Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/725

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Joannę dreszcz przebiegł.
— Och! mamo, jakaż szkaradna izba... — zawołała Lina.
W rzeczy samej pokój był brzydki, ciemny, ponury.
Łóżko żelazne, komoda, mały stolik i dwa krzesła, a wszystko podejrzanej czystości, stanowiły tu całe umeblowanie. Okno w dachu wybite o posklejanych szybach, źle oświetlało owo ubogie poddasze, gdzie latem można się było udusić z gorąca, a zmarznąć w zimie.
— Dobrze... dziękuję; — rzekła Joanna do służącej zamykając drzwi za nią; co uczyniwszy padła na krzesło, zalewając się łzami.
Lina plącząc zarówno chwyciła ręce matki wołając:
— Mamo... och! mamo nie płacz... bo to mnie strasznie boli... Powiedz mi gdzie jest mój ojciec?
Wyrazy te dziecka przeszyły jak ostrzem szpady serce nieszczęśliwej kobiety.
— Twój ojciec... — wyszepnęła — on nas porzucił... opuścił me dziecię. Ty słyszysz co mówię, ale nie jesteś w stanie zrozumieć co się wokoło nas dzieje!
— Ja mamo dobrze rozumiem. Ojciec opuścił nas... odjechał... nie kochał zatem nas wcale.
— Tak... w rzeczy samej on nas nie kochał i dowiódł tego. Sprzedał nasze meble, wyrzucił nas na bruk... na ulicę... nie troszcząc się o to zkąd weźmiemy chleba. Och! Lino... ukochane dziecię nie mów mi więcej o swoim ojcu, nie mów mi o nim nigdy! Niemcz już ojca... lecz matka ci pozostała... matka, która cię kocha nad życie i nie zapomni o tobie!
Tu obie te biedne istoty złączyły swe łzy i pocałunki, a Lina całując Joannę wołała:
— Jesteśmy teraz obie tylko... same... lecz będę tak grzeczną... będę cię mamo tyle kochała, iż nigdy nie doznasz smutku z mej strony... nigdy!