Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/481

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Siedli do stołu. Wiktoryna milczała, zajęta rozdawaniem potraw. Misticot milczał zarówno.
Uważny i baczny podrostek, nie stracił najmniejszego szczegółu z tego, co nastąpiło.
Na widok wchodzącego Pawła Béraud młoda kobieta pobladła, a potem nagle pokryła się rumieńcem; istniała zatem jakaś tajemnica pomiędzy urzędnikiem lyońskiego biura kredytowego a młodą kwiaciarką. Co jednak było?
Widoczny przymus panował między zebranymi przez cały ciąg śniadania, pomimo usiłowań Pawła, aby rozproszyć takowy.
— Nie umiem wyrazić, o ile się czuję szczęśliwym, znajdując się pomiędzy wami... — wyrzekł wśród milczenia. — Tak rzadko zdarza się nam być zebranymi w kółku rodzinnem... A szkoda! Powinniśmy się częściej widywać.
— Dlaczego nie? — odparł introligator. — W niedzielę nie chodzisz do biura, ani ja do warsztatu. Obie nasze rodziny mogą odwiedzać się wzajem. A gdy pogoda posłuży, możemy sobie urządzić gdzie obiadek za miastem na świeżem powietrzu. No... jakże ci się to zdaje, Wiktoryno. Wszak moja myśl jest dobrą?
— Zapewne... — szepnęła z wahaniem.
— Jakoś ta propozycya nie przypada ci do gustu, kuzynko... — odrzekł z szyderczym uśmiechem Béraud.
— Dlaczego? ciekawym... — zawołał gniewnie Loiseau. — Mnie się to podoba... i dosyć! Gdyby pójść nie chciała, zostanie w domu... i rzecz skończona.
Sprzeczka zdawała się być nieuniknioną. Przeciął ją Misticot, zwracając rozmowę na inny przedmiot.
Wiktoryna przyśpieszała wydawanie śniadania.
— Dlaczego tak się śpieszysz? — zapytał Eugeniusz; — mam całą godzinę czasu przed sobą.
Śniadanie ukończyło się wreszcie. Młoda kobieta podała kawę.