Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/483

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gdybym nieco później powrócił — dodał — nie gniewaj się, proszę... wykończam w warsztacie pilną robotę.
— Zatem do widzenia, kuzynko w niedzielę... — rzekł Paweł, podając rękę Wiktorynie.
— A toż co, u czarta? — zawołał introligator, śmiejąc się głośno. — Ceremonialne pożegnanie, jak między obcymi. Nie cierpię podobnej etykiety. Kuzyn kuzynkę uścisnąć powinien. Dalej więc, Pawle... bez ceremonij!
Wiktoryna pobladła.
Odmówić, było to wywołać tłumaczenie, sprzeczkę, czego jaknajstaranniej unikać jej należało. Zamiast więc cofnąć się, jak to miała uczynić, pochyliła twarz ku Pawłowi Béraud.
Płonące jego usta dotknęły jej policzka. Zadrżała.
— Brawo! — zawołał Loiseau, klaszcząc w dłonie; — ot! to... aż miło!
Misticot uścisnął rękę Wiktoryny ze wzruszeniem.
— Do widzenia — rzekł — pani Loiseau. — A pochyliwszy się ku niej, dodał zcicha: — Odwagi... odwagi!
Poczem wyszedł za obydwoma mężczyznami.
Kwiaciarka, zostawszy samą, upadła na krzesło, łzy twarz jej zalały.
— Boże miłosierny!... — szepnęła; — na jakież cierpienia narażoną jestem! Czyż znajdę siły do ich podźwignięcia... do obronienia się temu nikczemnikowi? Czyż nie należy mi raczej wyznać wszystkiego?
I zadumała się, łzy ocierając.
Loiseau, uszedłszy kilka kroków z kuzynem i Misticotem, zatrzymał się na ulicy.
— Nie idziesz z nami? — zapytał chłopca.
— Nie! i gdybym był na twojem miejscu, wiem, cobym uczynił.
— No... cóż takiego? ty... szklanko orszady...
— Odłożyłbym ten spacer dzisiejszy na niedzielę.