawiść.
— Tak jest, nienawiść! — zawołała żywo panna Vierrière.
— Nienawiść graniczy niekiedy z miłością — wyszepnął ksiądz z uśmiechem.
— Nie! nie mów tego, księże proboszczu, zaklinam! — Mimo to, powtarzam, me dziecię, mam to silne przekonanie, iż z mężem, jak pan Desvignes, byłabyś zupełnie szczęśliwą.
— Mów raczej, proboszczu, najnieszczęśliwszą z kobiet! — wyjąknęło dziewczę, zalewając się łzami. — Tak! gdyby mnie zmuszano do tego związku, wstąpię raczej do klasztoru.
— Uspokój się moje dziecię, proszę cię o to — rzekł kapłan. — Nie będę już bronił dłużej pana Desvignes... Nie będę usiłował przekonywać cię, przyszłość wszelako okaże, iż miałem słuszność w tym razie.
Verrière z Arnoldem, wyszedłszy z zamku, szli w stronę winnicy.
— Spiskowały obie przeciwko mnie, gdyśmy przybyli — rzekł Arnold do swego wspólnika.
— Domyśliłem się tego i słyszałeś, co powiedziałem.
— Bardzo to było zręczne... Lecz wierzaj mi, że siostra Marya jest niebezpieczną.
— Nie zaprzeczam, temu...
— Jest to żmija, która śmiertelnie ukąsić mnie pragnie.
— Czyliż nie można przyłamać jej żądlą?
— I na to czas przyjdzie... Cierpliwym być trzeba.
— Wzbroniłeś mi zapytywać siebie, mój Arnoldzie. Byłem posłuszny. A jednak potrzebuję koniecznie zyskać od ciebie w niektórych rzeczach objaśnienia.
— Cóż takiego chcesz wiedzieć?
— Jakie zlecenie poruczyła moja siostrzenica temu Misticotowi, na ślady którego z taką uprzejmością naprowadziłeś policyjnego agenta?
— Siostra Marya chce koniecznie w przeszłości mojej odnaleźć coś takiego, coby ci nie pozwoliło oddać mi ręki panny Anieli. Misticot jest jej wysłańcem w tym celu. Stara się dokładnie w tym celu przetrząsnąć mą przeszłość. Pojmujesz?
— Aż nadto dobrze rozumiem... I cóż natenczas?
— Co? — powtórzył Desvignes.
— Gdyby coś odnalazł... Gdyby mówił?
— Odnaleźć może... Lecz mówić ja mu zabronię.
— W jaki sposób... Dlaczego?
— Mój kochany — rzekł Desvignes — prosiłem cię już, abyś nie mieszał się do tego... To moja sprawa i mnie ona tylko obchodzi. Poprzestań na tem, nie badaj, bo ci nie odpowiem.
— A jednak...
— Tst! ani słowa więcej! — zawołał Arnold nakazująco.
Bankier zamilkł.
Weszli w głąb winnicy.

XV.

Forestier, nadzorca willi, który zarazem był i ogrodnikiem, wydawał polecenia dwom ludziom, wynajętym do roboty na dzień cały.
Spostrzegłszy nadchodzącego Verrièra z Arnoldem, ukłonił się im z głębokiem uszanowaniem.
— Chcemy zwiedzić park — rzekł bankier. — Weź strzelbę, zastrzelisz nam bażanta na obiad.
— Jestem na pańskie rozkazy — odparł Forestier, biorąc za dubeltówkę, w kącie winnicy stojącą.
Arnold przypatrywał się służącemu swego wspólnika.
Był to mężczyzna małego wzrostu, około lat czterdziestu mieć mogący, szczupły, choć silny z pozoru, o rumianych, ogorzałych policzkach, rysach twarzy pospolitych, bez wyrazu.
— Typ prostego chłopa — pomyślał Desvignes — to, czego mi właśnie trzeba.
— Idźmy główną aleją... — rzekł Verrière.
Alea, w głąb której wszyscy trzej weszli, ciągnęła się wzdłuż muru otaczającego willę. Była ona szeroką, zacienioną podwójnym rzędem starych drzew kasztanowych.
Gęste zwoje bluszczu i pnących się roślin pokrywały mur zupełnie. Miejscami, przez utworzone umyślnie przedziały, widać było wieś w oddaleniu. Gromada królików przebiegała galopem aleę.
— Macie tu dużo zwierzyny? — pytał Desvignes Forestiera.
— Bardzo dużo, panie, a nawet za wiele, co nam przyczynia niemało kłopotu.
— Jak to... z jakiej przyczyny?
— Ściąga to nam leśnych złodziei.
— Tak, w rzeczy samej — poparł Verrière. — Ci rozbójnicy przychodzą okradać mój park z królików, zajęcy i bażantów, mimo szczelnego zamknięcia i dozoru.
— Przełażą więc wierzchem przez mur?
— Jaknajwygodniej.
— Ależ to niebezpieczne...
— A nadewszystko kłopotliwe.
— Nie chodzi więc tu straż podczas nocy? — zapytał Arnold Forestiera.
— Ba! ma się rozumieć, iż się i nocą pilnuje — odpowiedział tenże gniewliwie. — Gdy jednak pracowało się dzień cały, trudno jest przez noc utrzymać się na nogach.
— Masz pomocników? — pytał Desvignes.
— Tylko do robót w ogrodzie. Mówiłem już niejednokrotnie panu Verrière, iż trzebaby przyjąć leśniczego do parku.
— Za zbytby to drogo kosztowało, mój kochany — rzekł śmiejąc się, Verrière.
— Za dwieście franków miesięcznej pensyi, jakąby ten człowiek pobierał, ocaliłbyś pan zwierzynę, dwa razy tyle wartości mającą — odparł Forestier. — Lecz raczcie się zatrzymać, panowie — dodał — zdaje mi się, iż tu odnajdę bażanta, słyszę, jak odżyw się, poruszając suchemi liściami.
Arnold z bankierem przystanęli.
Forestier wszedł w gęstwinę. Wspaniały bażant wyfrunął tuż prawie z pod jego nóg.
Nadzorca pozwolił mu wznieść się w powietrze, a gdy ptak mknął w znacznej odległości, wystrzelił.
Bażant padł na miejscu bez życia.
— Dzielny strzał! — rzekł Verrière. — Podnieś tego ptaka i zanieś do kuchni. Nie potrzebujesz tu już powracać — dodał, zwracając się do Forestiera. — Sami odbędziemy przechadzkę.
Udali się w głąb parku.
W odległości kilkudziesięciu kroków Arnold dostrzegł małą furtkę, w murze wybitą.
— Dokąd prowadzi to wyjście? — zapytał.
— Na drogę, wiodącą do sąsiedniej wsi, Emerainville.
O sto kroków dalej ukazał się piękny pawilon murowany, dachówką kryty, z dwoma oknami na parterze, a trzema na pierwszem piętrze.
— Czy ten dom mógłby być mieszkalnym? — zapytał Desvignes.
— Bezwątpienia. Zawiera on dwa pokoje na dole i dwa na górze, a spichrz oprócz tego.
— Tu powinien mieszkać nadzorca — rzekł Arnold. — Doskonałe miejsce do nocnego pilnowania. Powiedz mi, czy ufasz temu Forestierowi?
— Pod jakim względem?
— No, czy powierzyłbyś mu jakąś ważniejszą misyę do spełnienia?
— Nigdy w życiu! Uważam go bardzo nisko pod względem inteligencyi.
— Jak dawno służy on u ciebie?
— Od pięciu lat... Takim, jak jest, wystarcza on dla mnie.
— A gdzie znajduje się klucz od furtki, wychodzącej na drogę do Emerainville?
— Jeden z tych kluczów jest u Forestiera.
— Są więc dwa klucze?
— Tak... drugi wisi u nas w przedpokoju na ścianie. Aniela bierze go niekiedy, wychodząc na wieś na przechadzkę ze swą kuzynką lub pokojówką. Ale dlaczego pytasz mnie o to?
— Przyczynę wyjaśnię ci później. Nie ufam twej siostrzenicy, a ztąd ostrożnym mi być należy. Czy siostra Marya w dobrych stosunkach z tymi Forestierami?
— Ona ze wszystkimi żyje w najlepszych stosunkach, wątpię jednakże, by im powi erzyć zechciała coś z tego, co zamierza uczynić. Jest to kobieta zamknięta sama w sobie.
— A jednak obrała sobie proboszcza za powiernika?
— To co innego.
— Mój drogi wspólniku — począł Desvignes — uważam, iż tu jest koniecznością inny nadzór ustanowić. Zamiary siostry Maryi, wyznam ci szczerze, mocno mnie niepokoją. Z jej strony wszystkiego się nam obawiać należy.
— Ustanowić inny nadzór... łatwo to powiedzieć... — rzekł Verrière.
— I łatwo wykonać! — dodał z naciskiem Desvignes.
— Lecz w jaki sposób? Nikt tu nie zasługuje, aby go ze służby usunąć.
— Leśniczy, którego głównym obowiązkiem byłoby strzedz zwierzyny od złodziei, mógłby zarówno śledzić postępowanie twej siostrzenicy.
— Powierzać obcemu rolę szpiega we własnem domostwie, byłaby to według mnie, najwyższa nieroztropność.
— Tak, rzeczywiście, gdyby to powierzonem było nieznajomemu.
— Masz więc pod ręką człowieka, któremu zaufać byłoby można.
— Mam. Rozgłoś, iż chcesz przyjąć leśniczego do nadzoru zwierzyny w parku, ponieważ Forestier wszystkiemu wystarczyć nie jest w stanie. Daj rozkaz, aby wyporządzono pawilon, a w chwili oznaczonej nowy sługa przybędzie dla objęcia swego obowiązku . — Dobrze... uczynię, jak zechcesz.
— Liczę na to. A teraz jeszcze jedno zapytanie. Od chwili, jakeśmy się oba poznali, powiedz mi, czy nie przyjmowałeś u siebie nikogo z dawnych swoich przyjaciół, z którymi żyłeś niegdyś w bliższych stosunkach zażyłości? Nie brałbym ci tego za złe bynajmniej, gdybyś się od nich usunął zupełnie. Opinia ogółu uważała cię jako człowieka bliskiego upadku, bankructwa. Usunięto się od ciebie, ozięble cię przyjmowano, nieprawdaż?
— Tak... w rzeczy samej — wyszepnął Verrière.
— Dziś nasza współka przyniosła świetne owoce. Twe położenie wyjaśniło się, stało się czystem, godnem zazdrości. Znajomi nie usuwają się już od ciebie, ale przeciwnie, starają się o twoją przyjaźń?
— Prawda! rzekł bankier z zadowoleniem.
— Otóż potrzeba ci powrócić do twoich dawnych stosunków, znajomości. Wydaj u siebie świetny, wspaniały bal.
— Uczynię to za powrotem do Paryża w październiku.
— Nie! na to nie będziesz czekał ani powrotu do Paryża, ani października. Urządzisz tutaj zabawę, na którą zaprosisz swoich kolegów, klientów, przyjaciół, znajomych. Miej wiele gości. Wystawność przyjęcia niech będzie wspaniałą i podczas tej to uroczystości ogłoś swym bliskim o małżeństwie córki z twoim wspólnikiem.
— Chcesz tego?
— Żądam nieodwołalnie.
— A kiedyż trzeba urządzić tę zabawę?
— Po ukończeniu potrzebnych do niej przygotowań.
— Ha! niech i tak będzie.
— A teraz, skorośmy się już zgodzili na tym punkcie, wróćmy do panny Anieli, siostry Maryi i proboszcza. Pragnę z tym księdzem porozmawiać. Lecz jeszcze jedno zapytanie.
— Cóż takiego?
— Odbierasz tu regularnie dzienniki?
— Tak, przynoszą mi je co wieczór.
— Ukrywaj starannie te, któreby mogły zawierać jakąś wiadomość o Emilu Vandame. Pojmujesz, dlaczego?
— Dobrze.
— Z wyjątkiem tych, w którychby donoszono o jego śmierci — dodał Desvignes ze straszliwym uśmiechem. — A teraz wracajmy.
Obadwa, wyszedłszy z parku, szli ścieżką, prowadzącą wprost do zamku.
Proboszcz wraz z dwiema kuzynkami znajdował się jeszcze w salonie, skoro tam weszli przybyli.
— Pojmuję teraz — rzekł Arnold do córki bankiera — pojmuję przywiązanie pani do tej miejscowości. Jest to prześliczny wiejski zakątek! Widziałem w mem życiu wiele pięknych parków, lecz podobnie uroczego, jak ten, nie napotkałem. Ja sam z rozkoszą przepędzałbym tu dni całe. Czuje, iż tu owionęłaby mnie atmosfera pokoju, dająca mi zapomnieć o piekle Paryża i owej nieustającej burzy interesów.

XVI.

Aniela, wysłuchawszy obojętnie napuszonych zdań Arnolda, odpowiedziała:
— Uwielbiam Malnoue, lecz nie dlatego, że to jest miejscowość zachwycająca, jak pan powiedziałeś przed chwilą, ale ponieważ tu przyszłam na świat, tu otrzymałam pierwszy pocałunek mej matki i tu przechowują się niezatarte dla mojej duszy wspomnienia. W tym domu żyję niemi, jak żyję jednocześnie mojemi nadziejami. Teraźniejszość jest niczem dla mnie, przeszłość i przyszłość są wszystkiem.
Każdy z powyższych wyrazów, wygłoszony ze znaczącą intenacyą głosu dziewczęcia, do wściekłości przywodził Arnolda.
W spojrzeniu, w słowach, w dźwięku mowy panny Verrière, czuł potwierdzenie miłości dla porucznika Vandame.
— Od lat kilku zaniedbałem Malnoue i źle uczyniłem — rzekł bankier. — Chcę się zająć tą miejscowością teraz na seryo, pragnąc ją ofiarować mej córce w dniu jej małżeństwa, ztąd postanowiłem niektóre zaprowadzić tu zmiany.
— Cóż, ojcze, zmieniać zamyślasz? — pytała żywo Aniela.
— Zobaczysz... Mam wiele projektów, a przedewszystkiem, co dotyczy personelu mej służby. Forestier, nazbyt zajęty uprawą ogrodu i utrzymaniem winnic, nie może zajmować się nadzorem nad resztą mojej własności. Park pozostaje w opłakanem opuszczeniu... Kradną mi zwierzynę... Tak dłużej pozostać nie może. Chcę hodować odtąd prawidłowo zające, bażanty i króliki.
— W takim razie byłby panu potrzebnym jakiś specyalny nadzorca do parku — rzekł proboszcz.
— O którym właśnie pomyślę — odparł Verrière. — Wiedząc, że lubisz bażanty, księże proboszczu, kazałem przed chwilą na twe przyjęcie zabić jednego. Zjemy go razem przy obiedzie.
— A! pan mnie prowadzisz do grzechu łakomstwa, panie Verrière, jednego z siedmiu głównych grzechów... — zawołał śmiejąc się proboszcz. — Mimo to wdzięczny ci jestem za twą uprzejmość.
— Dlaczego nie każesz częściej zabić kilku sztuk zwierzyny, mój wspólniku? — zapytał Desvignes. — Ksiądz proboszcz bezwątpienia rozdałby je chętnie najbardziej potrzebującym i chorym w swojej parafii. Ubodzy ludzie zakosztowaliby niekiedy tego niedostępnego dla nich przysmaku.
— Szlachetna myśl... godna uwielbienia! — zawołał ksiądz rozpromieniony. — Tak jest, mamy, panie, w Malnoue i okolicach wiele nędzy do wspomożenia. Nasze szczupłe środki wystarczyć na to nie są w stanie.
— Chcę prosić cię o jedną łaskę, księże proboszczu — zawołał Desvignes.
— Mnie... mnie o łaskę, panie... o jaką?
— Abyś mnie zechciał dopuścić jako wspólnika do swoich dzieł miłosierdzia.
— Ach! drogi panie... gdybyś wiedział, z jaką radością przyjmuję twój projekt!...
— Korzystając więc z tego, przyjm, proszę, tę pierwszą skromną z mej strony ofiarę, jako początek tego, co dalej uczynić pragnę.
To mówiąc, Arnold dobył z pugilaresu bilet pięciusetfrankowy, który podał księdzu.
— Tak wielka suma... — wyszepnął tenże z wahaniem.
— Drobna zaliczka na początek... Chcę zwiedzić kościół w Malnoue, a skoro upoważnisz mnie do tego, szanowny księże proboszczu, będę się starał pozostawić pamiątkę moich odwiedzin.
Proboszcz ukłonił się, wyrażając głęboką swą wdzięczność. Jego sympatya dla wspólnika Verrièra zwiększała się z każdą chwilą.
— Czuję się być tem więcej w obowiązku dopomagania biednym — rzekł Arnold — iż i ja kiedyś byłem ubogim.
— Pan wiele pracowałeś zapewne?
— Olbrzymio... nad siły! Nie pomogłaby jednak i praca, gdyby Opatrzność nie czuwała widocznie nademną. Mój ojciec, architekt z powołania, zamieszkały w Blévé, nie posiadając majątku, nie był wstanie udzielić mi nauk, do jakich wzdychałem. Na szczęście miał brata, a mojego stryja, Karola Desvignes, uczonego profesora, zamieszkałego w Loches. Ten stryj wziął mnie pod swoją opiekę, a udzieliwszy mi początkowych nauk, własnym kosztem wyprawił mnie do Paryża dla dopełnienia tychże. Podobną ofiarę należało z mej strony odwdzięczyć usilną pracą, co też uczyniłem. Po upływie lat pięciu władałem biegle pięcioma językami i wyszedłem ze stopniem inżyniera ze szkoły górników. Rodzice moi w tym czasie zmarli. Nic mnie odtąd nie zatrzymywało we Francyi. Popłynąłem do Anglii, gdzie w Plymouth w dwudziestym drugim roku życia zostałem naczelnym inżynierem w kopalniach węgla kamiennego.
„Pewien bogaty anglik, właściciel kopalni w Indyach, zrobił mi świetną propozycyę. Ofiarował mi połowę dochodu, jaki dobędę, eksploatując jego kopalnie. Wyjechałem z nim i w ciągu lat czterech zebrałem sumę osiem milionów. Zostawszy bogatym, bardzo bogatym, wróciłem do Francyi, ponieważ kocham mój kraj i srodze za nim tęskniłem.
„Widzisz więc księże proboszczu, że Opatrzność mną się opiekowała i że byłbym niegodnym, gdybym obecnie zapomniał o ubogich.“
— W rzeczy samej... jesteś pan pieszczochem losu, panie Desvignes — rzekł kapłan. — Zasłużyłeś jednak w zupełności na to szczęście, ponieważ za nie umiesz być wdzięcznym.
Mówiąc to, ksiądz myślał sobie:
— Rzecz jasna, iż siostra Mary a myli się w swych podejrzeniach. Gdyby ten człowiek był oszustem, mógłby to wszystko ukryć przed nami. Nie opowiadałby szczegółów swego życia w tak jasnych, czystych wyrazach, tak łatwych do sprawdzenia.
Sama nawet zakonnica, słysząc powyższą historyę życia Arnolda, przedstawianą przezeń tak jasno i szczerze na pozór, zapytywała siebie, czyli się nie myli?
Zuchwalstwo tego nędznika osiągnęło skutek pożądany.
Jeden tylko Verrière niezadowolonym był z tego, że Desvignes mówił o Indyach.
— Szaleniec! — myślał sobie — dlaczego i na co wtrąca ten szczegół.
— Czy pan pozostajesz jeszcze w jakich stosunkach z Indyami? — zapytał proboszcz?
— Nie, wcale.
— Korespondujesz pan jednak z pozostałymi tam przyjaciółmi, znajomymi?
— Z nikim, zupełnie. Mieszkałem w górach, gdzie miałem jedynie stosunki z robotnikami kopalni i wprost ztamtąd przybywam do Francyi. Nie widywałem prawie innych postaci, oprócz moich robotników. Na szczęście, majątek wprędce zebrałem, inaczej bowiem w podobnej sytuacyi wytrwać byłoby trudno. W ciągu kilku miesięcy tak się zmieniłem, iż widujący mnie przed wyjazdem do Indyj, poznać mnie potem nie byli w stanie. A czas było w rzeczy samej opuścić już te kopalnie. Tęsknota za krajem w połączeniu z nadmierną pracą, byłaby mnie zabiła.
Aniela z pomimowolnem zajęciem słuchała opowiadania Arnolda.
Owa historia kraju dyamentów przywodziła jej na myśl jakieś dalekie wspomnienia.
— Przypominam sobie, mój ojcze — wyrzekła — iż opowiadałeś mi kiedyś o bracie mej matki, który wyjechał do Indyj w lat kilkanaście po mojem urodzeniu. Wszak ja się nie mylę?
Na zapytanie to Verrière zadrżał.
Siostra Marya, również pobladłszy, spojrzała na swoją kuzynkę, a potem na Arnolda, który stał obojętny, spokojny.
Bankier usiłował zachować krew zimną.
— Tak... rzeczywiście, nie mylisz się — odrzekł. — Twój wuj wyjechał do Indyj przed trzydziestu pięciu laty, ale od swego wyjazdu nie dał nam o sobie żalnej wiadomości.
— Nie słyszałeś pan w Indyach o moim wuju? — pytała panna Verrière Arnolda.
— Nazwisko jego?
— Edmund Béraud.
Wspólnik Verriéra zdawał się przez kilka sekund sięgać w głąb swojej pamięci.
— Edmund Béraud? — powtórzył. — Nie, w Indyach nigdy o nim nie słyszałem, lecz za powrotem do Francyi dwa razy. Raz pierwszy w ubiegłą sobotę w salonie ojca pani słyszałem to nazwisko wymienione przez inspektora policyi, który przybył dla porozumienia się z siostrę Marya, a po raz drugi obecnie je słyszę.
Zakonnica, unikając starannie, jak wiemy, wtajemniczenia Anieli w bieg powyższych wypadków, nie wiedziała sama, jaką obecnie przybrać postawę.
Mocno się zmięszała, ale to trwało tylko oka mgnienie.
Bankier spostrzegłszy, iż jego wspólnik chętnie prowadził rozmowę na gruncie tak niebezpiecznym, był pewien, iż czynił to z ważnych jakichś powodów. Uspokojony zatem, oczekiwał dalszych następstw.
— Inspektor policyi przychodził dla porozumienia się z moją kuzynką? — zawołała panna Verrière z łatwem do pojęcia zdumieniem.
— No... tak... — odparta siostra Marya obojętnie.
— Dlaczego? O co chciał cię badać?
— O rzecz najprostszą w świecie. Pragnął się powiadomić, czy to ja wysłałam z pewnem poleceniem Stanisława Dumay, małego sprzedawcę medalików na wzgórzach Montmartre. Odpowiedziałam przecząco, ponieważ tak ja, jak i ty zarówno, znamy jedynie tego chłopca z wypadku, jakiego nasze powozowe konie były przyczyną.
— I to ze względu na mego wuja, Edmunda Béraud, ów agent policyjny poszukiwał Stanisława Dumay?
— Żałuję, iż wprowadziliśmy rozmowę na ten przedmiot, me dziecię — ozwał się Verrière. — Dotąd, ze względu na twoje zdrowie, ukrywałem przed tobą wiadomość, która zresztą, jako nie oparta na żadnych pewnych zasadach, każdej chwili zaprzeczoną być może. Ukryłem to, znając twoją wrażliwą naturę. Chodziło tu o brata twej matki. Na co miałem ryzykować twe zdrowie, powtarzając ci wieść, na kłamliwych najpewniej opartą orzeczeniach.
Aniela z żywem zaniepokojeniem spoglądała kolejno na otaczających.
Siostra Marya utopiła wzrok w obliczu bankiera, usiłując odgadnąć ciemne, a raczej podejrzane objaśnienia, jakie udzielał swej córce.

XVII.

