Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/671

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po kilku sekundach drzwi się otwarły, a w nich ukazała się Joanna Desourdy z małą Liną.
— Ojciec przyszedł... ojciec! — wołało dziecię. — Pocałuj mnie, ojcze...
Tu nadstawiła swoje rumiane policzki.
— Pójdź precz! — zawołał Paweł, gwałtownie ją odpychając.
Lina odeszła z płaczem w kąt pokoju.
— Dobry wieczór, Pawle... — rzekła Joanna.
— Dobry wieczór.
— Wracasz tak późno...
— Najprzód, nie jest późno... a potem, nie mogłem wrócić wcześniej. Obiad jest gotów?
— Już od godziny.
— A więc siadajmy do stołu.
Tu przeszedł do małej jadalni, gdzie trzy nakrycia były położonemi.
Joanna, przywoławszy małą Linę, posadziła ją pomiędzy ojcem a sobą. Dziecię płakać nie przestawało.
— Skończysz ty to swoje beczenie? — zawołał ostro Paweł, uderzając małą po rękach, ktoremi sobie twarz zasłaniała.
— Nie bijże jej, Pawle... proszę cię... — rzekła łagodnie Joanna. — Wszakże to dziecię nie uczyniło nic złego... Płacze, ponieważ nie chciałeś jej pocałować... Cierpi... a nie ona sama tylko.
— Dość tych czułości, do pioruna! Podawaj zupę! — zawołał.
Joanna poszła zająć się nalewaniem na talerze.
— Nikt tu dziś nie przychodził? — zapytał Paweł.
— Owszem... był krawiec i rzeźnik.
— Cóż mówili?
— Przyszli z powiadomieniem, że przekazali twe weksle pewnemu lichwiarzowi i że jeżeli pragniesz uniknąć sekwe-