Tajemnicza wyspa (1875)/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Tajemnicza wyspa
Wydawca Księgarnia Seyfartha
i Czajkowskiego
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. Pł.
Tytuł orygin. L’Île mystérieuse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
TAJEMNICZA WYSPA
przez
Juliusza Verne
przełożył z francuskiego
J.   Pł...


LWÓW, 1876.
Nakładem księgarni Seyfartha i Czajkowskiego.
Z drukarni A. J. O. Rogosza.




TAJEMNICA.
ROZDZIAŁ I.
(Zguba czy ocalenie? — Przywołanie Ayrtona. — Ważne pytanie. — To nie Duncan! — Statek podejrzany. — Środki ostrożności. — Okręt zbliża się. — Strzał armatni. — Dwumasztowiec zarzuca kotwicę w pobliżu wyspy. — Noc zapada.)

Już półtrzecia roku minęło było, jak nasi rozbitki napowietrzni wyrzuceni zostali na wyspę Lincolna, a dotychczas nie zdołali wejść w żadną styczność z resztą świata. Raz próbował wprawdzie korespondent skomunikować się ze światem za pośrednictwem ptaka, któremu uwiązał u szyi spisaną w krótkości wiadomość o zagadkowym ich losie, lecz na podobny traf nie można było liczyć na serjo. Ayrton tylko, wśród opisanych powyżej okoliczności, pomnożył liczbę członków tej małej osady. Aż tu nagle tego dnia — a było to 17. października — pojawili się niespodziewanie inni ludzie w pobliżu wyspy, na morzu zawsze dotąd pustem.
Nie podobna było wątpić! Był to w istocie okręt! Lecz czy popłynie, czy się zatrzyma? Pytanie to miało w przeciągu kilku godzin rozstrzygnąć się dla osadników.
Cyrus Smith z Harbertem, przywoławszy natychmiast Gedeona Spiletta, Pencroffa i Naba do dużej sali Pałacu Granitowego, uwiadomili ich o tem, co się dzieje. Pencroff, uchwyciwszy dalekowidz, przebiegł nim widnokrąg, i zatrzymawszy się na wskazanym punkcie, czyli na owej ledwie dostrzegalnej plamce odbitej na kliszu fotograficznym, zawołał tonem, nie zdradzającym szczególniejszego zadowolenia.
— Do kroćset djabłów! to w samej rzeczy okręt!
— Czy zbliża się ku nam? zapytał Gedeon Spilett.
— Nie podobna jeszcze nic orzec, odparł Pencroff, bo tylko maszty i żagle widać dotąd nad widnokręgiem, a ani kawałka pudła!
— Cóż począć teraz? — zapytał Harbert.
— Czekać — odparł Cyrus Smith.
I przez dość długi czas pozostawali osadnicy nasi w milczeniu, zatopieni w tysiącznych myślach, miotani tysiącznemi uczuciami, tysiącznemi obawami i nadziejami, które mógł poruszyć w nich ten wypadek — najważniejszy, jaki się wydarzył od czasu przybycia ich na wyspę Lincolna.
Prawda, że osadnicy nasi nie znajdowali się wcale w położeniu rozbitków wyrzuconych na jałową wysepkę, walczących z macoszą przyrodą o utrzymanie nędznego życia, pożeranych nieustannie tęsknotą do świata i ludzi. Pencroff i Nab zwłaszcza czuli się nad wyraz szczęśliwymi i bogatymi, i nie bez żalu opuściliby byli tę wyspę. Zresztą byli oni jakby stworzeni do tego nowego życia na tym kawałku ziemi, ich własnym przemysłem niejako ucywilizowanym! Lecz koniec końców okręt ten przynosił ze sobą wieści o świecie, a może mieścił w sobie kawałek ojczyzny, spieszącej na ich powitanie! Okręt ten wiózł ludzi im podobnych, więc łatwo zrozumieć, że na jego widok żywiej zabiły im serca!
Pencroff od czasu do czasu brał lunetę do ręki, stawał przy oknie, i z niezmierną uwagą śledził okręt oddalony jeszcze dwadzieścia mil na wschód. Osadnicy nie byli więc jeszcze w możności dania jakiegokolwiek znaku o sobie. Chorągwi wywieszonej nie podobna by było dostrzedz z okrętu, ani usłyszeć huku strzelby, ani ujrzeć ognia zapalonego.
Bądź co bądź, można było być pewnym, że wyspa ze sterczącą na niej górą Franklina, w żaden sposób nie ujdzie uwadze szyldwacha okrętowego. Mimo to jednak, czemuż by okręt miał do niej przybić? Wszak tylko ślepy wypadek mógł go zapędzić w tę stronę Cichego Oceanu, gdzie na mapie nie było żadnej wyspy, prócz wyspy Tabor, która także leżała zdala od dróg uczęszczanych przez statki kurjerskie z archipelagów polynezyjskich, Nowej Zelandji i wybrzeży amerykańskich!
W odpowiedź na te uwagi, który każdy sam sobie robił — zawołał nagle Harbert:
— Czy to nie Duncan może?
Duncan, jak wiemy, był to jach lorda Glenarvana, który wysadził był Ayrtona na wyspę Tabor i miał kiedyś po niego wrócić. Otóż wyspa Tabor nie była tak oddaloną od wyspy Lincolna ażeby okręt, płynąc ku pierwszej, nie mógł po drodze zbliżyć się do drugiej. Dzieliło je tylko sto pięćdziesiąt mil na długość, a siedemdziesiąt pięć na szerokość.
— Trzeba uprzedzić Ayrtona — rzekł Gedeon Spilett, i natychmiast go tu przywołać. On jeden tylko może nam powiedzieć, czy to w samej rzeczy Duncan, czyli też nie.
Tego samego zdania byli wszyscy, korespondent udał się więc do przyrządu telegraficznego łączącego oborę z Pałacem Granitowym i zatelegrafował:
— Przychodź czemprędzej!
W kilka minut pózniej ozwał się młotek telegraficzny, Ayrton odpowiedział:
— Przychodzę!
Poczem osadnicy śledzili dalej bieg okrętu.
— Jeźli to jest Duncan — rzekł Harbert, to go Ayrton pozna odrazu, bo jakiś czas płynął na nim.
— A jak go pozna — dodał Pencroff, to go to wzruszy niemało!
— W samej rzeczy — odparł Cyrus Smith, lecz Ayrton godzien już teraz wrócić na Duncana, a dałby Bóg, ażeby to rzeczywiście był jach lorda Glenarvana, każdy inny okręt bowiem zdawałby mi się podejrzanym! Te strony Oceanu rzadko bywają uczęszczane, a ja się zawsze lękam odwidzin korsarzy malajskich!
— Będziemy się bronić! — zawołał Harbert.
— Bez wątpienia, moje dzieci — odparł z uśmiechem inżynier, lepiej jednak nie potrzebować bronić się wcale.
— Pozwólcie mi zrobić jednę uwagę — rzekł Gedeon Spilett. — Wyspa Lincolna nieznaną jest żeglarzom, gdyż nie ma jej nawet na najnowszych mapach. Czyż więc nie sądzisz Cyrusie, że jest to jeden powód więcej, ażeby okręt, który odkryje niespodzianie nowy ląd, zbliżył się doń i zwidził go raczej, niżeli minął obojętnie?
— Niezawodnie — odparł Pencroff.
— I ja tak sądzę — dodał inżynier. A nawet godzi się twierdzić, że jest to obowiązkiem kapitana okrętowego zwidzić każdy ląd lub wyspę, nieoznaczoną na mapie, i podać o niej wiadomość. A taką właśnie jest wyspa Lincolna.
— Dobrze więc — rzekł na to Pencroff, przypuśćmy, że okręt tu przybije, że zarzuci kotwicę kilkaset sążni od wyspy, cóż wtedy poczniemy?
Na to pytanie postawiono tak niespodziewanie, zrazu nikt nie znalazł odpowiedzi. Dopiero Cyrus Smith, po pewnym namyśle, odparł zwykłym swym spokojnym tonem.
— Postąpimy sobie, przyjaciele moi, i postąpić powinniśmy w sposób następujący: Skomunikujemy się z okrętem, wsiądziemy na niego, i opuścimy tę wyspę, wziąwszy ją wprzód w posiadanie w imieniu Zjednoczonych Stanów amerykańskich. Później powrócimy tu z ludźmi, którzy się dobrowolnie do nas będą chcieli przyłączyć, założymy tu kolonję i przysporzymy tym sposobem Rzeczypospolitej amerykańskiej jednę pożyteczną stację w tych okolicach Cichego Oceanu.
— Hurra! zawołał Pencroff, i nie będzie to wcale lichy podarek! Kolonizacja jest już prawie ukończoną, wszystkie części wyspy mają swoje nazwy, mamy przystań naturalną, zapasy wody słodkiej, drogi, linję telegraficzną, warstat okrętowy, fabrykę — nie pozostaje więc nic, jak, tylko wpisać wyspę Lincolna do map jeograficznych!
— A jeśli nam ją kto zabierze podczas naszej nieobecności? zauważył Gedeon Spilett.
— Do kroćset djabłów! zawołał marynarz, raczej sam tu zostanę na straży, a jakem Pencroff, nikt mi jej nie ukradnie, jak zegarek z kieszeni gapiowi!
Przez całą godzinę niepodobna było orzec na pewno, czy okręt zbliża się do wyspy Lincolna, lub nie. Zbliżał się on jednak w samej rzeczy, ale jak był kierowanym, tego Pencroff nie mógł rozeznać. Bądź co bądź, ponieważ wiatr dął od strony północno-wschodniej, można więc było z pewnem prawdopodobieństwem przypuszczać, że żagle zwrócone były ku prawej stronie okrętu. Zresztą wiatr pomyślny ułatwiał zbliżenie się do wyspy, a przy tak spokojnem morzu, można to było uczynić bez obawy, pomimo że głębokość wody nie była oznaczoną na mapie.
Około godziny czwartej — w godzinę po otrzymanem wezwaniu — przybył Ayrton do Pałacu Granitowego. Wszedłszy do dużej sali, rzekł:
— Jestem na wasze rozkazy, panowie.
Cyrus Smith wyciągnął do niego rękę, jak to zwykł był zawsze czynić, i przyprowadziwszy go do okna, rzekł:
— Prosiliśmy cię tu, Ayrtonie, dla bardzo ważnej przyczyny. Okręt jakiś znajduje się w pobliżu wyspy.
Ayrton zrazu pobladł niezmiernie, i wzrok jego zamglił się na chwilę. Poczem, wychyliwszy się przez okno, przebiegł okiem widnokrąg, lecz nic nie dostrzegł.
— Weź do ręki ten dalekowidz, rzekł Gedeon Spilett, i patrz uważnie, być może bowiem, że to Duncan wraca, by cię odwieść do ojczyzny.
Duncan! wyszepnął Ayrton. Tak rychło!
To ostatnie słowo jakby mimowolnie wymknęło się z ust Ayrtona, który, powiedziawszy to, sparł głowę na obu rękach i stał nieruchomie.
Więc dwadzieścia lat wygnania na odludnej wysepce nie wydawało mu się jeszcze karą dostateczną? Grzesznik pokutujący nie czuł się jeszcze rozgrzeszonym, bądź to we własnych oczach, bądź w oczach drugich!
— Nie! zawołał, nie! to nie może być Duncan.
— Patrz uważnie, Ayrtonie, rzekł na to inżynier, trzeba bowiem abyśmy naprzód wiedzieli czego się trzymać.
Ayrton wziął do rąk lunetę i zwrócił ją we wskazaną stronę. Przez kilka minut śledził widnokrąg, nie ruszywszy się, nie wyrzekłszy jednego słowa. Poczem odezwał się:
— Jest to w samej rzeczy okręt, ale ja wątpię, ażeby to był Duncan.
— Czemużby to nie miał być on? zapytał Gedeon Spilett.
— Dlatego, bo Duncan jest jachtem parowym, a ja nigdzie nie dostrzegam znaku dymu, ani nad okrętem, ani obok niego.
— A może płynie tylko samemi żaglami? zauważył Pencroff. Wiatr ma pomyślny, a będąc tak daleko od wszelkiego lądu, ma powód oszczędzać węgla.
— Może pan masz i słuszność, panie Pencroffie, odparł Ayrton, być może że zagasili ogień w maszynie. Niech się więc trochę okręt zbliży do brzegów, a wtedy będziemy wiedzieli, czego się trzymać.
Po tych słowach Ayrton usiadł w kącie dużej sali i siedział tam w milczeniu. Osadnicy rozprawiali dalej o nieznajomym statku, lecz Ayrton nie mięszał się więcej do ich rozmowy.
Wszyscy znajdowali się w usposobieniu, które nie pozwalało im jąć się jakiejkolwiek roboty. Gedeon Spilett i Pencroff byli szczególnie rozdrażnieni, chodzili z miejsca na miejsce, nie mogąc chwili ustać ani usiedzieć spokojnie. Harbert uczuwał raczej ciekawość. Nab jeden tylko zachował zwyczajny swój spokój. Alboż ojczyzna jego nie znajdowała się tam, gdzie jego pan? Inżynier zatopiony był cały w myślach, i w gruncie rzeczy obawiał się raczej, niżeli życzył sobie przybycia okrętu.
Tymczasem statek zbliżył się nieco do wyspy. Przy pomocy lunety można było poznać, że był to długi statek pocztowy, nie zaś jedna z owych łodzi malajskich, jakich używają zazwyczaj korszarze na Cichym Oceanie. Należało się więc spodziewać, że obawy inżyniera były bezpodstawne, i że zbliżenie się tego statku nie groziło żadnem niebezpieczeństwom wyspie Lincolna. Pencroff, przypatrzywszy mu się uważnie, objawił mniemanie, że jest to dwumasztowy okręt żaglowy, i że płynie w kierunku skośnym do wybrzeży. To samo potwierdził Ayrton.
Lecz płynąc dalej tym trybem, musiał statek zniknąć wkrótce poza przylądkiem Ostrego Szponu; zdążał bowiem w kierunku południowo-zachodnim, a w takim razie, aby go nie spuścić z oka, trzeba było wyleść na wzgórza otaczające Zatokę Waszyngtona, w pobliżu przystani Balonowej. Była to okoliczność fatalna, dochodziła już bowiem godzina piąta z wieczora, i wkrótce zmrok zapadający musiał uniemożliwić dalszą obserwację.
— Co poczniemy w nocy? zapytał Gedeon Spilett. Czy zapalimy ogień, aby dać znać o nas?
Była to kwestja nader ważna, pomimo jednak podejrzeń i przeczuć, jakie dotychczas trapiły inżyniera, rozstrzygnięto ją twierdząco. Przez noc okręt mógł zniknąć, odpłynąć na zawsze, a czy drugi okręt zbliży się znów kiedy do wyspy Lincolna? Kto mógł przewidzieć co przyszłość kryła w swem łonie?
— Tak jest, rzekł korespondent, jakiegokolwiek gatunku by był ten okręt, musimy koniecznie uwiadomić go, że wyspa jest zamieszkałą. Zaniedbawszy zdarzającą się nam teraz sposobność, wyrzucalibyśmy sobie to później!
Postanowiono zatem, że Nab z Pencroffem udadzą się do przystani Balonowej i skoro noc zapadnie, rozpalą wielki ogień, którego blask będzie musiał zwrócić uwagę załogi dwumasztowca.
Lecz w chwili gdy Nab z marynarzem gotowali się do drogi, okręt zmienił nagle bieg i zwrócił się prosto ku wyspie, w kierunku Zatoki Stanów Zjednoczonych. Dzielny to był pływak, zbliżał się bowiem z niezwykłą szybkością.
Nab z Pencroffem zaniechali więc swoją podróż, a lunetę powierzono Ayrtonowi, ażeby mógł z całą pewnością przekonać się, czyli ten statek to w samej rzeczy Duncan, czy nie. Jach szkocki posiadał także dwa maszty. Chodziło więc oto tylko, ażeby przekonać się, czyli między oboma masztami wznosi się komin kotła parowego. Okręt oddalony był już tylko o dziesięć mil.
Widnokrąg był jeszcze zupełnie czysty. Łatwo więc było sprawdzić rzecz, i Ayrton po chwili opuścił lunetę i rzekł:
— Nie, to nie Duncan! To nie mógł być on!...
Pencroff skierował znów dalekowidz na statek, i poznał, że dwumasztowiec ten, posiadający trzysta do czterysta ton pojemności, smukłej budowy, z wspaniałemi masztami, cudownie przysposobiony do żeglugi, musiał być chyżym biegunem oceanów. Lecz do jakiej narodowości należał, trudno było powiedzieć.
— A jednak flaga powiewa na przodzie, rzekł Pencroff, lecz niepodobna rozróżnić jej barwy.
— Za pół godziny dowiemy się o tem, odparł korespondent. Zresztą rzecz widoczna, że kapitan okrętu ma zamiar tu wylądować, jeżeli więc nie dziś, to jutro, lub później zrobimy z nim znajomość.
— Mniejsza oto! rzekł Pencroff. Lepiej jest jednak wiedzieć, z kim się ma do czynienia, i dlatego byłbym wielce rad poznać barwy tego jegomościa!
Mówiąc to, marynarz nie odejmował lunety od oka.
Wieczór począł zapadać, a wraz z nim i wiatr ustawał. Flaga okrętowa nie wydymana wiatrem, uwikłała się pomiędzy sznury żaglowe i coraz trudniej było ją obserwować.
— Nie, to nie flaga amerykańska, powtarzał od czasu do czasu Pencroff, ani angielska, której kolor czerwony zaraz biłby w oczy; to nie są także barwy francuskie ani niemieckie, ani biała flaga rossyjska, ani żółta hiszpańska... Zdaje się, że jest jednakowego koloru... Zaraz, zaraz... jakie statki na tych morzach spotykaliśmy najczęściej?... może to flaga chilijska? ależ ona jest trójkolorową... może brazylijska? zielona... japońska? czarno-żółta... podczas gdy ta...
W tej chwili wiatr rozwiał nieznajomą flagę. Ayrton pochwycił lunetę, którą marynarz opuścił, przyłożył ją do oka, i zawołał głuchym głosem:
— To czarna flaga!...
W samej rzeczy ciemna płachta powiewała ponuro na przodzie okrętu. Słusznie można go było teraz mieć w podejrzeniu!
Więc przeczucia inżyniera sprawdziły się? Więc to był okręt korsarski, który krążąc po wodach cichego Oceanu, współzawodniczył z korsarzami malajskimi, grasującymi w tych stronach? Czegoż on szukał na wyspie Lincolna? Może w tej wyspie nieznanej upatrywał wyborny schowek na skradzione i zrabowane towary? Może szukał u jej brzegów przystani, ażeby przepędzić w niej miesiące zimowe? Uczciwa osada miałażby się przemienić w schronienie zbójców — w rodzaj stolicy korsarskiej?
Wszystkie te myśli jakby instynktowo powstały w głowie każdego z osadników. Zresztą nie było co dłużej wątpić o znaczeniu, jakie należało przypisywać kolorowi flagi. Była to niezawodnie barwa korsarzy, barwa, jaką byłby wywiesił był Duncan, gdyby ziściły się były wówczas zbrodnicze zamiary skazańców!
Nie było co dłużej tracić czasu.
— Przyjaciele moi, rzekł Cyrus Smith, może statek ten chce zwidzić tylko wybrzeża wyspy? Może załoga jego wcale nie wyląduje? To rzecz możliwa. Bądź co bądź, powinniśmy starać się zataić naszą tu obecność. Młyn postawiony na Wielkiej Terasie najbardziej zwraca na siebie uwagę. Niech więc Ayrton z Nabem pozdejmują z niego skrzydła. Gęstszemi gałęziami przysłońmy także okna Pałacu Granitowego. Wszystkie ognie pogasić! Niechaj nic nie zdradza obecności istot ludzkich na tej wyspie!
— A nasz okręt? rzekł Harbert.
— Oh! on skryty bezpiecznie w przystani Balonowej, odparł Pencroff. Pozwalam tym łotrom, niech go znajdą!
Rozkazy inżyniera zostały natychmiast spełnione. Nab z Ayrtonem udali się na terasę i przedsięwzięli potrzebne środki, ażeby zatrzeć wszelki ślad zamieszkania. Podczas gdy zajęci byli tą robotą, towarzysze ich udali się na kraj boru Jakamarowego i zrzucili ztamtąd wielki stos gałęzi i wikliny, które miały utworzyć jakoby naturalną kurtynę i znieść otwory w ścianie granitowej. Równocześnie przygotowano broń i amunicję, tak, by w jednej chwili można z nich było zrobić użytek, wrazie niespodziewanego napadu.
Gdy wszystkie środki ostrożności przedsięwzięto, ozwał się Cyrus Smith:
— Przyjaciele moi, — a czuć było w jego głosie wzruszenie — gdy ci nędznicy będą chcieli owładnąć wyspę Lincolna, będziemy ją bronić, nieprawdaż?
— Tak jest, Cyrusie, odparł korespondent, a gdy trzeba będzie, zginiemy w jej obronie!
Inżynier wyciągnął rękę ku towarzyszom, którzy uścisnęli ją serdecznie.
Ayrton sam jeden tylko, siedząc w kącie, nie przyłączył się do osadników. Może on, dawny zbrodniarz, nie czuł się jeszcze godnym tego!
Cyrus Smith zrozumiał, co się działo w duszy Ayrtona, przystąpił więc do niego i zapytał.
— A ty co będziesz robił, Ayrtonie?
— Moją powinność, odparł Ayrton.
Poczem stanął przy oknie i wlepił wzrok między gałęzie.
Była wtedy godzina wpół do ósmej. Słońce od dwudziestu minut skryło się za Pałacem Granitowym. Niebo na wschodzie ściemniało się zwolna. Dwumasztowiec zbliżał się tymczasem coraz bardziej ku zatoce Stanów Zjednoczonych.
Oddalenie jego nie wynosiło więcej jak ośm mil, a znajdował się właśnie wprost naprzeciw Pałacu Granitowego, lawirowawszy bowiem jakiś czas na wprost przylądku Ostrego Szponu, zmienił następnie kierunek na północ, do czego wszczynający się przypływ morza był mu pomocnym. Można było nawet powiedzieć, że zważywszy tę odległość, wpłynął już w głąb zatoki, pociągnąwszy bowiem linję prostą od przylądka Ostrego Szponu do przylądka Obu Szczęk, linja ta od zachodu przecinała okręt.
Przedewszystkiem zachodziło pytanie: czyli dwumasztowiec zapuści się dalej w głąb Zatoki? a następnie: czyli w zatoce zarzuci kotwicę? Czy nie poprzestanie może na zwidzeniu z daleka wybrzeży, nie wylądowując załogi, poczem wypłynie znów na pełne morze? Za godzinę miała ta zagadka być rozwiązaną. Osadnikom nie pozostawało przeto nic, jak tylko czekać cierpliwie.
Cyrusa Smitha wielkim niepokojem napełnił widok czarnej flagi wywieszonej na tym podejrzanym statku. Nie byłaż to groźba wymierzona wprost przeciw dziełu tak zacnie prowadzonemu dotychczas przez niego samego i jego towarzyszy? Więc korsarze ci — a że majtkowie tego statku byli nimi, o tem nie było co wątpić — znali już pierwej tę wyspę, skoro zbliżając się do niej wywiesili swe barwy? Może w głębi wyspy posiadają swe kryjówki, coby wytłumaczyło niejeden z niewyjaśnionych dotąd wypadków? Może w tych niezwidzonych jeszcze dotąd okolicach wyspy ukrywa się który z tych złoczyńców, i teraz połączy się ze swymi wspólnikami?
Na wszystkie te pytania, które Cyrus Smith w milczeniu sam sobie zadawał, nie mógł żadnej znaleść odpowiedzi; czuł tylko, że przybycie tego okrętu w wysokim stopniu zagrażało osadzie.
Bądź co bądź, on i towarzysze jego gotowi byli wytrwać do ostateczności. Czy korsarze ci byli liczni i lepiej uzbrojeni od osadników? O tem warto się było przekonać! Ale jak dostać się do nich!
Noc zapadła. Księżyca nie było na niebie, przypadał bowiem właśnie nów. Głęboka ciemność pokryła wyspę i morze. Ciężkie chmury nagromadzone na widnokręgu nieba nie przepuszczały najmniejszego światełka. Razem ze zmrokiem wiatr ustał zupełnie. Żaden listek nie zaszeleścił na drzewie, żadna flaga nie zaszumiała na brzegu. Okrętu nie było widać zupełnie, wszystkie światła na nim były snać przygaszone, a jeśli znajdował się jeszcze blisko wyspy, nie można było nawet wiedzieć, w którem miejscu.
— Kto wie? rzekł Pencroff. Może ten przeklęty statek odpłynie sobie w nocy i jutro nie znajdziemy znaku po nim?
Jakby w odpowiedzi na te słowa marynarza, żywy blask rozlał się nagle po morzu, a potem zahuczał strzał armatni.
Okręt więc znajdował się w zatoce i uzbrojony był w działa.
Sześć sekund upłynęło pomiędzy błyskiem a hukiem.
Z tego wynikało, że dwumasztowiec oddalony był pięć ćwierci mili od wybrzeży.
Jednocześnie dał się słyszeć głuchy zgrzyt łańcucha przesuwającego się przez dziurę umieszczoną na przedzie okrętu.
Statek zarzucił kotwicę wprost naprzeciw Pałacu Granitowego!






ROZDZIAŁ II.
(Rozprawy. — Przeczucia. — Propozycja Ayrtona. — Propozycja przyjęta. — Ayrton z Pencroffem udają się na wysepkę Granta. — Skazańcy Norfolccy. — Ich plany. — Bohaterski zamiar Ayrtona. — Powrót jego. — Sześciu przeciwko pięćdziesięciu!)