— Z jakiego względu jednak, mój ojcze, ów agent policyi mówił ci o moim wuju, Edmundzie Béraud, nieobecnym w kraju od lat trzydziestu? — pytała panna Verrière.
— Mówił o nim — rzekł bankier — ponieważ policya twierdzi, że Edmund Béraud powrócił do Paryża i znikł w dniu swego przyjazdu.
— Znikł? — powtórzyła ze zdziwieniem Aniela.
— Tak nas o tem przynajmniej zapewniał inspektor policyi.
— Nie rozumiem tego. Jakim sposobem mój wuj mógł zniknąć w dniu swego przyjazdu?
— Został porwanym przez człowieka przebranego za komisarza policyi.
— Lecz jeśli to miało miejsce — zawołało dziewczę — mój wuj natenczas stał się ofiarą strasznej jakiejś zbrodni.
— Tak przypuszczają... i obawiają się tego.
— Powracał bogatym bez wątpienia, jak nim powrócił pan Desvignes — wołała dalej ze wzruszeniem panna Verrière — i schwytano go dla okradzenia!
— No... no! uspokój się — rzekł bankier. — Skoro domyślasz się, co zaszło, opowiem ci niektóre szczegóły.
„Wzruszony nad wyraz i Zatrwożony, skorom posłyszą! z ust agenta policyi nazwisko mojego szwagra, zacząłem go badać w tym względzie. Zrazu ogólnikami zbywać mnie zaczął. Chcąc się o wszystkiem kategorycznie dowiedzieć, udałem się wczoraj do sądu, lecz i tam otrzymałem niekompletne objaśnienia. Przypuszczają spełnienie zbrodni, ale je tylko przypuszczają. Jakiś podróżny, przybyły z Indyj, zatrzymał się w hotelu przy ulicy Joubert, oświadczając, iż się nazywa Edmund Béraud. Jednocześnie mężczyzna nieznany, przeorany za komisarza, w towarzystwie dwóch, podrobionych, agentów, ukazał wyrok sądowy, na mocy którego uwiózł go z sobą. Od tej chwili zniknął ślad wszelki. Ozy ów podróżny istotnie umarł, czy też został zamordowanym, nic o tem nie wiedzą. Nie wiedzą również, czyli ów nazywający się Edmundem Béraud, był rzeczywiście mym szwagrem. Aby pozyskać pewność w tym względzie, należałoby go odnaleźć i stwierdzić jego tożsamość. Dotąd nic jeszcze nie przekonywa, iżby dotknięty tym ciosem był naszym krewnym. W każdym razie, gdyby nawet kradzież była celem porwania owego podróżnego, złoczyńcom zamach się nie udał, tenże sam bowiem podróżny, przed udaniem się do hotelu, złożył cały swój majątek w jednym z pierwszorzędnych banków paryskich! Ów szczegół w śledztwie stwierdzono. Sąd liczył na pozyskanie bliskich objaśnień w tej tajemniczej zbrodni, gdy nagły zgon naczelnika policyi powiększy zapewne ciemności, otaczające tę sprawę.
— Czy powiadomią cię, ojcze, gdyby odkryli jakieś wskazówki co do tożsamości owego znikłego podróżnego?
— Obiecano mi to uczynić i jestem pewien, że tego dopełnią.
— Dlaczego, wiedząc o tem wszystkiem, ukryłeś to przedemną? — pytała panna Verrière kuzynkę tonem wymówki.
— Obawiałam się, jak mój wuj, pogorszyć tem stanu twego zdrowia — odpowiedziała siostra Marya.
Oznajmienie, iż obiad na stole, przerwało powyższą rozmowę.
Wszyscy przeszli do jadalni.
Verrière pomimowołnie i bezwiednie mistrzowsko odegrał swą rolę. Najzupełniej prawdopodobne wyjaśnienia, jakie udzielił, rozproszyły rodzące się powątpiewania w umyśle zakonnicy.
Usprawdedliwiały one zarazem i pomieszanie bankiera, tak widoczne u niego przez całą niedzielę.
Nic, ale to nic najzupełniej w tej ciemnej sprawie, wynikłej w hotelu Indyjskim, nie pozwalało najmnejszem podejrzeniem obciążyć Verrièra, albo Arnolda Desvignes.
Siostra Marya, rozmyślając nad tem wszystkiem, uczuła się zwyciężoną i żałowała wysłania w bezużyteczną podróż Misticota.
Desvignes opowiadaniem szczegółów swojego życia osiągnął cel, jaki otrzymać pragnął. W jego przeszłości wszystko było czystem, honorowem, bez skazy.
W takich warunkach, jak żądać od Verrièra, aby zaniechał projektowanego związku z podobnie godnym szacunku dżentlemenem, posiadaczem milionowego majątku, własnym wspólnikiem?
Obiad przeciągnął się do późna, dzięki zajmująco urozmaicanej rozmowie Arnolda, dla którego proboszcz z Malnoue uczuwał entuzyastyczne uwielbienie.
O dziesiątej sędziwy kapłan pożegnał obecnych, otrzymawszy obietnicę, że w nadchodzącą niedzielę Desvignes wraz z Verrièrem towarzyszyć będą obu kuzynkom do kościoła.
Wieczór był piękny, niebo pogodne, błyszczące gwiazdami.
Bankier wraz ze swym wspólnikiem odprowadzili proboszcza aż do połowy długiej kasztanowej alei, o jakiej mówiliśmy powyżej.
Mając potrzebę wzajemnego porozumienia się, obaj wspólnicy korzystali z tej sposobności, wracając.
— Winienem ci powinszować, mój przyjacielu — rzekł Arnold do Verrièra — czynisz zadziwiające postępy w mej szkole. Dzisiejszego wieczora okazałeś się zdumiewającym, no... i ja obok ciebie. Obecnie jestem pewien, iż twoja siostrzenica wyrzuca sobie, że mnie nie poznała, że sąd mylny o mnie wydała, a oprócz tego zjednaliśmy sobie sprzymierzeńca w osobie proboszcza z Malnoue. Możemy teraz śmiało i bez obawy iść naprzód, dalej... Z łatwością pokonamy trudności, gdyby się jakie okazały. Zostań tu przez jutro i przygotuj wszystko na przyjęcie leśniczego, Którego ci nadeślę. Nie wszystko jest jeszcze ukończonem z rodziną Béraud, lecz wszystko jest w ruchu, wszystko naprzód postępuje. Bądź więc spokojnym i licz na pewny skutek ostatecznie.
— Obyś mówił prawdę... i oby to jaknajrychlej nastąpiło — odpowiedział Verrière. — Nie jestem, wyznaję to, tak jak ty wytrwałym, zważ, iż nie jestem już młodym. Wszystko to mnie łamie, pognębia i zabiłoby mnie nareszcie, gdyby ów stan, niepewności i trwogi miał przeciągnąć się tak dłużej.
Podczas gdy dwaj owi tak godni siebie wspólnicy odprowadzali proboszcza, Aniela weszła z siostrą Maryą do swego pokoju.
— A teraz wyznaj mi, kuzynko, całą prawdę... — poczęła — dlaczego nic mi nie mówiłaś o bytności owego agenta u nas w sobotę na bulwarze Haussmana? Obawa przestraszenia mnie nie była powodem ukrycia przedemną tej sprawy?
— Ależ upewniam cię... — szepnęła zakonnica.
— Nie! nie zaprzeczaj daremnie, ja ci nie uwierzę... — mówiła panna Verrière. — Pomówmy z sobą otwarcie. Ów inspektor policyi przyszedł pytać się o Stanisława Dumay, nieprawdaż?
— Tak.
— Jakiż węzeł łączy Stanisława Dumay ze sprawą zniknięcia Edmunda Béraud?Zagadka dla mnie do nierozwiązania. Zrozumiałam to dobrze, iż wobec pana Desvignes niepodobna ci było przyznać, iż mały sprzedawca medalików został wysłanym przez ciebie dla poszukiwań wyjaśnień w jego przeszłości. Dlaczego wszakże wobec mnie chcesz prawdę zataić?
Siostra Marya opuściła głowę, nic nie odpowiadając.
— Ja odgaduję... — mówiła dalej panna Verrière. — Zrodziło się podejrzenie w twoim umyśle...
— Jakie? — pytała żywo zakonnica.
— Nagłe ukazanie się Arnolda Desvignes w Paryżu... jego współka z mym ojcem... ów kolosalny majątek, jaki on rzuca w opróżnione kasy bankowe Verrièra... owo posłuszeństwo dlań mego ojca... ten łańcuch, który ich obu przykuwa do siebie... We wszystkiem tem dostrzedz mogłaś powód... straszną, przerażającą do podejrzeń przyczynę. Po mojej rozmowie z Arnoldem... po jego pojedynku z Emilem Vandame, mnie samej zdawać się poczęło, iż jakaś ukryta zbrodnia łączy z mym ojcem tego człowieka. I ty, kuzynko, również to samo myślałaś... Nie zaprzeczaj, bo ja tę prawdę czytam w twojem spojrzeniu.
— A więc... odgadłaś! — odpowiedziała zakonnica. — Nie chciałam ci mówić, że wszelkie drobne szczegóły, jakie nasuwały mi się pomimowolnie pod uwagę, zdawały się dowodzić i przekonywać mnie, że mój wuj wraz z Arnoldem Desvignes znają powód zniknięcia Edmunda Béraud... znają śmierć jego... i oba z niej skorzystali!
— Och! to przerażające... to straszne! — zawołała ze drżeniem Aniela, ukrywając twarz w dłoniach.
— Tak! było to strasznem... i po bytności tego agenta przybrało tem więcej postać zatrważającej rzeczywistości... Teraz jednakże lękam się oskarżenia, jakie wydałam sama wobec siebie...
— Dlaczego?
— Wszystko się łączy, aby mi dowieść słuszności moich podejrzeń. Arnold Desvignes opowiedział nam dziś swe życie... Edmund Béraud złożył swój milionowy majątek u któregoś z paryskich bankierów. Mój wuj, gdyby należał do tej urnowy, nie miałby odwagi udawać się do sądu po objaśnienia, o czem nam dziś nadmieniał... Desvignes nie może być posądzonym, że okradł tego Edmunda Béraud, który, być może, z naszym krewnym posiada jedynie jedność nazwiska. Oto dowody, świadczące na stronę ich obu, nieprawdaż? A jednak wyrzucam sobie, iż mimo wszystko, ja jeszcze w nie wierzyć nie mogę. Zwątpićbym nawet gotowa w rzeczywistość, tak pragnę gorąco ciebie ocalić!
— Mnie ocalić, zobelżając tych, którzy nie są winnymi? — zawołała panna Verrière. — Nie! nie, kuzynko, nie przyjęłabym nabytego za taką cenę ocalenia! Mój ojciec nie jest zdolnym do popełnienia zbrodni, ręczę za niego w tym razie, jak za siebie samą! Nienawidzę Arnolda Desvignes, nienawidzę go z całych sił moich, lecz ta nienawiść nie czyni mnie dlań niesprawiedliwą. Słyszałam, jak opowiadał szczegóły swojego życia... Jego wyrazy posiadały dźwięk prawdy... On nie kłamał!
— Bronisz go?
— Czemu nie? Nienawiść, jaką dla niego uczuwam, nie zaślepia mnie bynajmniej. Misticot, jestem pewną, przyniesie nam dowód, że ten człowiek mówił prawdę, i uniknę przynajmniej wstrętu na mysi, żem wzbudziła miłość w mordercy!
— Gdyby Desvignes okazał się człowiekiem bez skazy, najlepsza twa broń skruszyłaby się w twem ręku.
— Co to znaczy? Potrafię walczyć, by zachować się dla człowieka, którego kocham.
— Czy jednak staniesz się silniejszą w tej walcę?
— Tak, nieodmiennie. Desvignes panuje absolutnie nad moim ojcem; on rządzi, rozkazuje, mój ojciec jest posłusznym, lecz gdyby nawet i oba złączyli się przeciw mnie, nie zdołają skruszyć mej woli. Ni jeden, ni drugi znaglić mnie nie zdoła do złamania raz uczynionej przysięgi. Zniosę wszelkie cierpienia, najsroższe bóle, nawet tortury, gdyby było trzeba, a nie chybię raz powziętemu postanowieniu.

XVIII.

— Biedne, ukochane dziecię — odparła zakonnica: — nie pojmujesz więc, że za najwyższą cenę, za cenę nawet własnego mojego życia radabym ci oszczędzić prowadzenia tej, tak nierównej walki!
— Owszem, ja dobrze rozumiem to, kuzynko — wyrzekła córka bankiera; — wszakże jestem przekonaną, że moją ostatnią deską zjawienia jest właśnie ów opór z mej strony, a razem, iż nie możemy nic się spodziewać z zarządzonych przez nas poszukiwań.
— Kto wie?
— Jakto... po tem wszystkiem, co usłyszałyśmy dziś, ty jeszcze zachowujesz jakieś nadzieje, jakieś złudzenia?
— Tak... Uczucie, jakie napełnia mą duszę, nie da się określić słowami, wszelkie rezonowania pokonać go nie zdołają. Jest to rodzaj silnej niezłomnej nadziei, bezzasadnej, być może, z pozoru, wszakże utrwalającej mnie w przekonaniu, że w nieskalanej niby przeszłości tego człowieka, znajduje się coś, co jego związek zemną niepodobnym uczyni. Zresztą, na co się nam przyda dyskutowanie w tej nierozwiązalnej kwestyi? — dodała siostra Marya, czując, iż umysł jej przyćmiewa się wśród tłumu oblegających go najsprzeczniejszych myśli.
— Miejmy nadzieję... Nie traćmy jej mimo wszystko... i ufajmy w bożą nad nami opiekę. Uściskaj mnie, drogie dziecię, i śpij spokojna.
Obie kuzynki ucałowały się wzajemnie, poczem zakonnica odeszła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Straszny ów dramat nocny, jaki miał miejsce w lesie Amboise, poruszył całą okolicę. Nazajutrz w dzienniku, wychodzącym w Tours, ukazał się artykuł, który przytaczamy poniżej:

DZIKIE ZWIERZĘTA Z MENAŻERYI PEZONA.
Niezwykle straszna katastrofa.
„Donosiliśmy w poprzednim artykule o pożarze, jaki wybuchnął w Loches przed dwoma tygodniami. Owóż w czasie wspomnionego pożaru część zwierząt, składających menażeryę Pezona, a między niemi dwa lwy, dwa tygrysy i goryl uciekły do lasu w Loches.

„Podczas zarządzonej obławy zabito jednego tygrysa, inne zwierzęta uciekły do lasu Amboise, gdzie objawiły obecność swoją pożarciem i rozszarpaniem dwóch podróżnych.
„Nie poprzestając na tem, wspomnieni drapieżcy pozbawiliby życia i innych ludzi, gdyby nie wdanie się żandarmeryi z Amboise wraz z oddziałem piechoty, która ubiła lwa i ostatniego z pustoszących tę okolicę tygrysów. Drugi lew został zabity wystrzałem z rewolweru przez jedną z poległych ofiar, broniącą bohatersko, ale, niestety, daremnie swojego życia.

„Ze śledztwa, wyprowadzonego celem odkrycia osobistości tych dwóch nieszczęśliwych, których szczątki odnaleziono w straszliwy sposób zeszpecone i poszarpane, wynika, że obaj ci podróżni wyszli nocą z hotelu Kupieckiego w Blévé, udając się do Amboise, by tam wsiąść na pociąg, dążący do Paryża. Jeden z nich był handlowym komisantem, nazwiskiem Delvignes, drugi, inspektor policyi paryskiej, Flogny, prowadzący śledztwo w nader tajemniczej sprawie, o jakiej pisaliśmy wiele przed dwoma miesiącami, a dotyczącej porwania pewnego milionera, Edmunda Béraud, z hotelu Indyjskiego, przy ulicy Joubert w Paryżu.“

Artykuł powyższy, rzecz naturalna, został przedrukowanym i umieszczonym we wszystkich dziennikach stolicy i prowincyi, a nawet i na obczyźnie.
Powiadomimy wkrótce czytelników o wynikach tego ogłoszenia.
Prefektura policyi mniej zajmowała się śmiercią komisanta Delvignes, jako osoby całkiem prywatnej. Inaczej wszelako było co do inspektora policyi. Flogny był zaopatrzony mandatem, wydanym przez swoich naczelników. Posiadał papiery, notatki nader ważne dla policyi, które taż nie rada byłaby, gdyby wpaść miały w jakie obce ręce.
Zmarły ów agent nie posiadał rodziny, a przynajmniej nie wiedziano o istnieniu takowej. Nowy przeto naczelnik policyi nie mógł nikogo powiadomić o jego śmierci.
Po porozumieniu się z prokuratorem rzeczypospolitej, postanowiono zabrać wszystkie papiery, jakie znajdowały się w mieszkaniu Flognego.
Skutkiem tego nowy naczelnik policyi udał się wraz z komisarzem i agentami na ulicę François-Miron, a oznajmiwszy odźwiernej o śmierci jej lokatora, gdy ta nie posiadała klucza od jego mieszkania, kazał takowe ślusarzowi otworzyć.
Wiemy już, że te przeszukiwania nie mogły przynieść pożądanej korzyści, ponieważ wszystko zostało naprzód uprzątniętem przez Will Scotta na rozkaz Arnolda Desvignes.
— To zdumiewające! — zawołał naczelnik policyi. — Jakto... w jego mieszkaniu żadnych papierów, ni notat osobistych, ani służbowych, ni akt tej sprawy, której śledztwo prowadził? Otóż co się wydaje tem więcej niepodobnem, że Flogny znanym był ze skrupulatnej, posuniętej aż do dziwactwa regularności.
— Panie naczelniku! — zawołał jeden z agentów, zatrzymując się przed opróżnioną ścianą pokoju, gdzie tak niedawno jeszcze stało biurko, wyniesione przez byłego klowna z cyrku Fernando; — panie naczelniku, zdaje się, iż jakoby tu brakowało jakiegoś sprzętu?
— W rzeczy samej... — odrzekł, przypatrując się komisarz; — kurz i pajęczyna, uczepione na obiciu, wskazują wyraźnie, iż w tem miejscu coś stać musiało...
— Ha! — zawołał agent, nachylając się ku podłodze — otóż dwie drewniane podkładki, na których wspierał się ów sprzęt dla równowagi.
— Przywołać natychmiast odźwiernę! — rozkazał naczelnik.
Kobieta przybiegła zdyszana.
— Czy pani bywałaś w mieszkaniu pana Piegzy? — zapytał.
— Tak panie. Niekiedy przynosiłam mu listy.
— Znałaś pani meble, jakie posiadał.
— Doskonale!
— W tem miejscu nic tu nie stało?
— Owszem... tu stało biurko, napewno. Ach! nie ma go teraz... Co to jest... co się to znaczy? Jakiż czart mógł je ztąd wynieść?
— Nie zauważyłaś pani, aby je kto ztąd wynosił przed, kilkoma dniami, lub on sam przed wyjazdem nie wydawał, go komu?
— Nie, nic podobnego nie dostrzegłam.
— Nikt nie przychodził tu do niego podczas jego nieobecności?
— Nikt.
— Jesteś tego pewną?
— Jestem pewną, panie.
Tu nagle zadumawszy się odźwierna uderzyła się w czoło.
— Ach! — zawołała.
— Cóż takiego... Przypomniałażeś pani coś sobie?
— Tak, panie... ale to nie może mieć żadnej łączności z tą sprawą.
— Mów jednak...
— Otóż panie, ja zrazu nie zwróciłam na to uwagi, lecz teraz rzecz ta dziwną mi się być wydaje.
— Cóż takiego? wytłomacz się jaśniej...
— Dziś rano, pomiędzy dziesiątą a jedenastą, gdym tu wchodziła na schody, udając się do jednego z lokatorów, spostrzegłam przed sobą posłańca, niosącego na plecach sprzęt jakiś, kołdrą okryty. Zapytałam go, do kogo idzie? Odpowiedział, że idzie na czwarte piętro do lokatora, którego wymienił nazwisko. Na uczynioną z niej strony uwagę, iż w całym domu u nas nie ma tak nazywającego się mieszkańca, podał mi adres, skreślony na kawałku papieru. Przeczytałam go. Było tam napisane: ulica François-Miron, lecz zamiast numeru 39, położony był numer 59. Miałożby to być oszustwem, panie? — pytała dalej odźwierna. — Miałżeby ów człowiek wynosić ztąd biurko? Lecz w takim razie posiadaćby musiał klucz od mieszkania?
— Nie widziałaś pani tego posłańca, przechodzącego przed okienkiem twej stancyi?
— Nie, panie. Prawda, że mnie tu nie było, wyszłam do kupca korzennego.
— Pamiętasz pani nazwisko napisane na adresie?
— Pamiętam... Było napisane: pan Rondel.
— Czy mieszka w sąsiednim domu lokator tego nazwiska?
— Tego ja nie wiem.
— Idź pod numer 59-ty — rozkazał naczelnik agentowi — jeżeli tam mieszka jaki pan Rondel, zapytaj, czy mu przynoszono dziś rano sprzęt jaki między dziesiątą a jedenastą godziną.
Agent wyszedł.
Po kilku minutach był z powrotem.
Nie znano żadnego pana Rondel pod 59-ym numerem i żaden posłaniec z jakimkolwiekbądź meblem nie ukazał się tam wcale.
— Rzecz jasna! — zawołał komisarz. — Przyszedł ktoś dziś rano umyślnie, ażeby ukraść to biurko, którego tu przy tej ścianie brakuje.
— Widoczne to... w rzeczy samej... — odparł mocno zamyślony naczelnik policyi. — Pytam jednakże, w jakim celu spełniono tę kradzież? Nikt jeszcze nie wiedział o śmierci Flognego.
— Śledzono bezwątpienia jego wyjazd z Paryża — odrzekł komisarz. — Być może, że ów nieszczęśliwy został na błę dną drogę wyprowadzonym przez tychże samych łotrów, których śledził, lub ich wspólników. Jeden dziwny szczegół, zamieszczony w protokule komisarza z Amboise zwrócił moją, uwagę...
— Jaki?
— A to, iż nie znaleziono w szczątkach ubrania Flognego ani portfelu, ani kluczów i pieniędzy, ani też karty inspektora policyi. Miał on z pewnością przy sobie pomienione przedmioty w podróży, a dzikie zwierzęta ich nie pożarły.
— To prawda.
— Ów protokuł objaśnia prócz tego, że Flogny udał się do hotelu Kupieckiego w Blévé dla zobaczenia się z pewnym podróżnym, przybyłym tam tego rana, by go wypytać o niektóre szczegóły sprawy, jaką miał sobie poruczoną. Kto wie, czy ów podróżny nie mógłby nam udzielić jakich ważnych wskazówek? Flogny był przekonanym, iż wspomniona osobistość oświecić go mogła, ponieważ tak usilnie pragnął się z nią widzieć. Czyż więc ów człowiek nie mógł być jednym z wykonawców zbrodni w hotelu Indyjskim, i czyli, będąc pewnym obecności Flognego w Blévé, nie telegrafował do Paryża do swych wspólników, aby z mieszkania zmarłego zabrali kompromitujące ich tyle papiery?
— Ależ nie powierza się podobnych zleceń odkrytej depeszy.
— Dlaczego nie, jeżeli się w niej używa naprzód umówionego żargonu?... Nic zresztą łatwiejszego, jak się nam dowiedzieć, czy która z depesz przybyła wczoraj albo dziś rano do Paryża z Blévé.
— Tak, to rzecz łatwa istotnie.


XIX.

— Czy nie wiesz pan, jak się nazywał ten podróżny, którego Flogny tak szukał w Blévé?
— Nie wiem — odrzekł naczelnik policyi.
— A jednak w protokule zamieszczonem to być powinno. Zresztą właściciel hotelu o tem nas powiadomi.
— Można go będzie odnaleźć, mimo, że wyjechał nazajutrz rano po tym wypadku do Londynu, nie wiedząc nic jeszcze o śmierci Flognego.
— Wiadomo ci zapewne, panie naczelniku — mówił komisarz — iż doniesiono nam z Anglii o niebezpiecznej bandzie złoczyńców, działających w Paryżu. Wymieniono nam nawet nazwiska niektórych. Ów podróżny, który wyjechał do Londynu, czyż nie mógł mieć łączności z tą bandą. W tem wszystkiem istnieją dwie rzeczy, jakie mnie wprawiają w osłupienie: zabranie ztąd tego biurka i nieobecność wszelkich przedmiotów, należących do nieszczęśliwego inspektora, na miejscu, gdzie znaleziono szczątki jego trupa.
— Rozpoczniemy stosowne w tej mierze dzałanie.
— Trzeba nam koniecznie wybadać owego podróżnego, dla widzenia się z którym Flogny pojechał do Blévé.
— Za mojem przybyciem do prefektury wydam stosowne rozkazy.
Jakoż w pół godziny później wydano polecenia i jeden z najzręczniejszych policyjnych agentów przygotowywał się do rozpoczęcia kampanii.
Pozostawiliśmy Misticota i Trilbego jadących do Tours. Drugi, jak wiemy, śledził pierwszego. Trilby jadąc, starał się zastosować szczegółowo do poleceń, wydanych mu przez Arnolda Desvignes, to jest pozbyć się małego sprzedawcy medalików w taki sposób, iżby śmierć jego nie miała pozorów zbrodni.
Nie w drodze jednak z Blévé do Tours; mimo, że jechali w jednym przedziale i jednym pociągiem, Irlandczyk spodziewał się znaleźć sposobność zręcznego zgładzenia sprzymierzeńca siostry Maryi.
Mógł tylko ciągle mieć go na oku.
W Tours, gdzie oba wysiedli, Misticot udał się bezzwłocznie do biura zleceń.
Trilby, zmuszony udać się za nim do tegoż biura, dla dowiedzenia się, co on tam będzie robił, wszedł jednocześnie z podrostkiem, który zrazu nie zwrócił na niego uwagi.
— Czy mógłbym tu nabyć bilet do Cherbourga? — zapytał Stanisław Dumay urzędnika.
— Możesz pan:.. — odparł zagadniony — lecz w takim razie będziesz się musiał w drodze przesiadać dwa razy, w Mons i Caen.
— Mniejsza z tem. O której pociąg wychodzi?
— O czwartej minut pięć po południu.
Otrzymawszy to objaśnienie, Misticot zwrócił się ku wyjściu, gdzie w progu zetknął się z Trilbym, którego zapamiętał w jego obecnem przebraniu, jako komisanta handlowego w hotelu Kupieckim w Blévé.
Ukłonili się sobie nawzajem.
— Panie — rzekł Irlandczyk z uśmiechem — załatwiłeś to, co ja dla siebie załatwić pragnąłem, ponieważ tak jak ty, jadę do Cherbourga. Do godziny czwartej po południu dość czasu nam pozostaje. Jeżeli zechcesz, pójdźmy do stacyjnego bufetu i zabezpieczmy się przeciw głodowi, wątpię albowiem, byśmy zdążyli obiadować w Mans.
— Zgadzam się na pańską propozycyę — rzekł chłopiec.
Były klown z cyrku Pernando wraz z Misticotem usiedli naprzeciw siebie, kazawszy podać śniadanie.
— Pan jedziesz tylko do Cherbourga, nie dalej? — pytał podrostek, zajadając.
— W obecnej chwili nie mogę nic stanowczego powiedzieć. Jadę do pewnego domu handlowego dla załatwienia nader ważnej sprawy.
— Pan jesteś komisantem handlowym?
— Tak, i agentem od ubezpieczeń na życie.
— Ach! jak to dobrze... — zawołał Misticot. — Po ukończeniu interesów pan wracasz do Paryża?
— Będzie to zależało od listu dyrektora mego towarzystwa, funkcyonującego pod nazwą „Jeneralnej kompanii międzynarodowych ubezpieczeń.“ Być może, iż mi wypadnie jechać do Anglii.
— Do którego z miast?
— Prawdopodobnie do Portsmouth, lub Plymouth.
— To dziwne!
— W czem... dlaczego?
— W tem, iż w takim razie razem odbywalibyśmy podróż.
— A! więc pan jedziesz do Anglii?
— Tak... do Plymouth.
— Miasto, do którego jeżdżę prawie corocznie i dość, długo tam przebywam.
— Zatem pan znasz wiele części świata?
— Bardzo wiele.
— Znasz pan zakłady Patersona?
— Doskonale! Bracia Paterson są bardzo bogatymi amerykanami, dzielni ludzie, posiadający liczne kopalnie. Ubezpieczyłem na życie młodszego z tych braci. Pan do nich jedziesz?
— Tak... A gdyby panu wypadła również podróż do Plymouth, miałbym przyjemność jechania z nim razem.
— I mnie byłoby również przyjemnie, upewniam — rzekł Trilby, myśląc w duchu jednocześnie:
„Będęż potrzebował jechać wraz z nim aż do Anglii? Pomiarkuję się co do tego w Cherbourgu.“
Czas szybko ubiegał. Nadeszła godzina odjazdu.
Obaj towarzysze podróży, kupiwszy bilety do pierwszej klasy, wsiedli do jednego przedziału.
W wieku Misticota łatwo się zawierają stosunki przyjaźni, zresztą okazywana widocznie uprzejmość Trilbego jednała mu zaufanie chłopca.
Zresztą, czegóż mógł się obawiać ze strony tego agenta ubezpieczeń na życie?
Za przybyciem do Mans byli już z sobą na stopie najściślejszej znajomości. Pociąg do Caën natychmiast odchodził, mieli zaledwie czas przesiąść się z jednego wagonu do drugiego.
W Caën przeciwnie, przyjechawszy o jedenastej wieczorem, zmuszeni byli wyczekiwać do drugiej minut dwadzieścia po północy na pociąg przychodzący z Paryża.
Czem sobie czas zająć przez te trzy godziny? Wieczerza. Poszli więc na kolacyę do sąsiedniej restauracyi, gdzie Misticot powiadomił się o odpłynięciu okrętów do Plymouh.
Żaden ze statków nie pełnił służby wprost z Cherbourga do Plymouth. Udawały się one tam przez Southampton lub Weymouth.
Z jednego lub drugiego z tych miejsc Wisticot dojechać mógł do Plymoth drogą żelazną.
— Nie będziesz pan mógł wylądować tym sposobem, jak pojutrze — rzekł Trilby. — Co do mnie, skoro tylko list otrzymam, bądę wiedział, czyli mi wypadnie jechać razem z panem.
O oznaczonej godzinie obadwa wsiedli na pociąg i przybyli do Cherbourga o w pół do siódmej rano.
Misticot w towarzystwie Trilbego udał się do biura żeglugi. Okręt wypływał do Weymouth, drugi miał wyruszyć nazajutrz do Southamptonu. Pozostawiało to Trilbemu cały dzień czasu do ułożenia swych planów.
— Jechać wraz z nim do Anglii byłoby dla mnie niebezpiecznem — mówił do siebie Irlandczyk. — Jakaś nieprzewidziana okoliczność mogłaby dać mnie poznać policyi... przezornym być należy.
Trilby znał Cherbourg doskonale. Zaprowadziwszy swego towarzysza do hotelu Angielskiego, gdzie nigdy dotąd sam nogą nie postał, zażądał dwóch sąsiadujących z sobą pokojów.
Misticot, złamany znużeniem, położywszy się na łóżku, usnął natychmiast snem twardym, poleciwszy Trilbemu obudzić się na śniadanie.
Irlandczyk, zapisawszy się w księgach meldunkowych pod nazwiskiem Douceta, agenta od ubezpieczeń na życie, rzucił się na łóżko w ubraniu, gdzie począł rozmyślać i kombinować, jak autor dramatyczny, układający scenaryusz dla sztuki.
Około dziesiątej, wyszedłszy z pokoju, udał się do biura hotelowego.
— Gdyby wypadkiem — rzekł — ów młody człowiek, który tu przybył wraz zemną, pytał się o mnie, powiedzcie mu, proszę, żem poszedł w celu załatwienia wiadomego mu interesu, lecz że powrócę tu za godzinę na śniadanie.
Przed kilkoma laty Trilby pracował w Cherbourgu, w towarzystwie nieodłącznego swego przyjaciela Will Scotta. Pozostawił on tutaj znaczną liczbę współziomków o elastycznem sumieniu i zręcznych rękach, a między innymi pewnego angielskiego marynarza nazwiskiem Dickson, zajmującego się specyalnie kontrabandą.
Człowiek ten, godzien postronka, bandyta, rozbójnik w całem znaczeniu, ów Dickson posiadał swój własny mały okręt, jaki oddawał chętnie do rozporządzenia tym, którzy mu grubo płacili.
Trilby, przybywszy do portu, zwrócił się do jednego z majtków, zapytując:
— Mój chłopcze, czy znasz Mikołaja Dickson, kapitana Dickson?
— Znam go doskonale.
— Mógłbyś mi wskazać jego mieszkanie?
— Dobrze, lecz pan go znaleść możesz na pokładzie jego statku, gdzie się właśnie w tej chwili znajduje. Przypłynął właśnie z Anglii dziś rano.
— Jaką nosi nazwę jego statek?
— Nazywa się „Mewa.“ Wsiądź pan w jedno z tych, czółen, stojących na wybrzeża, a pierwszy lepszy majtek powiezie cię do okrętu.
Trilby posłuchał tej rady.
W pięć minut później łódź, w której płynął, dosięgnęła „Mewy,“ małego okrętu z czerwoną flagą, na czarno malowanego.
Nikogo nie widać było na pokładzie.
— Hej! Mewa! — zawołał majtek.
Na to wezwanie z głębi statku ukazał się niski, barczysty mężczyzna, w błękitnych pantalonach i takiemże sukiennem okryciu, w czapce czerwonej. Gęsta, ruda broda zakrywała mu połowę ciemnej, ogorzałej twarzy. Szare, żywe oczy świeciły pod zwieszającemi się brwiami. Mężczyzną tym, około lat pięćdziesięciu mieć mogącym, był Mikołaj Dickson, ogóinie oazywany kapitanem.
— Kto wzywa Mewę? — zapytał.
Trilby rzekł kilka słów po angielsku. Kontrabandzista wydał okrzyk zdumienia.
— Wysiądź! — zawołał — poślę ci drabinę.
I, odwiązawszy z liny takową, położył ją pomiędzy czółnem i okrętem.

XX.

