Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/789

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Skoro wszedł Flogny, woźnica stanąwszy przed nim zawołał:
— Nie! ja się nie mylę... Ja pana gdzieś widziałem... mówiłem z panem. Dopomóżże do czarta mojej pamięci! Agent uśmiechnąwszy się odrzekł:
— Flogny... z oddziału policyi...
— A wiem już... wiem teraz! Oddawna niespotkaliśmy się z sobą. Lecz cóż tu pana do mnie sprowadza? Spodziewam się, że nie kara za wykroczenie, spełnione przez którego z moich woźniców.
— Nie panie Loriot... nie zaszło nic podobnego.
— To dobrze... Cóż zatem?
— Chcę pana prosić o kilka drobnych objaśnień...
— Jestem na usługi... Pytaj pan... będę ci odpowiadał kategorycznie, o ile zdołam.
— Czytujesz pan dzienniki?
— Nigdy! Lektura trudzi me stare oczy. Powiedziałem sobie: „basta“ z polityką i nowinami których się obawiam, gawędzę z mymi kolegami przy śniadaniu.
— Słyszałeś pan coś o zbrodni, popełnionej przy ulicy Joubert?
— Ba, ma się rozumieć... O tem zniknięciu podróżnego z Indyjskiego hotelu, którego porwał jakiś łotr, przebrany za komisarza, aby mu wydrzeć pieniądze. Wyobraź pan sobie, że tego samego dnia ja przywoziłem jakąś osobistość do tego samego hotelu...
Na te wyrazy Flogny podwoił uwagę.
— Czy tak? Lecz jesteś pan pewnym, że to było w tym dniu właśnie?
— Do czarta! pytasz mnie pan czy jestem... to tak, jak gdybyś mnie zapytywał czy się nazywam Loriot i czy jestem uczciwym człowiekiem... Mam jeszcze dobrą pamięć, dzięki Bogu!
— Z jakiego miejsca pan wiozłeś tego podróżnego?
— Ze stacyi Lyońskiej drogi żelaznej z pakunkami.