Odtąd nie było już najmniejszej wątpliwości co do zamiarów korsarzy. Zarzucili kotwicę w pobliżu wyspy, i rzecz widoczna, że zamierzali nazajutrz łodziami przybić do jej brzegów.
Cyrus Smith i towarzysze jego gotowi byli na wszystko, przy całej jednak odwadze nie zapominali także o przezorności. Wszak obecność ich mogłaby ujść może oku korsarzy, gdyby wylądowawszy tylko na brzeg, nie zapuszczali się dalej w głąb wyspy. Być może że mieli tylko zamiar odnowić swój zapas słodkiej wody z Dziękczynnej, i nie było niepodobieństwem, ażeby most postawiony półtora mili od ujścia rzeki tudzież urządzenie „dymników“ uszły ich uwadze.
Lecz co znaczyła ta flaga wywieszona na czole okrętu? Co znaczył ten strzał armatni? Mogła to być tylko czysta fanfaronada, lecz mogło to być także oznaką zajęcia wyspy w posiadanie! Cyrus Smith wiedział teraz że okręt był silnie uzbrojony. A czemżeż mogli osadnicy wyspy Lincolna odpowiedzieć na działa? Kilkoma strzelbami.
— Bądź co bądź jednak — zauważył Cyrus Smith — stanowisko nasze tutaj jest niezdobyte. Nieprzyjaciel nie będzie mógł znaleźć otworu kanału odpływowego pokrytego teraz trzciną i zaroślami, a tem samem wtargnąć do Pałacu Granitowego.
— Ale nasze plantacje, nasze chlewy, nasza obora, nasze wszystko! — zawołał Pencroff uderzając nogą o ziemię. W kilka godzin mogą to wszystko spustoszyć, zniweczyć.
— Mogą, Pencroffie, — odparł Cyrus Smith — i my nie potrafimy im w żaden sposób przeszkodzić.
— Wielu ich jest? oto pytanie, — rzekł na to korespondent. Jeśli nie więcej jak tuzin, potrafimy ich odeprzeć, lecz jeśli ich jest czterdziestu, pięćdziesięciu, lub więcej!...
— Panie Smith, rzekł na to Ayrton przystępując do inżyniera, pozwolisz mi pan jednę rzecz?
— Jaką, przyjacielu?
— Udać się na okręt i przekonać się naocznie o sile załogi.
— Ależ, Ayrtonie... odparł wahając się inżynier, narazisz twe życie...
— Czemużby nie, panie Smith?
— To byłoby więcej niźli twoim obowiązkiem.
— Bo ja mam więcej do spełnienia, niż sam obowiązek, odparł Ayrton.
— Chcesz dopłynąć czółenkiem aż do samego okrętu? zapytał Gedeon Spilett.
— Nie, panie, pójdę wpław. Czółno nie przesunęłoby się tam, gdzie się prześlizgnie człowiek.
— Czy wiesz o tem, że okręt oddalony jest pięć ćwierci mili od brzegu? zapytał Harbert.
— Jestem dobrym pływakiem, panie Harbert.
— Ależ powiadam ci, że się narażasz na śmierć, rzekł po raz wtóry inżynier.
— Mniejsza o to, odparł Ayrton. Panie Smith, proszę pana o to, jako o łaskę. To może jedyny dla mnie sposób podniesienia się we własnych oczach!
— Idź więc, Ayrtonie, odparł inżynier, czując że odmowa byłaby głęboko zasmuciła dawnego zbrodniarza, który teraz został uczciwym człowiekiem.
— Pójdę z tobą, rzekł Pencroff.
— Niedowierzacie mi! zawołał żywo Ayrton.
Poczem dodał pokornie:
— Niestety!
— Nie! nie! odparł żywo inżynier, nie, Ayrtonie! Pencroff nie wątpi o tobie! Źle zrozumiałeś jego słowa.
— Tak jest, rzekł marynarz, proponuję Ayrtonowi odprowadzić go tylko do wysepki. Być może, jakkolwiek nie jest prawdopodobnem, że który z tych łotrów wylądował na niej, a w takim razie dwóch ludzi nie będą zbytecznymi, aby przeszkodzić alarmowi. Będę oczekiwał Ayrtona na wysepce, on zaś uda się sam na okręt ponieważ podjął się tego.
Ułożywszy się w ten sposób, poczynił Ayrton natychmiast przygotowania do wyprawy. Zamiar jego był zuchwały, ale mógł się powieść wśród ciemności nocnej. Popłynąwszy do okrętu mógł Ayrton, uwiesiwszy się na drabince sznurowej poświadomić się o liczbie, a może i o zamiarach korsarzy.
Ayrton z Pencroffem, odprowadzeni przez resztę towarzyszów, zeszli nad brzeg morza. Ayrton zrzucił z siebie suknie i natarł ciało tłustością, aby złagodzić tym sposobem temperaturę wody, która była jeszcze zimną. Łatwo bowiem mógł pozostać w niej kilka godzin ciągiem.
Pencroff z Nabem udali się tymczasem po czółno, przycomowane o kilkaset kroków wyżej u brzegu Dziękczynnej, a gdy powrócili Ayrton był już gotów.
Zarzucono mu okrycie na plecy, poczem wszyscy osadnicy po kolei uścisnęli mu dłoń.
Ayrton z Pencroffem wsiedli do czółna.
Była godzina wpół do jedenastej w nocy, gdy zniknęli w ciemnościach. Reszta towarzyszy udała się do dymników, by ich tam oczekiwać.
Kanał przebyto z łatwością i czółenko wylądowało na przeciwległym brzegu wysepki.
Zrobili to nie bez pewnej ostrożności, na wypadek, gdyby korsarze zaczaili się w tem miejscu. Wkrótce jednak przekonali się że wysepka była całkiem pustą. Ayrton z Pencroffem przeszli ją więc wzdłuż szybkim krokiem, płosząc po drodze ptactwo gnieżdżące się po skałach: poczem Ayrton, bez wahania, rzucił się w morze i cicho, bez najmniejszego szelestu, płynął ku okrętowi, którego położenie zdradzało kilka świateł niedawno dopiero zapalonych.
Pencroff tymczasem ukrył się na brzegu w wydrążeniu skalnem i oczekiwał powrotu towarzysza.
Ayrton silnem ramieniem porał fale i posuwał się lekko, bez najmniejszego szmeru. Głowę zaledwie wystawiał z wody a oczy utkwił w ciemną masę okrętu, którego światła odbijały się w morzu. Myślał tylko o obowiązku, który przyjął na siebie, a nie zważał bynajmniej na niebezpieczeństwo, na jakie narażał się nietylko na samym okręcie, ale i w tej okolicy morza nawiedzanej często przez rekiny. Prąd wody niósł go i szybko oddalał od brzegów.
W pół godziny później Ayrton, niepostrzeżony i niedosłyszany, zręcznie lawirując, dobił do okrętu i chwycił się jedną ręką drabinki sznurowej. Odetchnął trochę, poczem wspinając się po łańcuchach, dostał się na wierzch burty. Tu schło kilka par spodni marynarskich. Przywdział jednę z nich, i usadowiwszy się dobrze słuchał.
Na pokładzie okrętu nie spano wcale. Przeciwnie. Rozmawiano, śpiewano, śmiano się. Następujące słowa, zmięszane z przekleństwami, doszły do ucha Ayrtona:
— Dobry nabytek, ten nasz dwumasztowiec!
— Dzielnie chodzi nasz Speedy[1] nie ma co mówić! Usprawiedliwia swą nazwę!
— Cała marynarka norfolcka może za nim wyprawić gonitwę — nie dopędzi go!
— Hurra! niech żyje nasz dowódca!
— Hurra! niech żyje Bob Harvey!
Łatwo wystawić sobie, jakie wrażenie wywarł na Ayrtonie ten dosłyszany urywek rozmowy, gdy sobie przypomnimy, że ów Bob Harvey był jego dawnym kolegą australskim, zuchwałym marynarzem, który poszedł dalej drogą zbrodniczych rozbojów. Bob Harvey opanował był ten statek w okolicach wyspy Norfolk, statek naładowany bronią, amunicją, narzędziami rozmaitego gatunku, które przewiezione być miały na jednę z wysp sandwichskich.
Cała jego banda wsiadła na okręt, i ze skazańców zostawszy korsarzami, nędznicy ci grasowali po Cichym Oceanie, rozbijając statki, mordując załogi, dziksi i okrutniejsi od samych Malajczyków!
Łotry ci rozprawiali głośno, opowiadając sobie nawzajem swe bohaterskie czyny i pijąc przytem bez miary, i oto, co Ayrton wyrozumiał z ich rozmowy:
Czynna załoga Speedy’ego składała się z samych skazańców angielskich, zbiegłych z Norfolk.
Co to jest Norfolk?
Pod 29° 2′ szerokości południowej a 165° 42′ długości wschodniej, na wschód od Australji, leży mała wysepka, mająca sześć mil obwodu, na której wznosi się góra Pitt tysiąc sto stóp nad powierzchnią morza. To właśnie jest wyspa Norfolk, gdzie znajduje się więzienie, w którem osadzani bywają najniepoprawniejsi zbrodniarze angielscy. Jest ich tam około pięciuset, poddanych żelaznej dyscyplinie, pod grozą najsroższych kar; strzeże ich zaś stu pięćdziesięciu żołnierzy i stu pięćdziesięciu urzędników pod rozkazami gubernatora. Nie podobno wymarzyć sobie okropniejszego steku zbrodniarzy. Czasami — jakkolwiek rzadko — pomimo najczujniejszej straży, kilkom z nich udaje się uciec na okrętach, które opanowują gwałtem, i wówczas wałęsają się po Archipelagach polynezyńskich.
Tak właśnie postąpił sobie Bob Harvey i jego towarzysze. Tak niegdyś chciał zrobić Ayrton. Bob Harvey opanował gwałtem dwumasztowiec Speedy, stojący kotwicą koło wyspy Norfolk; załogę w pień wycięto, i od roku już okręt ten, zostawszy statkiem korsarskim, wałęsał się po Cichym Oceanie, pod dowództwem Harveya, niegdyś kapitana statku kurjerskiego, a dziś rozbójnika morskiego, którego dobrze znał Ayrton!
Zbóje po większej części zgromadzeni byli w kajucie oficerskiej, na tyle okrętu, niektórzy z nich jednak rozciągnieni na pokładzie, głośno rozmawiali między sobą.
Z rozmowy tej, przerywanej gęstemi okrzykami i libacjami, dowiedział się Ayrton, że czysty przypadek tylko zapędził Speedy’ego w okolicę wyspy Lincolna. Bob Harvey dotąd nigdy jeszcze nogą na niej nie stanął, lecz jak to przewidział był Cyrus Smith, napotkawszy po drodze tę nieznaną wyspę, której żadna mapa nie wskazywała, postanowił zwidzić ją, i w razie, gdyby się okazała przydatną, uczynić z niej stację i port dla swojego statku.
Czarna flaga wywieszona na przodzie okrętu i strzał armatni, dany na podobieństwo okrętów wojennych w chwili, gdy wyświecają swe barwy, były prostem pyszałkostwem korsarskiem. Nie był to więc żaden sygnał, i dotychczas nie istniały żadne stosunki między zbiegami norfolskimi a wyspą Lincolna.
Tak więc posiadłościom naszych osadników zagrażało wielkie niebezpieczeństwo. Rzecz oczywista, że wyspa, ze swemi źródłami słodkiej wody, swą małą przystanią, swemi różnorodnemi zasobami, które tak wybornie umieli wyzyskać osadnicy, swemi kryjówkami w głębi Pałacu Granitowego, mogła tylko przypaść do smaku zbójcom; w ich ręku stałaby się wyśmienitem schronieniem zbójeckiem, a przez to samo, że była nieznaną, zapewniałaby im na długi czas może, bezpieczeństwo i bezkarność. Oczywistą rzeczą było także, że nie oszczędzaliby również życia osadników, i że pierwszym krokiem Boba Harvey’a i jego wspólników byłoby wymordować ich wszystkich bez litości. Cyrusowi Smithowi i jego towarzyszom nie pozostawała nawet możność ucieczki i ukrycia się w głębi wyspy, zbójcy bowiem mieli zamiar osiąść na niej i nawet w razie, gdyby Speedy odpłynął na wyprawę, pozostałoby niezawodnie kilku z nich załogą. Trzeba więc było walczyć z nimi, trzeba było wygubić do ostatniego tych nędzników, niegodnych litości, przeciwko którym każdy środek byłby dobrym i pozwolonym.
Tak sądził Ayrton w przekonaniu, że Cyrus Smith podzielałby jego zapatrywania.
Lecz czy możebnym był opór, a wreszcie zwycięstwo? Zależało to od uzbrojenia okrętu i od wielkości załogi.
O tem więc postanowił Ayrton bądź co bądź przekonać się koniecznie, a gdy po godzinie krzyki poczęły się uciszać, a wielka część zbójców pogrążoną już była w pijanym śnie, Ayrton, nie wahając się chwili, wyszedł na pokład Speedy’ego, na którym z powodu pogaszonych latarni panowała najzupełniejsza ciemność.
Wydrapał się na burtę, i po przednim maszcie wylazł na podwyższenie znajdujące się na przodzie okrętu. Spuściwszy się ztamtąd pomiędzy zbójców w nieładzie leżących, obszedł dokoła cały okręt i przekonał się, że Speedy uzbrojony był czterma działami, ciskającemi jak się zdawało ośmio- do dziesięciofuntowe kule. Obmacawszy je, przekonał się nawet, że były to działa odtylcowe, nowego gatunku, których użycie jest łatwe a skutek straszliwy.
Co się tyczy ludzi, leżących na pokładzie, to musiało ich być około dziesięciu, ale prawdopodobnie daleko więcej musiało spać w środku okrętu. Zresztą, sądząc po głosach, zdawało się Ayrtonowi, że ich było około pięćdziesięciu. Na sześciu osadników wyspy Lincolna za wiele! Lecz wreszcie, dzięki poświęceniu Ayrtona, Cyrus Smith miał być powiadomionym dokładnie o sile nieprzyjacielskiej, i zastosować do niej dalsze postępowanie.
Nie pozostawało już zatem nic Ayrtonowi, jak tylko powrócić do towarzyszy i zdać sprawę z przyjętego na się posłannictwa; w tym celu miał już powracać na przód okrętu, by spuścić się ztamtąd w morze.
Wtem, człowiekowi temu, który — jak sam powiedział — chciał spełnić coś więcej niż obowiązek, wpadła do głowy myśl bohaterska. Powziął zamiar, poświęcić swe życie, by ocalić wyspę i osadników. Widocznem było, że Cyrus Smith nie mógł stawić oporu pięćdziesięciu zbójcom, opatrzonym w broń wszelkiego rodzaju, i że ci, bądź wtargnąwszy przebojem do Pałacu Granitowego, bądź wygłodziwszy oblężonych tamże osadników, musieli w końcu odnieść nad nimi zwycięstwo. I wtedy, wyobraził sobie swoich zbawców, tych, którzy go uczynili napowrót człowiekiem i to człowiekiem uczciwym, wymordowanych bez litości, ich pracę obróconą w niwec, wyspę ich przemienioną w jaskinię zbójecką! Powiedział sobie, że koniec końców on sam jest najpierwszą przyczyną całego tego nieszczęścia, dawny bowiem towarzysz jego, Bob Harvey, został tylko wykonawcą jego własnych pomysłów, i na tę myśl uczucie strasznej grozy ogarnęło całe jego jestestwo. Owładnęła nim niepohamowana żądza wysadzenia w powietrze okrętu ze wszystkiem, co się na nim znajdowało. On sam wiedział, że zginie w tym wybuchu, lecz czuł, że spełni swój obowiązek.
Nie wahał się więc ani chwili. Nie trudno było dostać się do składów prochu, położonych zawsze w tyle okrętu. Na prochu nie powinno było zbywać okrętowi trudniącemu się podobnem rzemiosłem, a malutka iskierka wystarczała, by go w jednej chwili obrócić w niwec.
Ayrton ześliznął się ostrożnie na międzypomost, na którym leżało wielu spiących zbójów, bardziej pijaństwem, niżeli snem ubezwładnionych. Latarnia paliła się u stóp wielkiego masztu, dokoła którego na kółkach wisiała broń palna wszelkiego rodzaju.
Ayrton zdjął z kółka jeden rewolwer, i zabrał go, przekonawszy się, że był nabity i zaopatrzony kapslą. To mu wystarczało do spełnienia dzieła zniszczenia. Poczołgał się więc ku tyłowi okrętu, aby się módz dostać popod kajutę oficerską, gdzie znajdować się musiały zasieki z prochem.
Nie podobna było jednak przebyć ten między-pomost, na którym zupełna prawie panowała ciemność, nie potrąciwszy o jakiego zbója mniej twardo spiącego. Ztąd zdarzały się przekleństwa i kułaki. Kilkakrotnie nawet musiał się Ayrton zatrzymywać. W końcu jednak dotarł do ściany przegradzającej tylny przedział okrętu i znalazł drzwi prowadzące do składów prochu.
Ayrton musiał otworzyć je gwałtem. Trudno to było zrobić bez hałasu, gdyż trzeba było rozbić kłódkę. Lecz w silnej dłoni Ayrtona kłódka pękła i drzwi się otwarły...
W tej samej chwili uczuł Ayrton czyjąś rękę na ramieniu.
— Co tu robisz? — zapytał go szorstkim głosem człowiek słusznego wzrostu, który usuwając się sam w cień, zaświecił raptownie Ayrtonowi latarką w oczy.
Ayrton odskoczył w tył. Przy chwilowym blasku latarki poznał dawnego wspólnika swych zbrodni, Boba Harvey’a, który ze swej strony, mając Ayrtona zapewne już oddawna za umarłego, nie poznał go wcale.
— Co tu robisz? — zapytał Bob Harvey, chwytając Ayrtona za pasek od spodni.
Lecz Ayrton nie odpowiedziawszy ani słowa, odtrącił silnem pchnięciem herszta zbójów, a sam usiłował wtargnąć do prochowni. Jeden strzał rewolworowy pomiędzy beczki z prochem i wszystkoby się było skończyło!...
— Do mnie, chłopcy! huknął Bob Harvey.
Dwuch lub trzech zbójców przebudzonych, zerwało się na nogi, i rzuciwszy się na Ayrtona, próbowało go powalić; Ayrton potężnem ramieniem uwolnił się z ich objęć. Zagrzmiały dwa strzały rewolwerowe i dwóch zbójców potoczyło się na ziemię; lecz w tej samej chwili pchnięcie noża, którego nie mógł uniknąć, skaleczyło Ayrtona w ramię.
Ayrton widział, że nie mógł już teraz wykonać swojego przedsięwzięcia. Bob Harvey zamknął napowrót drzwi od prochowni, a na średnim pomoście zrobił się ruch, świadczący o powszechnem ocknięciu się zbójców. Ayrton musiał zachować swe życie, by módz walczyć później przy boku Cyrusa Smitha. Pozostawała mu więc tylko ucieczka!
Lecz czy podobną była jeszcze ucieczka? W każdym razie była ona wątpliwą, lecz Ayrton postanowił próbować wszystkiego, aby tylko powrócić do swych towarzyszy.
Pozostawały mu jeszcze cztery strzały. Dwa już wypalił, jeden z nich skierował był na Boba Harvey’a, lecz albo go wcale nie trafił, albo tylko lekko; teraz Ayrton, korzystając z chwilowego cofnięcia się nieprzyjaciół, wskoczył na drabinkę w luce, chcąc dostać się na pokład okrętu. Przechodząc koło latarni, stłukł ją uderzeniem kolby, przez to powstała zupełna ciemność, która mu dopomagała do ucieczki.
W tej chwili dwóch czy trzech korsarzy, pobudzonych hałasem, złaziło po drabince na dół. Piąty strzał dany z rewolwera przez Ayrtona strącił jednego z nich z drabinki, a reszta rozpierzchła się, nie pojmując wcale co się dzieje. Ayrton w dwóch susach stanął na pokładzie okrętu, a w trzy sekundy później, wypaliwszy ostatni strzał w łeb zbójowi, który go chwycił był za kark, przeskoczył parapet i rzucił się w morze.
Zaledwie sześć sążni od statku odpłynął, posypały się gradem do koła niego kule.
Wyobraźmy sobie, jakiego uczucia doznał Pencroff ukryty między skałami na wysepce, jakiego Cyrus Smith, korespondent, Harbert i Nab schowani w dymnikach, gdy usłyszeli huk strzałów na pokładzie statku! Wybiegli wszyscy na brzeg morza, ze strzelbami na ramieniu, gotowi odeprzeć każdy napad.
Dla nich nie istniała już żadna wątpliwość! Byli pewni, że Ayrton schwytany i zamordowany został przez korsarzy, i że łotry ci, korzystając z ciemności, próbują wylądować na wyspę.
Upłynęło pół godziny wśród śmiertelnej trwogi. Strzały ucichły, lecz ani Ayrton, ani Pencroff nie powracali. Może korsarze napadli wysepkę? Może należało biedz w pomoc Ayrtonowi i Pencroffowi? Ale jak? Morze było w tej chwili w przypływie, niepodobna więc było przebyć wpław kanału. Czółna drugiego nie mieli. Łatwo więc wyobrazić sobie okropny niepokój Cyrusa Smitha i jego towarzyszy.
Wreszcie, około godziny wpół do pierwszej z północy, przybiło do brzegu czółno z dwoma ludźmi. Byli to Ayrton, lekko raniony w ramię, i Pencroff, zdrów i cały; — z otwartemi rękami czekali na nich przyjaciele.
Weszli wszyscy do dymników. Tu opowiedział Ayrton całą rzecz nie tając także swego zamiaru wysadzenia okrętu w powietrze.
Wszystkich dłonie wyciągnęły się ku Ayrtonowi, który nie taił wcale, do jakiego stopnia położenie ich było groźne. Korsarze zostali zaalarmowani. Wiedzieli już teraz, że wyspa Lincolna jest zamieszkałą. Można więc było być pewnym, że nie wylądują inaczej, jak tylko w znacznej liczbie i dobrze uzbrojeni, że nie będą oszczędzać nikogo i niczego. Osadnicy wpadłszy raz w ich ręce, nie mogli spodziewać się żadnej litości!
— Więc dobrze! potrafimy umrzeć! rzekł korespondent.
— Wróćmy zatem i czuwajmy, odparł inżynier.
— Jest jaka możliwość, wyjść cało z tej matni, panie Cyrusie? zapytał marynarz.
— Jest, Pencroffie.
— Hm! w sześciu na pięćdziesięciu!
— Tak! w sześciu!... nie licząc...
— Kogo? zapytał Pencroff.
Cyrus zamiast odpowiedzi, wskazał tylko ręką w niebo.






ROZDZIAŁ III.
(Mgła się rozprasza. — Zarządzenia inżyniera. — Trzy poczty. — Ayrton i Pencroff. — Pierwsza łódź. — Dwa inne czółna. — Na wysepce. — Sześciu zbójów wylądowuje. — Statek podnosi kotwicę. — Bomby Speedy’ego. — Rozpaczliwe położenie. — Niespodziewany koniec.)