Trilby z chybkością klowna stanął na brzegu okrętu, a podawszy rękę Dicksonowi, zapytał go po angielsku:
— Sam jesteś, mój stary towarzyszu?
— Sam... dwaj moi majtkowie na ląd wysiedli.
— Chcę z tobą pomówić.
— W takim razie odeślij swe czółno. Zaprowadzę cię do mej kajuty.
Irlandczyk rzucił sto sous majtkowi, który go przywiózł, rozkazując mu wraz z łodzią odpłynąć, poczem poszedł za Dicksonem do jego kabiny, gdzie po kilku krótkich wspomnieniach przeszłości, następująca między obydwoma zawiązała się rozmowa:
— Lubisz zawsze jak dawniej zarabiać pieniądze? — zapytał Trilby.
— Zawsze... To tylko lubię i to jest celem mego życia.
— Cóżbyś powiedział na propozycyę zarobku trzech tysięcy franków?
— Powiedziałbym, że naprzód ją przyjmuję, a potem zapytałbym, co trzeba czynić, by te tysiące pochwycić do kieszeni?
— Zrobić rzecz najłatwiejszą w świecie! Nie dozwolić komuś dostać się do Anglii.
— Do czarta! Zgładzić jakieś indywiduum, podróżujące dla przyjemności, lub interesów, rzecz niebezpieczna.
— Lecz trzy tysiące franków, to suma.
— Prawda: O sposób jednak tu chodzi. Masz jakiś plan ułożony ku temu?
— Mógłżebyś dziś wieczorem odpłynąć do Plymouth?
— Wszystko mogę uczynić, co mi się podoba; jestem panem siebie.
— Ale czy mógłbyś sam tylko odpłynąć?
— Nie, dziś niepodobna mi tego uczynić.
— Dlaczego?
— Jutro mam odwieźć ładunek kontrabandy cygar, potrzebuję do tego dwóch ludzi.
— W tej naszej sprawie świadków unikać należy.
Dickson zadumał się przez parę minut; a potem rzekł nagle:
— Wszystko to da się ułożyć.
— Znalazłeś środek na pozbycie się wskazanej przezemnie osobistości, tak, by nie posądzono nas o zbrodnię?
— Znalazłem.
— Jakiż to środek?
— Znasz przesmyk, jaki się przepływa przed wylądowaniem w Plymouth.
— Znam.
— Wiadomo ci zatem, że główna siedziba angielskiej komory celnej znajduje się na najwyższym punkcie skalistych wybrzeży, otaczających ów morski przesmyk wzdłuż na cztery kilometry.
— Wiem o tem.
— Poniżej tych skał znajduje się brzeg płaski, gdzie niejednokrotnie przeprowadzamy kontrabandę pod nosem celników. Od miesiąca jednakże podwojono tam liczbę służby celnej, a ztąd zmieniliśmy nasz punkt wyładowywania. Znalazłem miejsce nader dogodne ku temu, na milę od Plymouth. Tam to ja zwykle teraz operuję...
— No... i cóż dalej?
— Można zejść między skałami wąską ścieżynką, wiodącą do wybrzeża. Na tej to ścieżce czuwa co noc pięciu celników... rozumiesz?
— Poczynam nieco rozumieć... Tam więc pod jakimkolwiekbądź pozorem chciałbyś wysadzić osobistość, o którą nam chodzi.
— Tak... pośród głębokich ciemności wskażę na tę ścieżkę. Jakże ci się podoba mój projekt?
— Mówię, że jest złym, bezpożytecznym. Podróżny twój wpadnie w ręce celników, a przypuściwszy nawet, że go na razie przytrzymają, jutro go uwolnią, po złożonych przezeń zeznaniach.
— Nie przytrzymają go wcale. Mówi on po angielsku?
— Nie, jestem tego pewien.
— Tem lepiej. Celnicy, którym kontrabandziści zabili w tych dniach trzech ludzi, otrzymali rozkaz używania palnej broni podczas nocy. Skoro cień ludzkiej postaci ukaże się im na ścieżce, wygłoszą hasło. Ów podróżny, nie zrozumiawszy, nie odpowie i będzie szedł dalej. Natenczas padną strzały i rzecz tak dokonany zostanie, iż przeciw temu nikt nie będzie w możności nic powiedzieć. No... i cóż myślisz o tym moim planie?
— Uważam go za wyborny, udać się powinien. Wszakże jeszcze na jeden szczegół zwrócę twoją uwagę — rzekł Trilby.
— Na cóż takiego?
— Nie trzeba pozwolić, aby przy ciele zabitego znaleziono jakiekolwiekbądź papiery, stwierdzające jego osobistość.
— Tego ja się już dopełnić nie podejmuję... To do ciebie wyłącznie należy.
— O której godzinie wypłyniemy dziś wieczorem?
— O szóstej. Noc będzie pogodną. Lekki wiatr wschodni pozwoli nam przybyć do skalistych wybrzeży około pierwszej po północy.
— A ja kiedy mógłbym powrócić?
— Nieprędzej, jak jutro w nocy. Przedtem załatwić si§ muszę z moją kontrabandą.
— Gdybym chciał wsiąść na twój statek dziś z moim podróżnym, gdzie mógłbym spotkać się z tobą?
— Nad brzegiem portu, w „Morskiej restauracyi.“ Potrzebuję otrzymać twoją decyzyę przed godziną czwartą. Należy ci tylko wymówić te dwa wyrazy: „Dziś wieczorem.“ W chwili tej statek wstrząsnął się ziekka.
— Moi ludzie wracają... — rzekł kontrabandzista. — Odprowadzę cię na ląd.
Dickson z Trilbym rozeszli się na wybrzeżu wprost »Morskiej restauracyi“ poczem Irlandczyk wrócił do hotelu.
— Czy mój młody towarzysz podróży już się przebudził? — zapytał służącego.
— Tak, panie.
— Wyszedł na miasto?
— Wyszedł w pół godziny po pańskiem odejściu. Poszedł nad brzeg morza popatrzeć na fale. Wróci tu na śniadanie.
Ciekawość Misticota wzięła górę nad jego zajęciami.
Obudziwszy się po półgodzinnym spoczynku, ubrał się z pośpiechem i wyszedł zobaczyć morze, którego nie znał wcale.
Przybywszy na wybrzeże, stał tam blisko godzinę, pochwycony zachwytem nad tym tak wspaniałym, a całkiem, nowym dla siebie widokiem.
Z trudnością oderwawszy się odeń, wrócił do hotelu Angielskiego.
Znalazł Trilbego w jadalni, siedzącego przy butelce wina, a tak zatopionego w czytaniu dziennika, że me zauważył wejścia Misticota.
Chłopiec, roześmiawszy się, uderzył go po ramieniu.
Trilby podniósł głowę.
— A! to ty... — zawołał — czytam tu właśnie artykuł, który zarówno nas obu interesuje.
— Cóż piszą?
— Donoszą o pewnym podróżnym, z którym jedliśmy śniadanie i obiad w Blévé, w hotelu Kupieckim, a który w niedzielę wieczorem udał się do Amboise w towarzystwie drugiego podróżnego, z jakim pan rozmawiałeś w sali tegoż hotelu.
— Chodziłożby tu o pana Delyigne? — pytał Misticot zdumiony.
— Tak właśnie... Nazwisko to powtarzają dziś wszystkie dzienniki. Nie wiesz pan, kim był ów drugi podróżny?
— Wiem... odrzekł podrostek. — Ów drugi był członkiem paryskiej policyi. Przybył do Blévé, ażeby widzieć się zemną.
— Z tobą? — wymruknął Trilby, udając zdziwienie i spoglądając na chłopca z nieufnością.
— Bądź pan spokojnym... ja nie należę de policyi — odparł Misticot. — Ów człowiek, którego widziałem natenczas po raz pierwszy w życiu, przybył, żądając odemnie niektórych objaśnień.
— I udzieliłeś mu je pan?
— Bezwątpienia.
— No! otóż nie zaniesie on ich tym, którym pragnął dostarczyć.
— Cóż mu się stało? — zawołał chłopiec z obawą.
— Wypadek niezwykle dziwny, przerażający!
— Cóż takiego?
— Został wraz z drugim podróżnym, Delvignes, pożartym przez dzikie zwierzęta, zbiegłe z menażeryi Pezona...
— Pan żartujesz... — zawołał Misticot — to nieprawda... To być nie może.
— Czytaj więc... — rzekł Trilby, wskazując artykuł w dzienniku — a zobaczysz, czy ja żartuję.
Chłopiec chciwie przebiegał dziennik oczyma, a w miarę czytania bladł coraz bardziej.
— Jakaż śmierć straszna! — wyjąknął, skończywszy czytanie.
— Widocznie śmierć tych dwóch ludzi pognębia pana — rzekł Trilby — mimo, że nie byłeś ich przyjacielem.
— Z pewnością. Podobna katastrofa najobojętniejszego przerazić jest w stanie. — To mówiąc, podrostek myślał sobie: — Śmierć Flognego prowadzi zniweczenie rozpoczętych przezeń poszukiwań. Możnaby sądzić, iż szatan wziął w swą specyalną opiekę morderców Edmunda Béraud i że ci, którzy ich śledzą, są naprzód już potępionymi. Kto wie, czy teraz na mnie kolej nie przyjdzie? Lecz mimo wszystko, dążyć będę prosto do celu. Dowiem się, dowiedzieć się muszę, czy Arnold Desvignes z ulicy des Tournelles jest tymże samym Arnoldem Desvignes z Blévé, wspólnikiem Verrièra. Przedewszystkiem jednak muszę powiadomić siostrę Maryę o wypadku, nastąpionym w lesie Amboise.
— Smutne to, bezwątpienia... — rzekł Trilby. — Wogóle jednak tak pana, jak mnie, zbliska to nie obchodzi. Ci nieszczęśliwi już zmarli... wieczny im przeto odpoczynek. Nie myśląc o nich, myślmy raczej o sobie.
— Tak... tak... — odparł Misticot z roztargnieniem.


XXI.

— Otóż, według mego przewidywania — ciągnął dalej Irlandczyk — otrzymałem list od dyrektora naszego towarzystwa.
— I jedziesz pan do Anglii? — pytał Misticot.
— Tak... co mnie niezmiernie cieszy. Odebrałem rozkaz udania się do Plymouth, dokąd właśnie pan Jedziesz, i gdziebym mógł przedstawić cię panom Paterson... Lecz...
— Lecz co? — pytał podrostek.
— Sądziłem zrazu, iż niepodobna nam będzie jutro zrana wylądować z Plymouth, ponieważ kursujący tamże parowiec wypływa pojutrze dopiero. Traf jednak dozwolił mi spotkać jednego z moich przyjaciół, żeglarza, właściciela statku, na którym przewozi towary między Cherbourgiem a wschodniemi wybrzeżami Anglii. Odpływa on dziś wieczorem o szóstej godzinie i przystaje w zatoce Plymouth. Przyobiecał zabrać mnie, którą to propozycyę chętnie przyjąłem. Możebyś i pan korzystał z tej sposobności?
— Korzystałbym najchętniej, czy jednak pański przyjaciel zechce zabrać o jednego pasażera więcej?
— Skoro ja o to prosić go będę, zabierze pana.
— A kiedy przybylibyśmy do Plymouth?
— Jutro, równo z brzaskiem dnia.
— To pozwoliłoby mi zyskać czterdzieści osiem godzin, obecnie, gdy czas jest dla mnie tak drogim. Proś więc pan swojego przyjaciela, niech mnie zabierze.
— Dobrze... wszakże muszę pana uprzedzić o pewnej okoliczności.
— O czem takiem?
— Mój przyjaciel trudni się nieco kontrabandą.
— Co mnie to obchodzi?
— Z tej przyczyny będziemy musieli przedsiębrać wiele ostrożności przy wylądowywaniu... a nawet znajdą się do zwalczenia i trudności, być może...
— Nie uważam na to, gdzie chodzi o zyskanie na czasie.
— Dobrze... po śniadaniu więc pójdziemy spotkać się z moim kolegą w Morskiej restauracyi, gdzie ustanowił swą główną kwaterę i tam bliżej z nim porozumiemy się o wszystkiem.
— Jedzmy więc prędko śniadanie — wyrzekł Misticot — ponieważ mam jeszcze coś palnego do załatwienia.
— Jakto... do załatwienia? tutaj, w Cherbourgu, dokąd przybywasz pan po raz pierwszy w życiu, gdzie nie znasz nikogo? Wyznam, że to podnieca moją ciekawość!... — zawołał Trilby.
— Łatwo mi ją będzie zaspokoić — odrzekł podrostek. — Przed wyjazdem z Plymouth chcę kazać odbić drugi egzemplarz fotografii, który radbym dziś wysłać do Paryża.
— Reprodukcyę... — powierzył nie bez obawy Irlandczyk. — Niepodobna, aby to panu zrobiono w tak krótkim czasie.
— Zapłacę, ile będą żądali.
— Jest to więc rzecz tak bardzo pilna?
— Tak... skoro tylko zjemy śniadanie, pobiegnę w tym celu do fotografa.
— Pragnąłbym panu towarzyszyć, gdyby to nie było niedyskrecyą z mej strony.
— Owszem... pójdź pan zemną. Wprost ztamtąd udamy się do Morskiej restauracyi.
Po ukończonem śniadaniu obaj udali się za poszukiwaniem fotograficznego zakładu, który też wkrótce odnaleźli.
Za szklanną wystawą sklepu leżały próby nader starannie odrobione.
— Wejdźmy tu... — rzekł Misticot.
Trilby, wciąż mocno zaniepokojony, pytał sam siebie, czy fotografia, o której odbicie chodziło, nie była czasem portretem prawdziwego Arnolda Desvignes, portretem znalezionym przez podrostka w sklepie antykwaryusza w Blévé.
Jego przypuszczenia zamieniły się w pewność, gdy Misticot, wyjąwszy wspomniony portret z portfelu, zwrócił się do fotografa z zapytaniem:
— Czy mogę otrzymać dokładną reprodukcyę tego portretu?
— Z wszelką łatwością, panie.
— Lecz radbym, aby odfotografowano również i dedykacyę, jaka się znajduje na odwrotnej stronie tej karty.
— Dobrze... Ile pan życzysz sobie mieć egzemplarzy?
— Trzy, po które przyjdę o czwartej godzinie.
— Jutro o czwartej?...
— Nie, dziś, panie.
— Fotograf uśmiechnął się.
— Ależ to niepodobna! — zawołał.
— Zapłacę panu trzysta franków za tę reprodukcyę... Zgadzasz się pan, albo nie zgadzasz? Jeżeli nie, pójdę do innego zakładu.
— Będziesz pan miał trzy egzemplarze na czwartą godzinę, z niesłychanym moim wysiłkiem pracy.
Misticot położył na stole trzy luidory.
— Resztę dopłacę — rzekł — przy odebraniu. — Poczem wyszedł wraz z Trilbym, przejętym niewysłowioną trwogą.
Jedna z tych fotografij, przesłana do Paryża, niechybną zgubę Arnoldowi Desyignes przynieśćby mogła.
W jaki sposób powstrzymać ową przesyłkę?
Były klown z cyrku Fernando miał chęć niepohamowaną zaprowadzić podrostka w jaki ustronny kąt miasta i tam go zdusić na miejscu, w biały dzień jednakże dokonać tego było niepodobna.
Co więc począć?
Jedno mu tylko pozostawało. Uprzedzić Arnolda o grożącem mu niebezpieczeństwie, skoro usunąć takowego niepodobna było, jak to uczynił z listem w Blévé.
Misticot został teraz nieodwołalnie na śmierć skazanym, a wykonanie wyroku tego miało być już wkrótce dopełnionem, gdyż podczas nadchodzącej nocy. Mniej więc obchodziło Irlandczyka, czyli on prześle lub nie pomienioną fotografię zakonnicy. Desvignes, mając się na baczności, nie dozwoli dojść tej przesyłce według adresu.
— Wiele więc panu zależeć musi na przesłaniu tej fotografii? — pytał Trilby chłopca z pozorną obojętnością.
— Bardzo wiele! — odrzekł Misticot. — Od tej przesyłki zależy szczęście i spokój rodziny. Więcej nie mogę pana objaśnić w tym względzie, ponieważ tu chodzi o powierzoną mi tajemnicę. Wejdźmy do kawiarni, chcę list napisać obok tej przesyłki.
— Ja również napiszę kilka słów do dyrektora życiowych ubezpieczeń — rzekł były klown — powiadomię go, że odpływam do Plymouth.
Tu siadłszy przy stoliku, Trilby nakreślił na ćwiartce papieru następujące wyrazy po angielsku:

„Siedzę krok za krokiem wiadomą osobistość, nie mam jednakże sposobu powstrzymania jej od wyekspedyowania tam, gdzie pan wiesz, tej niebezpiecznej fotografii. Od pana zależy powstrzymanie listu wraz z tą przesyłką. Od jutra przeszkadzające nam tyle indywiduum na zawsze niemem pozostanie.
Cherbourg.”

Wsunąwszy ów list bez podpisu w kopertę, Trilby położył na niej adres Arnolda Desvignes.
Misticot jednocześnie pisał, co następuje:

„Szanowna siostro Maryo!
„Znajduję się obecnie w Cherbourgu, zkąd wyjeżdżam do Anglii, biegnąc za śladem człowieka, którego przeszłość tak pragnęlibyśmy poznać. Widzę, iż ta jego przeszłość jest czarną, w co i ty, siostro, sądzę, uwierzysz, ujrzawszy fotografię, jaką dołączani do tego listu. Pomienioną fotografia jest portretem prawdziwego Arnolda Desvignes. Widoczne zrządzenie Opatrzności pozwoliło mi ją odnaleźć w Blévé, a pierwszy rzut oka przekona się, siostro, iż portret ów w niczem nie jest podobnym do człowieka, jakiego znamy pod nazwiskiem Arnolda Desvignes.

„Śpieszę, by odszukać tego, który sam tylko ma prawo nosić pomienione nazwisko. Jeżeli Bóg pozwoli mi go odnaleźć, lub wykryć przynajmniej, w jaki sposób wspólnik pana Verrière wcielił się w tę obcą sobie postać, panna Aniela uniknie najsroższego ze wszystkich nieszczęść.

„Twój mały, pełen szacunku, na zawsze Tobie, siostro, oddany sługa,
Stanisław Dumay.”

Misticot wsunął list w kopertę, której nie zapieczętował, mając tam włożyć fotografię, poczem napisał adres umówiony do proboszcza w Malnoue.
— No! teraz — rzekł Trilby — możemy pójść, jeżeli zechcesz, porozumieć się z moim przyjacielem o miejsce dla nas aa jego okręcie.
— Idźmy.
Morska restauracya, ów zakład, w którym jakakolwiekbądź okazałość, a nawet i czystość, były rzeczą zupełnie nieznaną, położona na parterze domu, zajmowała obszerną salę, zawieszoną malowidłami, przedstawiającemi sceny z życia marynarzy.
Rzędy stolików, obstawionych krzesłami, wielki kontuar i półki napełnione szklankami i butelkami, dopełniały umeblowania.
Tłum hałaśliwy, przeważnie z majtków złożony, zawierający typy różnych stref i krajów, tworzył liczną klientelę tej karczmy.
Trilby zatrzymał się w progu i pośród tej atmosfery, zgęszczoną dymem z fajek, stal przez kilka minut, zanim spostrzegł Dicksona, siedzącego w rogu sali z jakimś mężczyzną, który mu wyliczał pieniądze.
— Otóż — rzekł do Misticota, wskazując mu ręką — właściciel „Mewy,” lecz widzę, iż obecnie jest zatrudnionym. Zaczekajmy chwilę, aż skończy interes.
Niedługo to trwało.
Dickson, rozstawszy się ze swym towarzyszem, spojrzał w stronę drzwi, a dostrzegłszy Trilbego, skinął nań ręką.
Irlandczyk podszedł z Misticotem.
— Mój przyjacielu — rzekł do przemytnika, podając mu rękę — przyobiecałem temu młodzieńcowi, dla którego uczuwam prawdziwą życzliwość, że zabrawszy go wraz zemną, wysadzisz nas w Plymouth, dokąd obadwa jedziemy. Mam nadzieję, że dotrzymasz swej obietnicy?
— Nie cofam danego przyrzeczenia — odpowiedział Dickson. — Zabiorę na mój statek tego młodego człowieka, skoro prosisz mnie o to. Wypłyniemy dziś wieczorem o szóstej godzinie. O pierwszej po północy zatrzymamy się nawprost skalistych wybrzeży Plymouth, gdzie wysadzę was obu, sam bowiem popłynę dalej ku wschodowi. Jako zapłatę za przejazd, dacie wynagrodzenie mym ludziom. Otóż i ułożone. A teraz zapraszam was obu na kieliszek „wiskey.”

XXII.

O godzinie czwartej oba towarzysze podróży udali się do fotografa.
Trzy egzemplarze reprodukcyi były gotowemi, doskonale odrobionemi.
Misticot dopłacił dziesięć luidorów, włożył w kopertę obok listu oryginał, wsunął kopię do swego portfelu, a zakleiwszy kopertę, rzekł do Trilbego:
— No! teraz idźmy na pocztę.
W pięć minut później list podrostka z Montmartre do siostry Maryi i list Irlandczyka do Arnolda Desvignes, spadły jednocześnie w głąb skrzynki pocztowej w Cherbourgu.
Był czas, ażeby pójść na obiad do hotelu, a potem na wybrzeże.
— Pozwól uczynić sobie jedną uwagę — począł Trilby, skoro zasiedli przy stole. — Oto nic łatwiejszego podczas morskiej podróży, zwłaszcza gdy fala jest nieco niespokojną, jak stracić przedmioty, które się ma przy sobie. Włóż więc swoje papiery, pieniądze i portfel do walizy. Ja, ilekroć razy płynę, nigdy nie zaniedbuję tej przezorności.
— Rada jest dobrą... Posłucham jej — rzekł chłopiec.
Jakoż, włożywszy wszystko do skórzanego kuferka, Misticot zachował przy sobie tylko portmonetkę, zawierającą dwieście franków w złocie, i nieco drobnej monety.
O trzy kwadranse na szóstą czółno wiozło go wraz z Trilbym na pokład „Mewy.”
— Wejdźcie do kabiny — rzekł Dickson — i nie wychodźcie na pokład dopóki was nie zawołam. Przeszkadzalibyście w manewrowaniu statkiem.
Irlandczyk wraz z Misticotem uczynili zadość poleceniu.
— Podnieść czółno! — zakomenderował Dickson dwóm majtkom.
Czółno zostało podniesionem i umieszczonem na tyle statku, a w jego miejsce miniaturowa ławka, mogąca pomieścić zaledwie dwie osoby, uczepioną została do brzegu okrętu w ten sposób, że w każdej chwili mogła być spuszczoną na morze.
Podniesiono kotwicę, Dickson pochwycił za ster, a majtkowie rozpięli żagiel. Statek płynął zrazu zwolna za ruchem bałwanów, a skoro żagle wydęty się pod działaniem wiatru, począł szybko mknąć dalej.
W kwadrans był więcej niż o milę od wybrzeża.
— Pasażerowie mogą wejść na statek, jeżeli się im podoba! — zawołał Dickson.
Misticot z Trilbym wyszli z kabiny.
Dla Irlandczyka pełne morze starą było znajomością, dla naszego jednak podrostka był to widok zupełnie nowy, podniośle wzruszający, wspaniały.
Statek, mając wiatr po za sobą, mknął z szybkością strzały, zostawiając za sobą długą smugę piany, którą promienie słoneczne barwiły pryzmatycznemi blaskami.
Chłopiec stał w ekstazie do chwili, w której zapadająca noc zaczęła pokrywać fale rodzajem zasłony, jaką spuszczają na dekoracye czarodziejskiej sztuki teatralnej.
— Otóż wiatr twardym się staje... — rzekł kontrabandzista. — Idźcie się przespać do kabiny, obudzę was, skoro nadejdzie czas wylądowania.
Skoro tylko odeszli, Dickson, przywoławszy dwóch majtków, rzekł do nich zcicha:
— Będziemy płynęli wprost na skały Plymouth.
— Na skały? — powtórzył jeden z majtków — ależ tam znajduje się główny posterunek komory celnej! — Być posłusznym bez zapytywani — huknął gniewliwie przemytnik. — Na dwieście metrów przed zatoką zwiniecie żagiel, ażeby okręt przystanął na morzu. Spuścicie łódkę na fale i jeden z was wysadzi pod skałami tego młodzieńca, znajdującego się w kabinie. Zrozumieliście?
— Tak, kapitanie — rzekł jeden z majtków — lecz ów młody człowiek może tam otrzymać kilka kul w głowę od celników.
— To już rzecz jego, nie nasza.
— Lecz jak potem odnaleźć okręt po wysadzeniu tego podróżnego?
— Zawieszę na drągu latarnię. Każdy z was otrzyma po sto franków, nie licząc tego, co wam da ów chłopiec. Oto, o czem was miałem powiadomić. A teraz odejdźcie!
Dwaj majtkowie wrócili na swe stanowiska.
Statek mknął coraz szybciej. Wicher się wzmagał. Niebo poczerniało zupełnie.
— Zapalić latarnię! — rozkazał Dickson — spojrzeć na busolę.
Światło natychmiast zabłysło na przodzie statku.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał kontrabandzista.
— Płyniemy na wschód... — ozwał się głos majtka, stojącego przy busoli.
Dickson nacisnął ster, zmieniając kierunek statku, i nic więcej słychać nie było, jak tylko świszczenie wichru przez liny i plusk fal wokoło okrętu.
W kabinie Misticot z Trilbym położyli się na dwuch hamakach; kajutę oświetlała lampka wisząca, której światło nie przenikało na zewnątrz.
Okienka kabiny szczelnie były zamknięte.
Trilby zdawał się spać. Misticot, leżąc z otwartemi oczyma, wsłuchiwał się w harmonijny szum wichru i fal.
— Chciałbym być marynarzem... — myślał sobie. I wyobraźnia wiodła chłopca w fantastyczne podróże marzeń.
Nagle wyrwanym został ze swych dumań gwałtownem zwolnieniem biegu statku. Przyśpieszone kroki dały się słyszeć na pokładzie.
Trilby zerwał się, udając ze snu przebudzonego.
— Która godzina? — zapytał.
— Północ... — odrzekł Misticot, spojrzawszy na zegarek.
— Znajdujemy się na morzu od szóstej. Wkrótce przybędziemy.
Otwarto drzwi kabiny. Majtek w nich się ukazał.
— Możecie panowie wyjść na pokład — zawołał — wszak-że proszę nie czynić hałasu i mówić cicho. Wpływamy do zatoki Plymouth.
Irlandczyk wyszedł z Misticotem.
Dickson przy sterze posadził jednego z majtków w swojem następstwie.
— Zgasić latarnię! — zawołał, spojrzawszy na busolę i kartę żeglugi. — W ciągu godziny będziemy na pięćset metrów od skalistego wybrzeża.
Na pokładzie zapanowało milczenie.
Upłynęły rak trzy kwadranse, poczem ozwał się Dickson:
— Baczność! przybijamy do miejsca.
Stanął przy sterze; majtkowie ściągnęli żagiel.
Statek, będąc teraz pchanym jedynie swą własną siłą, zwolnił nieco biegu, a wreszcie zatrzymał się nieruchomy.
— Spuścić łódkę na morze: — zakomenderował właściciel „Mewy.”
Rozkaz natychmiast wykonano, a jeden z majtków wskoczył w ową wątłą łupinę z dwojgiem wioseł.
— Nie możecie panowie płynąć razem — rzekł kontrabandzista do Misticota i Trilbego. Łódka pomieścić może tylko wioślarza i jednego pasażera. Obróci przeto dwa razy. No! wsiadaj pierwszy, młodzieńcze.
— Jestem gotowy... — odrzekł podrostek z Montmartre.
— Podam ci twoją walizę — ozwał się Trilby, znikając na schodach kabiny.
— Oto dla twoich majtków, kapitanie — wyrzekł Misticot, podając sto franków Dicksonowi.
— Schodź pan ostrożnie po uczepionej drabinie — rzekł tenże, chowając pieniądze do kieszeni. Majtek na dole czeka tam na ciebie. Podamy ci twoją walizę. Płynąc na tem czółnie, ust nie otwieraj, nie przemów słowa! Gdy zaś wysiądziesz, zwróć się plecami do morza i wejdź po prawej na ścieżkę, mknącą między skałami. Dosiągnąwszy wierzchołka, zatrzymaj się, oczekując na swego towarzysza. Gdybyś posłyszał, że ktoś nadchodzi, rozmawiając, nie trwóż się. Będzie to straż, chodząca wokoło komory celnej. Nie niosąc z sobą kontrabandy, nie masz się czego obawiać. No! dalej w drogę!
Misticot, uczepiwszy się rękoma i nogami sznurowej drabiny, zsuwał się po niej lekko, aż wreszcie dosięgnął dna czółna.
— Siądź pan... — rzekł doń zcicha majtek.
— A moja waliza?
— Oto jest.
Tu Trilby, wychyliwszy się ze statku, rzucił w czółno swą własną walzę, w czasie czego panująca ciemność nie dozwoliła Misticotowi poznać zamiany.
Majtek, uderzywszy w fale wiosłami, zaczął płynąć całą siłą. Czółno, lekkie jak łupina, mknęło po powierzchni wód cez ^mniejszego szelestu. Misticot doświadczał radości pacholęcej, czując się niesionym po falach lekkim podmuchem wiatru.
Po upływie kwadransa rozeznawać począł wysoką, ciemną masę, Której wierzchołka, jak mu się zdawało, mógł był dosięgnąć rękoma. Były to skaliste wybrzeża Plymouth.
Majtek poruszał ciągle wiosłami.
Nagle czółno zatrzymało się, dosięgnąwszy dna piaszczystego.
— Wysiadaj pan! — szepnął majtek zcicha.
Mały sprzedawca medalików wyskoczył lekko z walizką w ręku. Zaledwie jednak nogi jego dotknęły gruntu, zabrzmiało hasło w angielskim języku, a nie odbierając, rzecz naturalna, odpowiedzi, dwanaście wystrzałów naraz wybuchnęło w powietrze, wraz z rozdzierającym krzykiem młodzieńczym.
Przy świetle prochu można było dostrzedz upadającego Misticota, z wzniesionemi w górę rękoma, i majtka, uciekającego z całych sił na czółnie po wierzchołkach fal.

