Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/923

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dozwalając korzystać ze swego towarzystwa. Jestem tu prawie domowym.
— Tak, w rzeczy samej... — poparł Verrière. — Przedstawiam ci, kochany proboszczu, mego wspólnika, pana Arnolda Desvignes.
Ksiądz drgnął pomimowolnie, posłyszawszy to nazwisko, i skłonił się zlekka Arnoldowi.
Ruch ten nie uszedł uwagi Desvignego.
— Mówiono mu już o mnie — pomyślał.
— Nie odmawiasz zatem, proboszczu, mojemu zaproszeniu? — pytał Verrière.
— Przyjmuję je.
— To dobrze. Czynisz nam tem najwyższą przyjemność.
W czasie tej rozmowy Desvignes zbliżył się do Anieli.
— Otóż — rzekł — dzień trzeci upływa, jak nie miałem szczęścia widzieć pani... Trzy oni dla mnie zabójcze śmiertelnie — dodał wzruszonym głosem. — Spostrzegam jednak z radością, że oblicze pani poczyna odzyskiwać swe dawne świeże rumieńce, oraz, że widzę panią bez porównania mniej smutną, niż w Paryżu.
To mówiąc, upajał się promieniejącą pięknością dziewczęcia, która nieokreślony czar roztaczała wokoło jej całej osoby.
Serce mu gwałtownie uderzało. Wobec panny Verrière czuł się zupełnie innym człowiekiem. Gotów był, jak wiemy, spełnić najcięższe zbrodnie dla otrzymania jej ręki i dowiódł tego, a nawet gdyby Aniela, co było niepodobieństwem, kochać go nie mogła, to czysta miłość dziewczęcia zdolną byłaby może zmienić tego potwora w uczciwego człowieka.
— Czuję się lepiej na zdrowiu... w rzeczy samej — odparła obojętnie córka bankiera. — Na to jednakże polepszenie nie wpływa ani usunięcie się moje z Paryża, ni czyste powietrze, jakiem tu oddycham, ani ów spokój głęboki, jaki mnie otacza...
— Cóż więc innego?