Noc upłynęła bez żadnego zdarzenia. Osadnicy byli ciągle w pogotowiu nie opuszczając „dymników.“ Korsarze ze swej strony, jak się zdawało, nie czynili żadnych kroków do wylądowania. Od chwili, gdy przebrzmiały ostatnie strzały za Ayrtonem, żaden huk, żaden hałas nawet nie zdradzał obecności statku korsarskiego w pobliżu wyspy. Mogło się było prawie wydawać, że korsarze, w przekonaniu, że mają do czynienia ze zbyt silnym nieprzyjacielem, podnieśli kotwicę i opuścili te strony.
Rzecz się jednak miała inaczej, i gdy dzień począł świtać, ujrzeli osadnicy wśród mgły porannej z dala niewyraźną masę. Był to Speedy.
— Przyjaciele moi, rzekł wtedy inżynier, zanim mgła całkiem opadnie, sądzę, że należy nam przedsięwziąć niektóre przygotowania. Tymczasem mgła zasłania nas przed oczyma korsarzy, możemy więc działać, nie zwracając na siebie ich uwagi. Przedewszystkiem trzeba w tych zbójach wzbudzić mniemanie, że mieszkańcy wyspy są liczni a tem samem zdolni stawić im opór. Proponuję zatem, abyśmy się rozdzielili na trzy części, z których jedna zajmie stanowisko w samych „dymnikach,“ a druga przy ujściu Dziękczynnej. Co się tyczy trzeciej grupy, najlepiej będzie postawić ją na wysepce, ażeby jeśli nie wstrzymała, to przynajmniej opóźniła wylądowanie na nią korsarzy. Mamy do użytku dwa karabiny i cztery strzelby. Każdy więc z nas będzie uzbrojony, a ponieważ mamy podostatkiem prochu i kul, nie będziemy więc szczędzić strzałów. Nie potrzebujemy się zaś obawiać ani ich ręcznej broni, ani nawet ich armat. Cóż one zrobią tym skałom? a ponieważ nie będziemy strzelać z okien Pałacu Granitowego, więc korsarzom nie przyjdzie na myśl ciskać tam granaty, które by mogły wyrządzić nam niepowetowane szkody. Czego się lękać należy, to osobistego starcia się z korsarzami, ponieważ przewyższają nas liczbą. Trzeba więc tylko starać się, wszelkiemi siłami przeszkadzać im w wylądowaniu, nie odsłaniając zarazem siebie. A zatem nie szczędźmy prochu. Strzelajmy gęsto, ale strzelajmy celnie. Każdy z nas musi sprzątnąć, ośmiu do dziesięciu nieprzyjaciół, niech się więc stara ich sprzątnąć!
Cyrus Smith określił jasno stan rzeczy, a mówił to wszytko głosem jak najspokojniejszym, jak gdyby chodziło o zarządzenie jakiej roboty, a nie o kierowanie bitwy. Towarzysze w milczeniu słuchali jego rozkazów, przyznając ich trafność. Nie pozostawało więc, jak tylko zająć natychmiast wskazane stanowiska, zanim się mgła zupełnie rozprószy.
Nab i Pencroff udali się natychmiast do Pałacu Granitowego po potrzebne zapasy amunicji. Gedeona Spiletta i Ayrtona, (obaj byli wybornymi strzelcami,) uzbrojono w celne karabiny, które niosły na milę angielską. Cztery zaś strzelby rozdzielono między Cyrusa Smitha, Naba, Pencroffa i Harberta.
Poczty ustawione zostały w następujący sposób.
Cyrus Smith z Harbertem ukryli się w „dymnikach,“ ztąd mogli ostrzeliwać całe nadbrzeże na dość szeroki promień.
Gedeon Spilett z Nabem zaczaili się po między skałami u ujścia Dziękczynnej — na której zwiedziono wszystkie mosty i kładki — aby przeszkodzić zbliżeniu się czółnem i udaremnić wylądowanie na przeciwległy brzeg.
Ayrton zaś z Pencroffem spuścili czółenko na wodę, aby przepłynąć kanał i zająć dwa oddzielne poczty na wysepce. Tym sposobem odzywające się na czterech punktach strzały obudziłyby w korsarzach mniemanie, że wyspa jest zarazem silnie zaludnioną i ostro bronioną.
Pencroff z Ayrtonem, na wypadek gdyby nie można było przeszkodzić wylądowaniu korsarzy, lub gdyby łódź jaka wysłana z okrętu zagrażała im odcięciem, mieli powrócić czółenkiem na wyspę i pospieszyć w miejsce najbardziej zagrożone.
Zanim udali się na owe poczty, uścisnęli się osadnicy po raz ostatni. Peneroff siłą woli zdołał pokonać wzruszenie, jakie go opanowało, gdy ściskał Harberta, dziecko swoje... poczem rozłączyli się.
W chwilę później Cyrus Smith z Harbertem z jednej strony, korespondent z Nabem z drugiej, zniknęli między skałami, a w pięć minut potem, Ayrton z Pencroffem, przepłynąwszy szczęśliwie kanał, wylądowali na wysepce i ukryli się na wschodnim brzegu, w parowach.
Żaden z nich nie mógł być widzianym, gdyż sami zaledwie rozróżniali statek majaczący w mgle.
Była w ówczas godzina w pół do siódmej z rana.
Wkrótce poczęła się mgła z wolna rozdzielać w górze i gałki masztów okrętowych wynurzyły się z mgły. Przez kilka chwil jeszcze olbrzymie kłęby mgły toczyły się po powierzchni morza, poczem zerwał się wiatr i rozpędził te lotne bałwany.
Speedy ukazał się cały, osadzony na dwóch kotwicach, przodem zwrócony na północ, a lewym bokiem ku wyspie. Oddalony zaś był od brzegu, jak to słusznie obliczył był Cyrus Smith, pięć ćwierci mili.
Na dzióbie okrętu powiewała ponuro czarna flaga.
Inżynier zdołał zapomocą dalekowidza dostrzedz, że owe cztery działa stanowiące artylerję okrętową, wymierzone były prosto na wyspę. Widocznie gotowe były za pierwszem skinieniem dać ognia.
Tymczasem jednak Speedy milczał. Na pokładzie widać było około trzydziestu zbójów krzątających się. Kilku z nich wylazło na dach kajuty oficerskiej; dwaj inni, wdrapawszy się na wierzch masztu, na bocianiem gnieździe przez dalekowidze z niezmierną uwagą śledzili wyspę.
Rzecz pewna, że Bob Harvey i jego towarzysze z trudnością mogli zdać sobie sprawę z tego, co się tej nocy działo na okręcie. Czy ten człowiek, na wpół nagi, który chciał wyłamać drzwi do prochowni, z którym walczyli, który sześć razy wypalił do nich z rewolweru, który jednego z nich zabił a dwóch innych ranił, czy ten człowiek uszedł przed ich kulami? Czy zdołał wpław dobić do brzegu? Zkąd się wziął? Poco przyszedł na okręt? Czy istotnie zamiarem jego było wysadzić okręt w powietrze, jak to mniemał Bob Harvey? Wszystko to było dla zbójców niezrozumiałem. Lecz o czem nie mogli wątpić, to że nieznana ta wyspa, przed którą Speedy zarzucił kotwicę, była zamieszkałą, i że posiadała może liczną osadę, gotową na jej obronę. Lecz żywej duszy nie było widać ani na wybrzeżu, ani na wzgórzach nadbrzeżnych. Nadbrzeże wydawało się całkiem puste. Ani znaku zaludnienia. Czyżby mieszkańce schronić się mieli w głąb wyspy?
To pytanie musiał zadać sobie herszt zbójców, i niezawodnie, jako człowiek przezorny, chciał wpierw poznać miejscowość, zanimby poprowadził swą bandę.
Upłynęło półtorej godziny, a na pokładzie okrętu nie widać było żadnych przygotowań ani do napadu, ani do wylądowania. Bob Harvey wahał się widocznie. Przez najlepsze lunety nie mógł niezawodnie dostrzedz żadnego z osadników ukrytych między skałami. Również nie mogła zwrócić uwagi jego kotara z zielonych gałęzi i z wikliny zasłaniająca okna Pałacu Granitowego i dziwnie odbijająca od nagiej skały. Jakżeby mógł nawet wpaść na myśl, że w tej wysokości, we wnętrzu tej jednolitej masy granitowej wykute jest mieszkanie ludzkie? Począwszy od przylądka Ostrego Szponu aż po przylądek Obu Szczęk, wzdłuż całej zatoki Zjednoczonych Stanów, żadnych nie mógł dostrzedz śladów, że wyspa była lub mogła być zamieszkałą przez ludzi.
Wreszcie około godziny ósmej zauważyli osadnicy niezwykły ruch na pokładzie Speedy’ego. Zaczęto ciągnąć na blokach łodzie okrętowe i spuszczono w morze jedno czółno. Wsiadło do niego siedmiu ludzi. Uzbrojeni byli w strzelby; jeden z nich zasiadł u steru, czterech przy wiosłach, a dwóch innych, przykucnąwszy na przedzie czółna, gotowi do strzału, wlepili wzrok w wyspę. Zamiarem ich było bezwątpienia wyjechać na zwiady, nie zaś wylądować, w takim razie bowiem byliby się we większej zebrali liczbie.
Korsarze, siedzący na szczycie głównego masztu, mogli niezawodnie dostrzedz, że wybrzeże zasłania wysepka oddzielona kanałem około pół mili szerokim. Bądź co bądź zauważył Cyrus Smith, śledząc bieg czółna, że korsarze, zanim by wpłynęli do kanału, mieli wpierw zamiar wylądować na wysepce, co było zresztą z ich strony usprawiedliwionym środkiem ostrożności.
Pencroff z Ayrtonem, ukryci z osobna w ciasnych parowach między skałami, ujrzeli czółno z korsarzami płynące wprost ku nim, czekali jednak aż się zbliży na odległość strzału.
Czółno zbliżało się bardzo ostrożnie. Wiosła poruszały się w powolnym takcie. Widać było także, że jeden ze zbójców siedzących na przodzie, trzymał w ręku sondę i starał się wymierzyć głębokość koryta wymulonego przez prąd Dziękczynnej. Świadczyło to o zamiarze Boba Harvey’a zbliżenia ile możności okrętu do wybrzeży. Około trzydziestu korsarzy, uczepionych tu i ówdzie na linach i drabinkach, śledziło każde poruszenie czółna i wyszukiwało znaki na wybrzeżach ułatwiające wylądowanie.
Czółno, zbliżywszy się kilkadziesiąt sążni do wysepki, wstrzymało się w biegu. Człowiek siedzący u steru szukał miejsca najsposobniejszego do wylądowania.
Nagle zagrzmiały jednocześnie dwa strzały. Po nad skały wzniósł się mały dymek. Zbój siedzący u steru i zbój trzymający w ręku sondę padli w czółno na wznak. Kule Ayrtona i Pencroffa dosiągły ich obu naraz.
W tej samej prawie chwili rozległ się silniejszy huk, kłąb dymu buchnął z okrętu, i kula działowa roztrzaskała wierzchołek skały zasłaniającej Ayrtona i Pencroffa, żadnego z nich jednak nie tknęła.
Straszliwe przekleństwa ozwały się z czółna, które natychmiast puściło się w dalszy bieg. Inny zbój zastąpił u steru poległego kolegę i wiosła zapluskały żwawo we wodzie.
Zamiast powrócić jednak do okrętu, jakby się można było spodziewać, czółno puściło się dalej wzdłuż wysepki, aby okrążyć ją u południowej kończyny. Korsarze usiłowali z całych sił, by wyjść jak najprędzej po za obręb strzałów.
Zbliżyli się tak na sążni kilkanaście do wklęsłej części wybrzeża zakończonej przylądkiem Rozbitków, i okrążywszy go w linji półkólistej pod ciągłą osłoną dział okrętowych, skierowali się ku ujściu Dziękczynnej.
Zamiarem ich było widocznie wcisnąć się tym sposobem do kanału i zająć tył osadnikom znajdującym się na wysepce, i jakakolwiek byłaby liczba tychże, wziąć ich we dwa ognie z czółna i z okrętu, coby ich postawiło w nader niekorzystnem położeniu.
Przez kwadrans posuwało się czółno w tym kierunku. Cisza zupełna i spokój panowały na morzu i na niebie.
Pencroff i Ayrton, pomimo że wiedzieli o tem, iż narażają się na odcięcie, nie porzucili swoich stanowisk, częścią dlatego, że nie chcieli jeszcze pokazać się nacierającemu nieprzyjacielowi i wystawić się na strzały działowe Speedy’ego, częścią zaś, ponieważ liczyli na Naba i Gedeona Spiletta zaczajonych u ujścia rzeki, i na Cyrusa Smitha i Harberta ukrytych za skałami „dymników.“
W dwadzieścia minut od chwili, gdy padły pierwsze strzały, łódź z korsarzami zbliżyła się ku Dziękczynnej na odległość kilkudziesięciu sążni. Ponieważ zaczął się właśnie przypływ, jak zwykle gwałtowny z powodu ciasnego ujścia rzeki, korsarze uczuli się pędzonymi prądem wody ku rzece, i tylko za pomocą wioseł zdołali utrzymać się w pośrodku kanału. Lecz gdy na odległość strzału zbliżyli się do ujścia Dziękczynnej, powitały ich dwie kule, i dwóch z nich padło w łódź. Strzały Naba i Spiletta nie chybiły snać celu.
W tej samej chwili wyłano ze statku drugą kulę działową w miejsce, które zdradzał dym pochodzący od strzałów; kula ta jednak prócz tego, że zerwała wierzchołki kilku skał, żadnego innego nie sprawiła skutku.
W tej chwili znajdowało się w łodzi tylko trzech zdatnych do boju ludzi. Czółno porwane prądem, pomknęło kanałem jak strzała, minęło Cyrusa Smitha i Harberta, lecz ci, widząc że strzał byłby niepewny, nie odezwali się wcale; poczem łódź, okrążywszy północną kończynę wysepki siłą pozostałych jeszcze dwóch wioseł, zwróciła się napowrót ku okrętowi.
Jak dotąd, osadnicy nie mieli powodu uskarżać się. Pierwsze starcie wypadło niekorzystnie dla nieprzyjaciela, który liczył już czterech ciężko rannych a może nawet zabitych. Oni przeciwnie wyszli zupełnie cało i nie stracili ani jednego strzału. Gdyby korsarze dalej tym trybem prowadzili walkę i jeszcze kilka razy spróbowali wylądować czółnem, możnaby ich było wystrzelać po jednemu.
Okazało się teraz, jak szczęśliwe były zarządzenia inżyniera. Korsarze mogli sądzić z tego, że mają do czynienia z licznym i dobrze uzbrojonym przeciwnikiem, i że nie łatwo dadzą sobie z nim radę.
Upłynęło pół godziny, zanim łódź mająca do walczenia ze silnym prądem morza, dobiła do okrętu. Ozwały się straszliwe krzyki, gdy wynoszono rannych na pokład, dano jeszcze trzy lub cztery strzały armatnie, oczywiście bez żadnego skutku.
Równocześnie jednak dwunastu innych zbójców, oszłomionych wściekłością a może i wczorajszą pijatyką, wskoczyło do łodzi. Spuszczono zarazem w morze drugie czółno, do którego wsiadło ośmiu ludzi, i podczas gdy pierwsze zwróciło się wprost ku wysepce, aby wyparować z niej osadników, drugie gotowało się natomiast wziąć przebojem ujście Dziękczynnej.
Położenie Pencroffa i Ayrtona stawało się widocznie groźnem. Zmuszeni więc byli cofnąć się na wyspę.
Zaczekali jednak przedtem, aż pierwsze czółno zbliży się na strzał, i dwie kule celnie wymierzone, sprawiły popłoch w jego załodze. Poczem Pencroff z Ayrtonem porzucili swe stanowiska, wśród gradu kul nieprzyjacielskich przebiegli pędem wysepkę, wskoczyli do swego czółenka, przepłynęli kanał w chwili gdy drugie czółno korsarskie dotarło do południowej kończyny, i schronili się do dymników.
Zaledwie połączyli się z Cyrusem Smithem i Harbertem, wysepka opanowaną została przez korsarzy zostających w pierwszem czółnie; zbóje przebiegali ją całą wszerz i wdłuż.
W tej samej prawie chwili zagrzmiały nowe strzały u ujścia Dziękczynnej, do którego zbliżało się drugie czółno z korsarzami. Na ośmiu zbójów, którzy stanowili jego załogę, dwóch zostało śmiertelnie ranionych przez Gedeona Spiletta i Naba, a czółno samo, nie powstrzymaną siłą wpędzone na skały, rozbiło się u ujścia Dziękczynnej. Sześciu zbójów jednak pozostałych przy życiu, z bronią wzniesioną ponad wodę by ją uchronić od zamoczenia, zdołało wdrapać się na prawy brzeg rzeki. Widząc się jednak zbyt blisko narażonymi na kule, puścili się pędem ku przylądkowi Rozbitków, po za obręb strzałów.
Stan rzeczy był zatem następujący: na wysepce znajdowało się dwunastu zbójów, z tych niezawodnie kilku rannych, którzy posiadali jedno czółno na usługi; na wyspie wylądowało wprawdzie sześciu, lecz ci nie mogąc dostać się na drugi bok Dziękczynnej na której wszystkie mosty były pozwodzone, tem samem nie byli także w stanie dotrzeć do Pałacu Granitowego.
— Wybornie idzie! rzekł Pencroff wbiegając do „dymników,“ wybornie idzie, panie Cyrusie! A pan jak myślisz?
— Ja myślę, odparł inżynier, że walka przybierze teraz inną postać, niepodobna bowiem posądzać korsarzy o nierozsądek do tego stopnia posunięty, by chcieli prowadzić ją dalej w tak niekorzystnych dla siebie warunkach!
— Kanału nie przepłyną jednak w żaden sposób, rzekł marynarz. Karabiny Ayrtona i Spiletta nie dopuszczą tego. Wszak wiesz pan, że niosą na milę angielską!
— Bez wątpienia, odparł Harbert, lecz cóż pomogą dwa karabiny przeciwko działom okrętowym?
— E! okręt jeszcze nie stoi w kanale, jak sądzę! odparł Pencroff.
— A jeśli wejdzie do kanału? zapytał Cyrus Smith.
— Niepodobna, naraziłby się na to, że osiadłby na mieliźnie i przepadł z kretesem!
— Jednak to podobna, odparł Ayrton. Korsarze mogą, korzystając z przypływu, wejść do kanału, chociażby później nawet osiedli na piasku, a wtedy pod strzałami działowemi nie podobnaby było utrzymać się na naszem stanowisku.
— Do kroćset stu tysięcy czartów! zawołał Pencroff; doprawdy, te łotry biorą się do podnoszenia kotwicy!
— Może zmuszeni będziemy schronić się do Pałacu Granitowego? zauważył Harbert.
— Czekajmy jeszcze! odparł Cyrus Smith.
— Lecz cóż stanie się z Nabem i Spilettem?... zapytał Pencroff.
— Potrafią połączyć się z nami gdy będzie trzeba. Bądź w pogotowiu, Ayrtonie. Teraz kolej na wasze karabiny, twój i Spiletta.
Przypuszczenie Cyrusa zdawało się sprawdzać! Speedy począł ruszać się na kotwicy i objawiać zamiar zbliżenia się ku wysepce. Przypływ miał trwać jeszcze półtora godziny, a ponieważ prąd morza już się był przełamał, więc łatwo było kierować statkiem według woli. Mimo to Pencroff, wbrew zdaniu Ayrtona, nie mógł jeszcze przypuścić, ażeby korsarze śmieli wprowadzić statek do kanału.
Tymczasem korsarze, którzy opanowali byli wysepkę, przenosili się zwolna na przeciwny jej brzeg, tak że tylko kanał oddzielał ich od wyspy. Będąc uzbrojeni tylko w broń ręczną, nie mogli nic złego zrobić osadnikom ukrytym w „dymnikach“ i przy ujściu Dziękczynnej; nie wiedząc jednak o tem, że ci zaopatrzeni są w dalekonośne karabiny, sądzili, że sami są także bezpieczni przed strzałami. Przebiegali więc swobodnie wysepkę i wałęsali się wzdłuż jej brzegów.
Nie długo jednak zostawali w tym błędzie. Karabiny Ayrtona i Gedeona Spiletta przemówiły nagle i musiały zapewne coś nieprzyjemnego powiedzieć dwom zbójom, bo od razu padli na ziemię.
Wtedy powstał ogólny popłoch. Reszta zbójów, nie zabrawszy ze sobą nawet swoich towarzyszów rannych lub zabitych, uciekła co tchu na drugi brzeg wysepki, powskakiwała do czółna, na którem przypłynęli, i siłą wioseł przybili napowrót do okrętu.
— Ośmiu mniej! zawołał Pencroff. Doprawdy pan Spilett i Ayrton, jakby się umówili ze sobą!
— Panowie, odparł Ayrton nabijając na nowo karabin, rzecz zaczyna przybierać postać groźniejszą. Okręt rozwija żagle!
— Podnoszą kotwicę!... zawołał Pencroff.
— Tak, w samej rzeczy.
Słychać było wyraźnie szczęk łańcucha i zgrzyt windy. Speedy zbliżył się z razu do kotwicy, a gdy hak wyciągnięto z dna, począł zbliżać się ku wysepce. Wiatr wiał od morza; rozwinięto główny żagiel i mniejszy żagiel bocianiego gniazda, i statek zwolna posuwał się ku wysepce.
Oba poczty ustawione przy ujściu Dziękczynnej i w „dymnikach,“ śledziły każde poruszenie okrętu, zachowując się same całkiem spokojnie, chociaż nie zdołały przytłumić w sobie pewnego wzruszenia. Położenie osadników stawało się okropnem: z bliska być wystawionym na ogień działowy, a nie módz nań skutecznie odpowiedzieć! Czyż byliby wtedy w stanie przeszkodzić korsarzom wylądować?
Cyrus Smith czuł to dobrze i zapytywał sam siebie, co czynić? W kilku minutach trzeba było coś postanowić. Ale co? Zamknąć się w Pałacu Granitowym, dać się oblęgać tygodniami, wreszcie miesiącami całemi, żywności bowiem mieli dosyć? Dobrze! Ale co potem? I w takim razie korsarze opanowaliby całą wyspę, spustoszyliby ją dowoli, a wreszcie z czasem zmusiliby oblężonych do poddania.
Możność obrony istniała tylko w tym jednym razie, gdyby Bob Harvey nie odważył się wejść z okrętem do kanału i stanął zdala, koło wysepki. W takim razie oddalony był pół mili od wybrzeży, a w tej odległości, strzały działowe byłyby mniej szkodliwe.
— Nie, nigdy, przenigdy! powtarzał Pencroff; Bob Harvey, jeśli jest dobrym marynarzem, nie wejdzie nigdy do kanału! Wszak wie o tem, że na wypadek burzy, naraziłby okręt na zgubę! A cóżby począł bez okrętu?
Tymczasem jednak okręt zbliżył się do wysepki, i widać było, że sterował ku dolnej kończynie. Wiatr wiał łagodny a ponieważ prąd osłabł był znacznie, więc Bob Harvey mógł kierować statkiem, jak chciał.
Czółna wysłane poprzednio wskazywały mu były drogę do kanału, to też zuchwale płynął wprost ku niemu. Zamiar jego był aż nadto widoczny: chciał usadowić się z okrętem naprzeciw „dymników,“ i z tamtąd kulami i granatami odpowiedzieć na strzały, które zdziesiątkowały mu załogę.
Speedy niebawem dotarł do kończyny wysepki i okrążył ją z łatwością; wtedy rozpiął żagle i płynąc z wiatrem, pojawił się wkrótce naprzeciw ujścia Dziękczynnej.
— Korsarze zbliżają się do nas! zawołał Pencroff.
W tej chwili Nab i Gedeon Spilett przyłączyli się do Cyrusa Smitha, Ayrtona, marynarza i Harberta.
Korespondent i jego towarzysz uznali za stosowne porzucić swój poczt przy ujściu Dziękczynnej, skąd nie mogli nic więcej zdziałać przeciw okrętowi, i postąpili sobie roztropnie. Lepiej było, iż osadnicy połączyli się razem w chwili, gdy miało przyjść niezawodnie do walki rozstrzygającej. Gedeon Spilett z Nabem przybiegli chyłkiem kryjąc się za skały, wśród gradu kul, z których jednak żadna ich nie tknęła.
— Spilecie! Nabie! zawołał inżynier. Żaden z was nie raniony?
— Nie! odparł korespondent, prócz kilku kontuzyj od kul rekoszetujących! Ale ten przeklęty okręt płynie prosto do kanału!
— W samej rzeczy! odparł Pencroff, za dziesięć minut stanie kotwicą naprzeciw Pałacu Granitowego!
— Co zamyślasz czynić, Cyrusie? zapytał korespondent.
— Trzeba nam schronić się do Pałacu Granitowego, póki czas jeszcze, a zbóje nie mogą nas dostrzedz.
— I ja tak sądzę, odparł Gedeon Spilett, ale gdy się raz zamkniemy...
— Zastosujemy nasze działanie do okoliczności, odparł inżynier.
— A zatem w drogę, a spieszmy się! rzekł korespondent.
— Nie życzysz sobie, panie Cyrusie, abyśmy ja z Ayrtonem zostali tutaj? zapytał marynarz.
— Poco? odparł Cyrus Smith. Nie Pencroffie. Nie rozłączajmy się!
Nie było chwili więcej do stracenia. Osadnicy opuścili „dymniki.“ Mały załom ściany granitowej zasłaniał ich przed okiem zbójów, lecz dwa lub trzy wystrzały i łomot kul roztrzaskujących skały, zwiastował, że Speedy znajdował się już niedaleko.
W jednej chwili wskoczyli do windy, podnieśli się do drzwi Pałacu Granitowego, gdzie Top z Jowem siedzieli zamknięci od wczoraj, i wpadli do głównej sali.
Był to czas ostatni, przez gałęzie bowiem zasłaniające okna Pałacu Granitowego, ujrzeli osadnicy, jak Speedy otulony chmurą dymu wpływał do kanału. Musieli nawet usunąć się na bok, strzały bowiem następowały jeden po drugim, a kule działowe biły na ślepo w opuszczony dopiero poczt u ujścia Dziękczynnej i w „dymniki.“ Od pocisków pękały skały, a każdemu wystrzałowi towarzyszyły dzikie okrzyki hurra!
Można się jednak było spodziewać, że korsarze oszczędzać będą Pałac Granitowy, dzięki pomysłowi Cyrusa, wskutek którego okna pozasłaniano gałęźmi, gdy nagle kula, wyłupawszy szerszy otwór wchodowy, wpadła do środka Pałacu.
— Piekło! Czy odkryto nas? zawołał Pencroff.
Być może, że zbóje nie dostrzegli osadników, to jednak pewna, że Bob Harvey uznał za stosowne wysłać jeden pocisk między te podejrzane gałęzie przysłaniające tę część wysokiej ściany granitowej. Gdy wkrótce druga kula przedarłszy tę kotarę z zieleni, ukazała szeroki ziejący otwór w skale, podwoił jeszcze pociski.
Położenie osadników było rozpaczliwe. Schronienie ich zostało odkryte. Nie byli w stanie stawić oporu tym pociskom, ani uniknąć kamieni, latających kawałami dokoła nich. Nie zostawało im nic, jak tylko schronić się do górnej części Pałacu Granitowego, a mieszkanie swe oddać na spustoszenie, gdy w tem — dał się słyszeć głuchy huk jakiś, a po nim straszliwe krzyki!
Cyrus Smith i towarzysze jego rzucili się do okien.
Okręt, olbrzymią jakąś siłą, niby trąbą morską podrzucony w górę, rozpadł się w tej chwili na dwie połowy, i w dziesięciu sekundach pochłonęły go fale morskie wraz z całą jego zbrodniczą załogą.






ROZDZIAŁ IV.
(Na wybrzeżu. — Ayrton z Pencroffem ocalają rozmaite przedmioty z zatopionego statku. — Gawędka podczas śniadania. — Rozumowanie Pencroffa. — Szczegółowe zbadanie okrętu. — Zasieki prochowe nietknięte! — Nowe bogactwa. — Ostatnie szczątki z okrętu. — Kawałek rurki złamanej.)