XXIII.

Po upływie kilku minut zabrzmiały powtórne wystrzały, kilka kul świsnęło mimo uszu majtka, nie dosięgnąwszy go jednak wcale.
Z pokładu okrętu widziano błysk prochu i słyszano wygrzały.
— Skończone! — zawołał Trllby.
— Ci hultaje widocznie oczekiwali tej nocy na przemykanie się kontrabandzistów — zawołał właściciel „Mewy.“ — Przygotowali się na ich przyjęcie. Aby mi tylko nie zabili mego majtka.
Rodzaj żałosnej skargi rozległ się w przestrzeni.
— Nie! — powtórzył Dickson z radością. — Otóż jego sygnał, wraca zdrów i cały!
W rzeczy samej, za kilka minut czółno dosięgnęło okrętu i majtek wdrapał się na pokład.
— Piekielna pułapka! — wykrzyknął — zaledwiem umknął. Czatowali nędznicy i przesiali mi ołów!
— A ów młodzieniec?
— Dosłyszałem krzyk jego... widziałem jak upadł, przeszyty kulami.
— uciekajmy co sił! Mogą polować na nas na królewskiej korwecie, a tym sposobem nie dozwolą nam przybyć przededniem w miejsce umówione.
Czółno wciągnięto na pokład, rozpięto żagle i statek mknąć począł szybko jak parowiec.
Po upływie godziny zatrzymał się.
Dickson wydał głosem hasło, podobne temu, jakie powiodło na śmierć Misticota.
Dziesięć minut upłynęło, poczem dwie wielkie barki, ukazawszy się na powierzchni, uczepiły się do boków okrętu. Czterech ludzi z pomocą majtków wnosiło na statek paki, napełniane przemycanym towarem.
— A ładunek? — zapytał Dickson, gdy barki opróżniono.
— Na dziś nie ma nic więcej — rzekł jeden z marynarzy.
— Na kiedy zatem?
— Na pojutrze, o północy. Wracajcie do Cherbourga.
Tu wsunął rulon złota w dłoń przemytnika, poczem obie barki spiesznie się oddaliły.
— No! stary towarzyszu — rzekł do Trilbego właściciel „Mewy“ — zjemy razem śniadanie w Cherbourgu, o dziesiątej.
— Kiedy odchodzi pociąg do Paryża.
— W południe.
— A przybywa do Paryża.
— O północy.
— To dobrze.
Podczas, gdy się to działo na wodach Plymouth, agent, wysłany przez nowego naczelnika policyi do hotelu Kupieckiego w Blévé, prowadził śledztwo z następującym rezultatem: Ów podróżny, z którym tak pragnął widzieć się Flogny, nazywał się Stanisław Dumay i wyjechał do Anglii.
Na mocy tegoż wyjaśnienia, rysopis Misticota przęsłami agentom francuskim, przebywającym w Londynie, oraz wszystkim oddziałom policyi w Paryżu, na wypadek, gdyby podróż młodego chłopca okazana się być podstępem, ułożonym dla zamaskowania innych jego zamiarów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Verrière, posłuszny zleceniom Arnolda, pozostawszy w Malnoue, sprowadził mularza, cieślę i malarza, rozkazując im zająć się reparacyą myśliwskiego pawilonu, ku wielkiemu zdumieniu swej córki, siostry Maryi i całej służby.
Zrana zakonnica, udawszy się do kościoła, miała po nabożeństwie długą z proboszczem rozmowę.
Ksiądz ten, owładnięty czarem uprzejmości Arnolda Desvignes, bronił go gorąco wobec siostry Maryi, dziwąc się, iż zakonnica trwa uporczywie w swej złej opinii dla tego młodego człowieka, tak dystyngowanego, bez zarzutu pod każdym względem, zarówno w przeszłości, jak i obecnie, i że oskarża go o brak miłości chrześciańskiej.
Siostra Marya jednakże przekonać się nie dała.
Wbrew wszelkim rezonowaniom, niepodobna jej było wyrwać ze swej duszy powątpiewań co do wspólnika Verrièra.
Wyszła z probostwa, kryjąc swe zapatrywania co do Arnolda Desvignes, nie śmiała bowiem otwarcie sprzeczać się z księdzem i przyznawała pozornie, iż mogła się mylić, w gruncie rzeczy wszelako inaczej była przekonany.
Tegoż dnia wieczorem przyniesiono z poczty kilka dzienników.
Siostra Marya, pochwyciwszy je, uniosła skrycie, pragnąc dowiedzieć się wraz z panną Verrière, czy nie zawierają one jakiej wiadomości o Emilu Vandame.
Wszystkie prawie wogóle dzienniki, którym sprawa tonkińska dostarczała obfitej treści do publikowania, wymieniały nazwy okrętów na wschód odpływających, wygłaszały nazwiska oficerów, należących do specyalnych oddziałów armii, oraz rannych i zabitych podczas oblężenia i walki.
Vandame, rzecz prosta, nie mógł należeć do liczby ostatnich, ponieważ odjechał zaledwie przed sześcioma tygodniami, z których podróż zabrała mu czterdzieści dni czasu.
Jeden wszelako szczegół zaniepokoił obie kuzynki.
Dlaczego nazwisko Vandama nie zostało zamieszczonem na liście oficerów, którzy wylądowali przed trzema tygodniami w Marsyli, albo Tulonie?
Tego pytania rozwiązać nie zdołały.
Wróciwszy z probostwa do Malnoue, zakonnica, zastała, w salonie u Anieli kilka dam z sąsiedztwa, które, powiadomione o przybyciu córki bankiera, powitać ją pośpieszyły. Na inną więc chwilę odłożyć trzeba było czytanie dzienników.
Desvignes, przybywszy wczesnym rankiem do Paryża, wprost ze stacyi drogi żelaznej udał się na ulicę Paon-blanc.
Bawił dość długo u Agostiniego, któremu wydawał różne polecenia, mające być wykonanemi w jaknajkrótszym czasie. Następnie pojechał na bulwar Szpitala dla widzenia się z Will Scottem.
Irlandczyk miał się porozumieć z Włochem, dla przyśpieszenia zniknięcia rodziny Béraud.
Ztamtąd wspólnik Verrièra wrócił na ulicę Tivoli, by zmienić ubranie i napełnić walizę przedmiotami, potrzebnemu mu w Malnoue.
Po dokonaniu tych kursów udał się do swego biura, na ulicę Le Pelletier.
Wszystko tam szło pomyślnie nad wyraz. Ów nędznik zacierał ręce z zadowoleniem, a czując budzący się apetyt, poszedł pieszo do restauracyi na śniadanie.
Siadłszy przy stole, przerzucał dzienniki, między któremi jeden z nich, ogłaszający wiadomość o strasznym wypadku w lesie Amboise, zwrócił jego uwagę.
— Dobrze, jak widzę, powiadamiani bywają, ci dziennikarze prowincyonalni — wyszepnął z uśmiechem. — Skoro Trilby zgładzi owego podrostka z Montmartre, bezpieczeństwo będę miał zapewnione.
W Malnoue tenże sam artykuł wpadł w ręce obu kuzynkom.
Siostra Marya, siedząc w gabinecie Anieli, czytała głośno dzienniki.
Zrazu na wspomniony artykuł nie zwróciła wiele uwagi. Zdawało się obu kobietom, iż to jest udramatyzowany wymysł dziennikarski. Nazwisko Flognego zastanowiło obie.
— Flogny! — zawołała panna Verrière — ależ to tak nazywał się ów agent policy, który przyszedł badać cię, siostro, o Misticota i który zajmował się sprawą zniknięcia Edmunda Béraud.
— Tak... — odpowiedziała zakonnica — to on... on, niezawodnie.
— Zginął więc, pożarty przez dzikie zwierzęta!
Siostra Marya zadumała się smutno, mnąc w rękach dziennik.
— O czem myślisz? zapytała ją po chwili Aniela.
— O tem, co czytałyśmy. Katastrofa więc nastąpiła na drodze z Blévé do Amboise, ów agent policyi jechał do tego miasta, by widzieć się tam ze Stanisławem Dumay... Zkąd jednak i od kogo mógł wiedzieć, że Misticot tam się znajduje, skoro ja mu o tem nie powiedziałam? To dla mnie zagadka.
— Wszakże policya wie wszystko...
— Gdyby o wszystkiem wiedzieć mogła, znałaby i złoczyńców, którzy porwali Edmunda Béraud i zamordowali go bezwątpienia.
— Kończ dalej czytanie, kuzynko, proszę cię o to — wyrzekła panna Verrière. — Żałuję tych nieszczęśliwych, jacy zginęli tak tragiczną śmiercią, lecz nadewszystko pragnęłabym powziąć jakąś wiadomość o tvm, którego kocham.
Siostra Marya rozpoczęła czytanie, nazwisko jednak Emila Vandame nie znajdowało się w żadnym dzienniku, mimo, iż była wzmianka o okręcie, jaki przed trzema tygodniami przewiózł armię i oficerów.
— Dlaczego on do nas nie pisze? — wyszepnęła smutno Aniela.
— Mógłżeby to uczynić po tem, co nastąpiło?
— Nie zważa się na nic, jesli się kocha i jest się kochanym...
— O! nie powątpiewaj o jego przywiązaniu, jest ono niewzruszonem, niezłomnem!...
— A mimo to, ja jestem tak nieszczęśliwą!...
Tu biedne dziewczę wybuchnęło łkaniem.
Siostra Marya, ująwszy ją w objęcia, przytuliła do swych piersi, ocierając łzy, płynące po twarzy nieszczęśliwej, daremnie jednak pocieszyć ją usiłowała.
Tegoż samego dnia, około dziesiątej, Agostini, wyszedłszy ze swego mieszkania, udał się na ulicę des Martyrs pod numer 22-gi, pytając o pana Robert.
— Na pierwszem piętrze, nad antresolą — odpowiedziano.
Włoch wszedł tamże.


XXIV.

Robert był jednym z owych faktorów, stręczycieli pieniężnych interesów, jednym z tych ludzi o giętkiem sumieniu, a umyśle płodnym w różnego rodzaju środki i wybiegi.
Posiadając rozległy klientelę, pracował, zbierając majątek, jakiemi się dało sposobami.
Kilku młodych ludzi, pożółkłych, wychudłych, siedziało przy stolikach w obszernym przedpokoju, gryzmoląc na stemplowym papierze, a dalej, w gabinecie, spoczywał na wygodnym fotelu pan Robert, mężczyzna lat około pięćdziesięciu, niski, łysy, otyły, w złotych okularach, ubrany w elegancki szlafrok i aksamitną, błękitną, złotem haftowaną czapeczkę.
Agostini, przesławszy mu swój wizytowy bilet przez jednego z piszących w przedpokoju młodzieńców, został natychmiast przyjętym.
— Komuż i czemu zawdzięczam przyjemną pańską wizytę, kolego? — zapytał Robert, uchylając błękitnej czapeczki.
— Złą panu przynoszę wiadomość... — odrzekł Agostini. — Znałeś pan zapewne Flognego, inspektora policyi?
— Jaknajlepiej... i to oddawna. Miałożby go spotkać coś groźnego?
— Rzecz najsmutniejsza w świecie... umarł!
— Umarł? — zawołał Robert.
— Tak... wśród najstraszniejszych okoliczności. Czytaj pan... To mówiąc, Agostini podał koledze dziennik paryzki, powtarzający artykuł o wypadku w lesie Amboise.
— Straszne... przerażające! — zawołał Robert przeczytawszy, poczem zapytał: — Jakiż wszelako interes możesz pan mieć w powiadamianiu mnie o tej, tak okropnej śmierci i zkąd wiesz, że znałem tego biednego Flognego?
— Ztąd, że miałem z nim interesa, poufne stosunki.
— A! to co innego.
— Jestem ekspertem do sprawdzania charakterów pisma. Pan powierzyłeś Flognemu dwa weksle ze sfałszowanym, jak mniemasz, podpisem?
— Tak... w rzeczy samej.
— Flogny mi złożył te weksle, żądając ekspertyzy co do podpisu. Dowiedziawszy się o jego śmierci, przychodzę oddać je panu.
— Dziękuję z całego serca za pańską uczciwość, kochany kolego.
— Cóż pan z niemi zrobić zamyślasz?
— Radbym ścigać wicehrabiego de Nervey, sprawcę sfałszowania, ale ku temu potrzebowałbym upoważnienia ze strony mojego klienta, Haltmayera, którego podpis Nervey naśladował. Nieszczęściem, Haltmayer w podróż wyjechał i nie wiem nawet, w jakiej części świata znajduje się on teraz. Jest to dziwak, który nigdy nie mówi, dokąd jedzie i kiedy powraca. De Nervey, znając jego zwyczaje, skorzystał z tej okoliczności, mam bowiem to moralne przekonanie, iż podpis został sfałszowanym. Zapóźno się jednak spostrzegłem i drogo przypłacę mą nieuwagę.
— Przypłaciłeś pan to już własną kieszenią, nie potrzebujesz więc ani upoważnienia Haltmayera, ni jego obecności dla wniesienia skargi do sądu. Musisz pan mieć u siebie jakieś prawdziwe podpisy swojego klienta?
— Mam je.
— Chciej mi więc powierzyć takowe. Wystudyuję je, stwierdzę sfałszowanie i będziesz pan mógł ścigać wicehrabiego, jakiemi ci się podoba środkami, żądając pokrycia tych dziesięciu tysięcy franków, przezeń sfałszowanych.
— N| co mi się to przyda? De Nervey jest bez grosza... Zadłużony od stóp do głowy. Spadek po matce dawno już przejadł... roztrwonił.
— Powstrzymasz przynajmniej tego panicza od spełniania szeregu dalszych oszustw...
— Piękny rezultat... Niezaprzeczenie moralny. Kto jednak zwróci mi koszta, jakie naprzód będę musiał wyłożyć?
— Posłuchaj pan... ja ci coś przedstawię w tym interesie...
— Cóż takiego?
— Ustąp mi pan te oba weksle na własność.
— Ileż mi pan dasz za nie?
— Sumę, jaką przedstawiają... dziesięć tysięcy franków.
Robert spojrzał na mówiącego z osłupieniem.
— Na seryo pan to mówisz? — zapytał.
— Ja nie mam zwyczaju żartować w pieniężnych interesach.
— A zatem pan potrzebujesz trzymać wicehrabiego de Neryey w ścisłej zależności?
— Być może...
— Mój kolego, jesteś przebiegłym, jak widzę.
— Dziękuję za komplement. No! jakże, zgadzasz się na propozycyę?
— W jaki sposób zapłacisz?
— Gotówką.
— Kiedy?
— Natychmiast. Wypłacę za otrzymanym od ciebie podpisem na blankiecie. Mam przy sobie pieniądze.
— Pomiędzy kolegami winno nastąpić porozumienie. Zgadzam się zatem.
— Per Bacco! byłem tego pewien.
— Nakreślę akt ustępstwa tego wekslu.
— A ja tymczasem odliczę dziesięć tysięcy franków.
W dziesięć minut później Agostini otrzymał wzamian za paczkę banknotów wraz z wekslem akt ustępstwa tegoż, napisany według reguł, oraz list wraz z własnoręcznym podpisem Haltmayera, a pożegnawszy Roberta, wsiadł do powozu, rozkazując się zawieść na ulicę de Monceau, do Melanii Gauthier, rozkochanej obecnie do szaleństwa we Fryderyku Bertin, którą ten nędznik niemiłosiernie eksploatował z pieniędzy.
Melania nawzajem wyciskała, o ile się dało najwięcej, takowych z Jerzego, którego szczęśliwa gra w karty utrzymywała o tyle, iż dotąd jeszcze nie zwracał się o nową pożyczkę do Agostiniego. Większa część tych pieniędzy przechodziła do rąk Fryderyka, który przybierał obecnie pozory wielkiego pana. Niejednokrotnie Melania posuwała bezczelność do tego stopnia, iż obu kochanków razem zapraszała na obiady, sadzając ich przy jednym stole.
Jerzy, uważając Fryderyka jako krewnego swojej kochanki, był dlań uprzejmym w obejściu. Jednakże od kilku dni napróżno kołatała Melania do portfelu wicehrabiego, zkąd wraz z kuzynem wywnioskowali oboje, iż fortuna przy grze przestała sprzyjać Jerzemu.
I nie mylili się w tym razie.
Przegrawszy raz, wicehrabia tracił coraz więcej z przerażającą szybkością.
— Na gracza, szulera, nie można nigdy rachować... — rzekła Melania do Fryderyka, gdy się znaleźli sam na sam oboje po obfitem śniadaniu. — Opływając dziś w złocie, nazajutrz znaleźć się może bez grosza. Nam obojgu potrzeba dużo i pewnych pieniędzy.
— Staraj się pochlebiać swemu wicehrabiemu, a wynajdzie jeszcze dla ciebie jaką znaczną sumę.
— Napróżno... on nic nie otrzyma, aż po śmierci swej matki.
— Dokądże ona żyć będzie?
— Ha! dopóki nie ukończy swej ziemskiej wędrówki.
Głos dzwonka, dobiegający od strony przedpokoju, przerwał rozmowę dwojga nędzników, a jednocześnie pokojówka ukazała się w progu.
— Pan Agostini pragnie widzieć się z panią — wyrzekła.
— Przybywa w sam czas... Proś, aby wszedł...
— Mamże odejść? — pytał Fryderyk po oddaleniu się służącej.
— Bynajmniej... wobec Agostiniego nie krępuję się wcale.
Stary Włoch, wszedł do gabinetu.
— Przeszkadzam może? — zapytał, witając panią domu, a jednocześnie rzucając okiem na Fryderyka, którego nie znał, lecz odgadywał charakter i sposób postępowania po całem jego zuchwałem zachowaniu się i gminnym guście jaskrawego ubrania.
— Przeszkadzać mnie? nigdy w święcie... — zawołała Melania. — Cieszę się, ilekroć razy widzę cię u siebie... wszak o tem wiesz dobrze. Znajdujemy się w kółku rodzinnem... Przedstawiam ci mojego kuzyna...
— A! pana Fryderyka Bertin... — rzekł Agostini z uśmiechem.
Melania ze swym kuzynem spojrzeli na siebie zdziwieni.
— Pan mnie znasz? — pytał ten ostatni.
— Znam wszystkich, panie, a wiedząc, że pani Gauthier nie ma żadnych dla ciebie tajemnic, mogę mówić otwarcie w pańskiej obecności o tem, co mnie tu sprowadza.
— Ach! — przerwała z radością Melania — jeżeli przychodzisz zaproponować mi nową pożyczkę pieniężną, powziąłeś świetną ideę. Właśnie chciałam jechać do ciebie zapytać, czy nie zmieniły się twe dobre zapatrywania co do pana de Nervey?
— Od pani zależy, aby się nie zmieniły.
— Odemnie?
— Tak.
— Cóż mam w tym celu uczynić?
— Pozwolić na zadanie ci kilku zapytań, na które odpowiesz pani z całą szczerością.
— Pytaj, ile chcesz i o co chcesz, licząc aa moją otwartość. Zresztą, daremniebym się starała kłamać wobec ciebie.
— A więc przedewszystkiem, jak się przedstawia teraz projekt pani?
— Jaki projekt?
— Wszak powiedziałaś mi kiedyś, iż liczysz na zaślubienie pana de Nervey.
Fryderyk rzucił się z niezadowoleniem.
— Niech to pana nie niepokoi — rzekł zwolna Agostini. — Pomienione małżeństwo zostawiłoby pańskiej kuzynce całą swobodę jej serca, a stałoby się jedynie sprawą, zabezpieczający jej przyszłość, która inaczej ciężkąby dla niej być mogła.
— No... no! — zawołała Melania — nie wyprowadzaj mnie na manowce, mój stary. Ty przyszedłeś tu w jakiejś sprawie, która tak mnie jak ciebie zbliska obchodzi.
— To prawda...
— A zatem mów jasno. Tak ja, jak i Fryderyk, jesteśmy na wszystko przygotowani.

XXV.

— Mówiliśmy przed dwoma miesiącami o opłakanym stanie zdrowia pani hrabiny de Nervey — zaczął Agostini. — To jej zdrowie dotąd nie polepszyło się wcale.
— Przeciwnie, poparła Melania, ta biedna kobieta ma się coraz gorzej.
— Co nie przeszkadza jej zamykać ściśle przed synem pugilaresu i zmuszać wicehrabiego do szukania tym zgubnych dlań pożyczek, których rezultatem będzie utrata całej po matce sukcesyi.
— Wiem o tem... Lecz w Czemże ja dopomódz tu mogę?
— Jeden tylko pozostaje środek do ocalenia szczątków owego majątku.
— Jaki?
— Zaślubić pani wicehrabiego.
— Uczyniłabym to, być może, i nakłoniła go ku temu. Wszakże jego matka na ten nasz związek nigdy nie zezwoli. Tak... nigdy! ona mi to wręcz powiedziała.
— To źle, źle bardzo... gdyż wreszcie, gdybyś pani go zaślubiła, mogłabyś mieć zapewniony w kontrakcie nader okrągłą sumkę pieniędzy, którą odebrałabyś po śmierci swojej teściowej i równie swego małżonka, jakie według wszelkiego prawdopodobieństwa wkrótce po sobie nastąpią, a tym sposobem zgarnęłabyś pani te pieniądze z przed nosa wierzycielom.
— Byłoby to pięknem, gdyby wykonać się dało — odpowiedziała Melania — nieszczęściem jednak, zrobić tego nie można.
— Dlaczego?
— Ponieważ tak matka, jak syn, nie zgodziliby się na kontrakt w tym rodzaju.
— Tak, gdyby nie znalazł się sposób zmuszenia ich ku temu... — rzekł Agostini tak znaczącym tonem, iż Melania, posłyszawszy go, zadrżała.
— Zmusić ich? — powtórzyła.
— Ma się rozumieć... Chcesz-że pani na seryo zaślubić Jerzego de Nervey na warunkach, jakie ci przedstawiłem przed chwilą? — pytał Włoch dalej.
— Ba! tego tylko pragnę. Cel jest pociągającym, ale nie widzę sposobu dojścia do niego.
— Jakto... nie wiesz więc pani, że wszystko można wymódz na ludziach, skoro posiada się w ręku ich tajemnicę, a owa tajemnica jest kompromitującą?
— To doskonale. — zawołał Fryderyk z wybuchem śmiechu. — Skoro się trzyma w ręku jaki piękny sekret, nic łatwiejszego. Nieco sprytu natenczas, a sprawa potoczy się jak na kółkach.
— Wiadomo... — odparła Melania. — Nieszczęściem jednak, tak pan, jak i ja, nie posiadamy w ręku nic takiego, coby mogło skompromitować hrabinę de Nervey.
— Nie o hrabinę bynajmniej tu chodzi — odrzekł Włoch; — lecz raczej o jej syna, którego, gdy zechcę, mogę zesłać do Nowej Kaledonii.
Melania z Fryderykiem zerwali się z krzeseł.
— Jego? — zawołała, chwytając za rękę Agostiniego.
— Do Nowej Kaledonii... wicehrabiego? — powtórzył Fryderyk z osłupieniem. Ach! cóż więc zrobił ów Pierrot, aby do tego stopnia zbrukać honor naszej rodziny?
— Jest on fałszerzem... ni mniej, ni więcej!
— Fałszerzem... Jerzy?
— Tak! oto dwa weksle, każdy na pięć tysięcy franków, opatrzone przezeń fałszywym podpisem, naśladującym charakter pisma Haltmayera.
— Wypada więc zapłacić Jerzemu — ozwała się Melaania — a skoro zapłaci, ściganie go miejsca mieć nie będzie.
— Masz pani słuszność, gdyby mu przedstawiono te weksle i gdyby chciał ocalić swój honor. Tego się jednakże nie uczyni... Nie chodzi nam tu bowiem o to, ażeby on je zapłacił, lecz żeby odpowiadał przed sądem za swój czyn występny. Widzisz więc pani, jaką broń straszną posiadamy przeciw niemu, a nietylko przeciw wicehrabiemu, lecz i jego matce, która nie zechce zapewne widzieć swego syna na ławie oskarżonych. Jesteśmy więc panami sytuacyi. Możemy nakazać im, skoro nam się podoba, małżeństwo i kontrakt.
— Rzecz jasna... — odparł Fryderyk.
— Przypuśćmy... — ozwie się Melania. — Wszak Jerzy natenczas zostanie pod oskarżeniem, a ja nie chcę tak... za nic w świecie być żoną przyszłego galernika!
— Nie obawiaj się pani z tej strony niczego — odrzekł Włoch. — Zapewnij mi tylko wypłatę dziesięciu tysięcy franków, a ja ci oddam te oba weksle w dniu twoich zaślubin.
— Jestem gotową podpisać wszystko, co pan zechcesz.
Dźwięk dzwonka rozległ się w tej chwili przy drzwiach przedpokoju.
Melania spojrzała na zegar.
— Trzecia... — wyrzekła. — To Jerzy przybywa.
— Pozwolisz-że mi pani działać dowolnie w swym interesie? — pytał Agostini.
— Tak... tak! Działaj pan... rób, co ci się tylko podoba, na wszystko się godzę.
— Zostańmy więc tu i czekajmy.
Drzwi jadalni nagle się otwarły. Wszedł wicehrabia de Nervey, jeszcze bardziej wychudły, z zapadniętemu policzkami, żółtą cerą twarzy, mocno podsiniałemi oczyma.
— A! otóż szczęśliwe spotkanie... — zawołał słabym, przerywanym głosem, spostrzegłszy Agostiniego. — Wiesz pan, iż właśnie miałem myśl, wyszedłszy ztąd, pojechać do ciebie w odwiedźmy.
— I w interesie... — dodał Włoch.
— No tak, przyznaję... Szczęście, jakie mi dotąd służyło przy grze w bakara, całkiem mnie opuściło. Jak gdyby kto zaklął, do kroć piorunów. Melania jest bez grosza, a ja z pomocą przyjść jej nie mogę... Otóż i rozpaczliwa sytuacya! Matka moja uparła się... ani z nią dojść do ładu. Widzisz więc pan, mówię ci otwarcie, iż bez twojej pomocy i tego jakiegoś uczciwego kapitalisty znalazłbym się w dyabelnie przykrem położeniu. Cieszę się więc, że pana spotkałem. Dlaczego jednak przybierasz taką grobową fizyonomię?
— Ponieważ z wielkim mym smutkiem zmuszony jestem oznajmić panu złą wiadomość, panie wicehrabio...
— Złą wiadomość? Tego jeszcze potrzeba było... — zawołał Jerzy z obawą. — Cóż takiego nareszcie?
— Nie licz pan już na mego kapitalistę... Zamknął kredyt, jaki otworzył przedtem dla pana.
— Otóż cios nieprzewidziany. Ależ ten człowiek jest idyotą, zkąd i dlaczego odwraca się odemnie tak nagle?
— Nie oznajmił mi powodu, zaznaczył tylko postanowienie, jakie jest nieodwołalnem. Przedtem otworzył swoją sakiewkę dla pana, teraz ją zamknął... To już rzecz jego.
Jerzy de Nervey chwycił się za głowę, jak gdyby chcąc wyrwać te kilka włosów, pozostałych na jego wyłysiałej czaszce.
— Co ja teraz pocznę... co będę robił? — powtarzał.
— Mógłbym panu udzielić pewną poradę... — rzekł Agostini.
— Radę, bez pieniędzy?
— Możeby się i one znalazły...
— Mów więc...
— Przypuśćmy, żeś powziął myśl ożenienia się...
— Głupstwo... szaleństwo!
— Mimo to przypuśćmy, żeś tę myśl powziął.
— No... i cóż dalej?
— Przypuśćmy, że zaślubiasz kobietę bez majątku...
— Ależ to absurd... powtarzam!
— Lecz pozwólże mi pan skończyć... Przypuśćmy dalej, że pańska matka, pani hrabina de Nervey, zapewnia w ślubnymi kontrakcie twej przyszłej sumę czterysta tysięcy franków, hypotekując takową legalnie. Upadłyby natenczas wszelkie pretensye twych, wicehrabio, wierzycieli. Byłoby to jakgdyby gruszką dla ugaszenia pragnienia, zapewniając skromny dochód twej towarzyszce życia, która dla ciebie poświęciła dni najpiękniejszej młodości.
— A! pan mówisz o Melanii? — przerwał wicehrabia.
— Tak właśnie...
— Wierzę, iż to zapewniłoby jej przyszłość, ale nie widzę, w czemby mi teraz dopomódz mogło.
— Na ów posag, zapewniony przez pańską matkę w kontrakcie, mógłbym panu bez trudności wyjednać pożyczkę dwustu tysięcy franków za upoważnieniem pańskiej żony.
— Któregobym nie odmówiła napewno! — zawoła Melania.
— Wszystko to bardzo piękne, lecz niepraktyczne... — rzekł Jerzy. — Nie jestem z mej strony przeciwny zaślubinom. Melania jest dobrą dziewczyną; chętniebym się z nią ożenił. Chodzi tu jednak o zezwolenie mej matki, którego ona nigdy za życia nie udzieli.
— Ha! widzę, iż pan nie znasz mej matki — zawołał de Nervey. Uparta, jak muł... Skoro raz powie: „nie“, nic zmusić jej nie jest w stanie do zmiany postanowienia.
— Gdyby jednakże który z pańskich przyjaciół podjął się wyjednać u niej to zezwolenie...
— Który z moich przyjaciół?
— Tak... naprzykład pan Haltmayer?...
Posłyszawszy to nazwisko, Jerzy zarumienił się, a potem zbladł nagle.
— Dlaczego Haltmayer, nie inny? — wybąknął zcicha.
— Ponieważ on bardziej niźli ktokolwiekbądź, znalazłby zasadę, niezłomną zasadę, do przekonania pani de Nervey.
— Nie rozumiem pana... — zawołał Jerzy z widocznem pomieszaniem.
— Na seryo pan mnie nie rozumiesz? — pytał Włoch szyderczo.
— Tak mi się zdaje.
— To źle się panu wydaje. Nie zmuszaj mnie pan, bym ci to jaśniej wytłumaczył; rozumiesz mnie bowiem doskonale!
— Haltmayer jest nieobecnym w Paryżu, a nawet we Francyi... — rzekł de Nervey.
— Przeciwnie, on jest w Paryżu, jest we Francyi. Spotkałem go wczoraj u jednego z moich kolegów, którego pan znasz być może, mianowicie u niejakiego pana Robert, przy ulicy des Martyrs.
Jerzy otarł czoło potem zroszone, chwiejąc się cały.
— Tenże sam Robert — ciągnął dalej Agostini — w obecności Haltmayera dał mi dwa weksle... Pan wiesz, o czem ja mówię.
De Nervey przerażony wyciągnął ręce błagalnie ku Agostiniemu.
— Milczenie... na Boga, milczenie... — wyszepnął ze drżeniem.
— A! zrozumiałeś mnie pan więc... — odrzekł Włoch — nie wątpiłem o pańskiej inteligencyi, panie wicehrabio. Te weksle ja mam przy sobie, w moim portfelu... Od pana zależą aby zniszczonemi zostały.
— Zapłacę je... zapłacę! — wołał Jerzy z trwogą.
— Nie chodzi tu o zapłatę, jak na dziś przynajmniej.

