Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/787

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Posłuchaj... Ja chciałbym tobie zaproponować coś z mej strony...
— Cóż takiego, ojcze?
— Abyś się uczył rzemiosła woźnicy. Jest to dobre, korzystne zajęcie, jeżeli się jest uczciwym człowiekiem. Posiadasz cokolwiek nauki, tem lepiej. Ja i bez tego zacząłem, a poszło mi dobrze. Możeby więc i tobie los w tem posłużył. Wziąłbym cię do siebie, gdziebyś się wprawiał pod mym nadzorem... No jakże ci się to zdaje?
— A! ojcze Loriot jest to nader pochlebna dla mnie propozycya — rzekł chłopiec; — dziękuję ci za nią z całego serca!
— Przyjmujesz?
— W tej chwili nie mogę tak ani nie powiedzieć...
— To żadna odpowiedź... Przyjdź do mnie jutro na śniadanie, pomówimy o tem obszerniej.
— Jutro przyjść niemogę.
— To przyjdź wieczorem na obiad.
— Zarówno niemogę, tak wieczorem, jak rano.
— Z jakiej przyczyny... dlaczego?
— Ponieważ dziś w podróż wyjeżdżam.
— A! ty wyjeżdżasz... Gdzie, za czem?
— W celu otrzymania objaśnień jakie dostarczyć mi polecono.
— Objaśnień! no!., no... Widzę, że pniesz się w górę... Nic to złego... nic złego! Założyłbym się, że sprawa siostry miłosierdzia.
— Być może... Powierzono mi tajemnicę, której muszę dochować.
— Ja też nie badam ciebie bynajmniej... wiedząc, że nie podjąłbyś się nieuczciwej sprawy. Gdy jednak powrócisz, przyjdź do mnie. Jestem gotów każdej chwili zrobić dla ciebie to o czem mówiłem. Gdzież teraz idziesz?
— Wracam do siebie.
— Wciąż mieszkasz przy ulicy Flèchier?