— Wylecieli w powietrze! zawołał Harbert.
— W samej rzeczy! jak gdyby Ayrton zapalił składy prochowe! odparł Pencroff wskakując do windy wraz z Nabem i Harbertem.
— Lecz cóż to się stało? zapytał Gedeon Spilett, nie mogąc ochłonąć jeszcze ze zdumienia, w jakie wprawiło go to niespodziewane rozwiązanie.
— A! tym razem dowiemy się!... odparł żywo inżynier.
— Co się dowiemy?...
— Później! później! Teraz pójdź ze mną, Spilecie. Najważniejszą obecnie rzeczą, ażeby ci korsarze zostali wytępieni co do nogi!
I po tych słowach Cyrus Smith, pociągnąwszy za sobą korespondenta i Ayrtona, pospieszył w ślad za Pencroffem, Nabem i Harbertem na wybrzeża.
Z całego okrętu nie widać było teraz nic zgoła, nawet masztów. Podrzucony w górę przez ową trąbę wodną, położył się następnie na bok i w tej pozycji zatonął, zapewne w skutek dziury, jaka w nim powstała. Lecz ponieważ w tem miejscu kanał nie więcej jak dwadzieścia stóp był głęboki, nie podlegało zatem wątpliwości, że szkielet zatopionego okrętu w czasie odpływu wynurzy się znowu z pod wody.
Na powierzchni morza pływały rozmaite przedmioty pochodzące z rozbitego statku. Między innemi całe stosy masztów i rejów zapasowych, klatki z żywym jeszcze drobiem, skrzynie i beczułki, które powoli wydobywszy się z pomiędzy ścian zatopionego okrętu, wypływały na wierzch; nie widać było jednak żadnych szczątków samego okrętu, ani belek z pokładu, ani dylów z pudła okrętowego — co stawiało w świetle zagadkowem to nagłe zatopienie Speedy’ego.
Niebawem jednak oba maszty, złamane kilka stóp ponad pokładem, zgruchotawszy podpory i porwawszy drabinki sznurowe, wypłynęły na wierzch wody, wraz z żaglami, z których jedne były rozpostarte a inne zwinięte. Nie trzeba było jednak dać unieść odpływowi te wszystkie skarby, to też Ayrton z Pencroffem wskoczyli natychmiast do czółenka, by wyłowić te przedmioty i wyciągnąć je bądź to na brzeg wyspy, bądź na brzeg wysepki.
W chwili jednak, gdy wsiadali do czółna, powstrzymała ich następująca uwaga Gedeona Spiletta:
— A owych sześciu zbójów, którzy wylądowali na prawy brzeg Dziękczynnej?
W istocie należało pamiętać o tem, że owych sześciu ludzi, z którymi czółno roztrzaskało się o skały, wydobyło się na ląd w pobliżu przylądka Rozbitków.
Osadnicy spojrzeli w tę stronę, lecz nie dostrzegli nigdzie żadnego zbiega. Prawdopodobnie na widok tonącego okrętu uciekli wszyscy w głąb wyspy.
— Zajmiemy się nimi później, rzekł Cyrus Smith. Mogą być jeszcze niebezpiecznymi, bo są dobrze uzbrojeni, lecz w końcu sześciu przeciwko sześciu, szanse równe. Zabierzmy się więc teraz do tego, co pilniejsze.
Ayrton z Pencroffem wsiedli do czółna i pomknęli dziarsko na połów pływających po morzu szczątków z okrętu.
Morze było gładkie a stan wody wysoki, od dwóch dni bowiem trwał nów. Szkielet okrętu mógł wynurzyć się z pod wody dopiero za dobrą godzinę.
Ayrton z Pencroffem mieli dość czasu przymocować maszty i belki za pomocą lin, których końce wyrzucono na wybrzeże u podnóża Pałacu Granitowego. Tam osadnicy zjednoczonemi siłami przyciągnęli je do brzegu. Poczem pozbierano do czółna wszystkie inne przedmioty pływające po wodzie, kojce z drobiem, beczułki, skrzynie, i zniesiono takowe do „dymników.“
Morze wyrzuciło także kilka trupów. Między niemi poznał Ayrton także zwłoki Boba Harvey’a i wskazując je swemu towarzyszowi, rzekł głosem wzruszonym:
— Oto, czem byłem dawniej, Pencroffie!
— Lecz czem już dziś nie jesteś, zacny mój Ayrtonie! odparł marynarz.
Dziwnem było zaiste, że tak mało trupów wypłynęło na wierzch. Naliczono ich zaledwie pięć lub sześć, a odpływające morze unosiło je ze sobą w dal. Prawdopodobnie zbóje zaskoczeni tą nagłą katastrofą, nie mieli czasu do ucieczki, a gdy okręt przewalił się na bok, większa część została pod parapetami. Morze unosząc ze sobą zwłoki tych nędzników, oszczędziło tem samem osadnikom smutnego obowiązku pogrzebania ich na jakimś zakątku wyspy.
Przez dwie godziny Cyrus Smith ze swoimi towarzyszami zajęci byli wyłącznie holowaniem masztów na piasek nadbrzeżny, odczepianiem rejów, i wyciąganiem na suchy ląd żaglów całych zresztą i nietkniętych. Rozmawiali mało, bo ich ta robota zupełnie zaprzątała, lecz ileż myśli krzyżowało się po ich głowach! Statek ten albo raczej to, co w sobie zawierał, stanowiło dla nich prawdziwy skarb. Każdy okręt bowiem jest jakby świat mały, i zasoby osady wzbogaciły się wieloma pożytecznemi rzeczami. Była to „na wielkie rozmiary“ jakby druga taka skrzynia, jaką znaleźli niegdyś u przylądka Rozbitków.
— Ba, a co więcej — myślał w duchu Pencroff — dla czegożby nie można wydobyć tego okrętu na wierzch i naprawić go? Jeśli ma w sobie tylko dziurę, to przecież dziura da się zatkać, a okręt o trzystu do czterestu tonach pojemności to w porównaniu z Bonawenturą okręt co się zowie! na takim okręcie można daleko popłynąć. Można nim zapłynąć dokąd się chce! Pan Cyrus, Ayrton i ja, musimy tę rzecz zbadać należycie! Dalibóg warta tego!
W istocie jeśliby okręt zdolny był jeszcze do żeglugi, to widoki osadników wyspy Lincolna na powrót do ojczyzny zwiększyłyby się przez to niesłychanie! Aby módz jednak rozstrzygnąć tę ważną kwestję, trzeba było czekać, aż woda opadnie, a tem samem można będzie zbadać ściśle stan okrętu.
Gdy już ocalone z okrętu przedmioty złożone zostały w bezpiecznem miejscu, Cyrus Smith z towarzyszami swoimi poświęcili kilka chwil na zjedzenie śniadania. Literalnie umierali z głodu. Na szczęście nie daleko była spiżarnia, a Nab wziął na siebie urząd intendenta. Zastawiono śniadanie koło „dymników,“ a podczas jedzenia o niczem oczywiście innem nie rozmawiano, jak o niespodziewanem zdarzeniu, które w sposób tak cudowny ocaliło osadę.
— Już to co cudowny to cudowny — powtarzał Pencroff — bo trzeba przyznać, że te draby w sam czas wyleciały w powietrze! Dziwnie niewygodnie zaczynało już być w Pałacu Granitowym.
— A jakże sądzisz, Pencroffie — zapytał korespondent — jakim się to stało sposobem i co mogło spowodować to wysadzenie okrętu w powietrze?
— E! panie Spilecie, to rzecz bardzo prosta — odparł Pencroff. — Na okręcie korsarskim nie ma takiego porządku jak na statku wojennym! Co zbóje to nie majtkowie! A to rzecz pewna, że składy prochowe były otwarte, bo nas kartaczowali bez przestanku, a dość jednej nieostrożności lub niezgrabności, by całą maszynę wysadzić w powietrze!
— Co mnie zaś dziwi, panie Cyrusie — ozwał się Harbert — to, że wybuch ten tak mały sprawił skutek. Huk nie był bardzo silny, a wszystkiego razem nie wiele belek i dylów zostało powyrywanych. Zdawałoby się, że okręt raczej zatonął niż został wysadzony.
— To cię dziwi, moje dziecko? — zapytał inżynier.
— Tak, panie Cyrusie.
— I mnie to także dziwi, Harbercie — odparł inżynier — skoro się jednak przypatrzymy z bliska okrętowi, to się nam niezawodnie wyjaśni ta zagadka.
— A ba! panie Cyrusie — rzekł Pencroff — przecież nie zechcesz pan utrzymywać, że Speedy zatonął po prostu wskutek uderzenia o skałę?
— Czemużby nie? — zauważył Nab — jeżeli są jakie skały ukryte w kanale?
— Wybornyś mój Nabie — odparł Pencroff. — Widać, żeś dobrze nie patrzył. Ja widziałem wyraźnie jak okręt na chwilę przed zatonięciem, podniósł się naprzód na olbrzymiej fali, a potem spadając przysiadł na tyle. Otóż gdyby był po prostu uderzył o skałę, byłby zatonął spokojnie, jak przystało na uczciwy okręt, kiedy idzie na spód.
— Otóż to właśnie, że to nie był okręt uczciwy! — odparł Nab.
— Wreszcie przekonamy się o tem wkrótce, Pencroffie — rzekł inżynier.
— Zapewne, że się przekonamy — dodał marynarz — ale ja stawię głowę w zakład, że nie ma żadnych skał w kanale. Na dobrą sprawę, panie Cyrusie, czy pan i w tem zdarzeniu upatrujesz coś cudownego?
Cyrus Smith nic na to nie odpowiedział.
— Bądź co bądź — rzekł Gedeon Spilett — czy to się stało wskutek uderzenia o skałę, czy wskutek wybuchu, przyznasz Pencroffie, że się stało w sam czas!
— Zapewne!... zapewne!... — odparł marynarz... — lecz tu nie o to chodzi. Ja się pytam pana Smitha, czy upatruje w tem wszystkiem coś nadnaturalnego.
— Ja nie wypowiadam w tej mierze żadnego zdania, Pencroffie — rzekł inżynier. — Nie mam na to innej odpowiedzi.
Odpowiedź ta jednak bynajmniej nie zadowoliła Pencroffa. Obstawał za eksplozją i nie chciał w żaden sposób porzucić swojego zdania, ani zgodzić się na to, ażeby w tym kanale, którego całe dno składało się z takiego samego drobnego piasku jak wybrzeże, i który nieraz w czasie odpływu przebywał w bród, miały ukrywać się nieznane jakieś skały. A zresztą w chwili gdy okręt zatonął, był przypływ, to jest: że było więcej wody niż potrzeba było statkowi, aby wolno przepłynął, nie potrąciwszy o skały niedostrzeżone podczas odpływu morza. A zatem okręt nie mógł trącić o żadną skałę. A zatem nie rozbił się, lecz wysadzony został w powietrze.
Trzeba przyznać, że rozumowanie marynarza nie było pozbawione wszelkiej słuszności.
Około godziny wpół do drugiej z południa wsiedli osadnicy do czółna i popłynęli w miejsce, gdzie okręt był zatonął. Żałowali, że oba czółna należące do statku nie zostały ocalone; lecz jedno z nich, jak wiemy, rozbiło się u ujścia Dziękczynnej, i było zupełnie nie do użytku; drugie zaś pociągnął za sobą w głąb okręt tonący, i nie wyszło więcej na wierzch.
W tej chwili szkielet Speedy’ego począł wynurzać się z pod wody. Okręt leżał więcej niżeli na boku, balast jego bowiem, wskutek przewrócenia się statku, przewalił się cały na jedną stronę i ciężarem swoim podruzgotał maszty, tak że okręt leżał prawie do góry dnem. Jakieś niewytłumaczone ale straszliwe wstrząśnienie podwodne, które jednocześnie objawiło się za pomocą olbrzymiej trąby wodnej, przewrociło snać statek.
Osadnicy okrążyli dokoła cały okręt, i w miarę jak woda opadała, odsłaniały się im, jeśli nie sama przyczyna katastrofy, to przynajmniej skutki przez nią sprawione.
Na przodzie okrętu, z obu stron dzióba, na siedm lub ośm stóp przedtem, nim się zaczyna szkielet, boczne ściany były straszliwie poszarpane, na długość najmniej dwudziestu stóp. Tu znajdowały się dwa szerokie otwory, przez które woda wciskała się do statku, a których niepodobnaby było zatkać. Nie tylko całe obicie z blachy miedzianej i tramy zginęły do szczętu, na proch zapewne zmiażdżone, ale nawet oklepkowanie, kołki żelazne, skoble i nity zniknęły bez śladu. Wzdłuż całego pudła, ku tyłowi okrętu, wszystkie klamry porozrywane puściły. Tokmaszt wyrwany został niepojętą siłą, a sam przód okrętu wydarty z tułowu, pękł cały na pozdłuż.
— Do kroćset djabłów! zawołał Pencroff. Trudno już będzie złatać ten okręt do kupy!
— Niepodobna — rzekł Ayrton.
— Na wszelki wypadek — rzekł Gedeon Spilett do marynarza — jeśli to w samej rzeczy była eksplozja, to dziwny sprawiła skutek! Rozsadziła spodnie części pudła okrętowego zamiast wysadzić w górę pokład i ponadwodne części statku! Te szerokie pęknięcia zdają się pochodzić raczej od uderzenia statku o skałę, niżeli od wybuchu prochowego!
— Nie ma skał żadnych w kanale! — odparł marynarz. — Przyznam wam wszystko co chcecie, z wyjątkiem skał podwodnych!
— Starajmy się wejść do środka okrętu — rzekł na to inżynier. — Tym sposobem dowiemy się może, czemu przypisać mamy zagładę okrętu.
Była to rada najlepsza, a zresztą należało wejść czem prędzej w posiadanie bogactw nagromadzonych na okręcie i złożyć takowe w bezpiecznem miejscu.
Wejście do wnętrza okrętu było teraz łatwe. Woda wciąż opadała, a po spodniej części pokładu, która u wywróconego teraz statku stanowiła część wierzchnią, można było chodzić wygodnie. W kilku miejscach tylko załamał go balast składający się z ciężkich brył stopionego żelaza. Słychać było szmer wody wciskającej się przez szczeliny w pudle okrętowem.
Cyrus Smith z towarzyszami swymi, z siekierami w rękach, postępowali po wpół załamanym pokładzie. Był on cały zawalony rozmaitego rodzaju skrzyniami, a ponieważ skrzynie te bardzo krótki czas tylko zostawały we wodzie, łatwo zatem być mogło, że woda nie popsuła jeszcze zawartych w nich przedmiotów.
Pracowano więc nad tem, by cały ten ładunek złożyć w miejscu bezpiecznem. Woda miała dopiero za kilka godzin powrócić i z tych kilku godzin zrobiono jak najlepszy użytek. Ayrton z Pencroffem przeciągnęli przez dziurę w pudle okrętowem blok, na którym wyciągali do góry beczułki i skrzynie. Pakowano je do czółna i odwożono natychmiast na brzeg. Brano zaś bez różnicy wszystko, odkładając na później przebrakowanie znalezionych rzeczy.
Bądź co bądź przekonali się osadnicy wkrótce ku wielkiemu swojemu zadowoleniu, że okręt posiadał ładunek złożony z najrozmaitszych artykułów, narzędzi, utworów rękodzielniczych i przyrządów, jakiemi zwykły zaopatrywać się statki podejmujące wielką żeglugę do wysp Polynezyjskich. Spodziewali się więc znaleść wszystkiego po trochę, a tego właśnie potrzeba było osadzie linkolnskiej.
Cyrus Smith zauważył jednak ku wielkiemu acz utajonemu zdziwieniu swemu, że nietylko pudło okrętowe, jak to był przewidział, ucierpiało niezmiernie od jakiegoś uderzenia, które spowodowało katastrofę, lecz także całe wewnętrzne urządzenie statku zwłaszcza z przodu, zostało zniszczone. Ściany i przegrody były podruzgotane, jakgdyby straszliwy granat jaki pękł był w środku okrętu. Osadnicy mogli wygodnie przechadzać się po okręcie od przodu aż do samego tyłu, w miarę jak uprzątywali i zabierali skrzynie. Nie były to zaś ciężkie paki trudne do udźwignięcia, lecz zwyczajne skrzynie, których zewnętrzne opakowanie było już zniszczone.
Osadnicy dostali się w ten sposób aż na tył okrętu, w miejsce gdzie znajdowała się dawniej kajuta oficerska. Według wskazówki Ayrtona tu należało szukać składów prochowych. Cyrus Smith sądził, że na wypadek jeśli w nich wybuch nie nastąpił, kilka beczułek dałoby się może ocalić, w nadziei że woda nie tknęła prochu otoczonego zazwyczaj powłoką z kruszcu.
Tak się stało w istocie. Wśród stosów kul i pocisków znaleziono około dwadzieścia beczułek wyłożonych wewnątrz blachą miedzianą i wyciągnięto takowe z jaknajwiększą ostrożnością. Pencroff przekonał się teraz własnemi oczyma, że Speedy nie został zniszczony przez eksplozję. Właśnie ta część pudła w której znajdowały się składy prochu, ucierpiała najmniej.
— Niech i tak będzie! odparł uparty marynarz, ale co się tyczy skał, to żadnych skał nie ma w całym kanale!
— Więc jakimże to się stało sposobem? zapytał Harbert.
— Ja nic nie wiem, odparł Pencroff, pan Cyrus także nic nie wie i nikt nic nie wie, i nigdy wiedzieć nie będzie!
Kilka godzin upłynęło wśród tych rozmaitych poszukiwań i przypływ dawał się już czuć. Trzeba było zawiesić dalsze wyładowanie statku. Zresztą nie było obawy, ażeby morze zabrało ze sobą szkielet okrętu, przymocowano go bowiem tak silnie, jakgdyby spoczywał na dwóch złożonych na krzyż kotwicach.
Można było zatem spokojnie oczekiwać przyszłego odpływu, by na nowo rozpocząć robotę. Lecz co do okrętu samego, ten skazany był na zagładę i trzeba się było spieszyć nawet by ocalić choć szczątki pudła, zanim utonie w lotnym piasku na dnie kanału.
Była wtedy godzina piąta z wieczora. Ciężki to był dzień dla osadników. Z wielkim więc apetytem zjedli objad, poczem, pomimo znużenia, jakie czuli, nie mogli poskromić w sobie chęci przepatrzenia skrzyń, z których się składał ładunek Speedy’ego.
Większa ich część zawierała gotowe już ubrania, które powitano oczywiście z wielkiem zadowoleniem. Było teraz czem odziać, zaopatrzyć w bieliznę i w obuwie choćby całą wielką osadę.
— Oto z nas teraz bogacze! zawołał Pencroff. — Cóż my poczniemy z tem wszystkiem?
I co chwila wydobywały się z ust rozochoconego marynarza grzmiące „hurra“ na widok beczułek z wódką cukrową, fasek z tytoniem, broni palnej i ręcznej, całych bel bawełny, narzędzi roboczych, ciesielskich, stolarskich, skrzyń ze zbożem rozmaitego gatunku, i tym podobnych rzeczy, którym krótki pobyt we wodzie wcale nie zaszkodził. Ach! jak pożądane byłyby były te przedmioty dwa lata temu! Mimo to i teraz, chociaż osadnicy własnym przemysłem do wszystkiego sobie dopomogli, skarby te przydały się bardzo.
Nie brakło na nic miejsca w składach Pałacu Granitowego, tego dnia jednak nie było już czasu na zmagazynowanie wszystkiego. Trzeba jednak było pamiętać o tem, że owych sześciu zbójów z załogi Speedy’ego znajdowało się na wyspie, że byli to zapewne łotry pierwszego rzędu, i że trzeba się było mieć przed nimi na baczności. Pomimo że most na Dziękczynnej i wszystkie mostki były zwiedzione, zbóje tacy nie daliby się zapewne odstraszyć rzeką jaką lub potokiem, a wiedzeni rozpaczą, mogli być niebezpiecznymi.
Później miano zastanowić się nad tem, jak względem nich postąpić, tymczasem zaś trzeba było odbywać straż nad skrzyniami i pakami nagromadzonemi koło „dymników,“ czemu też osadnicy kolejno przez całą noc się oddawali.
Noc upłynęła jednak bez żadnego napadu ze strony zbójów. Panowie Jow i Top, strzegący Pałacu Granitowego, byliby ich niezawodnie natychmiast zdradzili.
Przez trzy dni następne, to jest 19, 20 i 21 października, wynoszono z okrętu wszystko, co mogło mieć jakąkolwiek wartość lub użyteczność, tak z rzeczy znajdujących się w nim, jak i ze zewnętrznych jego przyrządów i przyborów. Podczas odpływu morza wyładowywano okręt. Podczas przypływu składano wyratowane przedmioty do magazynu. Wielką część miedzianego obicia okrętu zdarto z pudła, które z każdym dniem zapadało głębiej. Zanim jednak piasek pochłonął cięższe przedmioty leżące na dnie kanału, Ayrton z Pencroffem spuściwszy się kilkakrotnie na dno, znaleźli tam łańcuchy i kotwicy okrętowe, żelazne bryły balastu a nawet owe cztery działa, które wydźwignęli na wierzch wody zapomocą próżnych beczułek i wyciągnęli na ląd.
Tak więc nietylko spiżarnie i składy Pałacu Granitowego ale i zbrojownia została wzbogaconą przedmiotami ocalonemi z okrętu. Pencroff, entuzjastyczny jak zawsze w swych projektach, rozprawiał już o postawieniu baterji, któraby ostrzeliwać mogła kanał i ujście rzeki. Temi czterma działami gotów był powstrzymać całą flotę, „chociażby nie wiedzieć jak potężną“ od zbliżenia się do wyspy Lincolna!
Po tem wszystkiem, gdy już z całego okrętu pozostał tylko bezużyteczny szkielet, nadeszła burza i zniszczyła go do reszty. Cyrus Smith miał zamiar wysadzić go w powietrze, by potem szczątki z niego pozbierać na brzeg, lecz silny wicher północno-wschodni i morze wburzone oszczędziły mu trudu i prochu.
W samej rzeczy, w nocy z 23 na 24 października, szkielet okrętu został zupełnie zgruchotany, a część jego szczątków wyrzuciła woda na brzeg.
Co się tyczy papierów i dokumentów okrętowych, rozumie się, że pomimo najstaranniejszego przetrząśnienia wszystkich szaf i schowków w kajucie oficerskiej, ani śladu ich nie znalazł nigdzie Cyrus Smith. Korsarze zniszczyli niezawodnie wszystko, co się odnosiło do kapitana lub właściciela Speedy’ego, a ponieważ na tylnej tablicy statku nie było wypisanej nazwy portu, do którego należał, nie było więc najmniejszego znaku, po którymby można było wnioskować o jego narodowości. Mimo to Pencroff i Ayrton z kształtu, jaki posiadał przód okrętu, sądzili, że pochodził z warsztatów angielskich.
W ośm dni po katastrofie, czyli raczej po szczęśliwem chociaż zagadkowem zdarzeniu, któremu osada zawdzięczała swe ocalenie, nie było już widać ani znaku z okrętu, nawet przy najniższym stanie wody. Szczątki jego rozpierzchły się na wszystkie strony a Pałac Granitowy wzbogacił się tem wszystkiem prawie, co statek zawierał.
Tymczasem jednak tajemnicza przyczyna jego zagłady, nie byłaby się była zapewne nigdy wyjaśniła, gdyby dnia 30 listopada, Nab, wałęsając się po wybrzeżu, nie był znalazł przypadkiem kawałka żelaznej rurki, na której widoczne były ślady eksplozji. Rurka ta była pokrzywioną i poszarpaną jak gdyby przez jaką masę eksplodującą.
Nab przyniósł ten kawałek żelaza swemu panu, który wraz z towarzyszami swoimi zajęty był właśnie jakąś robotą w „dymnikach.“
Cyrus Smith przypatrzył się uważnie rurce, poczem zwracając się do Pencroffa, rzekł:
— Więc ty, mój przyjacielu, zawsze jeszcze obstajesz przy tem, że Speedy nie zatonął wskutek rozbicia?
— Tak jest, panie Cyrusie, odparł marynarz. Pan wiesz tak dobrze jak ja, że nie ma żadnych skał w całym kanale.
— A cóż, jeżeli rozbił się o ten kawałek żelaza? zapytał inżynier pokazując złamaną rurkę.
— Co, o ten kawałek świstawki? zawołał Pencroff tonem zupełnego niedowierzania.
— Przyjaciele, rzekł na to Cyrus Smith, czy przypominacie sobie, że okręt, zanim zatonął, podrzucony został w górę przez rodzaj trąby wodnej?
— Tak jest, panie Cyrusie! odparł Harbert.
— Dobrze, a chcecie wiedzieć teraz, skąd powstała owa trąba? Oto z tego, rzekł inżynier wskazując na rurkę.
— Z tego? zapytał Pencroff.
— Tak jest! rurka ta jest resztką torpilu!
— Torpilu! zawołali chórem towarzysze inżyniera.
— A któż tam podłożył ten torpil? zagadnął Pencroff, nie chcąc się jeszcze poddać.
— Tyle tylko wam mogę powiedzieć, że nie ja! odparł Cyrus Smith, lecz torpil ten znajdował się tam z pewnością, a byliście sami w możności osądzić nieporównaną moc jego skutku!






ROZDZIAŁ V.
(Twierdzenia inżyniera. — Olbrzymie hipotezy Pencroffa. — Baterja napowietrzna. — Cztery wystrzały. — Rozmowa o piratach. — Ayrton się waha. — Wspaniałomyślność Cyrusa Smitha. — Pencroff poddaje się z żalem.)