XXVI.

— O cóż więc chodzi? — pytał de Nervey, patrząc na Włocha przestraszonym wzrokiem.
— O to, ażebyś mi pan zechciał towarzyszyć wraz z parną Melanią Gauthier do pani hrabiny, swej matki, której raczysz mnie pan przedstawić. Ja jej wytłumaczę z całą gorącością serca, iż pan pragniesz zostać małżonkiem panny Gauthier, a gdyby pani hrabina przeciwstawiała swój tytuł wysoki, arystokratyczne swe stanowisko i inne podobne dzieciństwa. odpowiem jej, że takie małżeństwo nie stanowi mezaliansu, ponieważ panna Gauthier jest pańską kuzynką. Związek ten. przeto zawartym zostanie w rodzinie.
„Mam nadzieję, iż pani de Nervey pozwoli się przekonać i otworzy swoje ramiona, mówiąc jak w teatrze Ambigu: „Pójdźcie do mego serca, me dzieci... do mojego serca!“
„Gdyby zaś moje usiłowania nie odpowiedziały nadziejom, natenczas byłbym zmuszony uciec się do ostatecznie i stanowczo rozstrzygającego argumentu, jaki tu chowam w moim portfelu.“
— Co?! pan śmiałbyś powiedzieć mej matce o mojej nieroztropności... nierozwadze?
— Pańskiej nierozwadze... —odrzekł Włoch, podkreślając intonacyą głosu ów wyraz. — Czy pan wiesz, dokąd prowadzi nierozwaga, tego rodzaju?
— Moja matka umarłaby, słysząc coś podobnego!
— Ha! wszakże pan pragniesz tego i na to tylko wyczekujesz... nieprawdaż, panie wicehrabio? Wobec nas odrzuć pan wszelkie udawanie.
— Jutro zobaczę się z matką... pomyślę nać tem... — rzekł Jerzy.
— Nad czem pan będziesz rozmyślał... skoro tu panu jedno tylko wyjście pozostaje? Dlaczego więc do jutra rzecz tę odkładać?
— Dobrze... zatem zobaczę się z matką dziś wieczorem. Wołałbym rozsadzić sobie czaszkę kulą w tej chwili, niźli mieć świadków podobnej rozmowy. O! bądź pan spokojnym, uczynię wszystko, co trzeba, i powiem to, co powiedzieć należy.
— Użyj pan, jakich chcesz, środków, to pana wyłącznie obchodzi. Pamiętaj tylko, że skutek pomyślny otrzymać potrzeba i że to nie może przewlekać się długo. Jutro pan mi przyniesiesz odpowiedź swej matki. Musi ona być zadawalniającą... pamiętaj pan o tem.
— Przyjdę jutro do pana... — wyszepnął Jerzy i wyszedł, chwiejąc się jak człowiek pijany.
— Sprawa już jakby załatwiona! — rzekł Agostini, zacierając ręce. — Zostaniesz pani wicehrabiną de Nervey... — dodał, zwracając się do Melanii.
— Niewielki zaszczyt wzamian za ławę sądową i galery — odpowiedziała, wzruszając ramionami.
— Lecz nadewszystko — ozwał się Fryderyk Bertin, jako praktyczny dzisiejszy młodzieniec — nie zapomnijcie o zabezpieczeniu czterechset tysięcy franków dla mojej kuzynki.
— Bądź pan spokojnym... mamy to na pamięci.
— Jesteś pan dzielnym finansistą — zawołał Fryderyk, powtórnie zwracając się ku Agostiniemu. — Wysoce poważam cię i cenię.
— Czyni mi to zaszczyt... — odrzekł Włoch, przygryzając usta, aby utrzymać minę poważną, poczem uścisnąwszy rękę Melanii, dotknął końcami palców grubej dłoni Fryderyka i wyszedł z ulicy de Monceau.
Znalazłszy się na chodniku, Jerzy de Nervey przystanął, dyszący, jak pół obłąkany.
Dobywszy machinalnie chustkę z kieszeni, przyłożył ją do ust i spostrzegł na białem płótnie dużą krwawą plamę.
— Do pioruna! — zawołał — jestem więc bardzo chory! Lecz jakiż piekielny zbieg okoliczności... Czyż mogłem przewidzieć, że to zwierzę, ów Haltmayer, powróci tak prędko i że ta cała sprawa tak zły obrót weźmie? A jednak miałem sposobność naprawić to wszystko. Zobaczywszy go, trzeba było powiedzieć:
„Mój dobry, poczciwy, znalazłszy się w ciężkiem położeniu, popełniłem szaleństwo, naśladując twój podpis, głupstwo chwilowe... ty to rozumiesz... Zapłacę ci to gotówką...“
„I byłoby wszystko poszło gładko.
„Obecnie jest już zapóżno... I otóż znalazłem się w rękach tego nikczemnego lichwiarza! Jakiż interes jednak mieć on może w tem, abym zaślubił Melanię. Ot! co mnie zaciekawia!
„Złączyli się przeciw mnie i trzymają... tak... pochwycili, trzymają!
„Sąd... — mówił dalej po chwili — nie... nigdy w życiu! Wolę już zaślubić Melanię, a zresztą jest to jedyny sposób do uregulowania mojej pozycyi. Matka musi mi na to zezwolić.
„Na czterysta tysięcy franków, zabezpieczonych kontraktem, ów łotr Agostini pożyczy nam dwieście tysięcy. Przyobiecał to i dotrzyma słowa. To poprowadzi nas do otrzymania, niezadługo sukcesja, bo życie matki widocznie skraca się z dniem każdym.“
Mówiąc to, ów nędznik, torturowany obawą sądu, a razem i cierpieniem fizycznem, szedł w stronę ulicy Miromesnil.
Na schodach spotkał się z wychodzącym właśnie doktorem.
— Pan wracasz od mojej matki? — zapytał Jerzy.
— Tak, panie hrabio.
— Jakże się ma dzisiaj?
— Jednakowo.
— To nie odpowiedź. Chciałbym dokładnie wiedzieć, co pan sądzisz o stanie jej zdrowia?
— Nie kryję przed panem, iż grozi jej niebezpieczeństwo. Spokój jedynie absolutny, tak fizyczny, jak i moralny, może przedłużyć jej egzystencyę. Powtarzam panu, staraj się oddalać od niej wszelki smutek, wszelką zgryzotę. Nagły cios jaki, wzruszenie, zabiłyby ją napewno!
— Dziękuję, doktorze, będę się starał ściśle zastosować do twych poleceń.
Rozstawszy się z lekarzem, Jerzy udał się na pierwsze piętro, do apartamentów, zajmowanych przez panią de Nervey.
— Czy mama może mnie przyjąć? — zapytał pokojówki.
— Tak sądzę, panie... Pójdę oznajmić, że pan wicehrabia przybył.
Oznajmienie synowskiej wizyty wywołało uśmiech na blade usta hrabiny. Rozkazała go natychmiast wprowadzić. Jerzy wszedł.
Drabina leżała wsparta na szeslongu, jak wówczas, gdy przedstawiliśmy ją czytelnikom w owej wstrętnej scenie z jej synem, owem wyrodnem dzieckiem, które omal, ze nie zabiło tej biednej kobiety. Od dnia tego widziała go hrabina zaledwie pięć razy, cierpiąc niewypowiedzianie nad jawną obojętnością niewdzięcznika, matka bowiem kocha sercem matki, jakiekolwiekbądź byłyby błędy jej dziecka.
Wicehrabia wszedł, usiłując nadać swej twarzy wyraz głębokiej tkliwości. Zbliżywszy się do chorej, rzekł, całując jej rękę:
— Spotkałem właśnie doktora, kochana mamo. Oznajmił mi, iż twoje zdrowie znacznie się polepszyło, że nawet zupełnie jest dobrze...
— Doktór mówił to zapewne dla twego uspokojenia — odpowiedziała hrabina. — Mimo to czuję w rzeczy samej, iż od dni kilku wzmocniły się nieco me siły.
— A bicie serca?
— Rzadziej przychodzi i mniej gwałtownie.
— Co dowodzi, że doktór się nie omylił. Otóż jesteś, mamo, na drodze do zupełnego wyzdrowienia i może będziesz mogła bez utrudzenia wysłuchać mnie przez kilka minut?
Pani de Nervey znała dobrze swojego syna. Jego słodko-obłudne zachowanie się, nie wróżyło jej nic dobrego.
— Jeżeli mi nie udzielisz jakich przykrych wiadomości — odpowiedziała — wysłucham cię napewno bez utrudzenia.
— Sądzę, iż nie weźmiesz tego, mamo, za rzecz przykrą, że chcę pomyśleć o mojej przyszłości.
— Gdybyś o niej myślał poważnie, byłabym nad wyraz szczęśliwą. O! gdybyś był wcześniej zwrócił na to uwagę, nie byłbyś nadszarpnął tak swego zdrowia! Nie pozostawiłbyś po za sobą tylu opłakanych wspomnień. Zresztą, lepiej późno niż nigdy. A więc, cóż mi masz nowego do powiedzenia? Cóż postanowiłeś?
— Postanowiłem raz zakończyć me kawalerskie życie!...
Pani de Nervey wzdrygnęła się żywo.
— Ależ przy takim stanie zdrowia, czyliż to uczynić podobna? — wyszepnęła smutno.
— Jakto, czy podobna? — zawołał, rzuciwszy się, Jerzy. — Szukasz więc, matko, pozorów, aby mnie wstrzymać od ożenienia?
— Bynajmniej... Oddawna już na to powinieneś się był zdecydować. Wtedy przyszłoby ci to z łatwością i zdrowie twoje zostałoby ocalonem.
— No... zdaje mi się, że na to wszystko jest czas jeszcze?
— Lecz któryż z ojców rodziny... zastanów się... który zechce dać swą córkę człowiekowi, co zniszczył swe zdrowie i roztrwonił przez rozpustę majątek? A ty, biedne me dziecię, właśnie takim jesteś. Ojciec, któryby cię obecnie przyjął za zięcia, byłby chyba szalonym!
— Przyznam, że to wszystko, co mówisz, mamo, w tej chwili, nie jest dla mnie pochlebnem...
— Być może, któż jednak powie ci prawdę, jeśli nie własna twa matka?
— Sądzisz więc, iż niepodobnaby mi było znaleźć żony dla siebie?
— Tak... obawiam się tego...
— Uspokój się więc, proszę... Nie będzie ro tak trudnem, jak się wydaje. Taką kobietę też odnalazłem.
— Pani de Nervey zadrżała.
— Jakto, uczyniłeś już wybór? — pytała z obawą.
— Tak.
— Jest-że ona ładną?
— Bardzo ładną... a nawet i bez tego, mamo, pojmujesz...
— Młoda?
— W moim wieku mniej więcej...
— Bogata?
— A! co to... to nie.
— Gdyby brak majątku był tu jedyną przeszkodą, przyklasnęłabym temu.
— Wiem, że i rak, mamo, przyklaśniesz... zezwolisz... jesteś rak dobrą.
— Kochasz tę młodą dziewczynę?
— Gorąco!
— I jesteś przez nią kochanym?
— Są powody, które mi pozwalają w to wierzyć.
— A jestżeś pewnym, iż zostaniesz przez jej rodziców przyjętym?
— Bezpożyteczna obawa. Jest ona wolną... Nikt sprzeciwić się nie może temu małżeństwu.
— Z zacnej pochodzi rodziny?
— Zdaje się, do pioruna!... ponieważ ta jej rodzina jest naszą rodziną... — zawołał Jerzy z ten większą bezczelnością, im bardziej czuł zbliżającą się chwilę rozwiązania.


XXVII.

Pani de Nervey zbladła jeszcze bardziej niż zwykle.
— Z naszej rodziny? — powtórzyła głucho. — W naszej rodzinie jest tylko jedna niezamężna dziewczyna, a tą jest Melania Gauthier, od lat trzech twoja kochanka.
— A gdyby to ona nią była? — rzekł wicehrabia. — Zdaje mi się, że Melania nie mniej warta od innych.
— Ona? — zawołała pani de Nervey. — Ona, ten twój zły duch... duch zguby! Jeżeli dziś nic ci nie pozostało, jeśli straciłeś zdrowie, majątek, poważanie, jeśli świat tobą pogardza, a ludzie uczciwi, gdy do nich mówisz, odwracają się od ciebie, to jej to... jej wszystko winieneś zawdzięczać. Mów!... ja mylę się, być może... ja ciebie nie zrozumiałam? Jakkolwiekbądź nisko upadłeś, niepodobna, ażebyś mi proponował przyjęcie Melanii za synowę. Jerzy, uspokój mnie... uspokój coprędzej... Prawda, że ty nie o niej mówiłeś?
— Przeciwnie... dobrze, mamo, zrozumiałaś, ja o niej mówiłem.
— Jakto? ty chcesz zaślubić ową nędznicę... taką nikczemną istotę?... — wołała pani de Nervey.
— Dlaczego ją, matko znieważasz... skoro pomimo wszystko, ona zostanie mą żoną?
— Twą żoną... Melania Gauthier?... Nigdy... nigdy w świcie.
Wicehrabia wzruszył ramionami.
— A! domyślam się teraz... — mówiła pani de Nervey; — czekałeś ukończenia lat dwudziestu pięciu... Na mocy istniejącego prawa, możesz mi przysłać wezwanie urzędowe do poddania się likwidacyi i przyjęcia wszystkich twych długów, ponieważ tak nazywają ów najnikczemniejszy z aktów, a następnie ożenisz się wbrew mojej woli. Ha! możesz tak uczynić, jesteś dziś panem siebie... Uprzedzam cię tylko, że w dniu, w którym Melania Gauthier zostanie twą żoną, ja przestaję uważać cię za syna i moje serce wraz z drzwiami mego mieszkania będzie dla ciebie zamkniętem. Lecz ja się daremnie obawiam, to nikczemne małżeństwo nie przyjdzie do skutku, wszak prawda?
— Dlaczego... kto temu może przeszkodzić?
— Kto? najprzód sama Melania. Wiedząc, iż nie otrzymasz grosza odemnie ani teraz, ani w przyszłości, ponieważ tak się urządzę, iż za życia rozdam majątek, aby cię go pozbawić, ta dziewczyna naówczas nie zechce cię zaślubić. Tak, jestem spokojną... zupełnie spokojną.
Jerzy zbladł, jak marmurowa statua. Czerwona plama na każdym jego policzku tworzyła przerażającą sprzeczność z trupią bladością twarzy. Drżał cały.
— Matko! — zawołał po chwili przerywanym głosem — to małżeństwo spełnić się musi. Trzeba, ażeby ono nastąpiło... rozumiesz mnie?... Trzeba! A nie tylko, iż sprzeciwiać mu się nie będziesz, ale zapewnisz tytułem posagu dla Melanii sumę czterysta tysięcy franków.
Pani de Nervey spojrzała na syna w osłupieniu.
— Czy ja śnię? — szepnęła.
— Nie, nie śnisz bynajmniej.
— A zatem ty uległeś obłąkaniu. Jakaż moc ludzka zdołałaby mnie przymusić do usankcyonowania mem zezwoleniem podobnej sromoty?
— Jaka moc... jaki powód? — powtórzył Jerzy.
— Tak.
— Potęga najsilniejsza ze wszystkich, honor naszego nazwiska!
Na te wyrazy pani de Nervey, pomimo swego osłabienia, zerwała się nagle, biała z przerażenia, i chwiejąc się cała, przyłożyła obie ręce do piersi.
— Honor naszego nazwiska... — powtórzyła ochrypłym głosem.
— Tak... czyli raczej honor twojego syna.
— Nieszczęsny! cóżeś uczynił, ażeby ów honor miał zostać zachwianym?!
— Popełniłem szaleństwo... za które ty, matko, winnaś być odpowiedzialny, ponieważ byłaś tego przyczyną.
Hrabina łkała.
— Ja... ja? — szeptała.
— Tak... ty... rzecz prosta — mówił dalej nędznik pastwiąc się bezlitośnie nad tą biedną kobietą. — Potrzebowałem pieniędzy... gwałtownie ich potrzebowałem. Prosiłem cię o nie... dać mi ich nie chciałaś... Wtedy, przyciśnięty koniecznością, sfałszowałem podpis mojego przyjaciela i weksel zdyskontowałem... Otóż rzecz cała... Czyjaż w tem wina?
Usta pani de Nervey drgały nerwowo, żaden dźwięk jednak przez nie nie wybiegł. Głos uwiązł jej w gardle.
Nikczemny matkobójca mówił dalej:
— Otóż więc popełniłem szaleństwo. W chwili obecnej te sfałszowane weksle znajdują się w rękach lichwiarza Melanii Gauthier i widzisz we mnie ofiarę oszustwa, spełnionego pomimo woli. Ci ludzie, matko, są od nas silniejszymi. Jeżeli więc nie zaślubię Melanii, jeżeli na to moje z nią ożenienie nie udzielisz mi swego zezwolenia i nie zapewnisz aktem czterystu tysięcy franków, jako posagowej sumy Melanii, zawezwą mnie przed sąd, a ztamtąd ześlą na galery... mnie... wicehrabiego de Nervey... To byłoby okropnem, haniebnem! Należy tego uniknąć za jakąbądź cenę.
Nieszczęsna matka wydała jęk głuchy. Zdawało się jej, iż ziemia zapada się pod jej stopami. Aby się utrzymać na nogach, chwyciła się palcami wychudłego ramienia swojego syna.
Jej twarz, dotąd marmurowo blada, nagle stała się purpurową, rysy konwulsyjnie zadrgały, oczy zdawały się wychodzić ze swej oprawy.
— Przekleństwo tobie! przekleństwo! — wyjąknęła zcicha.
Strumień krwi, trysnąwszy z jej ust, oblał twarz syna, ręce jej bezwładnie się osunęły i padła bez życia na podłogę.
Jerzy, zimnym potem zroszony, cofnął się z przerażeniem nad nagłem rozwiązaniem tego, naprzód zresztą przewidzianego dramatu. Wzrok jego nie mógł się oderwać od tego ciała, leżącego w bezwładnej skamieniałości.
Po kilku minutach, odzyskawszy przytomność, zbliżył się do trupa, a przyklęknąwszy, położył rękę na lewej stronie jego piersi.
Serce to bić już przestało.
Jerzy się podniósł.
— Umarła!... — wyszepnął. — Otóż jestem wolny... umknę przed sądem, ponieważ nic mi teraz nie przeszkodzi zaślubić Melanii. — Poczem, przybrawszy wyraz głębokiego wzruszenia, poskoczył ku drzwiom, wołając z całych sił: — Na pomoc... ratunku! matka umiera!
Na owo wezwanie przybiegła pokojówka, wydając okrzyk przestrachu na widok krwią oblanej hrabiny, leżącej bezwładnie na kobiercu.
Jerzy załamywał ręce, wołając:
— Na pomoc! ratunku... matka umiera! Doktora, prędko doktora!
Służba, wezwana temi krzykami, powybiegała na ulicę i w parę minut przyprowadzono doktora, który jedynie tylko niestety mógł stwierdzić zgon zmarłej, nastąpiony w piorunujący sposób, skutkiem anewryzmu serca.
O siódmej wieczorem Jerzy dzwonił do drzwi Agostiniego przy ulicy Paon-blanc.
Włoch otworzył mu, zapytując:
— No! jakże się udało?
Jerzy wskazał czarną, szeroką krepę na kapeluszu.
— Pani hrabina umarła? — zawołał agent, udając zdziwienie.
— Tak... Nie istnieją więc już dla mnie groźby... Przygotuj pan zatem weksle... zapłacę je, a następnie zaślubię Melanię, jeżeli tego będzie żądała.
— Dobrze, panie wicehrabio... — odrzekł Włoch.
— Otóż wybornie załatwiona sprawa! — rzekł sam do siebie Agostini po odejściu Jerzego. — Desvignes będzie zadowolonym.
W dniu, w którym działy się wyż opisane rzeczy, Wiliam Scott, w łatanym paltocie, jako ojciec Cordier, wysiadłszy z tramwaju w alei Saint-Ouen, zbliżał się ku nagromadzonym w pobliżu starym budynkom.
Gromada tych starych, zniszczonych budowli znajdowała się poniżej plantu obwodowej drogi żelaznej, a miejsce to zwano powszechnie „Willę, Gałganiarzów.“ Tutaj to mieszkał znany nam Piotr Béraud.
Willa otoczoną, była drewnianem osztachetowaniem. Wchodziło się wewnątrz przez drzwi, wpośrodku tegoż wybite.
Ciężka, przepełniona stęchlizną atmosfera, wydobywająca się z kup starych, zgniłych gałganów, kości i tym podobnych, w pełnym rozkładzie będących odpadków, płynęła po nad budowlami, zdając się jak gdyby z ziemi wychodzić.
Przestąpiwszy drzwi, Will Scott zwrócił się w stronę karczmy, dość nędznej z pozoru, na froncie której umieszczony był szyld ze znakiem niezwykle oryginalnym. Na czarnej desce przybito koronę, z drzewa wyciosaną, niegdyś przed laty złoconą, poniżej której wyryte były te słowa:

POD KORONĄ KRÓLÓW PRANCYI.

Ta karczma należała do właściciela willi.
Dawano tu pić i jeść gałganiarzom, swym lokatorom, Jeżeli mieli kilka sous na zapłacenie.
Scott, jako dobry znajomy, wszedł prosto do karczmy, gdzie właścicielka, otyła, trzydziestoletnia kobieta, powitała go z wdzięcznym uśmiechem.
— A! to pan, panie agencie... — wyrzekła. — Przychodzisz pytać mnie zapewne, co tu słychać nowego? Otóż ci powiem, iż nasz lokator zapłacił.
— Wiem o tem... — odrzekł mniemany Cordier.
— A! pan wiedziałeś...
— Ja to dałem Piotrowi Béraud kwotę pieniędzy, jąkaci dłużnym pozostawał, a za który to dług prosiłem panią, byś mu zagroziła eksmisyą z mieszkania. To panią dziwi? — dodał Irlandczyk, widząc osłupienie właścicielki.
— Dziwi mnie to... — odpowiedziała — ponieważ pan przyszedłeś natenczas, mówiąc do mnie:
„Policya, do której należę, powiadomioną została, że pani masz pomiędzy swymi lokatorami pewnego łotra, nicponia, który uchodzi za uczciwego człowieka, a mimo to należał do kradzieży. Możesz nam pani dopomódz w śledztwie, czyli się nie mylimy? Ów człowiek nazywa się Piotr Béraud. Jestże on pani coś dłużnym za mieszkanie i żywność?“
— Odpowiedziałam panu natenczas, że pozostał mi winien za dwa tygodnie mieszkania wraz z żywieniem, na co odrzekłeś mi pan:
„Przynaglaj go pani, aby zapłacił... Jeśli zapłaci, będzie to znakiem, iż ma pieniądze z kradzieży.“
— Rzecz prosta, przynaglałam go, zapłacił, a teraz powiadasz mi pan, iż to ty jemu dostarczyłeś pieniędzy! Nie! doprawdy, ja nic z tego nie rozumiem.
— Bo nie potrzebujesz pani rozumieć... — odrzekł, śmiejąc się, Will Scott. — Przychodzę właśnie prosić panią obecnie, byś otworzyła u siebie szeroki kredyt Piotrowi Béraud... nic mu pani nie odmawiaj... staraj się go nawet popychać do wydatków.
— Nie wiem, czy panu wiadomo, że ten stary jest sławnym łykaczem. Wysusza kieliszki bez liczby jeden po drugim.
— Tem lepiej. W pijaństwie człowiek staje się gadatliwymi i prawda natenczas wybiega z ust jego. Dozwól mu pani pić i słuchaj, co powie.
— Dobrze... Lecz któż mi zwróci za wydatki Piotra Béraud?
— Prefektura... Na dowód masz tu pani zaliczkę dwieście franków. Nie masz się więc czego obawiać. A teraz powiedz mi pani, gdziebym się mógł widzieć z tym twoim lokatorem. Potrzebuję z nim pomówić.
— Idź pan główną ulicę Willi. Gdy dojdziesz środka, pierwszy lepszy gałganiarz wskaże ci jego mieszkanie.
W kilka minut później Will Scott wszedł do lepianki starego gałganiarza, który go powitał okrzykiem zdumienia.

XXVIII.

