Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/907

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Konie poskoczyły galopem, co jednak z widocznym uczyniły wstrętem, nie przestając wyrzucać nozdrzami świszczącego oddechu.
Po kilku sekundach zatrzymały się znowu.
— Co to, do czarta? — zawołał konduktor, smagnąwszy je biczem.
Było to jednak napróżno. Oba bieguny stanęły jak wryte, drżąc na całem ciele, cofając się i wspinając na tylnych nogach.
Burza, grożąca przez noc całą, bokiem przemknęła, niebo wszelako ciemnem pozostało, a gęste gałęzie wielkich drzew ciemność tę jeszcze zwiększały.
— Nie! tu musiało zajść Coś niezwykłego... — mruknął konduktor i zeskoczzwszy z siedzenia, chciał ująć konie za cugle, aby je poprowadzić.
Oba rumaki nietylko, że odmówiły posłuszeństwa, ale tak silnie cofać się zaczęły, iż omal nie wywróciły w rów wehikułu wraz z podróżnymi.
— Co to jest... co się tu dzieje? — pytali jednogłośnie jadący z niepokojem i trwogą.

XI.

Już nie konduktor powozu odpowiedział na to zapytanie, ale straszliwy duet ryczenia, jakie się dało słyszeć na drodze w bliskiej odległości.
Konie wspięły się przestraszone, drżące, a zawróciwszy, gotowe były uciekać w kierunku Amboise.
Czując, iż nie zdoła ich za cugle poprowadzić, bez narażenia się na wywrócenie i stratowanie, konduktor wskoczył na siedzenie i chwycił za lejce, wołając na podróżnych:
— Stoją tu w pobliżu dzikie zwierzęta, zbiegłe z menażeryi Pezona... nie zdołamy zapewne przejechać...