Tak więc wszystko się wyjaśniało podmorskim wybuchem torpilli. Cyrus Smith, któremu podczas wojny amerykańskiej nieraz zdarzała się sposobność wyprobowania tych straszliwych narzędzi zniszczenia, — nie mógł się mylić w tym razie. Nie ulegało wątpliwości, że to pod działaniem takiego cylindra, naładowanego substancją wybuchającą, nitrogliceryną, czy też inną materją tegoż samego rodzaju — wody kanału podniosły się na kształt trąby powietrznej i bryg zdruzgotany w swoich fundamentach, zatonął w mgnieniu oka. Tem także tłumaczyła się następnie zupełna niemożebność naprawienia statku, takim spustoszeniom uległo jego pudło. Torpilli, zdolny zniszczyć pancerną fregatę tak łacno jak łódź rybacką, — Speedy nie mógł się oprzeć!
Tak, wszystko się wyjaśniało, wszystko... oprócz tego, jakim sposobem torpilla znalazła się pod wodami kanału.
— Moi przyjaciele, — zaczął tedy na nowo po chwili Cyrus Smith, nie możemy już dłużej wątpić o obecności jakiejś istoty tajemniczej, jakiegoś nam może podobnego rozbitka, opuszczonego przez swoich na tej wyspie. A mówię to dla tego, ażeby Ayrtona wtajemniczyć w te wszystkie dziwy, które nam się zdarzyły od dwóch lat. Kto jest tym dobroczynnym nieznajomym, którego zbawiennej pomocy doznaliśmy w tylu okolicznościach — tego wyobrazić sobie nie mogę. Co go skłania do takiego postępowania, do ukrywania się po tylu oddanych nam przysługach? I to rzecz dla mnie nie do pojęcia. Nie mniej jednak, przysługi owe są rzeczywiste i należą do rzędu tych, które mógł oddać tylko człowiek rozporządzający cudowną prawie władzą. Ayrton zawdzięcza mu tyle co i my, jeżeli bowiem tym, który mnie wydobył z fal po spadnięciu balonu, był tajemniczy nieznajomy, to widocznie także on a nie kto inny napisał ów dokument, puścił butelkę ową na wody kanału i tym sposobem zapoznał nas z położeniem naszego towarzysza. Dodam i to, że skrzynię ową, tak wybornie zaopatrzoną we wszystko czego nam brakowało, — on to musiał spławić i wyrzucić na ląd przy przylądku Rozbitków, — że ów ogień umieszczony na wyżynach wyspy, dzięki któremu zdołaliście dobić do niej — zapalony był jego ręką, — że ziarnko śrótu znalezione w ciele pekarysa pochodziło z jego broni, — że tę torpillę, która zniszczyła bryg, on zagłębił w wody kanału; słowem, że te wszystkie niepojęte zdarzenia, z których sobie zdać nie mogliśmy sprawy, winniśmy tej tajemniczej istocie. Ktokolwiek więc jest ów człowiek, rozbitek czy wygnaniec, bylibyśmy niewdzięcznikami gdybyśmy choć przez chwilę uważali się za wolnych od wszelkiego obowiązku względem niego. Zaciągnęliśmy dług — i mam nadzieję że go kiedyś spłacimy.
— Słusznie mówisz, drogi Cyrusie — odpowiedział Gedeon Spilett. Tak, znajduje się istota, prawie wszechmocna, ukryta kędyś na tej wyspie, a której wpływ osobliwie był pożytecznym dla naszej osady. A dodać jeszcze i to potrzeba, że ten nieznajomy zdaje się rozporządzać środkami, graniczącemi prawie z siłą nadprzyrodzoną, gdyby w zdarzeniach tego życia działanie sił nadprzyrodzonych przyjąć było można. Onże to wchodzi z nami w skryty stosunek za pośrednictwem studni w Granitowym Pałacu — i czyż tym sposobem dowiaduje się o wszystkich naszych zamiarach? Czyż to on podsunął nam ową butelkę, gdy łódź nasza robiła pierwszą wycieczkę na morze? Onże to wyrzucił Topa z wód jeziora a zadał śmierć dugongowi? Czyż to on — jak zresztą wszystko wierzyć każe — wyratował ciebie z fal morskich, Cyrusie, i to w okolicznościach takich, w których istota posiadająca siłę tylko ludzką, nicby zdziałać nie była zdołała? Jeżeli on to wszystko uczynił, to zaiste posiada potęgę, dającą mu władzę nad żywiołami.
Uwaga korespondenta była nader słuszną i wszyscy to dobrze uczuli.
— W samej rzeczy — odrzekł Cyrus — jeżeli pomoc istoty ludzkiej nie jest już bynajmniej dla nas wątpliwą, to przyznaję, że ma ona do rozporządzenia środki, przechodzące zwyczajną możność ludzką. W tem właśnie jeszcze leży tajemnica — jeżeli jednak uda się nam odkryć człowieka i tajemnica się odkryje, kwestja więc tak stoi: czy powinniśmy uszanować incognito tej wspaniałomyślnej istoty, — czy też nie oszczędzać niczego dla zbliżenia się do niej? Jakież macie zdanie w tym względzie?
— Ja sądzę, — odrzekł Pencroff, — że mniejsza ktoby on tam nie był, dzielne to człowieczysko posiada cały mój szacunek.
— Zgoda! — odezwał się Cyrus Smith — ale to jeszcze nie odpowiedź, Pencroffie.
— Mój panie, — wtrącił w tem miejscu Nab — mnie się zdaje, że możemy szukać, ile nam się podoba pana, o którym mowa — a nie odkryjemy go, aż wtedy, kiedy to jemu się podoba.
— Wiesz, że to nie głupie, coś powiedział Nabie, zawołał Pencroff.
— I ja podzielam zdanie Naba, odezwał się Gedeon Spilett, ale nie widzę jeszcze w tem racji, ażebyśmy się mieli wyrzec próby. Czy odkryjemy, czy też nie, tę tajemniczą istotę, spełnimy przynajmniej nasz obowiązek względem niej.
— A ty moje dziecko co sądzisz o tem? — rzekł inżynier, zwracając się do Harberta.
— Ach! — zawołał Harbert z płomieniejącem okiem, jakżebym chciał podziękować człowiekowi, który uratował najprzód pana a potem nas wszystkich.
— Nie zły gust ma ten chłopiec, — odparł Pencroff — a ja myślisz, że nie? — a my wszyscy!... Nie należę do ciekawskich, ale dalipan dałbym jedno z moich zdrowych oczu, za przyjemność spojrzenia twarz w twarz temu obywatelowi? Zdaje mi się, że musi być piękny, wysoki, silny, i spoczywa na obłokach, trzymając wielką banię w rękach.
— Ależ Pencroffie, — zawołał Gedeon Spilett — toż to obraz Boga Ojca nam rysujesz.
— Bardzo być może, panie Spilett — odparł marynarz — ile ja sobie tego tajemniczego tak przedstawiam.
— A jakież pańskie zdanie pod tym względem, Ayrtonie? — spytał inżynier.
— Panie Smith, — odparł Ayrton — ja nie mam tutaj bynajmniej zdania. Co zrobisz będzie dobre. Jeżeli pozwolisz mi wziąć udział w waszych poszukiwaniach, znajdziesz mnie pan w pogotowiu, każdej chwili.
— Dziękuję panu za tę gotowość Ayrtonie — odparł Cyrus Smith — ale radbym usłyszeć od ciebie wyraźniejszą odpowiedź na moje pytanie. Jesteś naszym towarzyszem, — nieraz już narażałeś się dla nas, jak wszyscy więc inni tutaj i ty masz prawo do rady, skoro idzie o powzięcie ważnego postanowienia. Mów więc.
— Panie Smith — odezwał się na to Ayrton — co do mnie, sądzę, że nie powinniśmy zaniedbać niczego ku odnalezieniu tego nieznanego dobroczyńcy. Kto wie, może jest samotny, — może cierpi? Może życie jego potrzebuje odrodzenia. I ja, jak to pan sam wspomniałeś, zaciągnąłem względem niego dług wdzięczności. On to bowiem, nikt inny tylko on przybył na wyspę Tabor, znalazł tam nędzarza, któregoście poznali i dał wam znać — o nieszczęśliwym potrzebującym ratunku. Jemu to więc zawdzięczam powrót do godności ludzkiej. O nie, nigdy tego nie zapomnę!
— Więc rzecz postanowiona, odezwał się Cyrus Smith. Zaczniemy poszukiwania o ile możności najprędzej. Nie zostawimy ani cząsteczki wyspy bez zbadania. Przeszukamy ją aż do najtajniejszych kryjówek, a nieznany przyjaciel przebaczy nam to przez wzgląd na intencję naszą.
Przez kilka dni osadnicy oddali się z gorliwością pracom około zbioru siana i zboża. Przed ostatecznem zabraniem się do zbadania nieznanych jeszcze części wyspy, postanowili ukończyć wszelkie niezbędne roboty. Była to także pora zbioru rozmaitych jarzyn pochodzących z roślin sprowadzonych z wyspy Tabor. Szło już tylko o pomieszczenie wszystkiego na składzie, ku czemu na szczęście nie brakło miejsca w Granitowym Pałacu. Wszystkie bogactwa wyspy dałyby się były tam władować. Złożono tedy tam wszystkie produkta w metodycznym porządku i w zupełnem bezpieczeństwie od szkody tak ze strony ludzi jak i zwierząt.
Nie było co także obawiać się najmniejszej nawet wilgoci w śród tych grubych granitowych murów. Wiele z naturalnych zagłębień, znajdujących się w wyższym korytarzu powiększono i rozkopano bądź to oskardem, bądź miną — i tym sposobem pałac Granitowy stał się magazynem głównym, mieszczącym w sobie zapasy żywności, amunicję, narzędzia i sprzęty zbywające, — słowem wszystkie nieruchomości osady.
Co do armat pochodzących z brygu, piękne te okazy z lanej stali, na natarczywe żądania Pencroffa wywindowano za pośrednictwem bloków prawie aż do wchodu pałacu Granitowego; następnie urządzono strzelnice pomiędzy oknami i wkrótce można było ujrzeć błyszczące paszcze tych niszczycielek wychylające się z granitowego muru. Z tej wyżyny armaty panowały rzeczywiście nad całą zatoką Unji. Utworzył się ztąd rodzaj małego Gibraltaru i każdy okręt, któryby starał podpłynąć pod wysepkę byłby wystawiony niechybnie na ogień tej napowietrznej baterji.
— Panie Cyrusie — odezwał się pewnego dnia Pencroff, było to 8 listopada — teraz kiedyśmy już dokończyli uzbrojenia, — wartoby było sprobować doniosłości naszych pukawek.
— Czy sądzisz, że to potrzebne? odpowiedział inżynier.
— Co potrzebne? — niezbędne! Bez tego zkądże się dowiemy na jaką odległość można będzie wysłać jednę z tych pięknych kul, w które jesteśmy zaopatrzeni.
— Zróbmy więc próbę, Pencroffie — odrzekł inżynier — i to z wszelką ostrożnością.
Inżynier był pewny, że działa te są doskonałego wyrobu — a znał się na tem. Były one z kutej stali, nabijane z tyłu i ztąd zdawały się zdolnemi do znoszenia znacznego ładunku a pocisk z nich wyrzucony powinien był mieć ogromną doniosłość.
I w istocie, jeżeli idzie o rzeczywisty pożytek z wystrzału, linia biegu spisana przez kulę winna być o ile możności wytężoną, — wytężenie to zaś daje się uzyskać jedynie wtedy, gdy pocisk posiada bardzo wielką szybkość początkową.
— O! — rzekł Cyrus Smith do towarzyszy. — A szybkość początkowa znowu powstaje w prostym stosunku do ilości zużytego prochu — przy fabrykacji dział tedy, najważniejszą jest kwestją, aby użyć do nich metalu posiadającego w jak najwyższym stopniu siłę oporu. Takim zaś metalem jest niewątpliwie stal. Sądzę tedy, że działa nasze znoszą bez szwanku napór gazów z bawełny strzelniczej, i wydadzą wyborne rezultaty.
— O wiele wzmocni się jeszcze ta pewność nasza, skoro je wypróbujemy — odrzekł Pencroff.
Rozumie się samo przez się, że wszystkie cztery armaty były w jak najlepszym stanie. Od czasu wydobycia ich z wody marynarz poświęcił się sumiennemu ich odczyszczeniu. Ileż godzin strawił na wycieraniu ich, wysmarowaniu tłuszczem, rozebraniu i opatrzeniu całego mechanizmu, zatyczki, zamka, śruby. I obecnie działka te miały tak lśniącą powierzchowność, jak gdyby znajdowały się na pokładzie fregaty należącej do marynarki Stanów Zjednoczonych.
Tegoż samego więc dnia, w obecności całego składu osady, z Jowem i Topem włącznie, sprobowano kolejno wszystkich czterech armatek. Nabito je bawełną strzelniczą, biorąc w rachubę jej siłę wybuchu, która jak to już wspomnieliśmy, jest cztery razy większą od siły zwyczajnego prochu. Pocisk przeznaczony do próby był walcowato-stożkowy.
Pencroff trzymając w ręku sznur komunikujący z podpałką stał w pogotowiu do dania ognia.
Na znak dany przez Cyrusa Smitha zagrzmiał wystrzał, kula skierowana na morze, przeszła po nad wysepką i przepadła w falach w odległości, której zresztą ściśle nie podobna było ocenić.
Drugą armatę wycelowano do najdalszych skał przylądku Rozbitków, a kula z niej uderzywszy w ostry głaz, w odległości blisko trzech mil od Granitowego pałacu, roztrzaskała go na części.
Armatę tę Harbert wycelował i dał z niej ognia, to też dumny był z tej pierwszej a tak pomyślnej próby swego oka. Pencroff chyba tylko był od niego z tego dumniejszy! Taki świetny strzał, i cały ztąd zaszczyt spływał na jego ukochane dziecię.
Trzeci pocisk, puszczony na ten raz ku ławom prosto, tworzącym wyższe wybrzeże zatoki Unji, uderzył w piasek w odległości co najmniej mil czterech; a potem odbiwszy się, przepadł w morzu pośród obłoku piany.
Gdy przyszła kolej na czwarte działo, Cyrus Smith przesadził nieco nabój, ażeby wymiarkować najwyższą doniosłość broni. Poczem, skoro wszyscy usunęli się na bok na przypadek pęknięcia działa, zapalono na panewce za pośrednictwem długiego sznura.
Gwałtowny huk dał się słyszeć, ale działo nie pękło, i osadnicy, rzuciwszy się do okna, mogli widzieć kulę obtrącającą skały przylądka Szczęk, w odległości blisko pięciomilowej od Pałacu Granitowego i ginącą w zatoce Rekina.
— A cóż, panie Cyrus — zawołał Pencroff, którego rozgłośne hurra! mogły rywalizować z hukiem wystrzałów — no, co pan powiesz o naszej baterji. Niech się tu pokażą przed Granitowym pałacem wszyscy korsarze Oceanu. Nikt teraz nie zdoła wylądować bez naszego pozwolenia.
— Wierzaj mi Pencroffie — odrzekł inżynier — lepiej będzie nie przekonywać się o tem.
— Ale! ale — ciągnął dalej marynarz — z sześcioma łotrami, którzy się włóczą po wyspie, cóż zrobimy? Pozwolimyż im przebiegać bezkarnie nasze lasy, nasze pola, nasze łąki? Tożto prawdziwe jaguary, ci zbóje, i sądzę, że powinniśmy bez wahania obejść się z nimi, jak z takim gatunkiem bestyj? Cóż myślisz o tem, Ayrtonie? — dodał Pencroff obracając się do swego towarzysza.
Ayrton zawahał się przez chwilę z odpowiedzią — a Cyrusowi Smithowi żal się zrobiło, że Pencroff przez rozstrzepanie zwrócił się z taką kwestją do Ayrtona. Mocno go więc wzruszyło, gdy Ayrton odrzekł pokornym tonem.
— I ja byłem jednym z tych jaguarów, panie Pencroff, nie mam więc w tej mierze głosu....
I oddalił się powolnym krokiem.
Pencroff teraz dopiero pojął swoją winę.
— A co za piekielne bydlę ze mnie! — wykrzyknął — Biedny Ayrton. On nie ma głosu tutaj!... Ma go tyle, co ktokolwiek bądź z nas najlepszy!...
— Niewątpliwie — rzekł Gedeon Spilett — ale pokora ta zaszczyt mu przynosi, i godzi się uszanować żywe w nim jeszcze uczucie smutnej jego przeszłości.
— Zrozumiałem, panie Spilett — odpowiedział marynarz — i nikt mnie już na takim bąku nie złapie! Wolałbym połknąć własny język, aniżeli sprawić najmniejsze zmartwienie Ayrtonowi. Wróćmy jednak do przedmiotu. Myślę, że ci zbóje nie mają prawa do jakiegokolwiek miłosierdzia, i że należałoby od nich co prędzej uwolnić wyspę...
— Czy to ostateczne zdanie twoje, Pencroffie? — spytał inżynier.
— Najostateczniejsze.
— I przed rozpoczęciem bezwzględnego ich prześladowania, nie czekałbyś na jaki nowy objaw wrogiego ich dla nas usposobienia?
— Jakto? więc dotychczasowe ich figle nie wystarczą — spytał Pencroff nie pojmujący tych wszystkich wahań.
— Mogą przecież przejąć się lepszemi chęciami, uczuć skruchę — rzekł Cyrus Smith!
— Uczuć skruchę? Oni! — zawołał marynarz wzruszając ramionami.
— Pencroffie, wspomnij na Ayrtona — zawołał Harbert, biorąc marynarza za rękę. Nie stałże się znowu uczciwym człowiekiem?
Pencroff popatrzył się z kolei po wszystkich towarzyszach. Nigdyby mu do głowy nawet nie przyszło, że propozycja jego wyzwie jakieś wahanie. Prosta jego natura nie zdolna była nawet przypuścić jakichkolwiek kompromisów z łotrami, którzy wylądowali na wyspę, ze wspólnikami Boba Harveya, mordercami osady brygu Speedy! Zapatrywał się na nich, jak na dzikie bestje, które wytępić należało bez wahania się i wyrzutu.
— Hę? — rzekł. — Co to znaczy? Mam wszystkich przeciwko sobie. Chcecie się bawić we wspaniałomyślność z tymi nędznikami? No, niech i tak będzie. Ale bogdajbyśmy tego nigdy nie pożałowali!
— Jakież niebezpieczeństwo grozić nam może — spytał Harbert — jeżeli mieć się będziem na ostrożności?
— Hm! — ozwał się korespondent, nie wypowiadający widocznie w tej mierze ostatecznego zdania. — Jest ich sześciu i dobrze zbrojnych. Niech tylko każdy z nich zaczai się w innym kącie i strzeli do jednego z nas, a w krótkim czasie staną się panami osady.
— Dla czego tego nie zrobili dotąd? — odparł Harbert. — Bezwątpienia dla tego, że nie było to w ich interesie. Zresztą nas jest sześciu.
— No! no! dobrze — odciął Pencroff — nie mogący się poddać żadnemu rozumowaniu. Zostawmy tych poczciwców przy ich maleńkich zajęciach i nie myślmy już więcej o nich.
— No! no, Pencroffie — rzekł Nab — nie udawaj tak złośliwego człowieka! Gdyby jeden z tych nieszczęśliwych stał tu przed tobą na dobrą odległość strzału, nie strzeliłbyś do niego pewnie?
— Wypaliłbym jak do psa wściekłego, Nabie — odrzekł zimno Pencroff.
— Pencroffie — ozwał się inżynier — okazywałeś nieraz wiele względu na moje zdanie. Czy nie chciałbyś i w tej okoliczności zdać się na mnie?
— Zrobię co się panu podoba, panie Smith — odrzekł marynarz, bynajmniej nie przekonany.
— A więc czekajmy i nie uderzajmy, dopokąd na nas nie uderzą.
Taka zapadła uchwała co do sposobu postępowania z korsarzami, pomimo, że Pencroff nic ztąd dobrego nie wróżył. Postanowiono nie atakować ich, ale mieć się na ostrożności. Koniec końców wyspa była wielka i żyzna. Jeżeli jakie źdźbło uczciwości zostało na dnie duszy tych nędzników, zdarzała im się sposobność do poprawy. Czyż to nie było ich interesem dobrze zrozumianym, w tych nowych warunkach zacząć nowe życie? Tak, czy owak, choćby przez uczucie ludzkości tylko, należało poczekać. Wprawdzie tym sposobem osadnicy nie będą mieli tej samej co dawniej swobody kręcenia się tu i owdzie bez nieufności. Dotychczas potrzebowali tylko mieć się na baczności przed bestjami leśnemi, a teraz oto sześciu kajdaniarzy i to najgorszego może gatunku, włóczy się po wyspie. Była to sprawa nie mała niewątpliwie, i dla ludzi mniej odważnych zagrażająca zupełną utratą spokoju. Mniejsza oto wszystko! W danej chwili osadnicy mieli słuszność za sobą — wbrew Pencroffowi. Czy będą ją mieć i w przyszłości? To się pokaże.






ROZDZIAŁ VI.
(Projekta wyprawy. — Ayrton w zagrodzie dla bydła. — Odwidziny w Porcie Balonowym. — Uwagi Pencroffa na pokładzie Bonawentury. — Depesza wysłana do zagrody. — Nie ma odpowiedzi Ayrtona. — Wyprawa w dniu następnym. — Czemu drut nie funkcjonuje? — Wystrzał.)