— Zkęd, panie Cordier — zawołał Béraud — zkąd ty tu» w Saint-Ouen, w Willi Gałganiarzów? No... a jakże tam twe zdrowie?
— Doskonale! — odrzekł Will Scott.
— Przychodzisz może upomnieć się o swoją drobną należność?
— Bynajmniej, mój przyjacielu, zapłacisz mi to, gdy zechcesz. Nic nie nagli... nic nie ma pilnego. Odwiedzając tu kogoś w tej stronie, powiedziałem sobie, iż źle byłoby przejść koło twej budy, nie uścisnąwszy ci ręki.
— Dobrześ pan uczynił...
— Powiedz mi, jakże twe interesa? — Ach! nie mów mi pan o tem... Prawdziwy krach na kupie gałganów. Zaledwie można coś odnaleźć na utrzymanie biednego życia w pudłach Poubelle. Lecz powiedz mi pan, ty, który znasz Eugeniusza Loiseau i Pawia Béraud i który mieszkasz w tymże co oni okręgu, co z nimi teraz się dzieje?
— Paweł porzucił Joannę Desourdy.
— A! nędznik... wiem o tem. Nastąpiło to właśnie w dniu, w którym byłem u pana. Gdzie ona się jednak umieściła ta biedna kobieta? Przyobiecała mi, iż przyśle swój adres, a nie uczyniła tego.
— Nic nie wiem... Staraj się, ojcze, o tem powiadomić. Kobieta z małem dzieckiem, nędza je czeka.
— Będę się starał o niej dowiedzieć, a gdy odkryję, gdzie mieszka, powiadomię pana. Cóż porabia Eugeniusz Loiseau?
— Poszedł za przykładem Pawła Beraud; sprzedał całe umeblowanie, a Wiktoryna jest w szpitalu.
— Wiktoryna w szpitalu... czy podobna?... Ha! w każdym razie otrzymała to, na co zasłużyła. Oto jedna z tych, które nie przynoszę zaszczytu rodzinie.
— A pańska stara kuzynka? — pytał Irlandczyk — ta dzielna wdowa Ferron, która spotkaliśmy kiedyś w piwiarni przy ulicy Kellera?
— Ach! moja biedna krewna... tej los nie sprzyja.
— No! czyliż ją również spotkało coś przykrego?
— Ciężka zgryzota, ma się rozumieć. Właściciel domu nakazał jej przez komornika, aby się wynosiła z mieszkania, co ją tak strasznie dotknęło, iż padła bez życia na ziemię i od tej chwili została sparaliżowaną na całej prawej stronie ciała.
— A! to wielkie nieszczęście!
— Zapewne! co nie powstrzymało właściciela od wyrzucenia jej na ulicę w tak smutnym stanie zdrowia. Złożono na podwórzu jej ubogą chudobę, a gdybym wypadkiem nie nadszedł był wtedy, możeby była i na tej kupić łachmanów umarła. Na szczęście odnalazłam kąt, do którego ją z jej resztkami przewieziono. Ach! gdybyś pan widział teraz tę biedną kobietę... Kamień zapłakałby nad nią! Literalnie nic nie je, żyjąc tylko wódka, jaką jej przynoszę czasami.
— Dlaczego pan nie odeślesz jej do szpitala?
— Aha! spróbuj pan powiedzieć jej o szpitalu... przywitałaby pana...
— Zarządziłżeś przynajmniej jakąśkolwiek nad nią opiekę tam, gdzie ją umieściłeś?
— W tym domu nie ma nikogo.
— Jakto... w całym domu nikogo? tego nie pojmuję.
— Posłuchaj pan. Na rogu ulicy Servan przebijają nową ulicę. Burzą domy, z których powynosili sie lokatorowie. Odrazu jednakże wszystkich kamienic nie zwalą w ruinę. Pozostały jeszcze dwa lub trzy zwaliska. Znam przedsiębiorcę tych robót, prosiłem go, by mi pozwolił pomieścić mą starą w próżnej izbie. Zgodził się na to i otóż schroniła się tam, dopóki nie umrze, lub dopóki jej ztamtąd nie wyrzucą.
— Biedna kobieta... mocno jej żałuję! Wiadomo panu, że jestem filantropem, lubię dopomagać nieszczęśliwym. Idźmy do niej!
— Dobrze.
— A potem razem pójdziemy na obiad.
— Zgoda! — odrzekł Piotr Béraud.
— Zaniosę jej litr wódki, ponieważ pan mówisz, że wódka ją tylko przy życiu utrzymuje...
— Otóż myśl świetna! Dopieroż ona będzie kontenta!
— Dalej więc w drogę...
Tu oba wyszli z Willi Gałganiarzów. Za przybyciem do fortyfikacyj, Scott przywołał fiakra, a wsiadłszy weń ze starym Béraud, kazał jechać do bramy Père-Lachaise. Przybywszy tu, wysiedli, a Irlandczyk, prowadzony przez gałganiarza, zatrzymał się naprzeciwko desek zbitego zagrodzenia.
Piotr wyjął dwie z owych desek, aby się dostać do mieszkania wdowy Ferron. Drzwi tegoż były jedynie z zewnątrz na skobel zamknięte.
Otworzywszy te drzwi, wszedł ze swym towarzyszem do izby, na parterze położonej, na środku której stał ręczny wózek dawnej kupcowej warzywa.
W tejże samej izbie stały na kupach złożone drzwi, okna z sąsiednich domów zburzonych, belki spróchniałe, deski od podłogi i kupy wiórów.
Wąskie, drobne schodki, w rodzaju drabiny, prowadziły na pierwsze piętro.
Posłyszawszy odgłos kroków na dole, wdowa Ferron poruszyła się na łóżku, wydając głuche mruczenie.
— To ja... nie obawiaj się, stara — rzekł Piotr; — ja z moim przyjacielem przynosimy ci coś dla rozgrzania.
Will Scott rzucił badawczym wzrokiem wokoło siebie. Stanąwszy po za gałganiarzem, wdrapał się na wąskie schodki, przeglądając z dziwnem zaciekawieniem tę lichą budę.
Wdowa Ferron wlepiła szkliste spojrzenie w obu przybyłych.
— A! to ty, Piotrze... — jęknęła, wykrzywiając usta, z których wychodziły z trudnością łamane, niewyraźne słowa.
— Tak... to ja... — odparł gałganiarz, stawiając litr wódki, kupionej przez Will Scotta, na desce, umieszczonej przy poduszce sparaliżowanej, na której stały zapałki, świeca i jakaś flaszka opróżniona. — To ja z mym przyjacielem, czyliż nas nie poznajesz?
Chora wpatrywała się w Irlandczyka przez chwilę, poczem głosem chrypliwym wyrzekła:
— Tak... ja go poznaję... To jest nasz znajomy z szynku przy ulicy Kellera. Mój Boże... otóż już wołać nie mogę, jak kiedyś: „Marchew... kapusta... piękna cebula! Skończone! czuję, iż umrę niezadługo!
— To pewna, że twój stan zdrowia jest godzien pożałowania, moja biedna kobieto — rzekł mniemany Cordier. — Dlaczego ci jednak nie przyjdzie kto z pomocą? Masz krewnych w Paryżu, a nawet bogatych, jak mi o tem mówiłaś. Mogliby wynaleźć dla ciebie pokój i jakąś osobę do dozorowania.
Stara nerwowo się roześmiała.
— Moi krewni? to on... on tylko — zawołała, wskazując na Piotra wychudłą ręką. — Reszta, to arystokraci, wielcy panowie... Leżą na złocie, a nie daliby dwóch sous nędzarzom, umierającym z głodu. Mam ja i innych krewnych, ale ci żyją w ubóstwie, jak ja zarówno. Nie... nie! ja nic nie żądam; patrzę przez okno na ów cmentarz bogatych, lecz jestem pewną, że mnie tam nie pochowają. To miejsce dla milionerów... Trzeba mieć wiele pieniędzy, aby tam spocząć po śmierci. Mnie powiozą do Saint-Ouen, albo Kajenny... do wspólnego dołu. Dobrze mi tutaj, w tej pustce oczekuję na ostateczną wędrówkę. A teraz, Piotrze, daj mi pić, bo pragnienie mnie pali...
— Jeść ci się nie chce? — pytał gałganiarz.
— Nie... wcale.
— A więc przynieśliśmy ci butelkę dobrej wódki... Nasz, przyjaciel kupił ją dla ciebie.
— Daj prędkOłmrę kropli, to mi dobrze zrobi.
Piotr, odkorkowawszy flaszkę, podał ją chorej, która pochwyciwszy ją, piła z niej chciwie.
— Lecz dość... — wyrzekł gałganiarz, odbierając butelkę, i stawiając ją na krześle. — Uporządkuję teraz nieco twe gniazdo.
Podczas, gdy zajął się zamiataniem, Scott zbliżył się do chorej.
— Dziękuję z całego serca, żeś przyszedł do mnie — wyrzekła. — Podaj mi jeszcze butelkę, czuję, iż to pokrzepia me siły.
Irlandczyk podał jej flaszkę i wdowa Perron piła wielkiemi łykami, z głową w tył przechyloną, aż do powstrzymania oddechu.
— Ach! jakie to dobre... — wyjąknęła — jak to rozgrzewa!
Piotr Béraud zbliżył się do łóżka.
— Możebyś teraz coś zjadła? — zapytał.
— Oto moje pożywienie... — odpowiedziała, wskazując na butelkę.
— Ha! ponieważ nic niepotrzebujesz, odejdziemy.
— Dobrze... ja zasnę trochę. A przyjdź jutro do mnie.
— Przyjdę... bądź spokojną... do widzenia.
I wyszedł wraz z owym mniemanym Cordierem.
— Jakże pan sądzisz! — zapytał stary gałganiarz gdy oba znaleźli się na ulicy. — Zdaje się, że tej biedaczce niewiele już do życia pozostaje.
— Przy bardzo troskliwych staraniach mogłaby wyjść z tego cierpienia — odrzekł mniemany filantrop. — Pomyślę ja o tem... Trzebaby dla niej wynająć stancyjkę i przyjąć dozorczynię. Postaram się o to. A teraz idźmy na obiad.
Znalazłszy się na ulicy de Belleville, weszli do restauracyi.
— Pożegnam cię, mój kochany — rzekł Scott po, ukończonym obiedzie — wracam do siebie. Wkrótce jednakże zobaczymy się u tej biednej chorej. Staraj się dowiedzieć o adresie Joanny Desourdy. Ona zarówno jest nieszczęśliwą... I jej także pragnąłbym przyjść z pomocą.
— Bądź spokojnym, odnajdę jej mieszkanie. No! i pomyśleć... — dodał Piotr Béraud, któremu wychylone przy obiedzie kieliszki wina rozwiązywały język, pomyśleć, że my dziś tacy nędzarze, moglibyśmy być wszyscy bogaczami!
— Ba! — rzekł Irlandczyk.
— Ależ to miliony... miliony! Wielki majątek po zginionym gdzieś naszym krewnym... Później ja ci to wszystko opowiem.

XXIX.

Uścisnąwszy rękę gałganiarza, który odszedł w stronę bulwaru La Villette, mówiąc do siebie i gestykulując żywo, Wiliam Scott, zamiast się udać do Paryża, skręcił ku Belleville i wszedł do kupca, gdzie zażądał litra wina, poczem, zwróciwszy się w poprzeczną ulicę, zbliżył się do kanału, w Który wylał do ostatniej kropli zawartość z butelki.
Skierowawszy się następnie w stronę Paryża, wstąpił do składu materyałów aptecznych, gdzie kazał sobie w opróżnioną butelkę odmierzyć petroleum.
Uczyniwszy to, szedł zewnętrznym bulwarem aż do ulicy Saint-Maur.
Wszędzie już sklepy zamykano, ulice opustoszały. Niebo pokryło się chmurami. Wiatr wschodni dął silnie, bijąc o ściany domów grubemi kroplami deszczu.
Scott, zapiąwszy na sobie swe zwierzchnie okrycie, pod którem ukrył butelkę, biegł spieszno wzdłuż ulicy Saint-Maur, jak osobistość, podążająca do mieszkania przed nieuchronną ulewą.
Przybywszy na róg Chemin-Vert, zwrócił się na lewo aż do ulicy Servan.
Tam zatrzymał się na chwilę.
— Strażnik, wartujący około Mont-de-Pièté, mógłby mnie dostrzedz — rzekł sam do siebie. — Wszelka ostrożność nie jest zbyteczną, mimo, iż silne mam nogi...
I szedł dalej, aż do zaułka, okrążając bardziej ruchliwe ulice, aż wreszcie znalazł się naprzeciw drewnianego ogrodzenia, w którem Piotr Béraud wyjął dwie deski, chcąc dostać się do resztek zburzonych budowli, służących za schronienie wdowie Ferron. Scott dobrze zapamiętał to miejsce.
Wyjąwszy deski, zniknął w otworze, następnie założywszy je, nasłuchiwał.
Najmniejszy szelest słyszeć się nie dawał. Głębokie milczenie panowało wokoło zagrodzenia.
Irlandczyk szedł w kierunku resztek nierozebranych budowli.
W chwili, gdy drzwi otwierał, zdawało mu się, jak gdyby ktoś rozmawiał wewnątrz mieszkania.
Zaniepokojony przystanął, słuchając.
— Kapusta... marchew... piękna cebula! — powtarzał chrypliwy głos wdowy Ferron, która, leżąc na łóżku, przyciskała do piersi butelkę z wódką, prawie zupełnie już opróżnioną.
— A! to mruczy swoją piosenkę ta stara, na dobre się upiła, jak widzę, liczyłem na to... — szepnął Irlandczyk i wszedł do izby na parterze, w której zauważył przedtem stosy poskładanych drzwi, okien i różnych szczątków z rozebranych domów.
Zwolna posuwał się pośród ciemności, idąc z natężoną uwagą, aby nie potknąć się o jaki przedmiot.
Chrypliwy głos sparaliżowanej dobiegał bezprzestannie, powtarzając:
— Kapusta... marchew... piękna cebula... kupujcie panie, panowie!
Irlandczyk usiadł na belce, a postawiwszy obok siebie butelkę z petroleum, czekał.
Oczekiwanie to długo trwało.
Północ uderzyła na wieżowym zegarze kościoła świętego Ambrożego, następnie w pół do pierwszej i pierwsza nad ranem.
Wielkie milczenie nocy coraz głębszem się stawało. Wdowa Ferron musiała zapewne do reszty wypróżnić butelkę, ponieważ nic nie mówiła już teraz, a ciężki jej oddech zamienił się w głuche chrapanie.
Zegar wydzwonił w pół do drugiej i drugą, nareszcie.
Scott zapalił zapałkę, która zabłysła na jedno mgnienie oka, ta jednak krótka chwila wystarczyła mu na rozpatrzenie się w sytuacyi.
Po prawej stronie przy ścianie znajdowała się kupa gruzów, rzucona na belki spróchniałe.
Odkorkowawszy butelkę, wylał na to suche drzewo i wióry znajdujące się we flaszce petroleum, poczem, zapaliwszy drugą zapałkę, rzucił ją na leżące wokoło wióry, a wybiegłszy coprędzej z budynku, zwrócił się ku drewnianemu ogrodzeniu, tworzącemu czworokąt od strony cmentarza Père-Lachaise, przeskoczył je z giętkością klowna i biegł co sił, nie oglądając się po za siebie, dopóki nie dosięgnął spadzistej ulicy, okrążającej cmentarz wokoło.
Wkrótce znalazł się na wyniosłości, zkąd wzrokiem mógł objąć cały Paryż. Spojrzawszy przed siebie, dostrzegł objęty płomieniami budynek.
Pożar, podniecany palnym materyałem, pędzony wiatrem wschodnim, wzmógł się w kilku minutach przerażająco.
Strażnik, czuwający przy Mont-de-Pièté, spostrzegłszy płomienie, zasygnalizował na alarm. Pobudzono się we wszystkich okręgach, przyzywając pomocy. Tłumy zbijały się, biegły, przesadzając deski zagrodziła, nikt jednak nie czynił nic dla zwalczenia ognia.
— Palą się szczątki rozebranego domu — mówiono. — Nikt tam nie mieszka. Niewątpliwie to nocne włóczęgi zaprószyły ogień. Dobrzeby było, aby się razem upiekli!
Policya wysłała swych ludzi.
Sikawki z Mont-Pièté i Roquette biegły na pomoc.
Ukazała się grupa strażników miejskich.
— Śpieszcież coprędzej! — wołały tłumy zebranych — drzewo wewnątrz budynku się pali!
— W tych zwaliskach mieściła się stara, chora kobieta — rzekł jeden z miejskich strażników — nie można dozwolić żywcem jej spłonąć.
Nagle, gdy sikawki działać poczęły, zalewając płomienie, jakaś ludzka postać ukazała się w oknie pierwszego piętra, wokoło otoczona ogniem.
Okrzyk przeleżenia wybiegł ze wszystkich piersi.
Rzucono się ku drzwiom. Niestety jednak wszelki ratunek był już daremnym.
W tej chwili własnie dach budowli zapadł się z hukiem ponurym, śląc w obłoki snopy gorejących iskier, jak bukiet fajerwerkowy.
Szczątki nieszczęśliwej wdowy Ferron zagrzebały się pod zwaliskami.
I otóż dnia tego dwóch spadkobierców Edmunda Béraud żyć przestało.
Sikawki zalały dymiące się zgliszcza, z pod których wydobyto nazajutrz kości sparaliżowanej.
Komisarz policyi, zbierając protokuł, ów nieszczęśliwy wypadek przypisał nieroztropności chorej kobiety, której udzielił schronienie w szczątkach budowli na prośbę przedsiębiorcy i starego gałganiarza.
Jeden z miejskich strażników poszedł powiadomić o tym wypadku Piotra Béraud do Willi Gałganiarzów.
Akt zejścia został spisanym, a dnia następnego pogrzebano szczątki biednej kupcowej warzywa, koszta pogrzebu której zapłacił filantrop Cordier, aby uczynić przysługę Piotrowi Béraud!
W chwil, gdy prowadzono na cmentarz szczątki wdowy Ferron, Arnold Desvignes wyjeżdżał z Malnoue ze swym wspólnikiem Verrièrem, udając się na ulicę Le Pelletier do swego biura bankowego.
Siostra Marya wraz ze swą kuzynką Anielą udały się na msze do kościoła, po wysłuchaniu której oczekiwały na probostwie przybycia posłańca z listem od Misticota. Obie kuzynki siedziały w ogrodzie na ławce pod altanką, podczas gdy proboszcz rozmawiał w salonie z jednym z przybyłych do niego parafian.
Głos dzwonka zabrzmiał przy furtce ogrodu.
Stara służąca, Magdalena, pospieszyła otworzyć, a odebrawszy pakiet dzienników i listy od posłańca, zbliżyła się z niemi ku altance.
— Dla ciebie, siostro — rzekła do zakonnicy, podając jej opieczętowaną kopertę i dzienniki, poczem odeszła.
Siostra Marya podała dzienniki Anieli, zachowując dla siebie kopertę, w której adres niespokojnie się wpatrywała.
— Co może być w tej kopercie? — szepnęła.
— Otwieraj... otwieraj prędko, na Boga! — wołała panna Verrière; — umieram z niecierpliwości i niepokoju.
— Nie wiem, czemu to przypisać... — mówiła zakonnica — ale się waham... drży moja ręka, jestem przekonaną, że list ten powiadomi nas o jakiemś nieszczęściu!
— Otwórz, błagam cię, lepsza w każdym razie pewność, niż powątpiewanie!
Zakonnica rozdarła kopertę.
Pierwszą, rzeczą, jaka jej przed oczy podpadła, była odbitka fotografii, którą Misticot wsunął w tę kopertę.
— Czyj to portret? — pytała, przypatrując się Aniela.
— Ja nie wiem.
— Czytaj list prędko... on nas powiadomi.
Siostra Marya drżącym głosem czytać poczęła znane nam wyrazy.

„Szanowna siostro!
„Obecnie przebywam w Cherbourgu, zkąd jadę do Anglii dla odkrycia śladów osobistości, której przeszłość tak poznać pragniemy.

„Jestem przekonany, iż ta przeszłość bardzo czarną być musi i sądzę, że potwierdzisz me zdanie, siostro, widząc załączoną przezemnie do tego listu fotografię. Ta fotografia przedstawia prawdziwego Arnolda Desvigues. Opatrzność pozwoliła mi odkryć ten portret w Blévé, a za pierwszem spojrzeniem przekonasz się, siostro, że całkiem on nie jest podobny do człowieka, jakiego znamy pod nazwiskiem Arnolda Desvignes.
„Jadę w celu odszukania tego, który jedynie ma prawo nosić pomienione nazwisko. Jeśli Bóg pozwoli mi go odnaleźć, lub przekonać się, w jaki sposób i dlaczego ów drugi przywłaszczył sobie to imię, panna Aniela zostanie uchronioną przed najsroższem z nieszczęść.

„Twój wierny, mały sługa, na zawsze Tobie, siostro, oddany,
Stanisław Dumay.“

XXX.

Panna Verrière z głębokiem wzruszeniem wysłuchała słów tego listu.
— Ależ to najwyższe światło, jakie oświecić nam mogło przeszłość tego człowieka — zawołała, gdy zakonnica ukończyła czytanie. — Jeżeli ta fotografia przedstawia Arnolda Desvignes z Blévé, ton drugi w takim razie, który nam się przedstawił pod tem imieniem i nazwiskiem, jest oszustem, fałszerzem, mordercą, być może, bo kto wie, czy on nie zabił człowieka, którego osobistość sobie przywłaszczył, w celu ukrycia zapewne innych swych zbrodni.
Siostra Marya mocno pobladła.
— Masz słuszność... — odpowiedziała. — Tajemnica rozjaśnia się wyraźnie. Ale co począć teraz?
— Co począć... ty pytasz jeszcze? Potrzeba oskarżyć jaknajprędzej przed ojcem tego nikczemnika, którego on napewno oszukuje. Trzeba go jaknajśpieszniej zdemaskować!...
To mówiąc, Aniela upuściła fotografię na kolana.
Podniósłszy ją, zakonnica bacznie rozglądać się w niej zaczęła, a przewróciwszy ją na odwrotną stronę, dostrzegła pismo odfotografowane.
— Jego pismo! — zawołała ze drżeniem. Tak... i podpis... Patrz! dedykacya dla matki.
Panna Verrière pilnie się rozpatrywała.
— To dziwne! — ozwała się nagle siostra Marya.
— Cóż takiego?
— Zdaje mi się, że w tem piśmie poznaję jakoby rękę wspólnka twojego ojca...
— To niepodobna! — zawołała Aniela — a gdyby nawet tak było, ów fakt nie dowodziłby jeszcze niczego. Każdy oszust posiada zdolność do naśladowania cudzych charakterów, a szczególniej tych, których chce sobie przywłaszczyć nazwisko. Zresztą, ileż pism znajdujemy podobnych do siebie?
W chwili tej ukazał się proboszcz z Malnoue, zbliżając do obu kuzynek.
— Widzę, że jesteście panie bardzo zaniepokojone — rzekł, podchodząc. — Być może, odebrałyście listy przekonywające was, iż się mylicie co do swych oskarżeń względem pana Desvignes?
Siostra Mary# podała księdzu fotografię.
— Poznajesz, ojcze, tego człowieka? — zapytała.
— Ubiór jego wskazuje, iż to jakiś wychowaniec szkoły górniczej — rzekł proboszcz. — Ale ja nie znam podobnej osobistości — dodał, wpatrując się w fotografię.
— Jestżeś tego pewnym?
— Najzupełniej.
— A zatem przekonywa to, mój ojcze, iż nie mylimy się w naszych podejrzeniach i że mamy słuszność, uważając wspólnika mojego wuja za osobistość więcej niż podejrzaną.
— Jakto? — zapytał proboszcz.
— Chciej, ojcze, przeczytać ten list.
Ksiądz czytał uważnie wyrazy, kreślone ręką Stanisława Dumay.
— Rzecz dziwna... — wyjąknął zcicha.
— Miałżebyś i teraz jeszcze powątpiewać?
Przekonanie starca mocno się zachwiało, mimo to odrzekł:
— Ten portret robionym był przed kilkoma laty. Przedstawia on młodzieńca mniej więcej od dziewiętnastu do dwudziestu lat wieku. Pan Desvignes ma obecnie lat dwadzieścia osiem... pracował wiele... dużo podróżował... mogły się więc zmienić rysy jego twarzy.
— To prawda... lecz nigdy do tego stopnia, by po dziewięciu latach były do niepoznania...
— No tak... Zupełna odmiana rysów twarzy rzadko się zdarza, przyznają... Mimo to bywa niekiedy.
— Nie! — zawołała zakonnica — teraz wiem już, co o tem wszystkiem sądzić wypada!
— Cóż zamyślasz począć, me dziecię? — pytał proboszcz niespokojnie.
— Bóg wskaże mi drogę... udzieli natchnienia.
A wsunąwszy list z fotografią do kieszeni, dodała:
— Pożegnajmy, kuzynko, proboszcza i powracajmy.
— Nie zapominaj, szanowny proboszczu, żeś przyrzekł być u nas dziś na obiedzie... — ozwała się panna Verrière.
— Nie zapomnę, ma córko... Do widzenia!
Siostra Marya wraz z kuzynką udały się drogą do Malnoue.
Zmarszczone czoło zakonnicy i jej głębokie milczenie świadczyły, iż myśl jej pilnie nad czemś pracowała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Arnold Dosvignes przed udaniem się do swego biura bankowego rozszedł się z Verrierem na stacyi drogi żelaznej, udając się do domu na ulicę Tivoli.
I on zarówno pragnął się dowiedzieć, czy nie zastanie listu od Trilbego.
W dniu poprzednim nic nie nadeszło, postanowił więc czekać godziny roznoszenia listów.
W dziesięć minut później służący przyniósł mu list.
Za pierwszym rzutem oka poznał pismo Trilbego.
Z gorączkowym pośpiechem rozdarłszy kopertę, wydobył ćwiartkę papieru.
Przeczytawszy pierwsze wyrazy listu, zbladł nagle. Czytelnicy przypominają sobie zapewne treść tegoż:

„Śledzę krok za krokiem wiadomą, osobistość — pisał Irlandczyk — powstrzymać jej jednak nie jestem w stanie od wyekspediowania, wiesz pan do kogo, niebezpiecznej fotografii. Od pana zależy zatrzymać list z portretem, aby nie doszły według adresu.
Od jutra szkodliwa dla nas tyle osobistość niemą na zawsze pozostanie.
Cherbourg.“
Przeczytawszy ostatnie wyrazy, Arnold wyrzucił straszne przekleństwo.

— Czworonożne zwierzę!... głupiec... bydlę skończone! — wołał, zerwawszy się z krzesła. — W jakiż ja sposób mogę przeszkodzić, by ów list nie dostał się w ręce tej przeklętej zakonnicy.
Przez kilka minut przechadzał się wzburzony wzdłuż i wszerz gabinetu, poczem zadumał się i twarz jego rozpogodziła się nagle.
— Trzeba się przygotować na wszystko... — wyszepnął. — Jestem powiadomiony o niebezpieczeństwie, „a człowiek strzeżony wart tyle, co dwóch?“ — mówi przysłowie. Przedewszystkiem spalmy ten list.
Załatwiwszy się z tem, pojechał na ulicę Le Pelletier, gdzie Verrière przedstawił mu tylko co odebraną kopertę z żałobną obwódką.
Arnold odsunął ją, mówiąc:
— Wiem o tem... jest to wiadomość o śmierci hrabiny de Nervey.
— Któż ci o tem doniósł tak prędko? — zapytał bankier.
— Nikt... nie spotkałem nikogo... Nikt mnie o tem nie powiadamiał... Sam przewidywałem tę śmierć.
Zimny dreszcz wstrząsnął Verrièrem. Opuścił głowę w milczeniu.
— Ubyło więc dwoje... — rzekł Arnold drżącym zlekka głosem, poczem zasiadł przy swojem biurku.
Obaj ci, godni siebie wspólnicy, pracowali do jedenastej godziny, nic nie mówiąc do siebie, poczem udali się do restauracyi na śniadanie.
Skoro zasiedli przy stole, Verrière przemówił:
— Ze śmiercią hrabiny trzeba nam będzie zdać rachunek z pieniędzy, złożonych przez nią w naszym banku.
— Ma się rozumieć.
— A wiec?
— A więc pracowałam dziś rano nad uregulowaniem rachunku pani de Nervey. Mogę przyjść, wszystko gotowe... Jesteśmy w porządku.
— Włączyłeś do jej rachunku kopalnię belgijskich marmurów?
— Naturalnie.
— Ileż pozostajemy dłużni jej synowi?
— Dwieście tysięcy franków.
— Poważna suma, do pioruna!
— O! bądź spokojnym... Jeżeli te dwieście tysięcy franków wyjdą od nas drzwiami, oknem powrócą niebawem.
Skoro obaj wspólnicy wrócili po śniadaniu do swego gabinetu, służący podał Verrièrowi kilka arkuszy stemplowego papieru, przyniesionych przez woźnego podczas nieobecności bankiera.
— Zgadnij, co to jest? — rzekł Verrière do Arnolda, przebiegłszy papier oczyma.
— Wiem doskonale...
— To niepodobna.
— Przekonani cię... Są to areszta, położone na pensji Pawła Béraud.
— Zkąd wiesz o tem?
— Czekałem na nie.
— Szatan, nie człowiek. Zaprawdę, możesz się pochlubić dyabelską swą siłą. Policji nigdy cię schwytać nie zdoła.
— Spodziewani się... Daj mi te papiery.
Wziąwszy arkusze stemplowe, Desvignes obliczył ogół nakreślonej sumy i rzekł:
— A teraz uprzejmie cię proszę, kochany wspólniku, byś z góry i w sposób nieodwołalny zaaprobował wszystko, co uczynię.
— Lecz cóż to będzie?
— Zobaczysz.
Tu Desvignes zadzwonił. Służący ukazał się w progu.
— Dowiesz się, czy pan Paweł Béraud jest w biurze — rzekł Arnold do niego — a jeśli jest, proś go, aby natychmiast tu przyszedł.
Za chwilę służący wprowadził Pawła do gabinetu, który sądząc, iż otrzyma przeznaczenie do służby zewnętrznej, jak się tego spodziewał, wszedł z rozpogodzoną twarzą i zbliżył się uśmiechnięty ku Juliuszowi Verrière.
— Ja to prosiłem, abyś pan przyszedł, panie Béraud — rzekł Designes głosem tak oschłym, że uśmiech znikł nagle z ust przybyłego. — Przedemną to pan będziesz zmuszonym się wytłumaczyć!...
Béraud zwrócił się niespokojny ku wspólnikowi swego kuzyna.

XXXI.