Wśród tych wszystkich zajęć i zamiarów naczelną myślą osadników było zupełne zbadanie wyspy, już postanowione i obecnie mające cel podwójny, po pierwsze, odkryć tajemniczą istotę, której istnienie nie podlegało już dyskusji, a po drugie dowiedzieć się co się stało z piratami, jaką sobie wybrali kryjówkę, co porabiają i czego się z ich strony obawiać można. Cyrus Smith chciał natychmiast wybrać się w drogę, ponieważ jednak wyprawa miała zająć dni wiele, uznano za stosowne naładować wózek przedmiotami niezbędnemi do urządzenia obozowiska, oraz naczyniami i zapasami potrzebnemi w czasie przystanków. A jak na to w danej chwili jeden z onagasów zraniony w nogę, niezdatny był do zaprzęgu, a potrzeba mu było najmniej kilku dni spoczynku. Osądzono tedy, że bez szkody dla sprawy można odłożyć odjazd na tydzień, to jest na dzień 20go listopada.
Miesiąc listopad pod tą długością geograficzną odpowiada majowi stref północnych. Była to więc najpiękniejsza pora roku. Słońce dochodziło do znaku koziorożca, zaczynały się najdłuższe dni w roku. Był to więc czas najzupełniej pomyślny dla ułożonej wyprawy, która gdyby nawet nie osiągła głównego swojego celu, mogła być obfitą w odkrycia, szczególniej co do płodów przyrody, tem bardziej, że Cyrus Smith zamierzył przepatrzeć owe gęste lasy Zachodniej Ręki, rozciągające się aż do krańca półwyspu Wężowego.
W ciągu dziewięciu dni, poprzedzających odjazd, postanowiono przyłożyć się do ostatnich robót na Wielkiej Terasie.
Koniecznością jednak było, ażeby Ayrton powrócił do zagrody, gdzie przyswojone zwierzęta wymagały jego opieki. Zadecydowano tedy, że przepędzi tam dwa dni, i że powróci do Pałacu Granitowego dopiero po hojnem zaopatrzeniu oborek.
W chwili, gdy wyruszał w drogę, Cyrus Smith go zapytał, czy nie życzy sobie, aby mu kto z nich towarzyszył, jednocześnie zwracając uwagę jego na tę okoliczność, że wyspa dziś stała się mniej pewną, niż była dawniej.
Ayrton odrzekł, że toby się na nic nie zdało, że da sobie rady, i że zresztą niczego się nie boi. Gdyby zaś jaki wypadek zdarzył się w zagrodzie lub w jej pobliżu, przyobiecał oznajmić o tem niezwłocznie osadnikom za pośrednictwem telegrafu.
Po takiem porozumieniu się, o świcie wyruszył Ayrton z Granitowego Pałacu, biorąc z sobą wózek, zaprzężony tylko w jednego onagasa, a w dwie godziny potem młotek elektryczny oznajmiał, że w zagrodzie wszystko w porządku.
Dwa dni Cyrus Smith zajmował się wykonaniem pewnego projektu mającego ostatecznie zabezpieczyć Pałac Granitowy od wszelkiego niespodzianego zamachu. Szło tu mianowicie o zasłonięcie zupełne wyższego otworu dawniejszego odpływu wód, już zamurowanego i ukrytego napoły pod krzewami i ziołami w południowym narożniku jeziora Granta. Nie było nic łatwiejszego nad to zadanie. Wystarczało podnieść na dwie do trzech stóp poziom wody w jeziorze, a otwór zatonąłby w nich bez śladu.
Dla podniesienia zaś tego poziomu, potrzeba było tylko wybudować groblę na każdym z dwóch odpływów z jeziora, zasilających potok Glicerynowy i Wielkiej kaskady. Wezwano tedy osadników do roboty i bardzo szybko z pomocą kawałów skał, dobrze zcementowanych, powstały dwie groble, nie przechodzące zresztą sześciu stóp na szerokość a trzech na wysokość.
Po skończeniu tej pracy, nikt nawet nie wpadłby na podejrzenie, że istniał tu kiedyś jakiś kanał podziemny, odprowadzający nadmiar wód z jeziora.
Rozumie się samo z siebie, że maleńki odpływ, zasilający wodozbiór Pałacu Granitowego i poruszający windę, zachowano troskliwie, i że w żadnym razie nie mogło zabraknąć wody. Obecnie, po podniesieniu windy, pałac Granitowy stawał się pewnem i wygodnem schronieniem, wyzywającem spokojnie wszelki niespodziany zamach.
Pracy tej zbyli się osadnicy z wielkim pospiechem, tak że Pencroff, Gedeon Spilett i Harbert znaleźli czas jeszcze na wycieczkę do Portu Balonowego. Marynarz mocno pragnął dowiedzieć się czy maleńka zatoka, w której spoczywał „Bonawentura“ nie odebrała odwidzin rozbójników.
— Bo właśnie — rzekł — uważałem, że ci dżentelmeni skierowali się ku południowemu wybrzeżu, jeżeli więc trzymali się tej linji, to jest obawa, że odkryli nasz mały porcik, a w takim razie nie dałbym i pół dolara za naszego „Bonawenturę.“
Obawy Pencroffa nie były bezpodstawne i wycieczka do Portu Balonowego wydała się wszystkim na czasie.
Po objedzie tedy 10. listopada wyruszył marynarz z towarzyszami, wszyscy dobrze uzbrojeni. Pencroff wpuszczając ostentacyjnie po dwie kule w każdą lufę swojej strzelby, potrząsał głową: znak nie zbyt dobrej wróżby dla każdego, co się doń nadto przybliży, „zwierzę czy człowiek“ jak mówił. Gedeon Spilett i Harbert wzięli także każdy swoją strzelbę — i tak, około trzeciej wszyscy trzej opuścili Pałac Granitowy.
Nab odprowadził ich aż do okrętu Dziękczynnej, a skoro przeszli na drugą stronę, zwiódł most za nimi. Taka zaś stanęła umowa, że osadnicy wystrzałem dadzą znać o swoim powrocie, a na ten znak Nab przybędzie przywrócić komunikację między dwoma brzegami rzeki.
Mała gromadka ruszyła prosto drogą wiodącą do portu ku południowemu wybrzeżu wyspy. Cała ta odległość wynosiła tylko trzy i pół mili, ale Gedeon Spilett z towarzyszami przebyli ją dopiero w dwóch godzinach. Przeszukali bowiem cały kraj drogi, tak od strony gęstego lasu jak i od błot Tadornów. Nigdzie nie znaleźli ani śladu zbiegów, którzy niewątpliwie nie mając jeszcze ustalonego przekonania o ilości osadników i ich środkach obrony, ukryć się musieli w najnieprzystępniejszych częściach wyspy.
Gdy mała gromadka przybyła do portu Balonowego, Pencroff z najwyższą pociechą ujrzał „Bonawenturę“ spokojnie stojącego na kotwicy w ciasnej zatoczce. Zresztą Port Balonowy był tak dobrze ukryty w pośród tych skał wysokich, że niepodobna go było odkryć, ani z morza, ani z lądu, chyba z pozycji górującej nad nim.
— No! — zawołał Pencroff — jeszcze tu te łotry nie byli! Wielkie trawy przypadają gadom bardziej do smaku i rzecz widoczna, że odnajdziemy ich w lesie Zachodniej Ręki.
— Uważajmy to za szczęście — odrzekł Harbert — bo gdyby byli znaleźli „Bonawenturę“ zabraliby go niewątpliwie, aby na nim uciec, i tym sposobem odjęliby nam możność powrócenia w bliskiej przyszłości na wyspę Tabor.
— W istocie — rzekł korespondent — a ważną jest rzeczą zawieść na tę wyspę dokument, zawiadamiający o położeniu geograficznem wyspy Lincolna i o nowem miejscu pobytu Ayrtona, na przypadek gdyby yacht szkocki po niego przybył.
— Tak, panie Spilett — zawołał marynarz — a więc oto „Bonawentura“ na swojem miejscu, a załoga jego na pierwszy znak w pogotowiu do drogi.
— Ja sądzę, Pencroffie, że pora na to będzie właściwa po ukończeniu naszej wyprawy w głąb wyspy. Możebną jest bowiem rzeczą, że ów nieznajomy, jeżeli potrafimy go znaleść, dużo nam powie jeszcze o wyspie Lincolna i o wyspie Tabor. Niezapominajmy, że on to jest niezaprzeczonym autorem znalezionego przez nas dokumentu i że wie, być może, o terminie powrotu yachtu.
— Do miljona djabłów — zawołał Pencroff. — Ktoby to mógł być taki. On nas zna, ten jegomość, a my go nie znamy! Jeżeli to tylko rozbitek, dla czego się ukrywa? Toż my przecie uczciwi ludzie — jak mi się zdaje — a kompanja uczciwych ludzi nie jest wstrętną nikomu! Czy przybył tu z wolnej woli? Możeż opuścić wyspę, jeśli mu się podoba? Jestże tu jeszcze — czy go nie ma?...
Tak rozmawiając Pencroff, Harbert i Gedeon Spilett weszli na pokład „Bonawentury“ i przebiegali po nim. Naraz marynarz, obejrzawszy blok, w około którego okręconą była lina kotwicy:
— A to co znowu! zawołał. Nie tego już za wiele!
— Cóż tam takiego Pencroffie? spytał korespondent.
— Co?! To, że nie ja ten węzeł zrobiłem!
I to mówiąc, wskazał na linę przytrzymującą kotwicę.
— Jakto, nie ty? — zapytał Gedeon Spilett.
— Nie! gotów jestem przysiądz. Ten węzeł jest płaski, a ja mam zwyczaj robić duże pół kluczki.[2]
— Musiałeś się omylić, Pencroffie!
— Co ja — omylić się! Taka rzecz to już leży w ręce — a ręka się nie myli!
— Należałoby więc sądzić, że piraci byli tutaj?
— Albo ja wiem — odrzekł Pencroff — ale to pewna, że ktoś podniósł kotwicę „Bonawentury“ a potem spuścił ją na nowo. O patrzcie! nowy dowód! Widocznie ściągano linę, bo płótno którem ją obwijają ażeby się nie tarła, nie znajduje się na swojem miejscu. Powtarzam wam, że ktoś używał naszego statku....
— Ależ, gdyby to byli piraci, byliby statek zabrali i uciekli....
— Uciekli! — a gdzie?... Na wyspę Tabor?... odparł Pencroff. — Myślisz więc, że byliby się odważyli puścić na statku tak lekkim?
— Zresztą, należałoby przypuścić, że zdołali odkryć tę wysepkę, zauważył korespondent.
— Tak czy owak — rzekł marynarz — to pewna, że jakem Bonawentura Pencroff z Vineyard, nasz „Bonawertura“ odbył kurs bez nas.
Twierdzenie marynarza miało wyraz tak stanowczy, że ani Gedeon Spilett ani Harbert nie mogli nic przeciw niemu postawić. Widoczną było rzeczą, że statek był poruszony z miejsca, mniej lub więcej od chwili po zostawieniu go przez Pencroffa w porcie Balonowym. Dla marynarza zaś nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że kotwicę podniesiono i spuszczono na nowo. Otóż, co miały znaczyć, te obydwa manewry, jeżeli statku nie użyto do jakiejś wyprawy.
— Czyżbyśmy jednak nie spostrzegli w takim razie „Bonawenturę“ przepływającego przed wyspą? — zauważył korespondent, skupiający wszystkie możliwe punkta wątpliwości.
— Ech! Panie Spilett — odparł marynarz — wystarcza wypłynąć nocą z pomyślnym wiatrem, a w dwie godziny potem jest się już po za horyzontem wyspy!
— Zgoda — ciągnął dalej Gedeon Spilett — ale w takim razie pytam się jeszcze, w jakim celu tedy zbiegi użyli „Bonawentury“ i dla czego po użyciu, — odprowadzaliby go napowrót do portu?...
— Ha! panie Spilett — odparł marynarz, policzmy to do rzeczy niepodobnych do wyjaśnienia i nie myślmy już o tem. Najważniejszą było kwestją znaleźć „Bonawenturę“ na miejscu i znaleźliśmy go! Kto wie, czy gdyby teraz piraci dostali go w ręce po raz drugi — znalazłby się tutaj znowu!
— Może więc byłoby roztropniej, Pencroffie sprowadzić „Bonawenturę“ znowu przed Pałac Granitowy? — ozwał się Harbert.
— I tak i nie — odpowiedział Pencroff — a raczej stanowczo nie. Ujście Dziękczynnej jest złem stanowiskiem dla statku, morze tam nadto burzliwe.
— Gdybyśmy go jednak wciągnęli na piaski aż pod same „Dymniki“?...
— No tak.... to nie mówię... — odrzekł Pencroff. — W każdym razie jednak, ponieważ mamy opuścić Pałac Granitowy i to na czas dosyć długi, sądzę że „Bonawentura“ będzie tu bezpieczniejszym w czasie naszej nieobecności, i że dobrze zrobimy, pozostawiając go w tem miejscu, aż do zupełnego oczyszczenia wyspy z tych łotrów.
— Takie i moje zdanie — rzekł korespondent. — Przynajmniej, w złym razie nie będzie tak mocno porażony, jak byłby przy ujściu „Dziękczynnej.“
— Cóż jednak, jeżeli zbiegi nawidzą go raz jeszcze! — zauważył Harbert.
— Wiesz co, mój chłopcze — odpowiedział Pencroff. Gdyby nie znaleźli tutaj statku, poszliby go natychmiast szukać ku stronie Granitowego Pałacu, a w nieobecności naszej, niktby im w zabraniu go nie przeszkodził!
— Sądzę więc zgodnie z p. Spilettem, że należy go zostawić w Porcie Balonowym. Jak tylko jednak wrócimy, a wyspa nie będzie jeszcze wolną od tych hultajów, najroztropniej będzie sprowadzić nasz statek aż pod Pałac Granitowy i zatrzymać go tam aż do chwili, gdy zniknie wszelka obawa zbrodniczych odwidzin.
— Zgoda. A teraz dalej w drogę, zakończył korespondent.
Powróciwszy do Granitowego Pałacu, Harbert, Pencroff i Gedeon Spilett, opowiedzieli inżynierowi wszystko co im się zdarzyło, a on pochwalił powzięte przez nich postanowienia tak na teraz jak i co do przyszłości. Przyrzekł nawet marynarzowi zbadać część kanału znajdującą się pomiędzy wysepką a wybrzeżem, dla zobaczenia, czy nie będzie można utworzyć w tem miejscu sztucznego portu za pomocą grobli. Tym sposobem „Bonawentura“ byłby wciąż pod ręką a w razie potrzeby i pod zamknięciem.
Tegoż samego wieczora wysłano telegram do Ayrtona z prośbą, aby sprowadził z zagrody parę kóz, które Nab zamierzał przyswoić na łąkach terasy. Rzecz dziwna jednak, od Ayrtona nie nadszedł znak otrzymania telegramu, wbrew przyjętemu przezeń obyczajowi. Zadziwiło to niepomału inżyniera. Mogło być jednak, że Ayrtona nie było w tej chwili w zagrodzie, albo że się znajdował w drodze do Pałacu Granitowego. To ostatnie przypuszczenie było tem możebniejsze, że właśnie upłynęły już dwa dni od jego odjazdu, a postanowiono, że ma powrócić o 10 w wieczór, lub najpóźniej 11 rano.
Osadnicy oczekiwali więc na pojawienie się Ayrtona na wyżynach Wielkiej Terasy. Nab i Harbert stanęli nawet w pobliżu mostu, ażeby go spuścić za przybyciem Ayrtona.
Ale o dziesiątej w wieczór, nie było o nim jeszcze ani słychu. Uznano tedy za stosowne wysłać nową depeszę, domagającą się natychmiastowej odpowiedzi.
Młotek elektryczny w Pałacu Granitowym ani drgnął.
Wówczas niepokój osadników dosięgnął wielkich rozmiarów. Coż się więc stało?
Czy Ayrton nie znajdował się już w zagrodzie, lub czy go pozbawiono swobody działania? Należałoż pospieszyć do zagrody mimo tak ciemnej nocy?
Poddano tę kwestję pod roztrząśnienie. Jedni chcieli wyruszać, drudzy radzili zostać.
— Kto wie — rzekł Harbert — może popsuł się przyrząd telegraficzny i dla tego nie funkcjonuje?
— To bardzo możebne — odparł korespondent.
— Czekajmy więc do jutra — ozwał się Cyrus Smith. Może w istocie Ayrton nie otrzymał naszej depeszy, albo też jego telegram nie doszedł do nas.
Zaczekali więc, jak łatwo pojąć, — nie bez pewnego niepokoju.
Za pierwszym blaskiem świtu, 11 listopada, Cyrus Smith puścił raz jeszcze prąd elektryczny po drucie — i nie otrzymał żadnej odpowiedzi, powtórzył to samo po raz drugi — z tym samym skutkiem.
— W drogę do zagrody! — zawołał wówczas.
— I to w porządnem uzbrojeniu! dodał Pencroff.
Natychmiast postanowiono nie zostawić Pałacu Granitowego bez obrony, ale powierzyć straż jego Nabowi. Po odprowadzeniu towarzyszów aż do potoku Glicerynowego, miał zwieść most i zaczaiwszy się za drzewem oczekiwać na powrót ich lub Ayrtona.
W razie zaś, gdyby piraci się zjawili i próbowali przejścia, miał starać się o powstrzymanie ich wystrzałami, a wreszcie wycofać się do Granitowego Pałacu, gdzie po podniesieniu windy, byłby zupełnie bezpieczny.
Cyrus Smith zaś, Gedeon Spilett, Harbert i Pencroff mieli udać się prosto do zagrody, a gdyby tam Ayrtona nie było, poszukać go w okolicznych lasach.
O szóstej rano inżynier i jego trzej towarzysze przeszli potok Glicerynowy, zostawiając za sobą Naba ukrytego po za lekkiem zagięciem skał, ocienionych kilku wielkiemi smokownikami, na lewym brzegu strumienia.
Osadnicy, zszedłszy z Wielkiej Terasy, skierowali się prosto ku zagrodzie. Każdy z nich niósł strzelbę na ramieniu w pogotowiu do strzału, w razie jakiegokolwiek nieprzyjacielskiego objawu. Dwa karabiny i dwie strzelby nabito kulami.
Z obu stron drogi gęstwina była nieprzebyta i z łatwością służyć mogła za schronienie złoczyńcom, mogącym dzięki swemu uzbrojeniu być nader groźnymi.
Osadnicy postępowali szybko i w milczeniu, Top poprzedzał ich, jużto biegnąc po drodze, jużto skręcając w las, niemy jednak wciąż i nie zdający się przeczuwać nic niezwykłego. A można było liczyć na to, że wierny pies nie da się podejść i że zaszczeka w obec najmniejszego cienia niebezpieczeństwa.
Idąc drogą, osadnicy szli jednocześnie za drutem telegraficznym łączącym zagrodę z Pałacem Granitowym. Przebywszy mniej więcej dwie mile drogi, nie zauważyli jeszcze żadnej przerwy na linji. Słupy znajdowały się w dobrym stanie, odosobniacze były nienaruszone, drut regularnie wyprężony. Jednakże od tego punktu inżynier zauważył, że to wyprężenie stawało się coraz mniej równem, a gdy przybyli do słupa Nr. 74, Harbert wyprzedzający resztę, zatrzymał się z okrzykiem:
— Linja przerwana!
Towarzysze przyspieszyli kroku i wnet stanęli w miejscu, kędy młodzieniec się zatrzymał.
Wówczas ujrzeli słup wywrócony i leżący w poprzek drogi. Przerwa tedy na linji została stwierdzoną i widocznem się stało, iż depesze z Pałacu Granitowego nie mogły były dojść do zagrody, ani wysłane z zagrody do Pałacu.
— A jednak to nie wiatr wywrócił ten słup — zauważył Pencroff.
— O nie! — odrzekł Gedeon Spilett. Ktoś podkopał go od spodu, — widać w tem rękę ludzką.
— A co więcej drut jest zerwany — dodał Harbert pokazując dwa kawałki żelaznej nici, noszące na sobie ślady gwałtownego szarpnięcia.
— Czy zerwanie jest świeże? — zapytał Cyrus Smith.
— Tak jest — odrzekł Harbert — niewątpliwie stało się to bardzo niedawno.
— Do zagrody! do zagrody! — zawołał inżynier.
W tej chwili osadnicy znajdowali się na połowie drogi pomiędzy Pałacem Granitowym i zagrodą. Mieli więc tylko jeszcze dwie i pół mili do przebycia. Puścili się biegiem.
W istocie, należało się obawiać, że jakiś ważny wypadek wydarzył się w zagrodzie. Bez wątpienia Ayrton mógł wysłać telegram, który nie doszedł do celu i w tem nie było jeszcze dostatecznej przyczyny do niepokoju. Ale zjawiała się okoliczność bardziej zagadkowa: dla czego Ayrton przyobiecawszy się na wczoraj w wieczór, wcale się nie pokazał. Wreszcie i to nie mogło być bez powodu, że wszelka komunikacja pomiędzy zagrodą i Pałacem Granitowym była zerwaną — a któż inny mógł mieć w tem interes, jeżeli nie piraci?
Osadnicy pędzili więc, ze ściśniętem niespokojnością sercem. Przywiązali się szczerze do swego towarzysza. Mieliż go znaleźć ugodzonego ciosem tych, którym niegdyś przewodził?
Wkrótce przybyli do miejsca, w którem droga ciągnęła się wzdłuż owego maleńkiego strumyka, stanowiącego odpływ Czerwonego Potoku i skrapiającego łąki zagrody. Tu umiarkowali bieg, ażeby nie być bez tchu w chwili niezbędnej może i bliskiej walki. Broń trzymali odwiedzioną w rękach. Każdy baczną zwracał uwagę na las. Top wydawał głuche warczenie, nic dobrego nie wróżące.
Wreszcie pokazał się częstokół zagrody z pomiędzy drzew. Nigdzie nie było widać śladu jakichkolwiek spustoszeń. Brama stała zamknięta jak zwyczajnie. Głęboka cisza panowała w zagrodzie. Ani beczenie zwykłe baranów dzikich, ani głos Ayrtona nie dawały się słyszeć.
— Wejdźmy! — rzekł Cyrus Smith.
I to wyrzekłszy posunął się naprzód, podczas gdy towarzysze jego stanęli o dwadzieścia kroków w pogotowiu do strzału!
Cyrus Smith podniósł zasuwę wewnętrzną drzwi i chciał je otworzyć, gdy naraz Top wściekle zaszczekał. Po nad częstokołem zagrzmiał wystrzał — a wystrzałowi temu odpowiedział okrzyk boleści.
Harbert, ugodzony kulą, leżał na ziemi!...






ROZDZIAŁ VII.
(Korespondent i Pencroff w zagrodzie. — Przeniesienie Harberta. — Rozpacz marynarza. — Narada korespondenta i inżyniera. — Sposób leczenia. — Trochę nadziei. — Jakim sposobem zawiadomić Naba? — Posłaniec pewny i wierny. — Odpowiedź Naba.)

Na krzyk Harberta Pencroff, upuszczając z rąk karabin, rzucił się ku niemu.
— Zabili go! — zawołał — zabili moje najdroższe dziecko!
Cyrus Smith i Gedeon Spilett rzucili się również ku Harbertowi. Korespondent pochylił się, aby usłyszeć, czy serce biednego młodzieńca bije jeszcze.
— Żyje! — zawołał wreszcie. — Ale trzeba go przenieść.
— Do Pałacu Granitowego? Ależ to niepodobieństwo — odrzekł inżynier.
— A więc do zagrody — zawołał Pencroff.
— Chwilę jeszcze! — rzekł Cyrus Smith.
I poskoczył na lewo z zamiarem okrążenia palisady. Nagle ujrzał przed sobą jednego ze zbiegów, który wycelowawszy doń, przeszył mu kulą kapelusz. Zanim jednak miał czas strzelić po raz drugi, padł, ugodzony w samo serce sztyletem Cyrusa, pewniejszym jeszcze od jego strzelby.
Tymczasem Gedeon Spilett i marynarz wdrapali się na częstokoł, przeszli przez wierzch jego, skoczyli wewnątrz, usunęli rygle odedrzwi i wpadli do głębi. Tam nikogo nie było. W kilka minut potem Harbert spoczywał już na pościeli Ayrtona. Za chwilę i Cyrus Smith znalazł się przy nim.
Boleść marynarza, gdy widział Harberta leżącego wciąż bez duszy, była straszliwą. Łkał, płakał, głowę o mur chciał sobie rozbić. Na próżno korespondent i inżynier chcieli go uspokoić. I ich także wzruszenie prawie pozbawiało przytomności. Mówić nie mogli.
Bądź co bądź jednak, nie zaniedbywali niczego, co było w ich mocy, ażeby wydrzeć śmierci biedne dziecię, konające w ich oczach. Gedeon Spilett, po tylu przygodach przebytych w ciągu życia, miał pewne wiadomości medyczne i chirurgiczne. Znał wszystko po trosze i nieraz mu już się zdarzyło nieść pomoc rannym, bądź to przez broń białą, bądź od kuli. To też z pomocą Cyrusa Smitha, przystąpił natychmiast do pierwszych starań, których wymagał stan Harberta.
Zaraz w pierwszej chwili uderzył inżyniera w Harbercie rodzaj agonji ogólnej, będącej wynikiem, czy to zbytniego upływu krwi, czy też wstrząśnienia, jeżeli kula uderzyła w kość z siłą dostateczną do wywołania podobnego skutku.
Harbert był niezmiernie blady i miał tak słabą pulsację, że Gedeon Spilett chwytał uderzenie tętna tylko w długich przestankach, jak gdyby życie lada chwila miało się zatrzymać. Jednocześnie zaś miało miejsce zupełne zawieszenie czynności zmysłów i inteligencji. Symptomaty te były wielkiej wagi.
Obnażono pierś Harberta i po starciu krwi za pomocą chustek obmyto ją zimną wodą.
Wówczas pokazała się rana. Był to otwór owalny pomiędzy trzeciem a czwartem żebrem. Tam kula ugodziła Harberta.
Cyrus Smith i Gedeon Spilett przewrócili na drugi bok biednego chłopca, z którego piersi wydarł się przytem tak słaby jęk, iż sądzić można było, że to ostatnie westchnienie.
Druga rana podobna poprzedniej broczyła się na plecach Harberta, a gdy jej dotknięto, kula wysunęła się z niej natychmiast i stoczyła.
— Dzięki Bogu! — zawołał korespondent — kula nie pozostała w ciele, nie potrzeba więc jej będzie wydobywać.
— Ale serce? — spytał Cyrus Smith.
— Ani tknięte, inaczej Harbert byłby nie żywy.
— Nie żywy! — zawołał Pencroff z rodzajem ryku.
Usłyszał tylko ostatnie słowa korespondenta.
— Nie, Pencroffie, nie! — zawołał Cyrus Smith. — On żyje! Tętna biją wciąż jeszcze. Wydał nawet jęk przed chwilą. Ale błagam cię w interesie twojego dziecka, uspokój się. Potrzeba nam całego zapasu zimnej krwi. Nie wytrącaj nas z równowagi, mój przyjacielu.
Pencroff zamilkł — ale nagle pod wpływem gwałtownej reakcji grube łzy zalały twarz jego.
Tymczasem Gedeon Spilett usiłował skupić swoje wspomnienia i zdobyć się na jakąś metodę. Wedle tego co widział, zdawało mu się niewątpliwem, iż kula wpadła z przodu, a wyszła z tyłu. Ale jakież spustoszenia zrobiła przechodząc? Jakie organy główne były dotknięte? Oto pytania, na które chirurgowi z zawodu trudno byłoby odpowiedzieć w tej chwili, a cóż dopiero korespondentowi.
To jednakże wiedział dobrze, że należało zapobiedz ścieśnieniu się części zranionych, a następnie zwalczyć zapalenie miejscowe i gorączkę, niewątpliwy wynik tej rany, kto wie, może śmiertelnej. Ale jakich środków uspokajających, jakich przeciw zapalnych użyć? Jakim sposobem zapobiedz zapaleniu?
W każdym razie najważniejszą było rzeczą niezwłocznie opatrzyć te obiedwie rany. Nie wydawało się niezbędną Gedeonowi Spilettowi wywołać nowy upływ krwi, przez obmycie ran ciepłą wodą i ściśnięcie warg ich. Dotychczasowy bowiem upływ był bardzo obfity a strata i tak już aż nadto osłabiła Harberta.
Korespondent więc uznał za stosowne poprzestać na obmyciu obydwóch ran zimną wodą.
Położono Harberta na lewym boku i utrzymywano go w tem położeniu.
— Uważajcie, ażeby się nie poruszył — rzekł Gedeon Spilett. — Pozycja obecna sprzyja najlepiej ropieniu ran na piersi i na plecach, a przy tem najzupełniejszy spokój jest koniecznym.
— Jakto? Więc nie można go przenieść do Pałacu Granitowego? — spytał Pencroff.
— Nie Pencroffie — odrzekł korespondent.
— Przekleństwo! — zawołał marynarz wznosząc zaciśniętą pięść ku niebu.
— Pencroffie! — napomniał go Cyrus Smith.
Gedeon Spilett wziął się na nowo, i to z najpilniejszą uwagą do badania ran ukochanego towarzysza. Harbert był wciąż tak straszliwie blady, że korespondent uczuł się przerażonym do głębi.
— Cyrusie — rzekł — nie jestem lekarzem, straszliwa niepewność mnie dręczy... Musisz mi dopomódz twemi radami, twojem doświadczeniem.
— Uspokój się, przyjacielu — odrzekł inżynier, ściskając go za rękę.... Sądź o wszystkiem z zimną krwią... Myśl o tem tylko, że trzeba ocalić Harberta!
Słowa te przywróciły Gedeonowi Spilettowi owo panowanie nad sobą, które w chwili zwątpienia, pod wpływem żywego uczucia odpowiedzialności, utracił. Podniósł się i usiadł tuż przy łożu Harberta. Cyrus Smith stanął przy nim. Pencroff rozdarł swoją koszulę i machinalnie jął skubać szarpie.
Tymczasem Gedeon Spilett objaśniał Cyrusowi Smith, iż jak sądzi, potrzeba przedewszystkiem powstrzymać upływ krwi, a jednak nie zamykać obudwu ran, ani starać się o bezwłoczne zabliźnienie się ich, istnieje bowiem obrażenie wewnętrzne, a w takim razie ropa zebrać by się mogła w piersiach.
Cyrus Smith potwierdził w zupełności plan jego — i zgodnie z nim postanowił opatrzyć rany, bez zamknięcia ich jednakże przez zbliżenie warg.
Ale teraz, gdy nadchodziła potrzeba reagowania przeciwko zapaleniu, gdzież mieli osadnicy znaleźć pewny środek ku temu?
Taki środek mieli pod ręką; — przyroda wszystkich nim hojnie obdarzyła. Mieli zimną wodę, a więc najpotężniejszą broń reakcyjną przeciw zapaleniu ran, najskuteczniejszy czynnik terapeutyczny w przypadkach najbardziej groźnych, obecnie przyjęty już, jako taki, przez wszystkich lekarzy. Zimna woda ma to po sobie, że pozostawia ranę w najzupełniejszym spoczynku, i usuwa potrzebę natychmiastowego obandażowywania jej, zastępując bandaż wybornie a mianowicie, pod tym względem iż nie dopuszcza zetknięcia się rany z powietrzem, co, jak to doświadczenie okazało, bywa zgubnem dla ran w pierwszych dniach leczenia.
Tak rozumowali Gedeon Spilett i Cyrus Smith, kierując się tylko wrodzonym zdrowym rozsądkiem, a nie mogliby rozumować lepiej, będąc najbieglejszymi chirurgami. Przyłożono tedy zimne okłady na obiedwie rany biednego Harberta, pamiętając troskliwie o utrzymywaniu ich w ciągłej wilgoci.
Marynarz zaraz po wypadku rozniecił ogień na kominie zagrody, w której nie brakło na zapasach żywności. Cukier klonowy i rośliny lecznicze, te same które młodzieniec zebrał niegdyś na wybrzeżach jeziora Granta, ułatwiły przyrządzenie orzeźwiających ziółek, które wlano w usta Harbertowi, wciąż jeszcze nieprzytomnemu. Gorączka dręcząca biednego młodzieńca była nader silną. Minął cały dzień i noc a on wciąż jeszcze nie odzyskiwał przytomności. Życie jego zdało się wisieć na nitce, która się mogła zerwać lada chwila.
Nazajutrz, 24 listopada, Cyrus Smith i towarzysze jego zaczęli mieć niejaką nadzieję. Harbert dał znak życia. Otworzył oczy i poznał Cyrusa Smitha, korespondenta i Pencroffa. Wymówił nawet dwa czy trzy słowa. Nie wiedział jednak jeszcze, co się z nim stało. Gedeon Spilett zawiadomił go o wszystkiem, zaklinając zarazem aby się strzegł najmniejszego poruszenia, a z drugiej strony zapewniając go, iż życie jego nie znajduje się bynajmniej w niebezpieczeństwie i że rany przezeń otrzymane w kilka dni się zabliźnią. Harbert nie czuł prawie żadnego bolu, a woda którą bez ustanku skrapiano okłady, zapobiegała wszelkiemu zapaleniu ran. Ropienie rozwijało się całkiem normalnie, gorączka nie zwiększała się, można więc było się spodziewać, że straszliwa ta rana nie pociągnie za sobą żadnej katastrofy. Pencroff czuł, jak mu powoli spada kamień z serca. Czuwał jednak wciąż nad Harbertem jak siostra miłosierdzia, jak matka u łoża swego dziecięcia.
Harbert zadrzemał znowu, i to snem, jak się zdawało o wiele spokojniejszym.
— Powtórz mi pan, że masz nadzieję, panie Spilett — odezwał się Pencroff. — Powtórz mi, że ocalisz Harberta!
— O tak, ocalimy go! — odrzekł korespondent. — Rana to ciężka, a kto wie nawet, czy kula nie przeszyła płuc, ale przejście kuli na wskróś przez ten organ nie jest śmiertelnem.
— Oby cię Bóg wysłuchał!... — zawołał Pencroff.
Jak łatwo się domyśleć, przez pierwszych dwadzieścia cztery godzin pobytu w zagrodzie, osadnicy zajmowali się tylko Harbertem. Nie obchodziło ich dotąd możebne niebezpieczeństwo w razie powrotu piratów, i ani nawet pomyśleli o środkach ostrożności na przyszłość.
Ale tego dnia, podczas gdy Pencroff czuwał u łoża chorego, Cyrus Smith i korespondent oddalili się na chwilę dla porozumienia się w powyższych kwestjach.
Przedewszystkiem opatrzyli całą zagrodę. Nigdzie nie było ani śladu Ayrtona. Porwaliż go dawniejsi jego wspólnicy? Czyżby go zaszli z nienacka w zagrodzie? A w takim razie może walczył i zginął? To ostatnie przypuszczenie aż nadto było prawdopodobne. Gedeon Spillet, w chwili wdrapywania się na częstokół, otaczający zagrodę, widział wybornie uciekającego w stronę południowego stoku góry Franklina jednego z piratów za którym Top się rzucił. Był to jeden z tych, których łódź rozbiła się o skały przy ujściu „Dziękczynnej.“ Zresztą, złoczyńca zabity przez Cyrusa a którego ciało znalazło się po za palisadą, należał niewątpliwie do bandy Boba Harveya.
Co do zagrody, nie uległa ona żadnemu spustoszeniu.
Drzwi od obor były pozamykane a więc zwierzęta nie mogły rozbiedz się po lesie. Nie można było także odkryć najmniejszych śladów walki, żadnego uszkodzenia ani w częstokole ani w domu mieszkalnym.
— Nieszczęśliwy! — rzekł Cyrus Smith, myśląc o Ayrtonie — musieli go zaskoczyć niespodzianie i broniącego się, co rzecz niewątpliwa, zamordowali.
— Tak, i ja się tego obawiam! — odrzekł korespondent. — Następnie zaś zapewne zakwaterowali się ci rozbójnicy w zagrodzie kędy znaleźli obfitość wszystkiego i dopiero nasze zjawienie się przymusiło ich do ucieczki. Jawnem jest także, że w owej chwili, Ayrton żywy czy umarły nie znajdował się już tutaj.
— Należałoby przeszukać las — rzekł inżynier, i uwolnić wyspę od tych nędzników. Przeczucia Pencroffa nie były mylne, gdy radził zrobić na nich obławę, jak na dzikie bestje. Ileż by to nam nieszczęść było oszczędziło!
— To prawda — odrzekł korespondent — ale teraz za to uzyskaliśmy prawo bić bez miłosierdzia!...
— W każdym razie — zauważył inżynier — musimy pozostać w zagrodzie aż do chwili, gdy będzie można bez niebezpieczeństwa przenieść Harberta do Pałacu Granitowego.
— A cóż z Nabem? — spytał korespondent.
— Nab całkiem bezpieczny.
— A jeżeli zaniepokojony naszą nieobecnością, pospieszy tu do nas!...
— Trzeba temu zapobiedz — odpowiedział żywo Cyrus Smith. Zamordowano by go w drodze.
— Tymczasem bardzo jest prawdopodobną rzeczą, że zechce się z nami połączyć.
— Ach! gdyby telegraf funkcjonował jeszcze, moglibyśmy go uprzedzić. Ale tak to niepodobna! O zostawieniu zaś tutaj Pencroffa i Harberta samych ani myśleć się nie godzi!... Ha!... Więc ja sam pójdę do Pałacu Granitowego.
— O nie! nie, Cyrusie — zawołał korespondent — nie wolno ci się w ten sposób narażać. Na nic by się tu nie przydała cała twoja odwaga. Ci nędznicy pilnują widocznie zagrody — założyłbym się, że siedzą w zasadzce w otaczających lasach — gdybyś więc sam w drogę wyruszył wkrótce mielibyśmy zamiast jednego dwa nieszczęścia do opłakiwania!
— Cóż jednak począć z Nabem?... powtórzył inżynier. — Oto już doba, jak nie ma od nas żadnych wieści. Gotów wyruszyć w drogę do nas.
— I mając się mniej jeszcze na baczności, aniżeli my byśmy się mieć mogli — zginie! — zawołał Gedeon Spilett.
— Nie masz więc sposobu ostrzeżenia go?
Nagle, gdy inżynier pogrążył się w głęboką zadumę nad tą kwestją, wzrok jego padł na Topa, który kręcił się tu i owdzie, jakby chcąc powiedzieć!
— A ja? Cóż to, czy zapomnieliście o mnie?!
— Top! — zawołał Cyrus Smith.
Zwierzę poskoczyło na głos swego pana.
— O tak! Top pójdzie! — zawołał korespondent, pojąwszy odrazu myśl inżyniera. Top przejdzie, gdzie dla nas nie byłoby przejścia!
— Zaniesie do Pałacu Granitowego wieść z zagrody i przyniesie nam odpowiedź ztamtąd!
— Prędzej! — odrzekł Cyrus Smith... Spieszmy się!
Gedeon Spilett wydarł co żywiej kartkę ze swojej książeczki notatkowej i nakreślił na niej te słowa:
„Harbert ranny. Jesteśmy w zagrodzie. Miej się na baczności. Nie opuszczaj Pałacu Granitowego. Czy piraci pojawili się gdzie w okolicach Pałacu? Odpowiedz przez Topa!“
Lakoniczny ten bilet streszczał w sobie wszystko, co Nabowi wiedzieć było potrzeba a jednocześnie zapytywał o wszystko czego osadnicy chcieli się dowiedzieć. Złożono go i przymocowano do obroży Topowi, w sposób bardzo widoczny.
— Topie! mój piesku, zawołał wówczas inżynier, głaszcząc wierne zwierzę, Nab, Topie! Nab! Ruszaj! Naprzód!
Top na te słowa poskoczył naprzód. Widocznie zrozumiał, czy odgadł, czego odeń wymagano. Droga do i z zagrody była mu doskonale znaną. W niespełna pół godziny mógł ją przebyć i pewną było rzeczą, że tam, gdzie Cyrus Smith ani korespondent nie uniknęliby niebezpieczeństwa, Top przesuwając się wśród wysokich traw lub skrajem lasu, przejdzie niepostrzeżony.
Inżynier podszedł ku bramie zagrody i otwierając na pół:
— Nab! Topie, Nab! powtórzył raz jeszcze i wyciągnął rękę w kierunku Pałacu Granitowego.
Top wyskoczył za bramę i natychmiast prawie zniknął z oczu.
— Dojdzie do miejsca — rzekł korespondent.
— Niewątpliwie — i powróci. Wierne zwierzę.
— Która godzina? spytał Gedeon Spilett.
— Dziesiąta.
— Za godzinę może już być tutaj z powrotem. Czekajmy.
Bramę zagrody napowrót zamknięto. Inżynier i korespondent powrócili do mieszkania. Harberta znaleźli pogrążonego w głębokim śnie. Pencroff utrzymywał okłady na ranach w stanie ciągłej wilgoci. Gedeon Spilett, że niemiał w danej chwili nic innego do roboty, zajął się przyrządzaniem jakiegoś pożywienia, nie spuszczając jednak z oka części zagrody dotykającej do ściany góry, z tamtej strony bowiem najprędzej można było się obawiać napadu.
Nie bez mocnego niepokoju czekali osadnicy na powrót Topa. Na kilka chwil przed jedynastą Cyrus Smith i korespondent z karabinami w ręku, zaczaili się za bramą, gotowi otworzyć ją za pierwszem szczeknięciem wiernego psa. Nie wątpili, że jeżeli tylko udało się Topowi szczęśliwie dostać do Pałacu Granitowego, Nab musiał go natychmiast odesłać z powrotem.
Tak stali obydwaj już około dziesięciu minut, gdy naraz zabrzmiał strzał a po nim ozwało się gwałtowne szczekanie.
Inżynier otworzył co tchu bramę i widząc jeszcze resztki dymu unoszące się w odległości stu kroków na skraju lasu, wypalił w tym kierunku.
Jednocześnie prawie Top wpadł do zagrody, i natychmiast brama za nim zapadła z trzaskiem.
— Topie! Topie! zawołał z niepokojem inżynier, przyciskając do siebie poczciwy ogromny łeb dzielnego psa.
Przy obróży znajdował się przytwierdzony bilet, który rozwinąwszy, Cyrus Smith znalazł następujące wyrazy, nakreślone wielkim charakterem Naba:
„Ani śladu piratów w około Granitowego Pałacu. Nie ruszę się z miejsca. Biedny p. Harbert!“






ROZDZIAŁ VIII.
(Piraci w okolicach zagrody. — Tymczasowe zagospodarowanie się. — Dalsze leczenie Harberta. — Pierwsze uniesienia radości Pencroffa. — Zwrot do przeszłości. — Co przyszłość w sobie chowa? — Myśli Cyrusa w tej kwestji.)

Tak więc jak się pokazało, piraci znajdowali się wciąż w pobliżu, nie spuszczając z oka zagrody, zdecydowani wymordować osadników jednego po drugim. Pozostawało tedy tylko obejść się z nimi, jak z dzikiemi bestjami. Pierwej jednak należało przedsięwziąć jak najostrzejsze środki ostrożności, nędznicy ci bowiem w danej chwili mieli po sobie lepszą pozycję, mogli obserwować wszystko, sami nie będąc widzianymi, mogli zejść i przemódz osadników niespodzianym napadem, sami nie potrzebując się tego obawiać.
Cyrus Smith urządził tedy wszystko w ten sposób, aby umożebnić osadnikom dłuższy pobyt wewnątrz zagrody, której zasoby zresztą mogły wystarczyć na czas dosyć długi. Mieszkanie Ayrtona zaopatrzone było we wszystkie niezbędne do życia rzeczy, których rozbójnicy, przerażeni niespodzianem zjawieniem się osadników, zrabować jeszcze nie mieli czasu. Prawdopodobnie, jak zauważył Gedeon Spilett, rzecz cała odbyła się w sposób następujący. Sześciu piratów, po wylądowaniu na wyspę, udało się południowem jej wybrzeżem i przebiegłszy podwójne wybrzeże półwyspu wężowego a nie mając bynajmniej ochoty do zapuszczenia się w lasy Zachodniej Ręki, dotarło do ujścia potoku katarakty. Znalazłszy się zaś tam, prawym brzegiem rzeki doszli do góry Franklina i tu, co rzecz naturalna, szukając schronienia, odkryli zagrodę, naówczas niezamieszkaną. Usadowili się wniej tedy, prawdopodobnie z zamiarem wykonania w dogodnej chwili obrzydliwych zamiarów swoich. Przybycie Ayrtona musiało ich spłoszyć, spostrzegłszy jednak z kim mają do czynienia, pochwycili niewątpliwie tego nieszczęśliwca i... resztę łatwo już było odgadnąć.
Obecnie łotry te, wprawdzie już tylko w pięciu ale dobrze uzbrojeni, musieli włóczyć się po okolicznych lasach, tak, że chcieć się w nie zapuścić, byłoby to nastawić się na ich ciosy, bez możności odparcia lub uprzedzenia niebezpieczeństwa.
— Czekać!... To tylko nam pozostaje w tej chwili! — powtarzał Cyrus Smith. Skoro Harbert wyzdrowieje, będziemy w możności urządzenia obławy na całej przestrzeni wyspy i damy wreszcie radę tym zbójcom. Rzecz ta nawet musi być kardynalnym celem naszej wielkiej wyprawy, równie jak...
— Odszukanie naszego tajemniczego opiekuna, dodał Gedeon Spilett, kończąc myśl inżyniera. Ah! wyznać należy, mój drogi Cyrusie, że na ten raz jego opieka nam nie dopisała i to właśnie w chwili, gdy jej najwięcej potrzebowaliśmy!
— Kto wie! — odrzekł inżynier.
— Jakto rozumiesz? — spytał korespondent.
— Że może nie jesteśmy u kresu trosk naszych, mój drogi Spilecie, i że potężna władza naszego protektora nieraz jeszcze znajdzie do zamanifestowania się sposobność... Ale nie oto teraz chodzi. Życie Harberta to nasz najwyższy cel w tej chwili.
I w istocie był to najwyższy cel a zarazem najboleśniejsza troska osadników. Przeszło dni kilka i stan biednego chłopca nie pogorszył się na szczęście. A w takiej chorobie zyskać na czasie, znaczyło już bardzo wiele. Zimna woda, utrzymywana ciągle w odpowiedniej temperaturze, zapobiegła w zupełności zapaleniu się ran. Zdawało się nawet korespondentowi, że woda ta, nieco siarczana, co się wyjaśniało bliskością wulkanów, — oddziaływała wyjątkowo dobrze na zabliźnienie ran. Ropienie o wiele się zmniejszyło dzięki nieustannym staraniom, któremi go otaczano, Harbert począł powracać do życia, coraz mniej gorączkując. Pomimo to, wciąż jeszcze pozostawał na djecie, co go niezmiernie osłabiło, ponieważ jednak nie brakło mu ziółek ani spokoju — stan jego coraz się polepszał.
Cyrus Smith, Gedeon Spilett i Pencroff nabyli wielkiej biegłości w opatrywaniu chorego młodzieńca. Wszystką bieliznę znajdującą się w zagrodzie na to poświęcono. Rany Harberta, pokryte szarpiami i okładem nie były ani zbyt, ani niedostatecznie sciśnięte, ale o tyle aby sprowadzić zabliźnienie się ich, bez wywołania zapalnej reakcji.
Korespondent przykładał do tych opatrywań szczególną staranność, wiedząc dobrze, co znaczą, i wciąż powtarzał swoim towarzyszom zdanie, którego słuszność większa część medyków chętnie uznaje: że niewątpliwie rzadziej się zdarza widzieć dobrze opatrzoną ranę, aniżeli dobrze wykonaną operację.
Po upływie 10 dni, 22 listopada, stan Harberta widocznie się polepszył. Młodzieniec począł już nawet przyjmować nieco pokarmu. Rumieńce powracały mu na lica a poczciwe oczy jego zaczynały się uśmiechać do otaczających jego łoże. Mówił już nawet po trochę, pomimo wszelkich wysileń Pencroffa, który chcąc mu przeszkodzić, plótł bezustanku, opowiadał najnieprawdopodobniejsze awantury. Harbert pytał po kilkakroć o Ayrtona, którego nieobecność dziwiła go, wiedział bowiem, że powinien był znajdować się w zagrodzie. Marynarz jednak, nie chcąc zasmucić młodzieńca, poprzestał na odpowiedzeniu, że Ayrton połączył się z Nabem i obadwaj pilnują Granitowego Pałacu.
— Ha!... wołał od chwili do chwili — a cóż panowie rozbójnicy! To mi dżentelmeni, nie mający prawa do najmniejszego miłosierdzia. A p. Smith chciał apelować do ich sentymentów!... Dałbym ja im sentyment, ale ołowiany i to dobrego kalibru!
— I nie pokazali się już od tego czasu? — spytał Harbert.
— Nie, moje dziecię — odpowiedział marynarz — ale znajdziemy my ich, i jak wyzdrowiejesz, przekonamy się, czy ci nędznicy odważni gdy godzą z tyłu, ośmielą się nam stanąć twarzą w twarz!
— Jestem jeszcze bardzo bezsilny, mój biedny Pencroffie!
— E! Wrócą ci siły powoli! Cóż to znaczy strzał przez piersi! Ot żarcik i kwita! Nie takie już rzeczy widziałem a nie mam się dla tego gorzej!...
Wszystko tedy zdawało się jak najlepiej układać i z wyjątkiem jakiej niespodzianej komplikacji, wyleczenie zupełne Harberta można było uważać za pewne. Jakieżby jednak było położenie osadników, gdyby się stan jego pogorszył, gdyby naprzykład, kula była została w ciele, lub jeśliby ramię albo nogę amputować było potrzeba!
— Nie! — odzywał się nieraz Gedeon Spilett — nigdy nie mogę pomyśleć o podobnej ostateczności bez zadrżenia!
— A jednakże — gdyby tego była potrzeba — odrzekł mu pewnego dnia Cyrus Smith — nie byłbyś się wahał działać?
— Nie, Cyrusie! — odpowiedział Gedeon Spilett — ale niech Bogu będą dzięki, że mi oszczędził podobnej próby.
I w tym więc wypadku, jak w tylu innych osadnicy szukali rady tylko w owej logice zdrowego rozsądku, która im tyle razy tak dobrze usłużyła — a i w tym razie, dzięki nadto wiadomościom ogólnym jakie posiadali, także ich nie zawiodła! Nie trzebaż się jednak było obawiać, że może nadejść chwila, w której cała wiedza ich nie wystarczy. Sami byli na całej wyspie. Tymczasem ludzie dopełniają się przez życie społeczne, niezbędni są sobie nawzajem. Cyrus Smith pojmował to bardzo dobrze i wielekroć zapytywał sam siebie, czy nie może zajść jaka okoliczność, której sami poradzić nie potrafią!
Zresztą zdawało mu się, że on i jego towarzysze, dotąd tak szczęśliwi, wstąpili naraz w jakąś fatalną epokę. Od więcej niż dwóch lat, od czasu jak uciekli z Richmondu, można powiedzieć, że wszystko szło im jak z płatka. Wyspa dostarczyła im w obfitości minerałów, roślin, zwierząt, a z drugiej strony, z tak wielkiej hojności przyrody wiedza ich umiała wyciągnąć wszelką możliwą korzyść. Dobrobyt materjalny osady, był można powiedzieć zupełny. Co więcej, w pewnych okolicznościach, niepojęta jakaś władza przychodziła im z pomocą!... Ależ to wszystko mogło się naraz skończyć!
Słowem Cyrusowi Smithowi zdawało się, że szczęście się od nich odwracać zaczyna.
I w istocie, okręt piratów pojawił się na wodach wyspy — i chociaż złoczyńcy ci, można powiedzieć cudownej ulegli zagubie, sześciu z nich jednakże uniknęło katastrofy. Ci wylądowali na wyspę — a dzisiaj pięciu z nich, którzy jeszcze pozostali, niepodobna było prawie pochwycić. Ayrton został niewątpliwie zamordowanym przez tych nędzników, posiadających broń palną i władających nią tak dobrze, że przy pierwszym wystrzale, kula ich ugodziła Harberta prawie śmiertelnie. Nie byłyż to przypadkiem pierwsze ciosy nieprzychylnej doli, która odtąd miała dręczyć osadników? Oto zapytanie, które wciąż stawiał sobie Cyrus Smith!... Oto troska, którą się bezustannie dzielił z korespondentem i obudwom im zdawało się także, że i pomoc owa osobliwa, której dotychczas tak skutecznie doznawali, teraz ich opuściła. Czyżby ta istota tajemnicza, której istnieniu, ktokolwiek by ona nie była, nie podobna było zaprzeczyć, czyżby ów opiekun opuścił wyspę? A może i sam uległ z kolei losu jakiemu nieszczęściu?
Na te zapytania wszelka odpowiedź była niepodobieństwem. Niech sobie nikt jednak nie wystawia, iżby Cyrus Smith i jego towarzysz dla tego, że rozmawiali o tych rzeczach, mieli być ludźmi zdolnymi do rozpaczy. Bynajmniej! Zdawali sobie jasno sprawę ze swego położenia, rozbierali wszystkie jego strony, przygotowywali się na wszelki wypadek, wyprostowali się odważnie i spokojnie w obliczu przyszłości — a jeśli jakie przeciwności miały na nich uderzyć — znajdą dwóch ludzi gotowych do nieustraszonej walki.






ROZDZIAŁ IX.
(Nie ma wieści od Naba. — Propozycja Pencroffa i korespondenta odrzucona. — Kilka wycieczek Gedeona Spiletta. — Szmat materji. — Wiadomość. — Pospieszny odjazd. — Przybycie na Wielką Terasę.)