— Doręczono mi cztery areszta na pańską pensyę... — zaczął Desvignes.
— Cztery areszta? — powtórzył Paweł z osłupieniem, nieprzygotowany był bowiem do ciosu, jaki weń uderzył.
— Tak... ogół tych sum dosięga cyfry tysiąca dziewięciuset franków.
— Ależ żadna z tych sum nie była natychmiastowo wymagalną, zapatrując się według sądowych reguł... — ozwał się Paweł nieśmiało.
— To nas nie obchodzi... Lecz co nas właśnie obchodzi, to, że nie chcemy utrzymywać specyalnej rachunkowości długów naszych pracowników. Przyjmujemy do siebie urzędników, rządzących się skrupulatnie, uczciwie, których nie ścigają za długi ich dostawcy.
— Wszak to jest rzecz czysto prywatna... — wyjąknął Béraud.
— Otóż właśnie my chcemy, ażeby życie prywatne naszych pracowników było bez skazy... — ozwał się Verrière.
— A pańskie takiem nie jest... — dodał Desvignes. — Poskładano nam opłakane dowody pańskiej rozrzutności.
— Spotwarzono mnie!...
— A więc cofnij pan tę potwarz.
— Należałoby mi najprzód ja poznać...
— Jakto... pan śmiałbyś zaprzeczać, że żyjesz od sześciu lat z młodą kobietą, swą krewną, że masz córkę i że bezlitośnie te dwie biedne istoty wyrzuciłeś na bruk bez żadnych środków utrzymania, sprzedawszy wprzód wszystkie swe sprzęty?
— Lecz to byłoby nikczemnem... gdyby miało być prawdą! — zawołał Verrière, udając żywe oburzenie.
— Nieszczęściem, to prawda, mój drogi wspólniku — odrzekł Desvignes. — Uważając wraz z tobą za najwyższą potworność podobny sposób postępowania, kazałem w tej sprawie wyprowadzić śledztwo i obecnie posiadani dowody, iż się nie mylę.
— Ależ natenczas pan Paweł Béraud byłby ostatnim z nędzników!
— I ja tak sądzę... Nie powinniśmy zatem mieć w naszym biurowym personelu człowieka, którego postępowanie jest do najwyższego stopnia haniebnem, niemoralnem, a nawet występnem!...
Béraud drżał z oburzenia i gniewu.
— Czyliż dlatego wszedłem do tutejszego biura, aby być znieważanym? — wyjąknął przerywanym głosem.
— Nie należysz pan od dziś do grona naszych, pracowników... — zawołał Desvignes.
— Zatem wypędzacie mnie?
— Nie chcemy pana nadal trzymać... ot! wszystko. Nadaj pan, jaką chcesz nazwę swojemu uwolnieniu.
— Ależ podobny sposób działania jest niegodnymi Kazaliście mi opuścić zajmowane dotąd miejsce, ja znajdę się teraz bez chleba!
— To nas nie obchodzi.
— Nędza mnie czeka! — mówił Paweł dalej — gdyż gdziekolwiekbym się zwrócił, zażądają od was świadectwa, a wy je jaknajgorszeni wydacie!
— Zbiera się, co się zasiało, mój panie.
Béraud zwrócił się do Verrièra.
— Miejże litość nademną, kuzynie!... — wyjąknął błagalny, głosem.
— Ja nie mogę mówić wbrew memu przekonaniu — rzekł bankier obojętnie.
— Zapłaćcież mi przynajmniej odszkodowanie za tak nagłe wydalenie...
— Zapłacimy panu całomiesięczną pensyę — ozwał się Desvignes — lecz wtedy, gdy postarasz się o cofnięcie aresztów, jakie nie pozwalają nam obecnie dawać ci do rąk pieniędzy. Otóż i wszystko, cośmy ci mieli oznajmić. Możesz pan odejść.
Béraud, ogarnięty wściekłością, podniósł zaciśnięte pięści na obu wspólników.
— Ach! rozbójnicy, wyzyskiwacze, lichwiarze, łajdaki! — zawołał — pomnijcie, iż to, co uczyniliście, nie ujdzie wam bezkarnie!
— Jedno słowo więcej — rzekł Verrière — a poślę po policyę, aby cię do aresztu zabrała.
Przestraszony tą groźbą Béraud, wybiegł, zionąc przekleństwami.
— Ma słuszność... — rzekł Desvignes, skoro tamten drzwi zamknął za sobą. — Nędza go czeka, ponieważ on nigdzie nie znajdzie zajęcia, a nędza, pomnij... zabija.
— Jakąż potęgę woli posiada ten człowiek... — pomyślał Verrière, patrząc z podziwem na swego wspólnika.
O piątej wieczorem obaj wyjechali z Paryża, udając się na obiad do Malnoue.
Stary proboszcz oczekiwał ich w towarzystwie Anieli i siostry Maryi. Skoro wszedł Arnold, witając obecnych ukłonem, spojrzenia wszystkich tych trzech osób bacznie się ku niemu zwróciły. Szukali oni w rysach jego twarzy jakiegoś podobieństwa do fotografii nadesłanej z Cherbourga. Obie kuzynki nic nie odnalazły. Jeden tylko proboszcz usiłował wmówić w siebie z dobrą wiarą, że istnieje jakaś łączność rysów między Arnoldem a portretem przez Misticota nadesłanym.
Desvignes odgadł ów egzamin, na jaki był wystawionym.
— Otrzymały fotografię... — pomyślał i wtajemniczyły księdza w tę sprawę. Niebezpieczeństwo istnieje... Lecz w jakiej formie przedstawi się ono?
Oznajmiono, iż obiad gotowy.
Aniela wraz z siostrą Maryą zdawały się być wesołemi, wszakże była to owa wesołość przymuszona, pod którą zwykle plan się jakiś ukrywa.
Pokilkakrotnie poczynały same z Arnoldem rozmowę, co mi się nigdy dnotąd nie zdarzało.
— Gładkie łapeczki... ukryte w szponach wilka — pomyślał Desvignes. — Miejmy się na ostrożności.
Po obiedzie przeszli wszyscy do salonu, a ztamtąd do zimowego ogrodu, zasiadłszy na ławkach trzcinowych, wśród krzewów i kwiatów.
Mały stoliczek, również z trzciny spleciony, stał w pośrodku, a na nim leżały albumy z fotografiami, kilka książek i dzienników.
Desvignes zebrał całą swą uwagę. Za jednym rzutem oka stwierdził, iż wspomniane album po raz pierwszy znalazło się na tem miejscu.
Aniela sama nalewała kawę i rozdawała takową ku wielkiemu zdziwieniu Verrièra, niepojmującego tak nagłej zmiany w całem zachowaniu się córki.
— Ojcze... — wyrzekła, przerywając milczenie — mieliśmy dziś wizytę pana Perrin z Emeranville, wraz z jego córką, Natalią. Przykro im było, iż ciebie w domu nie zastali i przyrzekli, iż przybędą do nas w niedzielę.
— Dlaczegóż nie zatrzymałaś ich na obiad?
— Prosiłam... wszakże nadaremnie, ponieważ w domu pani Perrin na nich oczekiwała.
— Jakże panna Natalia... wyładniała nieco? Jest mniej brzydką niż roku zeszłego? — pytał Verrière.
— Osądzisz, ojcze, własnemi oczyma.
— W przyszłą niedzielę?
— Nie... zaraz.
— Jakto?
— Natalia, przyrzekłszy mi oddawna swą fotografię, przyniosła takową.
Tu panna Verrière, wziąwszy album ze stolika, otworzyła je, pokazując ojcu fotografię panny Perrin. Młoda ta osoba nie była ładną bynajmniej.
Desvignes, siedząc obok Verrièra, pochylił się, przyglądając fotografii.
— Ha! tu to więc istnieje niebezpieczeństwo... tu na mnie zastawiono sidła... — pomyślał. — Szczęściem, dobrze się mam na ostrożności.
— Pani masz, jak widzę, liczny zbiór portretów — rzekł Arnold — pozwolisz-że mi je przejrzeć?
— Najchętniej... Lnie Desvignes — odpowiedziała i podawszy mu album, stanęła nieco po za nim.
— Będę przeglądał starannie, od początku do końca — rzekł Arnold z uśmiechem. — Proszę jednakże, byś pani raczyła służyć mi za przewodnika w tej licznej galeryi, ponieważ prawdopodobnie nie spotkam tu żadnej znajomej sobie twarzy, oprócz szanownego mego wspólnika i pani samej.
— Z przyjemnością... — odpowiedziała Aniela. — Otóż tu pierwsza fotografia jest to portret mej matki, zmarłej w młodym wieku. Następna przedstawia jedną z naszych krewnych, panią hrabinę de Nervey.
— A! przypomniałaś mi — przerwał Verrière — mam ci oznajmić smutną wiadomość...
— Cóż takiego? — Pani de Nervey umarła.
— Ach! biedna kobieta... — zawołała zakonnica. — Jakże żeńmy nie poszły jej odwiedzić przed naszym wyjazdem.
— Nie żałujcie jej... — rzekł bankier. — Ciężko cierpiała oddawna... Szczęśliwszą jest teraz...
— To prawda... była to męczennica: — szepnęła siostra Marya.
Po chwili milczenia ozwała się Aniela, wskazując na jedną z fotografij:
— Oto jej syn... wicehrabia Jerzy de Nervey. Tu zaś mój portret, robiony w piątym roku życia... drugi, gdym miała lat dwanaście. Oto moja kuzynka, zanim została zakonnicą.
Desvignes, odwróciwszy kartę, zmarszczył czoło z niezadowoleniem.
— Tego znam... — rzekł przerywanym głosem, wskazując na portret oficera artyleryi w uniformie. — Jest to pan Vandame.
Aniela nie odpowiedziała, zachowując pozorną obojętność.
Desvignes przerzucił kartę.
Proboszcz z Malnoue i obie kuzynki czuli, iż serca uderzają im w piersiach gwałtownie, przez parę sekund zabrakło im prawie oddechu.
W jednej z czterech następnych kart znajdowała się fotografia, przysłana przez Misticota z Blévé.
Ów człowiek, na którym ciążyły tak ważne podejrzenia, sam wyda się bezwątpienia, wierzono w to i miano nadzieję.

XXXII.

Wspólnik Verrièra odgadł instynktownie, że tu znajdowały się zastawione nań sidła, owóż doświadczał głębokiego zadowolenia, postanowiwszy, skoro spostrzeże portret prawdziwego Arnolda, odegrać świetną komedyę, jaką sobie naprzód ułożył, a której pomyślnego skutku dla siebie był pewien.
— Ach! — zawołał z gestem zdumienia, odwróciwszy kartę albumu. — Otóż cud jakiś... czy czarodziejstwo... Zdaje mi się, że marzę...
— Cóż takiego? — pytała żywo siostra Marya.
— Co? — powtórzył zabójca Edmunda Béraud, wskazując ręką na fotografię. — Mój portret, robiony przed dziewięciu laty, wówczas, gdy byłem w szkole górników... Mój portret tu... w tym albumie? Czyż mogło się zdarzyć coś bardziej zdumiewającego?
— Twój portret? — zawołał Verrière — pokaż..! to niepodobna!
— Patrz!
Proboszcz i zakonnica siedzieli w milczeniu.
— To... pański portret? — ozwała się Aniela. — Przyznam, iż raczej do wszystkich podobnym być może, niżeli do pana.
— A jednak on jest moim... — odrzekł stanowczo Desvignes. — W ciągu lat dziesięciu można się odmienić. Zresztą dam pani dowód, iż się nie mylę.
— Jaki dowód?...
— Dowód nieulegajacy zaprzeczeniu. Sześć egzemplarzy zostało tylko odbitych, poczem klisza się złamała. Z tych sześciu egzemplarzy ofiarowałem jeden mej matce, z mą własnoręczną dedykacyą. Jeżeli na odwrotnej stronie fotografii nie znajduje się ta dedykacya, w takim razie przyznają, żem się omylił.
To mówiąc, wyjął kartę z albumu, a odwróciwszy ją, czytał głośno:

„Mojej dobrej, ukochanej matce.
J. Arnold Desvignes.“

— Widzisz więc pani, że się nie mylę — dodał z miną tryumfującą.
Proboszcz promieniał radością.
Mniemany Desvignes, który posiadał jego sympatyę, zwalczył podejrzenia Anieli i siostry Maryi.
Obie kuzynki zamilkły, opuściwszy głowy.
Zwycięstwo nikczemnika byłe świetnem nad wyraz. Wszak gdyby nie był prawdziwym Desvignes, zkąd mógłby wiedzieć, że na fotografii znajdowała się dedykacya, którą, głośno odczytał. Słuszność po jego stronie zdawała się nie ulegać zaprzeczeniu.
Z chwilą owego zwycięstwa Arnolda położenie dla obu kuzynek stawało się kłopotliwem. Jak wytłumaczyć obecność tego portretu w albumie?
Desvignes, pojąwszy dobrze tę przykrą sytuacyę obu kobiet, korzystać z mej postanowił.
— A teraz pozwól mi pani zapytać — rzekł — zkąd pomieniony portret znalazł się u ciebie?
— To prawda... — poparł Verrière — nic tego nie rozumiejąc, jestem mocno zaciekawiony.
— Jest on moją własnością... — mówił dalej Desvgies. — Jakim więc cudem ta fotografia, przesłana, przezemnie mej matce, tutaj się znalazła?
— Ja dałam ją mojej kuzynce... — wyrzekła zakonnica.
— Pani? — zawołał Desvignes.
— Tak... ja, panie.
— W jaki sposób przyszłaś pani do jej posiadania?
— W krótkości to panu wyjaśnię.
— Czekam na, to niecierpliwie.
— Przed naszym wyjazdem z Paryża — mówiła, siostra Marya — przechodząc jedną z bocznych ulic, zatrzymałam się przed oszkloną wystawą sklepu antykwaryusza, rozpatrując drobne przedmioty naukowe, aby z nich wybrać coś na podarunek dla szkoły sierot przez nas kierowanej. Leżał tam stos starych rycin i fotografij, z pomiędzy których ów portret zwrócił moją uwagę. Przeczytałam dedykacyę, napisaną przez pana dla jego matki. Zaciekawiło mnie to, kupiłam fotografię i umieściłam ją w tym albumie, pragnąc przekonać się, czy ją pan poznasz.
Ksiądz proboszcz poruszył się na krześle niespokojnie, siostra, Marya albowiem popełniła grzech kłamstwa.
— Czy ona wyspowiada się z tego? — pomyślał.
— Błogosławię ów traf szczęśliwy, jaki dozwolił wpaść tej fotografii w twe ręce, siostro — mówił Arnold z mianem dobrze wzruszeniem. — Jest to Wspomnienie mej dobity, ukochanej matki... Ta pamiątka świętością jest dla mnie.
— A więc mamy obowiązek zwrócić ja panu... — wyrzekła Aniela.
— Nie pani... ja jej nie przyjmę...
— Dlaczego?
— Nigdzie lepszego miejsca znaelźćbym dla niej nie mógł, jak tu, gdziem złożył me najgorętsze uczucia... wszelkie mojego szczęścia nadzieje. Proszę... zachowaj pani ów portret.
— Do czarta! — zawołał śmiejąc się Verrière — przyjąć tę ofiarę powinnaś, ponieważ pochodzi ona od twego przyszłego męża.
Proboszcz zbliżył się do Anieli, mówiąc do niej półgłosem:
— Będzie to najszczęśliwszy dzień dla mnie, me dziecię, w którym dano mi będzie pobłogosławić twój związek z człowiekiem, zasługującym na mój najwyższy szacunek.
Dziewczę zaledwie łzy powstrzymać zdołało. Wyszła, ażeby nie wybuchnąć płaczem.
Verrière z Arnoldem rozmawiali pocichu przez chwilę.
Ksiądz, odszedłszy na bok z siostrą Maryą, rzeki do niej półgłosem:
— Wątpić dłużej o tym człowieku byłoby, siostro, rzeczą niegodna twej sukni zakonnej i twego charakteru. Włączyłbym mojemu obowiązkowi, przyjmując nadal listy do ciebie przesyłane, pod moim adresem. Wybacz, że tego uczynić nie mogę.
Zakonnica pochyliła głowę w milczeniu.
— Czekam cię jutro na probostwie — dodał — dla bliższego pomówienia w tej sprawie. Poczem wyszedł z ogrodu wraz z Verrièrem i Arnoldem, uradowany, iż był obecnym przy zwycięstwie tego ostatniego.
Siostra Marya, zostawszy samą, wybuchnęła płaczem.
— Spotwarzyłam więc niewinnego człowieka... — powtarzała z rozpacza. — Lecz nie... to niepodobna! — dodała po chwili. — Jeżeli Misticot przysłał mi tę fotografię, to dlatego, iż był pewien, że ona nie jest portretem wspólnika mojego wuja. Ten chłopiec mylić się nie może. Pojechał do Anglii... niech Bóg osłania go święty opieką. Tam on odnajdzie prawdę... Ztamtąd nam światło zabłyśnie!
I, złączywszy się z rozpaczającą Anielą, usiłowała ją pocieszyć, umocnić, czego jednak dokazać nie zdołała.
Panini Verrière, po zniknięciu ostatniej nadziei, jaką pokładała w tej fotografii, i po tryumfie, zmienionym w porażkę, myślała teraz jedynie o opuszczeniu swojego ojca i schronieniu się do klasztoru, jako jedynym środku, który jej pozostawał dla ocalenia się przed postanowionem, a tak dla niej wstrętnem małżeństwem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z wyniosłych i skalistych wybrzeży Plymouth zabrzmiały silne wystrzały w chwili, gdy Misticot, wyskoczywszy z czółna, nie odpowiedział na hasło, którego nie rozumiał.
Straszny krzyk rozległ się po owym huku i znów zabrzmiały nowe wystrzały, wymierzone w szybko oddalające się czółno, poczem zaległo głębokie milczenie.
Pięciu angielskich celników, uzbrojonych od stóp do głowy, nasłuchiwało szumu wioseł, poruszających fale na pełnem morzu.
— Uciekli nam! — rzekł jeden po chwili.
— Nie wszyscy... — odpowiedział podoficer. — Pozostał jeden, któremu daliśmy zakosztować, jak smakuje chleb kontrabandy. Słyszałem jego krzyk i widziałem jak upadł. Zapal latarnię!...
Rozkaz ten natychmiast wykonano.
Oddział celnej straży, ściągnięty wystrzałami, przybiegł na pomoc towarzyszom. Oddziałem tym dowodził porucznik. Po kilku minutach obie grupy połączyły się razem.
— Co się tu stało? — pytał oficer.
— Dostrzegłszy ludzką postać, wyskakującą z czółna na wybrzeżu poniżej skał, gdy taż nie odpowiedziała na przesłane jej zapytanie, daliśmy ognia, najprzód do tego człowieka, a potem do czółna. Czółno umknęło nam, ale padł człowiek!
— Szukajmy go... — odrzekł porucznik.
Oba oddziały zwróciły się ku wybrzeżu. Po ujściu około pięćdziesięciu kroków postępujący naprzód oficer wraz z niosącym latarnię nagle się zatrzymali.
Spostrzegli leżące bezwładnie na ziemi ciało.
— Zaświeć tu bliżej! — wołał porucznik.
Spuszczona latarnia oświeciła ciało.
— Ależ ten nieszczęśliwy nie ma pozoru kontrabandzisty — rzekł oficer, rozglądając się w ubraniu Misticota. — Jest to podrostek... dziecko jeszcze prawie.
Porucznik ukląkł przy ciele, kładąc rękę na lewej stronie piersi bezwładnego.
— Nie! — odrzekł. — Serce jego uderza, został więc tylko zranionym. Jest-li on przemytnikiem, czy nie jest, pozostawić go tu nie możemy. Niechaj dwóch ludzi idzie po nosze, niech przyprowadzą chirurga.
Trzech strażników pobiegło natychmiast.
Dwadzieścia minut upłynęło w milczeniu, poczem ukazali się ludzie z noszami.
Złożono ciało ostrożnie na płótno, rozpięte na drągach, wciąż leżące bezwładnie, oficer dał rozkaz wyruszenia w drogę i cały oddział udał się ścieżką, mknącą pomiędzy skałami. Jeden ze strażników niósł walizkę i kapelusz, znalezione przy Misticocie na wybrzeżu.


XXXIII.

Mały ów orszak potrzebował półgodziny czasu, by przybyć na wierzchołek skały, na której wznosił się budynek komory celnej, gdzie nosze z ciałem wniesiono. Wezwany chirurg już się tam znajdował. Rozebrawszy z wielką ostrożnością chłopca, wciąż pozostającego w omdleniu, stwierdził, iż kula, przebiwszy lewą stronę piersi, wyszła pod łopatką, druga trafiła w czaszkę, zadrasnąwszy skórę, a trzecia nareszcie rozdarła prawe ramię.
— Jedna z tych ran jest najniebezpieczniejszą — rzekł chirurg, poruszając głową — a jest ona do takiego stopnia szkodliwą, iż wątpię, by pacyent mógł wrócić do zdrowia. Nie wygląda wcale na kontrabandzistę ten chłopiec... Sądzę, że jest Francuzem. Bądżcobądź, będę się starał pielęgnować go najgorliwiej, a jeśli go zdołam ocalić, o czem wątpię, sam nas objaśni natenczas, kim jest i zkąd się tu znalazł podczas nocy. Skoro tylko dzień zabłyśnie, trzeba powiadomić o tym wypadku władze rządowe w Plymouth.
To mówiąc, chirurg wprowadził sondę w piersiówką ranę, aby się zapewnić, czy kula nie nadwerężyła którego z organów.
Ból, wynikły z tej askultacyi, był tak silnym, że Misticot otworzył oczy, ale natychmiast je zamknął, popadając w bezwładność.
— Czy otworzono walizkę tego młodego człowieka? — pytał doktór oficera straży.
— Tak, panie doktorze.
— I cóż w niej znaleziono?
— Trochę bielizny.
— Żadnych papierów?
— Żadnych.
— Ani pieniędzy?
— Nic... zgoła.
— To dziwne! Jak bowiem ów młody człowiek, płynąc do Anglii, mógł wybrać się w te podróż bez grosza? Pozory wskazują, iż nie należy on do klasy zupełnie ubogiej. Ubiór ma na sobie z cienkiego sukna, krojem francuskim zrobiony. Kryje się w tem jakaś zagadka...
— Dowiemy się o wszystkiem, jeżeli zdołam ocalić tego zranionego biedaka — rzekł chirurg.
— Masz-że pan nadzieje?
— Mam ją i nie mam. Za. trzy lub cztery dni stanowczo na to pytanie odpowiem.
Kilka godzin upłynęło.
Władze sądowe, powiadomione o powyższym wypadku, zarządziły śledztwo.
Omdlenie zwolna minęło, mimo to jednak Misticot nie odzyskał przytomności umysłu. Gwałtowna gorączka nim zawładnęła. Zrywał się, krzycząc w takiem wzburzeniu, iż dwoje ludzi zaledwie go w łóżku powstrzymać zdołało.
Przez trzy dni biedny chłopiec zostawał pomiędzy życiem a śmiercią. W końcu trzeciego dnia doktór powziął nadzieję ocalenia go, gdy nagle nastąpiła nieprzewidziana komplikacya choroby.
Rana na głowie, niezdająca się być zrazu niebezpieczną, przeszła nagle w stan zaognienia, grożąc niechybnem zapaleniem mózgu. Pytany w tej mierze lekarz oświadczył, że obecnie chyba cud jakiś młodzieńca ocalić jest w stanie.
Podczas, gdy biedny nasz mały sprzedawca medalików na łóżku wojskowem w angielskiej komorze celnej walczył ze śmiercią, wiele ważnych rzeczy zaszło w Paryżu.
Przed dniem okazałego pogrzebu hrabiny de Nervey, prowadzonej do grobu familijnego na Père-Lachaise, opieczętowano cały pałac przy ulicy Miromesnil na żądanie wierzycieli wicehrabiego, czyli raczej na ich pozorne żądanie, ponieważ wiemy, że wszystkie długi zostały wykupionymi przez Agostiniego na rachunek Arnolda Desvignes.
Areszta napływały jedne po drugich.
Likwidacya tych licznych passywów olbrzymio się przedstawiała.
Pani de Nervey zmarła bez testamentu, a zatem Jerzy, jako jej syn jedyny, miał odziedziczyć wszystko po matce, lecz nie chcąc sam się tem zajmować, oddał te interesa w ręce jednego z adwokatów.
Od trzech dni nie pokazał się wcale u Melanii Gauthier, która mimo, iż spotkała się z nim na pogrzebie hrabiny, w którym, jako krewna zmarłej, udział przyjęła, mówić z Jerzym nie mogła.
Udała się więc do Agostiniego o rade, jak jej nadal postąpić wypada.
— Zaczekaj pani, aż się załatwią interesa — odrzekł Włoch — i nie zrażaj się chwilową obojętnością hrabiego. Skoro nadejdzie czas właściwy do działania, zmusimy go, by spełnił przyrzeczenie...
Obok tego, w dowód wdzięczności za przychylne dla interesów postępowanie Melanii, Agostini, a raczej ów bezimienny kapitalista, którego Włoch reprezentował w swojej osobie, zgodził się na wypożyczenie jej kilku tysięcy franków i panna Gauthier trwoniła w sposób wesoły owe pieniądze z godnym siebie kochankiem, Ferdynandem Bertin.
Aniela wraz z siostrą Maryą, przybyłe do Paryża na pogrzeb hrabiny, zaraz po ukończeniu tegoż, wróciły do Malnoue. Posłuszna radom kuzynki, córka bankiera przyrzekła czekać na wiadomość od Misticota, zanim objawi ojcu stanowczą swą wolę wstąpienia do klasztoru raczej, niż zaślubienia Arnolda Desvignes.
Po otrzymanej odmowie ze strony proboszcza w Malnoue, który oznajmił zakonnicy, iż listów do niej pisanych pod jego adresem nadal przyjmować nie będzie, siostra Marya za pomocą wynagrodzenia dwóch luidorów, otrzymała przyrzeczenie od wiejskiego roznosiciela, że wszelkie listy do niej adresowane zachowywać będzie u siebie, lub jej samej tylko do rak złoży.
Codziennie wstępowała do jego mieszkania, lecz nadaremnie, nic nie przybywało.
Trilby od dwóch dni wrócił do Paryża.
Wieczorem tegoż dnia, w którym przyjechał, widział się z Arnoldem, by mu opowiedzieć o szczegółach swojej podróży.
Pożerany niecierpliwością, a razem i chciwością, pochwycenia w swe szpony coprędzej majątku po Edmundzie Béraud, Desvignes słuchał z zajęciem opowiadania Irlandczyka.
Trzech ze spadkobierców owych milionów zniknęło, mianowicie: La Fougère, hrabina de Nervey i wdowa Ferron. Lecz była to dopiero drobna część tego nikczemnego dzieła.
Większa część sukcesorów pozostawała jeszcze przy życiu, a wszystkich zgładzić postanowił z wyjątkiem Juliusza i jego córki, a nawet jeszcze sobie umyślił ów nędznik, skoro zostanie mężem Anieli, w jaki łatwy sposób pozbyć się bankeira, by samemu zostać posiadaczem olbrzymiego majątku kupca dyamentów.
Agostini i Wiliam Scott otrzymali nowe rozkazy.
Uderzyła dziesiąta rano.
Desvignes wychodził z domu na bulwarze Beaumarchais’go główną bramą na ulicę des Tournelles.
Przebranym był za Anglika, jak widzieliśmy go w dniu, w którym kupował dom w alei de l’Echo pod nazwiskiem Wiliama, Scott, oraz w parku Saint-Maur i udawał się obecnie na stacyę winceńskiej drogi żelaznej.
W czterdzieści minut potem wysiadał na stacyi parku Saint-Maur, gdzie prosił jednego z urzędników o wskazanie sobie w tej okolicy adresu jakiego zdolnego ogrodnika.
Adres ten natychmiast mu udzielono.
Poszedłszy do ogrodnika, wytłumaczył mu łamaną angielszczyzną, pomieszaną z językiem francuskiem, iż pragnie by mu uporządkował i utrzymywał starannie ogród w willi de l’Echo, dopóki taż będzie niezamieszkałą.
Ugodzili się oba z łatwością i mniemany ów Anglik zaprowadził do willi ogrodnika, by mu tam wskazać robotę i oddać klucze.
Ogrodnik oświadczył, iż przy pomocy kilku robotników w trzech dniach usunie zarastające aleje zielska i trawy, a w to miejsce urządzi klomby kwiatowe.
Desvignes, pozostawiwszy mu wolną wolę w tym względzie, dał pieniądze na pierwsze koszta roboty, a razem i na zapłacenie podatków w imieniu właściciela willi, Wiliama Scott.
Rozmawiając, mniemany ów anglik zaprowadził ogrodnika nad głęboki rów, a raczej jaskinię, gdzie pogrzebanym był trup Edmunda Béraud, i przekonał się z zadowoleniem, iż najmniejszy ślad nie mógł zdradzić popełnionej zbrodni.
Wróciwszy do Paryża, przywdział swe zwykłe ubranie i udał się do bankowego biura na ulicę Le Pelletier.
— Otóż w Saint-Maur, w alei de l’Echo — powtarzał zcicha, rozegra się ostatni akt tak pomysłowo przezemnie ułożonego dramatu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z chwilą otrzymania upoważnienia od mniemanego filantropa Cordier, właścicielka Willi Gałganiarzów otworzyła szeroki kredyt staremu Piotrowi Béraud, który, jak można się było tego spodziewać, mało pracował, a pił wiele.
Nie widział on swojego „dobroczyńcy“, owego Cordier, od chwili pogrzebu wdowy Ferron, żywcem spalonej, pamiętając wszelako o objawionem przezeń życzeniu co do wyszukania Joanny Desourdy, udał się za wyśledzeniem jej mieszkania w okręgach, sąsiadujących z ulicą Sekwany, na której ta biedna kobieta poprzednio zamieszkiwała z nikczemnym swym towarzyszem, Pawłem Béraud.
Prowadząc owe poszukiwania i zbierając objaśnienia, gałganiarz nie zaniedbywał wstępować do składów wódek i piwiarni, jakie spotykał na drodze. Wieczorem wracał do Willi Gałganiarzów pijany, nie dowio\edziawszy się niczego.
Nazajutrz znów rozpoczynał poszukiwania z tymże samym skutkiem, na tychże samych warunkach.

XXXIV.

Joanna Desourdy mieszkała dotąd jeszcze w domu przy ulicy Robineau, gdzie umieściła się ze swą, córką, wszakże od owego dnia fatalnego, w którym nikczemnie porzucił ją jej kochanek, obdarłszy ze wszystkiego, cień ledwie pozostał z tej młodej kobiety.
Przechodziła ona wszelkie męki, jakie serce matki dosięgnąć są, w stanie.
Mała Lina, owładnięta gorączką. leżała w łóżku. Joanna czuwała przy niej zrozpaczona.
Pognębiona wstydem, ale gotowa znieść wszelkie upokorzenia, aby dostarczyć chleba swojemu dziecku, ta nieszczęśliwa chodziła, prosząc o robotę dawnych swych klientek.
Nigdzie jej nie znalazła, a zdawało się jej, iż wszyscy mówiąc do niej, patrzyli na nią i odpowiadali jej z pogardą.
Niezrażona zawodem, udawała się do składów gotowych damskich ubiorów.
Odpowiedziano jej, że sprzedaż źle idzie, oraz że liczba dawnych robotnic jest wystarczającą, nowych zatem przyjmować nie mogą.
Po owych bezskutecznych staraniach nieszczęsna wpadła w rozpacz, łatwą do zrozumienia. Wreszcie udała się do pałacu na bulwar Haussmana, postanowiwszy opowiedzieć wszystko pannie Verrière i błagać ją o pomoc, czegóżby bowiem nie uczyniła dla swej małej Liny? Tam jednak powiedziano jej, że bankier przebywał na wsi z córką i siostrzenicą.
— Jechać do Malnoue? — myśleć o tem nie mogła, mimo niewielkiej odległości od Paryża. Brakło jej na to pieniędzy.
Z dwóch luidorów, pozostawionych przez nikczemnego Pawła Béraud, miała zaledwie pięć franków.
Skoro te pięć franków wyczerpie się, co pocznie?
Mieszkanie nie było zapłaconem, mogła ją więc właścicielka usunąć każdej chwili.
Nie było bardziej przerażającej, bez wyjścia sytuacyi.
Wobec tej strasznej nędzy, jaka ją ogarniała, wzrastając z każdą chwilą, jak wzrastają fale przypływającego morza, które ją wkrótce wraz z córką pochłonąć miało, rosła w nieszczęsnej chęć zemsty.
Pokilkakrotnie starała się dowiedzieć, co się dzieje z Pawłem Béraud.
Chciała od niego zażądać pieniędzy, danych jej przez pannę Verrière, pieniędzy, które jej ukradł, a gdyby odmówił dania takowych, zabić go postanowiła. Nikt jednak nie mógł jej objaśnić, co się z nędznikiem tym stało.
Jednocześnie z pragnieniem zemsty przychodziła jej myśl samobójstwa.
Umrzeć wraz z Liną, pogrążyć się w wiecznym śnie, nie lepiejże było dla nich nad męczeńskie to życie? Nie cierpiałyby już natenczas.
W chwili jednakże spełnienia tego strasznego postanowienia, w chwili podniesienia ręki na własne swe dziecię, siły jej brakowało.
Niekiedy zdawało się jej, jakoby ogarniało ją obłąkanie.
Brała wtedy na ręce swą małą, ściskając ją do uduszenia, okrywając konwulsyjnie pocałunkami, a skoro kryzys minęła, płakała.
W chwili, w której widzimy Joannę, Lina zasnęła.
Nieszczęsna matka, korzystając z tego snu dziecka, otworzyła opróżnioną walizkę, z której wszystko prawie do lombardu wyniosła, a dobywszy ztamtąd ostatnią swą suknię, zawinęła ją w serwetę i złożywszy pocałunek na czole śpiącej swej córki, wyszła, niosąc suknię na zastaw, jak inne przedmioty poprzednio.
Najbliższy lombard znajdował się przy ulicy de l’Ecole-de-Médicine. Joanna tam pójść postanowiła. Idąc, spostrzegła sklep używanej damskiej garderoby. Przyszła jej myśl, iż sprzedawszy tę suknię, więcej za nią dostać będzie mogła, niż gdyby złożyła ją w zastaw.
Wszedłszy do sklepu, rozwinęła pakiet i pokazała suknię, za którą kupcowa po obejrzeniu ofiarowała jej dwanaście franków.
Dwanaście franków! gdy w lombardzie najwyżej trzy lub cztery otrzymaćby mogła. W obecnej chwili było to dla niej majątkiem.
Z dwunastu franków będzie mogła kupić chleba i kawałek mięsa dla Liny, oraz dać jakąś zaliczkę na komorne.
Był to dla niej promień słoneczny pośród nocy ciemnej.
Otrzeźwiona na duchu, przyśpieszyła kroku, by jaknajprędzej przybyć na ulicę Lobineau, gdy nagle czyjaś dłoń spoczęła na jej ramieniu i głos ochrypły zawołał:
— Ha! mam cię nareszcie... byłem pewny, iż odnaleźć cię zdołam, ma córko!
Był to głos starego gałganiarza.
— A! pan Béraud... — wyrzekła rumieniąc się Joanna.
— Cóż to znowu... zkąd „pan“ Béraud? — pytał stary. — Czyż już przestaliśmy być dla siebie kuzynami? Bądźcobądź, jestem kontent, żem cię spotkał. Szukam cię bowiem oddawna. Ależ dyabelnie kiepską masz minę... Powiedz mi, nie jestżeś chorą?
— Nieco tylko znużoną...
— Masz robotę?
— Mam ją, kuzynie.
— A twoja mała?
— Jest zdrową.
— To dobrze. Pozwolisz mi ją zobaczyć, nieprawdaż? Zapewne niedaleko tu gdzieś mieszkasz, w sąsiedztwie... Zaprowadź mnie więc do siebie; uścisnę twe dziecko i z tobą nieco porozmawiam.
Joanna zawahała się.
Jej duma wrodzona nie pozwalała, by stary gałganiarz zobaczył nędzę, w jakiej się znajdowała.
— Nie idę do domu, kuzynie... — odpowiedziała.
— A gdzież idziesz?
— Chodzę do pracowni sukien, a mała jest w szkole.
Pomimo stanu pijaństwa, w jakiem się znajdował, Béraud odczuł w tych słowach kłamstwo ukryte.
— Dobrze... dobrze... rozumiem — rzekł, z pod oka poglądając. — Powiedz mi jednak, o której godzinie wracasz z pracowni?
— Późno... bardzo późno. Około dziewiątej wieczorem.
To mówiąc, Joanna zarumieniła się pomimowolnie.
— Niech i tak będzie... Przyjdę do ciebie o tej godzinie. Gdzie mieszkasz?
— U jednej, wuju, z mych krewnych. Gniewałaby się ona na mnie, gdybym do jej mieszkania sprowadzała gości.
— Chcesz, abym ci prawdę powiedział? — zawołał gałganiarz. — Otóż okłamujesz mnie, moje dziecko, a to bardzo brzydko z twej strony.
— Ależ kuzynie...
— Znam ja się na tem... — przerwał Piotr. — Niełatwo wywieść mnie w pole. Po twojej minie odgadłem odrazu, że kłamiesz. Zagłębiłaś się w nędzy po szyję i założyłbym się o co chcesz, iż wraz z dzieckiem nie macie oboje w usta co włożyć.
— Mylisz się, kuzynie... — odparła żywo Joanna — oto dowód... patrz!
Tu wyjęła z kieszeni dwanaście franków, otrzymanych za sprzedaż sukni.
— Nie, ty mnie nie przekonasz temi pieniędzmi — mówił uparcie Béraud. — Otrzymałaś je za jakąś sprzedaż lub zastaw w lombardzie. Wystarczy ci to na dziś, na jutro... a dalej co będzie? Proszę... nie grajmy z sobą komedyi... Jestem ubogim, jak Job, lecz mam stosunki, znajomości... wysokie znajomością które mogą, dopomódz ci w odnalezieniu roboty, a nawet udzielić ci pożyczkę w razie potrzeby. Pytam więc raz jeszcze, gdzie mieszkasz?
— Mówiłam, że u jednej z mych przyjaciółek...
— Nie! to daremna... widzę, że nie masz we mnie zaufania.
— Ależ przeciwnie... upewniam! Mam wielkie zaufanie w tobie, mój wuju, i za ofiarę twoją, dziękuję ci całem sercem. Potrzebuję jednak samotności... bezwzględnej samotności. Nie chcę, aby ktoś widział łzy moje.
I wymawiając te ostatnie wyrazy, biedna kobieta wybuchnęła łkaniem.
— Lecz co to jest... co to się znaczy? — wołał Piotr wzruszony. — Nie będę cię zmuszał, abyś mi powiedziała, gdzie mieszkasz, skoro tego nie chcesz uczynić i postanowiłaś w tej mierze zachować milczenie. Uszanuję twą nędzę... Wszakże pozwól sobie powiedzieć, że jesteś zbyt dumną, ma córko!
— Żegnam cię... żegnam, kuzynie... — jąkała Joanna z tłumionym płaczem i pobiegła wprost siebie w ulicę.
— Napróżno się kryjesz... — szepnął gałganiarz — pomimo wszystko, ja odkryję twe gniazdo i wydobędę cię z nędzy przy pomocy tego zacnego Cordier.
I z zadziwiającą na swój wiek chybkością sunął wzdłuż murów, nie tracąc z oczu Joanny.
Ubiegłszy ze sto kroków, młoda kobieta obróciła się, patrząc, czy ją kto nie śledzi.
Béraud znajdował się w tej chwili po za dwoma rozmawiającymi na trotuarze przechodniami, widzieć go przeto nie mogła.
Uspokojona więc, szła dalej, a on po za nią w pewnej odległości.
Piotr dostrzegł, iż jego kuzynka wstąpiła naprzód do piekarza, a potem do składu wędlin, zkąd wyszedłszy z małym pakiecikiem w ręku, zniknęła w ulicy Lobineau, obejrzawszy się raz jeszcze po za siebie.
— Ha! tutaj więc mieszka... — zawołał. — Za kilka groszy, jakie dostała, przyniesie żywność swej małej.
I po upływie kilku minut wszedł do domu, w którym zniknęła Joanna.
Pragnąc szczegółowo zbadać położenie swojej kuzynki, zapytał odźwierną o mieszkanie właścicielki domu i udał się we drzwi wskazane.
— Czy tu mieszka pani Joanna Desourdy? — zapytał, wchodząc.
— Tu, na piątem piętrze, trzecie drzwi po lewej. Nie znasz pan czasem rodziny pani Desourdy? — rzekła właścicielka domu.
— Znam ją dobrze.
— A więc powiedz pan, proszę, tym ludziom, aby, jeżeli mają cokolwiek litości, przyszli tej biednej z pomocą. W strasznem ta nieszczęśliwa znajduje się położeniu, nie ma na chleb dla siebie i dziecka.

XXXV.

Powiadomię ich... — odrzekł stary gałganiarz. — Nie jestże chorą jej mała?
— Bardzo być może... — odpowiedziała gospodyni. — Od trzech dni nie widziałam jej wcale. Poznawszy jednak, że pani Desourdy jest dumną, nie śmiałam jej czegoś dla małej ofiarować. Została mi dłużną za komorne, nie nalegam jednak, widząc ją w tak ciężkiem położeniu.
— Zajmę ja się tem wszystkiem — rzekł Béraud, co do komornego, bądź pani spokojną, zapłaconem ono zostanie.
— Chcesz pójść do niej?
— Nie... dziś nie pójdę... i proszę, nic pani nie mów Joannie, żem pytał się o nią. Gotowaby mi ztąd umknąć... Skoro załatwię jej interesa, powrócę tu i mam nadzieję, że wydobędziemy z nędzy tę nieszczęśliwa wraz z jej dzieckiem. Żegnam panią... do widzenia.
Tu Béraud wyszedł, ocierając rękawem łzę, błyszczący mu na powiece.
— Sam nie wiem, czy pójść do ojca Cordier? — rzekł sam do siebie. — Byłby on zadowolonym, mogąc nam dopomódz, ten zacny człowiek.
I zwrócił się na ulicę de Geindre. Zawód go tam jednak oczekiwał.
— Pan Cordier wyjechał zapewne z Paryża — rzekła odźwierna. — Od dwóch dni nie widzieliśmy go wcale.
— Przyjdę więc jutro — odparł Béraud. — Powiedz mu pani skoro powróci, że tu był jego przyjaciel z Willi Gałganiarzów.
Will Scott, mając sobie poruczonemi liczne obowiązki do spełnienia przez Arnolda Desvignes, nie mógł być naraz wszędzie obecnym.
Znalazł się jednak nazajutrz w swojem mieszkaniu przy ulicy de Geindre, skoro nadszedł Piotr Béraud. W kilku wyrazach gałganiarz objaśnił go o wszystkiem, zakończając:
— Przyrzekłeś mi pan uczynić coś dla Joanny i wiem, że dotrzymasz słowa. Będzie to czyn prawdziwie miłosierny. Potrzeba jednak wynaleźć sposób, któryby jej pozwolił przyjąć tę pomoc tak, aby nie wiedziała, od kogo ona pochodzi, ta bowiem nieszczęśliwa jest bardziej dumną jeszcze, niż sądziłem.
— Nie troszcz się... — odrzekł mniemany Cordier — będę się starał dopomódz twej krewnej tak, iż przyjąć to będzie musiała. Nie mięszaj się jednak w nic, proszę, inaczej bowiem domyślićby się mogła, iż jestem przez ciebie przysłanym.
— Bądź pan spokojnym, będę milczał jak kamień!...
— Mam przyjaciół w zakładach publicznego miłosierdzia, których inspektorowie chodzą po domach, dowiadując się potajemnie o osobach, zasługujących na udzielenie im wsparcia — mówił mniemany filantrop. — W ciągu dni kilku Joanna ze swą córką wydobędą się z nędzy, słowem za to ręczę!..
Piotr odszedł zadowolony ze skutku swych starań dla nieszczęśliwej kobiety.
W kilka minut po nim wyszedł i Wiliam.
O parę kroków dalej oczekiwał znany nam powóz.
— Na ulicę de l’Ecole-de-Médicine! — zawołał Irlandczyk na woźnicę.
Powóz zatrzymał się w niewielkiej odległości od składu wódek pod Srebrnym Czopem. Wysiadł zeń już nie ów dobroczynny Cordier, ale mężczyzna w błękitnej czapce, ów robotnik bez roboty, Burgundczyk.
Wszedł do piwiarni.
Od ośmiu dni niewidział ani Eugeniusza Loiseau, ani Pawła Béraud, był jednak pewien, że znajdzie w owej tawernie jednego albo drugiego, a może nawet i obu.
Loiseau od chwili sprzedania swych mebli i wzięcia Wiktoryny do szpitala, wiódł życie koczowniczego cygana. Scott, znając go dobrze, był przekonanym, iż dopóki on będzie miał pieniądze, nie wyszuka sobie roboty, a skoro wyda ostatni grosz, nawyknie do próżnowania i pijaństwa, nie przyjmie go do siebie żaden z właścicieli warsztatów, by nie dawał złego przykładu innym robotnikom. I łotr ów myślał słusznie tym razem.
Loiseau przepędzał dnie całe w szynku pod Srebrnym Czopem tak pogrążony w pijaństwie, że zapomniał zupełnie o najprostszych zasadach schludności. Ubranie na nim było zabłocone, kurzem pokryte, nie golił się, nie czesał, policzki mu wklęsły, oczy zapadły, źrenice przygasły zupełnie.
W chwili, gdy Scott wszedł do tawerny, Loiseau grał w karty z dwoma mężczyznami, nie lepiej od niego wyglądającymi z pozoru, a tak był grą swoją zajęty, iż nie zwrócił uwagi na wchodzącego.
Scott zbliżył się do stolika, przy którym siedziały trzy wspomnione osoby.
Kilka sztuk drobnej monety, leżącej na, kartach, świadczyło, że grano o pieniądze.
Po rozdaniu kart i pierwszej kolei gry Irlandczyk spostrzegł, że jeden z owych dwóch nieznajomych zaznaczył więcej punktów niż wygrał, którego to oszustwa dokonał z zadziwiającą zręcznością.
— Okradają go! — pomyślał Will Scott. — Tem lepiej, ci dzielni ludzie dla nas pracują.
Rzeczywiście, partya w oka mgnieniu przez introligatora przegraną została i jeden z dwóch jego towarzyszów zgarnął pieniądze do kieszeni.
— Grajmy dalej! — zawołał Loiseau, sięgając po nowe pieniądze na stawkę, gdy nagle przystąpił doń Burgundczyk w błękitnej czapce, a uderzając go po ramieniu, zawołał:
— Daj pokój!... nie masz dziś szczęścia, kolego... Zostaw sobie odwet na później.
Dwaj oszuści spojrzeli z gniewem na przybyłego, który im popsuł ich plany, nie mogąc jednak okazać jawnie niezadowolenia, odeszli, siadając przy innym stole. Loiseau, poznawszy mniemanego Burgundczyka, podał mu rękę.
— Co się z tobą działo? — zapytał — od tak dawna cię nie widziałem?
— Zmuszony byłem w podróż wjechać.
— Po jaką nową sukcesyę?
— Nie, w sprawach familijnych. Cóż ci mam kazać podać?
— Kieliszek absyntu.
Irlandczyk kazał podać dwa kieliszki.
— A jakże robota?
— Robota? — powtórzył introligator; — obszedłem wszystkie warsztaty, nigdzie nic znaleźć nie mogę.
— Masz jaką wiadomość o swojej żonie?
— Tam, do pioruna! Myślisz więc, że ja się zajmuję podobnemi głupstwami? Dobrze jej tam, gdzie jest... Niechaj tam siedzi.
— A Paweł Béraud?
— Na bruku, jak ja... bez chleba.
— Co ty powiadasz... czy podobna?
— Tak jest.. Wuj Verrière pod pozorem, że Pawłowi pokładziono na pensyi areszta, usunął go z biura.
— Cóż on teraz robi?
— Co? szuka i nic nie znajduje.
— Wciąż mieszka w hotelu Prowincyonalnym?
— Wciąż wraz zemną.
— Przychodzi tu?
— Niekiedy. A cóż z tobą się dzieje? Otrzymałeś jakie pieniądze? — pytał Loiseau.
— E! gdzie tam... przeciwnie, wydać je musiałem obrońcom i adwokatom. Proces mi wytoczono o podział tym głupim spadkiem. Wycieńczyło mnie to zupełnie z pieniędzy.
— Wasz zamiar zapewne co przedsięwziąć?
— Być może... coś takiego, coby nam przyniosło grosza niemało... Do tego jednak potrzebaby było trzech silnych chłopców... przyjaciół...
— Na mnie liczyć przecież możesz w każdym razie.
— Tak... ale to niedostateczne. Mówię ci, że trzech potrzeba.
— A Paweł?
— Ha! może to byłoby i dobrze... Pomówimy, gdy projekt dojrzeje.
Loiseau spojrzał na zegar.
— Co ty patrzysz? — zapytał Scott.
— Patrzę, która godzina.
— Dlaczego?
— Mam oznaczoną schadzkę, o w pół do dwunastej na wyspie św. Ludwika. Kazano mi przyjść, by mi powiedzieć o pewnem zajęciu, o które się miano dla mnie wystarać. Nie rachuję ja na to, dowiedzieć się jednak nie zaszkodzi. Pójdziesz ze mną?
— Nie, zaczekam tu na ciebie.
Loiseau wychylił swój kieliszek i wyszedł.
Wrócił za pół godziny.
— No, jakże? — pytał Irlandczyk — znalazłeś robotę?
— Gdzie tam... nic i nic. Prawdziwe nieszczęście.
— Nie martw-że się taką drobnostką. Pomówimy o sprawie, o jakiej ci wspominałem. Mam się z kimś widzieć teraz właśnie. Przyjdę po ciebie na obiad. Oczekując na mnie, zagraj sobie w karty z tymi ot, którzy tam siedzą, chłopcami.
Tu, wyszedłszy z piwiarni, wsiadł do fiakra i pojechał do szpitala Publicznego Miłosierdzia. Był to czwartek, dzień zwykłych odwiedzin w szpitalach. Zbliżywszy się ku kratom, spostrzegł nadchodzącego Pawła Beraud.

XXXVI.

Scott, nie chcąc być przezeń widzianym, odwrócił się w oka mgnieniu i począł iść w przeciwną stronę. Przebiegłszy wpoprzek ulicę, zatrzymał się na trotuarze, a obejrzawszy się po za siebie, spostrzegł, iż Paweł nagle gdzieś zniknął.
— Gdzie on poszedł, u czarta? — pytał sam siebie. — Ach! — dodał, uderzając się w czoło — on poszedł odwiedzić żonę Eugeniusza. Muszę się o tem przekonać.
I wróciwszy, wszedł na dziedziniec szpitala.
Stróż zatrzymał go, pytając:
— Gdzie pan idziesz?
— Odwiedzić chorą.
— Nie niesiesz pan z sobą jakie, żywności, zakazanej dla chorych?
— Nie, nie niosę. Chciałbym się tylko dowiedzieć, na której sali znajduje się osoba, jaką chciałem odwiedzić?
— Udaj się pan do nadzorcy, pod pierwszemi filarami z lewej.
Will Scott poszedł za daną sobie wskazówką, pytając:
— Pani Wiktoryna Loiseau, z domu Béraud, na której sali ją pomieszczono?
— Na sali św. Klary, numer łóżka 22 — odrzekł dozorca, spojrzawszy w regestrową księgę.
Jedna z infirmerek zaprowadziła go do sali, w której znajdowała się Wiktoryna.
Pomimo przewiezienia do szpitala, stan jej zdrowia nie polepszył się wcale. Gorączka mózgowa odbywała swój przebieg z licznemi kombinacyami. Wróciła biednej kobiecie przytomność, pojawiły się wspomnienia, co znacznie pogorszało chorobę.
Głębokie moralne cierpienie niepokoiło lekarzów. Bezustannie bowiem Wiktoryna powtarzała, iż śmierć byłaby stokroć lepszą dla niej, niż życie, w jakiem pozostawała.
Czegóż bowiem mogła spodziewać się dla siebie na święcie, gdyby doń wróciła?
Oczekiwały ją praca bez pociechy, opuszczenie i nędza. Według niej wszyscy mężczyźni byli najnikczemniejszymi istotami.
Paweł Béraud, pierwsza przyczyna jej nieszczęścia, porzucił Joannę Desourdy wraz z córką, jak Eugeniusz Loiseau ją porzucił.
Nie pytał się nawet, co się z nią stało, nie dowiadywał się, czy umarła lub żyje!
Jakiej że siły ducha było potrzeba, aby się oprzeć tym myślom rozpaczliwym, do których łączyła się przerażająca idea o śmierci na łożu szpitalnem, bez ręki przyjaznej, któraby jej oczy zamknęła.
A jednak, mimo tylu cierpień fizycznych i moralnych, Wiktoryna zachowała swą piękność, tę piękność, która jej sprowadziła występną miłość Pawła Béraud.
Za każdym razem, skoro drzwi sali otwierano, by wpuścić kogoś z odwiedzających, biedna kobieta unosiła się na łóżku, patrząc w tę stronę. Ona, której nikt nie odwiedzał, tak pragnęła ujrzeć jaką twarz sobie znajomą. Byłaby szczęśliwą, ujrzawszy kogokolwiekbądź.
Niejednokrotnie szeptała z goryczą:
— I nawet ów Paweł Béraud, który mówił, że mnie uwielbia, że gotów dla mnie wszelkie ponieść ofiary... ach! jak on kłamał! Nietylko, że nie czuł dla mnie żadnej miłości, lecz nawet i litość nie mieści się w sercu tego człowieka! Mógł bowiem choć przyjść zapytać się: „Czy umarła?“
W chwili, gdy Wiktoryna po raz setny powtarzała to sobie, drzwi sali zcicha się otwarły i wszedł ktoś z odwiedzających.
Chora uniosła się machinalnie, patrząc jak zwykle i nagle zadrżała.
Poznała przybyłego, lecz sił jej zbrakło, upadła na poduszki, zwróciwszy wzrok ku temu, który szedł do j y łóżka, prowadzony przez dozorczynię.
Wiktoryna, jak była bladą, zbladła jeszcze bardziej i oczy przymknęła.
Teraz była pewną, iż się nie myli. Nowoprzybyłym był Paweł Béraud.
Sądząc, iż chora usnęła, dozorczyni dotknęła zlekka jej ręki, mówiąc:
— Ktoś panią przyszedł odwiedzić.
Wiktoryna uniosła powieki.
— Pan... tu? — szepnęła słabym głosem.
Dozorczyni odeszła.
Paweł odpowiedział skinieniem głowy w milczeniu. Widocznie był głęboko wzruszonym.
Przez kilka sekund patrzył w tę twarz, która mimo, iż była zmienioną, wychudłą, zawsze jednak jeszcze piękną pozostała.
— Nakoniec przyszedłeś... — mówiła chora dalej. — Przyszedłeś, ażeby patrzeć na swoje dzieło, nieprawdaż?
Béraud stał milczący, Wiktoryna mówiła dalej:
— Czy to „on“ cię przysyła? Ha! bo nie śmie sam przyjść ten kat! Lęka się spotkać ze swą ofiarą, ów nędznik!
Przy tych słowach nagle się zarumieniła, jej oczy nienawiścią zabłysły.
— Uspokój się pani... — mówił Paweł łagodnie. — Mówisz o swoim mężu, nieprawdaż? A więc, to nie on mnie tu przysyła... mimo, iż od niego dowiedziałem się wczoraj, że jesteś w szpitalu. Nic o tem nie wiedziałem, przysięgam. Och! ten podły nędznik!
— Tak... nędznik... lecz tyś go takim uczynił!
— Nie wierz temu, Wiktoryno... Czyż to ja nazwyczaiłem go do pijaństwa? Czy ja mu kazałem odejść z warsztatu? Czyż ja zrobiłem go nikczemnymi? Zawiniłem względem ciebie, to prawda... Ciężko zawiniłem. Głęboko tego żałuję, są jednak okoliczności, łagodzące mą winę. Mógłżem nakazać milczenie mojemu sercu? Miłość tu była jedyną mą winą. Być może, iż ta moja miłość pogorszyła twe nieszczęście; widząc cię jednak należącą do tak niegodnego człowieka, nie byłem panem siebie. Chciałem stać się dla ciebie ulgą, pocieszeniem... Odepchnęłaś mnie z pogardą. Oskarżyłaś mnie, że zobelżam Eugeniusza... Dziś widzisz, niestety, żem ja go dobrze osądził!
— On wie, że jestem w szpitalu, ponieważ cię o tem powiadomił?
— Tak.
— Wrócił więc na ulicę de Fleurus?
— Nie pytaj mnie o więcej... proszę cię, zaklinam!
— Wrócił tam z inną kobietą, być może... O! możesz mi wszystko powiedzieć. Czyż sądzisz, że ja kocham go jeszcze?
— Nie... nie! twój mąż nie myśli o kobietach, ani o innych, ani o swojej... Myśli jedynie o grze w karty i pijaństwie, nie pracuje wcale; a gdy mu było potrzeba pieniędzy na te wydatki, sprzedał całe wasze umeblowanie.
Wiktoryna zerwała się gwałtownie na łóżku.
— Sprzedał umeblowanie? — powtórzyła.
— Ha! nie masz mu co tego wyrzucać, ponieważ ty pierwszy przykład mu dałeś.
Béraud nie wiedział, iż Wiktoryna jest o tem powiadomioną, cofnął się przeto zdumiony.
Chora mówiła dalej:
— Opuściłeś Joannę i swoją córkę, jak on mnie opuścił... Sprzedałeś wszystko, tak jak on sprzedał!
Tu padła na poduszki, wybuchnąwszy płaczem.
Paweł ujął jej rękę. Daremnie Wiktoryna wydobyć ją chciała, zatrzymał ją siłą.
— A więc tak... — rzekł drżącym głosem — zawiniłem... lecz czyż mogło być inaczej? Kochałem cię... uwielbiałem, jak dziś kocham cię jeszcze i wielbię! Dla ciebie porzuciłem Joannę, ażeby jej obraz nie stawał bezustannie pomiędzy mną a tobą. Oto moje usprawiedliwienie. Wszyscy, którzy kochają, zrozumieją mnie, jestem tego pewny.
— Nie jest to żadnem usprawiedliwieniem, ponieważ wiedziałeś, że ja nie jestem wolną — odpowiedziała Wiktoryna.
— Jesteś nią teraz, ponieważ twój mąż wrócił ci wolność, oddaliwszy się od ciebie, burząc domowe ognisko. Mnie nic nie przykuwało do Joanny, a moja miłość dla ciebie opuścić mi ją nakazywała. Ach! Wiktoryno... moją krew, me życie, wszystko gotów jestem oddać dla ciebie. Powiedz, że kochać mnie będziesz!...
— Nie... nie! ja ciebie nienawidzę... brzydzę się tobą... Odejdź! Patrzeć na ciebie nie mogę!
— Nie pozwolisz mi więc pomówić z sobą? Wypędzasz mnie?
— Potrzebuję spoczynku... Mój umysł jest bardzo osłabionym. Nuży mnie słuchanie ciebie... zabija.
— Będę więc posłusznym... odejdę... Pozwolisz mi jednak powrócić... odwiedzić siebie?
Wiktoryna przecząco potrząsnęła głową.
— Odejdź... odejdź! — szepnęła.
Béraud zrozumiał, iż dłużej nalegać niepodobna mu było. Uniósłszy rękę chorej, złożył na niej pocałunek.
Młoda kobieta, odsunąwszy go, ukryła twarz w poduszki, płacząc.
— Do widzenia... wkrótce... — rzekł zcicha i wyszedł.

KONIEC TOMU V-go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.