Powrót do zdrowia rannego młodzieńca odbywał się w powolnym ale regularnym postępie. Jedno tylko pozostawało obecnie do życzenia, a to aby stan jego pozwolił na przeniesienie go do Granitowego Pałacu. Jakkolwiek bowiem wybornie zagospodarowanym i zaopatrzonym był dom mieszkalny w zagrodzie, nie można w nim było jednakże znaleźć ani wygody, ani warunków zdrowia takich, jak w Granitowym Pałacu. Co więcej, nie zapewniał on tyle bezpieczeństwa, i chwilowi jego mieszkańcy, pomimo całej baczności, znajdowali się wciąż pod grozą strzału piratów. W Pałacu zaś, w pośród owych niezdobytych i niedostępnych ścian, nie było się czego obawiać, każde bowiem nieprzyjazne dla osadników pokuszenie, chybiłoby nieodwołalnie celu. To też z niecierpliwością oczekiwali na chwilę sposobną do przeniesienia Harberta bez niebezpieczeństwa dla jego rany i zdecydowani byli uskutecznić te przenosiny, pomimo że droga przez las jakamarowy przedstawiała wiele trudności.
Od Naba nie było wprawdzie wieści, ale nie budziło to w osadnikach niepokoju. Odważny murzyn, obwarowany wybornie w głębiach Granitowego Pałacu, nie pozwoliłby się zajść z nienacka. Nie odesłano mu Topa napowrót, zbyteczną bowiem wydawało się rzeczą narażać wiernego psa na jaki zabłąkany strzał, który by mógł był pozbawić osadników najpożyteczniejszego pomocnika.
Oczekiwano tedy, z wielką chęcią jednak jak najprędszego ujrzenia się znowu w Granitowym Pałacu. Ciężko było inżynierowi widzieć, że siły ich są rozdzielone, co było wielce pomyślną rzeczą dla piratów. Od czasu zniknięcia Ayrtona osadników było już tylko w czterech na pięciu, Harbert bowiem nie mógł się jeszcze liczyć. Czuł to wybornie biedny młodzieniec i pojmował z wielkiem zmartwieniem ich kłopot, którego się stał niewinną przyczyną.
Kwestja, jak należy w warunkach obecnych postępować z rozbójnikami, rozebraną została gruntownie w dniu 29 listopada przez Cyrusa Smitha, Gedeona Spiletta i Pencroffa, w chwili gdy Harbert pogrążony w drzemce nie mógł ich słyszeć.
— Moi przyjaciele — rzekł korespondent, po krótkiej rozmowie o Nabie i niemożebności porozumienia się z nim — i ja jestem jednego z wami zdania, że odważyć się wyjść z zagrody znaczy tyle, co wystawiać się na strzały, bez możności odwetu. Czy wam się jednak nie zdaje, że najwłaściwszą rzeczą w danej chwili, byłoby wprost puścić się w pogoń za tymi nędznikami.
— Taka była i moja myśl — odpowiedział Pencroff. Toż, jak sądzę, nikt z nas nie obawia się kulki — i co do mnie jeżeli pan Cyrus się zgadza, gotów jestem natychmiast uderzyć na las. Cóż u djabła! Jeden człowiek wart przecież tyle co i drugi.
— Ale czy tyle co pięciu? — spytał inżynier.
— I ja się przyłączę do Pencroffa — odrzekł korespondent — a tak we dwóch, dobrze uzbrojeni, mając z sobą Topa....
— Mój drogi Spilecie i ty Pencroffie — odpowiedział Cyrus Smith — chciejcie no trochę pomówić na zimno. Gdyby piraci znajdowali się w pewnym oznaczonym punkcie wyspy, gdyby to miejsce było nam znane i gdyby chodziło tylko o wyparowanie ich ztamtąd, rozumiałbym atak wprost i otwarcie. Czy jednak nie należy się obawiać, że oni to zapewnili sobie pierwszy strzał?
— Ech! panie Cyrusie — nie każda kula idzie pod właściwym adresem!
— Ta, co ugodziła Harberta, nie zabłądziła po drodze, Pencroffie — odrzekł inżynier. Zresztą, zwróćcie uwagę i na to, że jeżeli obadwaj opuścicie zagrodę, ja sam tylko do obrony jej zostanę. A czy możecie zapewnić, że rozbójnicy nie zobaczą was oddalających się, że nie pozwolą wam zapuścić się spokojnie w lasy, na to aby skorzystać z nieobecności waszej i uderzyć na zagrodę, w której będą wiedzieli, że znajdą tylko ranne dziecko i jednego obrońcę.
— Masz pan słuszność, panie Cyrusie — zawołał Pencroff z piersią wzdętą głuchym gniewem — masz słuszność. Gotowi zrobić to wszystko dla dostania się do zagrody, której zapaśność znają dobrze. A sam, nie zdołałbyś się pan im oprzeć. Ach! czemuż nie jesteśmy w Pałacu Granitowym!
— Gdybyśmy byli w Pałacu Granitowym — odrzekł inżynier — pozycja byłaby odmienną! Tam, nie obawiałbym się zostawić Harberta z jednym z pomiędzy nas, a pozostali wyruszyli by przetrząść lasy wyspy. Ale jesteśmy w zagrodzie i dla tego wypada w niej pozostać, aż dokąd nie będziemy mogli opuścić jej razem.
Nie było odpowiedzi na ten wywód Cyrusa Smitha i towarzysze jego aż nadto dobrze to pojęli.
— Gdyby przynajmniej Ayrton był jeszcze z nami! — zawołał Gedeon Spilett. Biedny człowiek! Jak krótko trwało jego życie w uczciwych społecznych warunkach!...
— Jeżeli już umarł?... — dodał Pencroff z osobliwszym naciskiem.
— Masz więc nadzieję, że ci hultaje darowali mu życie?... — zapytał Gedeon Spilett.
— Niewątpliwie! jeżeli to było w ich interesie!
— Jakto!... przypuszczałbyś więc, że Ayrton odnalazłszy swoich dawnych wspólników, z zapomnieniem wszystkiego co nam winien...
— Kto to może wiedzieć?... — odrzekł marynarz, nie bez wahania jednak stawiając to brzydkie podejrzenie.
— Pencroffie — odezwał się Cyrus Smith biorąc za ramię marynarza, myśl ta jest zła i zasmuciłbyś mnie bardzo, gdybyś przy niej obstawał. Ja zaręczam za wierność Ayrtona.
— I ja również — dorzucił żywo korespondent.
— No tak... tak! panie Cyrus... zawiniłem — odrzekł Pencroff. Była to w istocie zła myśl, której nic nie usprawiedliwia. Ale cóż panowie chcecie? Nie wiem już, dalibóg co się ze mną dzieje. To uwięzienie w zagrodzie cięży mi straszliwie i nie przypominam sobie, żebym był kiedykolwiek równie, jak dziś podrażniony.
— Cierpliwości Pencroffie — odpowiedział inżynier. — Jak prędko, mój drogi Spilecie, sądzisz, że będzie można Harberta przenieść do Pałacu?
— Trudno to oznaczyć, Cyrusie — odrzekł korespondent — najmniejsza bowiem nieostrożność mogła by fatalne wywołać następstwa. Koniec końców jednak, rekonwalescencja przyjmuje regularny obrót i jeżeli od dziś za ośm dni siły mu powrócą — no, to zobaczymy!
Ośm dni! Tym sposobem powrót do Pałacu Granitowego mógłby nastąpić dopiero w pierwszych dniach Grudnia.
W tej epoce, wiosna już datowała się od dwóch miesięcy. Pogoda była prześliczna i gorąco dopiekać poczynało. Lasy wyspy znajdowały się w pełnem pączkowaniu a zarazem zbliżał się czas zwyczajnych zbiorów. W ślad więc za powrotem na Wielką Terasę, winne były natychmiast się zacząć wszelkie roboty rolnicze, z przerwą tylko potrzebnego czasu na zamierzoną wycieczkę w głąb wyspy.
Łatwo tedy pojąć, ile to zamknięcie w zagrodzie przynosiło szkody osadnikom. Musieli jednak nagiąć się w obec konieczności, chociaż nie bez mocnego zniecierpliwienia.
Raz czy dwa razy, korespondent odważył się wychylić za bramy zagrody i obejść na okoł palisadę. Top mu towarzyszył, a on sam z odwiedzionym karabinem, miał się na baczności na wszelki wypadek.
Nigdy dotychczas nie miał żadnego niemiłego spotkania, ani nie spostrzegł w około zagrody jakichkolwiek podejrzanych śladów. Zresztą pies byłby go ostrzegł o niebezpieczeństwie, a ponieważ nie szczeknął ani razu, wnosić ztąd można było, że nie ma powodu do obawy, przynajmniej w danej chwili i że piraci zajęci byli w której innej części wyspy.
Przy drugiej jednakże wycieczce; 27 listopada, Gedeon Spilett, zapuściwszy się na ćwierć mili w las, ku południowi góry, zauważył, że Top coś czuje. Pies stracił swoją zwykłą obojętną minę — biegał tam i napowrót, wietrząc po nałęku i krzakach, jak gdyby mu powonienie zdradzało jakiś podejrzany przedmiot.
Gedeon Spilett postępował wciąż za psem, zachęcając go i podżegając głosem a jednocześnie baczne naokoło zwracając oko, trzymając karabin w pogotowiu i korzystając z drzew dla zasłonięcia się. Nie zdawało się prawdopodobnem aby Top poczuł obecność człowieka, bo w takim razie byłby ją oznajmił szczekaniem na pół stłumionem i rodzajem głuchego gniewu. Tymczasem teraz ani warknął, a więc to znaczyło że niebezpieczeństwo nie jest ani w pobliżu ani natychmiastowe.
Tak przeszło z pięć minut, w ciągu których Top wietrzył ciągle i szukał a korespondent szedł za nim ostrożnie, gdy nagle pies poskoczył do gęstego krzaku i wyciągnął zeń szmat materji.
Był to kawałek ubrania, poplamiony i podarty. Gedeon Spilett poniósł go natychmiast do zagrody.
Tu osadnicy obejrzeli starannie ów przedmiot i rozpoznali w nim kawałek kamizelki Ayrtona, z sukna pilsniowego wyrabianego jedynie w pracowni Granitowego Pałacu.
— Widzisz, Pencroffie — rzekł zwracając się doń Cyrus Smith — oto dowód oporu nieszczęśliwego Ayrtona. Piraci go porwali gwałtem! Wątpisz że jeszcze o jego uczciwości?
— Nie, panie Cyrus — odrzekł marynarz — nie, i dawno już jak się pozbyłem owej chwilowej nieufności. Ale jak mi się zdaje, da się wyciągnąć pewien wniosek z tego wypadku.
— A mianowicie — spytał korespondent.
— Że Ayrtona nie zabito w zagrodzie. Wzięto go i zabrano żywcem widocznie, kiedy się opierał! kto wie tedy, może żyje jeszcze?
— Kto wie, w istocie — odrzekł inżynier zapadając w zamyślenie.
Był w tem jeszcze promyk nadziei, za który mogli pochwycić towarzysze Ayrtona. I w istocie, przed chwilą jeszcze mogli sądzić, że Ayrton zaskoczony z nienacka w zagrodzie padł od kuli, jak niedawno Harbert. Jeżeli jednak, jak się obecnie pokazało, nie zabili go odrazu, jeżeli go uprowadzili żywcem w inną stronę wyspy, nie możnaż było przypuścić, że jest dotąd jeszcze ich więźniem? A kto wie nawet, czy który z rozbójników nie poznał w Ayrtonie dawnego towarzysza z Australji, Ben Joyce’a herszta zbiegłych więźniów, i czy nie powzięli zuchwałej nadziei przyciągnięcia go znowu do siebie? Bo i jakżesz to dla nich pożyteczną byłoby rzeczą skłonić go do zdrady...
Wypadek powyższy pomyślnie wytłómaczyła sobie gromadka zebrana w zagrodzie i odszukanie Ayrtona przestało się odtąd wydawać niemożliwem. Zresztą nie ulegało wątpliwości że i Ayrton, jeżeli jest tylko więźniem, zrobi ze swojej strony wszystko co będzie w jego mocy, aby się wydobyć z rąk bandytów — a jakimże byłby obecnie potężnym pomocnikiem dla osadników naszych!
— W każdym razie — zauważył Gedeon Spilett, jeżeli Ayrtonowi uda się szczęśliwie wydostać z rąk porywców, niewątpliwie pospieszy wprost do Pałacu Granitowego, nie wie nic bowiem o morderczym zamachu, którego ofiarą padł Harbert, a więc nie może mu przyjść na myśl, że jesteśmy zamknięci w zagrodzie.
— Ach! chciałbym żeby już był w Granitowym Pałacu i my z nim! — zawołał Pencroff. Bo koniec końców, chociaż ci hultaje nie są w mocy nic uczynić naszemu siedlisku, mogą jednakże spustoszyć terasę, plantacje nasze, nasze kurniki!...
Pencroff stał się już prawdziwym rolnikiem, sercem przyrósł do swoich zbiorów. Powiedzieć jednak należy, że największą niecierpliwość w kwestji powrotu do Pałacu Granitowego, okazywał Harbert, pojmował bowiem dobrze o ile obecność osadników była tam niezbędną. I to on tylko zatrzymywał ich w zagrodzie! To też ta tylko jedyna myśl zajmowała wciąż umysł jego: opuścić zagrodę, opuścić ją bądź co bądź! Zdawało mu się, że ma dosyć siły, aby znieść przeniesienie do Granitowego Pałacu. Zapewniał, że zdrowie mu powróci daleko prędzej w jego pokoiku, w lepszem powietrzu i przy widoku morza!
Nieraz już naciskał o to Gedeona Spiletta, ale korespondent obawiając się i słusznie, ażeby rany młodzieńca, nie dobrze jeszcze zabliźnione, nie otwarły się w drodze, nie chciał dotąd wydać hasła do wyruszenia.
Naraz jednak zaszła okoliczność, która popchnęła Cyrusa Smitha i obudwu jego przyjaciół do zadosyć uczynienia żądaniu Harberta — ale sam Bóg wie tylko, ile to postanowienie boleści i wyrzutów kosztować ich mogło!
Było to 29 listopada. Ósma z rana wybiła. Trzej osadnicy zabawiali się rozmową w pokoju Harberta, gdy nagle usłyszeli żywe poszczekiwanie Topa.
Na ten odgłos Cyrus Smith, Pencroff i Gedeon Spilett, pochwyciwszy za strzelby zawsze gotowe do strzału, wypadli z domu.
Top obiegał z wewnątrz palisadę, skacząc i naszczekując, ale widocznie z radości nie z gniewu.
— Ktoś nadchodzi!
— Niezawodnie!
— I to nie wróg!...
— Może Nab?
— Lub Ayrton?
Ledwo inżynier i jego towarzysze zdołali zamienić te słowa, jakaś postać przesadziła palisadę i stanęła przed nimi na nogach. Był to Jow, pan Jow we własnej osobie, Jow którego Top iście po przyjacielsku przyjmował!
— Jow! — zawołał Pencroff.
— To Nab go nam przysyła! — odrzekł korespondent.
— Jeśli tak — ozwał się korespondent, to musi być jakiś bilet przy nim.
Pencroff poskoczył ku orangowi. Niewątpliwie, jeżeli Nab potrzebował udzielić jakąś ważną wiadomość swemu panu, to nie mógł użyć pewniejszego i szybszego posłańca od Jowa, mogącego przejść takiemi drogami, któremi ani osadnicy ani Top nawet może przejść by nie mogli.
Nie omylił się Cyrus Smith. Na szyi u Jowa wisiał maleńki woreczek a w nim znajdowała się karteczka, skreślona własną ręką Naba.
Wyobraźcie sobie rozpacz Cyrusa Smitha i jego towarzyszy, skoro przeczytali następujące wyrazy:
„Piątek, g. 6 rano.
„Piraci opanowali terasę!...
Nab“
Osadnicy spojrzeli po sobie w milczeniu i cofnęli się napowót do domu. Cóż mieli uczynić? Piraci na Wielkiej terasie, była to klęska, spustoszenie, ruina!
Harbert ujrzawszy wracających inżyniera, korespondenta i Pencroffa, odgadł że stan rzeczy musiał się pogorszyć, a spostrzegłszy Jowa nie wątpił już bynajmniej, że jakieś nieszczęście zagraża Pałacowi Granitowemu.
— Panie Cyrusie — zawołał — ja chcę wyruszyć w drogę. Czuję że zniosę jej trudy!... Ja chcę jechać!
Gedeon Spilett zbliżył się do młodzieńca. Stanął i popatrzył nań przez chwilę a potem rzekł:
— Jedźmy więc!
Bardzo prędko rozstrzygnięto kwestję, jak należy przeprowadzić Harberta czy na noszach, czy na wózku sprowadzonym przez Ayrtona do zagrody. Nosze niewątpliwie poruszałyby się łagodniej dla rannego ale wymagały dwóch ludzi, to znaczy odjęłyby dwie strzelby do obrony, w razie napadu w drodze.
Tymczasem nie możnaż było użyć wózka i tym sposobem zostawić wszystkie ręce na swobodzie. Nie dałożby się umieścić na nim materaców, złożyć na nich Harberta i posuwać się z ostrożnością, usuwającą wszelkie stuknięcie?... Owszem, można było.
Wytoczono więc wózek. Pencroff zaprzągł doń onagasa. Cyrus Smith i korespondent podnieśli materace z Harbertem i umieścili go w głębi wózka, pomiędzy dwiema firankami. Pogoda była prześliczna. Jasne promienie słońca przebijały się przez gałęzie drzew.
— Broń czy w pogotowiu? — zapytał się Cyrus Smith.
Wszystko było w porządku. Inżynier i Pencroff, każdy uzbrojony w dubeltówkę i Gedeon Spilett z karabinem swoim w ręku mogli wyruszać.
— A ty, Harbercie, jak się czujesz? — spytał inżynier.
— Ach, panie Cyrusie, — odrzekł młodzieniec, bądź spokojny, nie umrę w drodze!
Widać jednak było, że biedny chłopiec mówiąc to, skupiał całą energję i ze szczytnem wytężeniem woli przytrzymywał siły, gotowe go lada chwila opuścić.
Inżynier czuł, jak mu się serce boleśnie ściska na ten widok. Zawahał się raz jeszcze z wydaniem hasła do odjazdu. Ale wyrzec się tej myśli, byłoto doprowadzić do rozpaczy Harberta, kto wie, zabić go może!
— Naprzód! — ozwał się Cyrus Smith.
Zaiste o wiele lepiej byłoby udać się inną drogą a nie tą która wiodła prosto z zagrody do Pałacu Granitowego, ale w lasach wózek byłby napotkał na niezmierne zawady. Pozostawało więc tylko postępować tą drogą, choć musiała być dobrze znaną zbiegom.
Cyrus Smith i Gedeon Spilett szli po obu stronach wózka, gotowi odeprzeć każdy napad. Nie zdawało się jednakże prawdopodobnem, aby zbiegi opuścili już Wielką Terasę. Kartka Naba skreśloną była widocznie w chwili pojawienia się napastników. Chwilą zaś tą wyrażoną na kartce była godzina 6 z rana a ścigły orang, przywykły często biegać do zagrody, nie potrzebował zapewne więcej nad trzy kwadranse czasu do przebycia pięciu mil oddzielających zagrodę od Pałacu Granitowego. Droga więc powinna była być bezpieczną w danej chwili i jeżeli miał wypaść zkąd strzał jaki, to prawdopodobnie aż dopiero w pobliżu Granitowego Pałacu.
Na wszelki wypadek jednakże osadnicy zachowywali ścisłą ostrożność. Top i Jow, ten ostatni zbrojny w pałkę swoją, jużto biegnąc przodem, jużto myszkując po lesie otaczającym drogę, nie zwiastowali żadnego niebezpieczeństwa.
Wózek toczył się powoli, kierowany przez Pencroffa. Wyprawa wyruszyła z zagrody o wpół do ósmej. W godzinę potem, cztery mile z pięciu już były przebyte i to bez wszelkiej przygody.
Droga była pustą jak również i cała owa część lasu, rozciągająca się pomiędzy „Dziękczynną“ a jeziorem. Gęstwiny krzaków zdały się być tak samotne, jak w dzień wylądowania osadników na wyspę.
Terasa już było bliska. Milka jeszcze i spostrzegą mostek na potoku Glicerynowym. Cyrus Smith nie wątpił, że mostek ten musi być w całości i porządku, ponieważ piraci potrzebowali go do wejścia w tym punkcie na terasę, albo też jeżeli przeszli przez który z potoków opasujących terasę, spuścili go przez ostrożność, dla zabezpieczenia sobie w danym razie odwrotu.
Wreszcie przez przerwę między drzewami zabłysnął widnokrąg morza. Wózek jednak wciąż się toczył dalej, jak dotąd, bo żaden z obrońców nie mógł myśleć o opuszczeniu go.
Naraz Pencroff, zatrzymując onagasa, zawołał straszliwym głosem:
— Ach, nędznicy!
I ręką wskazał na gęste kłęby dymu unoszące się nad młynem, stajniami i zabudowaniami dla ptactwa.
Jakiś człowiek kręcił się wśród tych wyziewów.
Był to Nab.
Towarzysze jego wydali okrzyk. Usłyszał poskoczył ku nim.
Piraci opuścili terasę już od pół godziny mniej więcej, spustoszywszy ją pierwej.
— A pan Harbert? zawołał Nab.
Gedeon w tej chwili stał już przy wózku.
Harbert leżał bez przytomności!






ROZDZIAŁ X.
(Przeniesienie Harberta do Pałacu Granitowego. — Nab opowiada co zaszło. — Zwidzenie terasy przez Cyrusa Smitha. — Ruina i spustoszenia. — Osadnicy bez porady w obec choroby. — Kora wierzbowa. — Śmiertelna gorączka. — Top szczeka znowu.)

O rozbójnikach, o niebezpieczeństwach zagrażających Pałacowi Granitowemu, o ruinach pokrywających terasę nie było już ani mowy. Stan Harberta kazał zapomnieć o tem wszystkiem. Byłoż to przeniesienie zgubnem dla niego? Czy wywołało jakie uszkodzenie wewnętrzne. Korespondent nie umiał na to odpowiedzieć i wraz z resztą towarzyszy był w rozpaczy.
Doprowadzono wózek do zakrętu rzeki. Tu na noszach z kilku gałęzi złożono materace, na których bez znaku życia leżał Harbert. W dziesięć zaś minut potem Cyrus Smith, Gedeon Spilett i Pencroff byli już pod murami Pałacu, powierzywszy Nabowi odprowadzenie wózka na Wielką Terasę.
Windę wprowadzono w ruch i wkrótce Harbert znajdował się na łóżku w Pałacu Granitowym.
Starania, których około niego nie szczędzono, przywróciły go do życia. Uśmiechnął się przelotnie, ujrzawszy się w swoim pokoju, zaledwie jednak kilka słów mógł wyszepnąć, tak był osłabiony.
Gedeon Spilett obejrzał rany. Główną jego obawą było, że się otworzyły nie będąc jeszcze w zupełności zabliźnione. Nic jednak podobnego się nie stało. Zkąd więc pochodził ten upadek sił nagły i otrętwienie? Czemu stan Harberta się pogorszył?
Wkrótce młodego chłopca ogarnął rodzaj gorączkowego snu. Pencroff więc i korespondent pozostali przy jego łożu.
Tymczasem Cyrus Smith obznajamiał Naba ze wszystkiem, co zaszło w zagrodzie, a Nab ze swojej strony opowiadał swemu panu zdarzenia, których widownią była terasa.
Niedawniej to jak przeszłej nocy zbiegi pokazali się na skraju lasu w pobliżu Glicerynowego potoku. Nab, znajdujący się w tej chwili właśnie przy kurnikach, nie wahał się ani chwili wypalić do jednego z rozbójników, zabierającego się przejść w bród strumień, ale z powodu osobliwie ciemnej nocy, nie wiedział, czy trafił tego nędznika. W każdym razie jednak strzał ten wystarczył do powstrzymania całej bandy i dał Nabowi czas do wycofania się w głąb Granitowego Pałacu, gdzie mógł się przynajmniej czuć bezpiecznym.
Cóż jednak dalej było czynić? Jak przeszkodzić spustoszeniu, którem rozbójnicy zagrażali terasie. Miałże Nab środek uprzedzenia swojego pana? A zresztą, czyż wiedział w jakiem położeniu znajdowali się sami mieszkańcy zagrody?
Cyrus Smith i towarzysze odjechali 11 listopada a wtedy było już 29. Dziewiętnaście więc dni upłynęło, jak Nab nie otrzymał innej wieści od nich, oprócz przyniesionej przez Topa — wieści bardzo smutnej: że Ayrton zginął, Harbert ciężko ranny, inżynier i korespondent niejako uwięzieni w zagrodzie.
Co począć? zadawał sobie pytanie biedny Nab. Osobiście nie potrzebował się niczego obawiać, rozbójnicy bowiem nie mogli dostać się do Pałacu Granitowego. Ale budowle, plantacje, całe gospodarstwo było na łasce rabusiów! Nie należałoby odnieść się do Cyrusa Smitha po wskazówkę, co ma czynić, i zawiadomić go przynajmniej o grożącem niebezpieczeństwie?
Wówczas to Nabowi wpadło na myśl użyć Jowa i powierzyć mu kartkę. Znaną mu była nadzwyczajna zmyślność tego zwierzęcia, niejednokrotnie już wypróbowana. Jow rozumiał słowo: zagroda tak często w obec niego powtarzane i nawet jak czytelnicy sobie zapewne przypomną, nieraz bywał w zagrodzie z wózkiem w towarzystwie Pencroffa. Dzień jeszcze nie zaświtał. Chyży orang mógł więc prześliznąć się niepostrzeżenie przez lasy, w których zresztą mogli go wziąć rozbójnicy za jednego z naturalnych mieszkańców tych okolic.
Nab tedy dłużej się już nie wahał. Napisał kartkę, przymocował ją do karku Jowowi, przywiódł go do drzwi Pałacu Granitowego, z których spuścił długą linę aż ku ziemi — i zawołał nań kilkakrotnie temi słowy:
— Jowie! Jowie! zagroda, zagroda!
Zwierzę pojęło o co chodzi, pochwyciło za sznur, zsunęło się błyskawicą na wybrzeże i znikło w cieniach, nie zwróciwszy bynajmniej uwagi rozbójników.
— Dobrześ zrobił, Nabie odezwał się Cyrus Smith — ale kto wie czy nie uprzedzając nas, nie byłbyś zrobił jeszcze lepiej!
Mówiąc tak, Cyrus Smith, miał na myśli Harberta, którego wyzdrowienie zdało się tak mocno zachwianem przez owe przenosiny.
Nab ciągnął dalej i kończył swoje opowiadanie. Rozbójnicy nie pokazali się wcale na wybrzeżu przed Pałacem. Nie świadomi o ilości mieszkańców wyspy, mogli sądzić, że Pałacu Granitowego broni znaczna załoga. A w tem przekonaniu mogło ich utwierdzić jeszcze wspomnienie owych mnóstwa strzałów wysłanych przeciw nim w czasie napadu brygu, strzałów pochodzących i z wyższych i z niższych skał — nie chcieli więc zapewne narażać się. Ale Wielka Terasa stała im otworem, nie będąc na oku strzałom z Granitowego Pałacu. To też na niej dali folgę swoim niszczycielskim popędom, rabując, paląc, wytwarzając zło dla zła — a cofnęli się dopiero najwyżej na pół godziny przed przybyciem osadników, których zresztą myśleli znaleść jeszcze w zamknięciu w zagrodzie.
W pierwszej zaraz chwili Nab wypadł ze swego schronienia. Wdarł się na terasę z narażeniem na strzały, usiłował stłumić pożar pożerający właśnie kurniki, i walczył ale napróżno przeciw ogniowi aż do chwili pojawienia się wózka na skraju lasu.
Takie były owe ważne wypadki. Obecność rozbójników stawała się bezustanną groźbą dla osadników wyspy Lincolna, tak szczęśliwych do tej pory — a którym należało się przygotować na większe jeszcze nieszczęścia!
Gedeon Spilett pozostał przy Harbercie z Pencroffem w Pałacu Granitowym, a tymczasem Cyrus Smith w towarzystwie Naba udał się dla ocenienia osobiście rozmiaru spustoszenia.
Wielkie to było szczęście, że rozbójnicy nie zapędzili się aż pod same stopy Granitowego Pałacu. Warsztaty w „Dymnikach“ nie byłyby uszły zniszczeniu. Bądź co bądź jednak łatwiej byłoby tę szkodę naprawić, aniżeli ruiny nagromadzone na Wielkiej Terasie.
Cyrus Smith i Nab skierowali się ku „Dziękczynnej“ i przeszli jej cały brzeg lewy, nie znalazłszy nigdzie ani śladu rozbójników. Na drugim brzegu rzeki w gęstwinie lasu nie natrafili również na żadną podejrzaną oznakę.
Zresztą oto przypuszczenie, które miało po sobie najwięcej prawdopodobieństwa że: albo rozbójnikom wiadomy już był powrót osadników do Pałacu Granitowego, mogli ich bowiem byli spostrzedz w drodze z zagrody — lub też że natychmiast po spustoszeniu terasy, zagłębili się w las jakamarowy, idąc za biegiem Dziękczynnej — i ztąd nie wiedzieli nic o powróceniu osadników.
W pierwszym razie musieli zapewne powrócić do zagrody, obecnie nieobronnej a tyle drogocennych dla nich zawierającej zasobów.
W drugim zaś, zapewne cofnęli się do swego obozowiska, aby tam oczekiwać na nową sposobność do napadu.
Należało więc ich uprzedzić; wszelkie jednak przedsięwzięcia w tym kierunku były jeszcze zależnemi od stanu zdrowia Harberta; w samej rzeczy, do takiej wyprawy wszystkie siły nie byłyby zbyteczne; — a w danej chwili nikt nie mógł opuścić Granitowego Pałacu.
Inżynier i Nab przybyli na terasę. Strach było na nią popatrzeć. Łany zdeptane i stratowane. Dojrzałe kłosy, przedmiot przyszłego żniwa, leżały na ziemi pokotem.
Inne plantacje również ucierpiały. Ogród jarzynowy wyglądał nie do poznania.
Na szczęście Pałac Granitowy posiadał zasób nasion wystarczający do naprawienia tych szkód.
Co do młyna i zabudowań dla ptastwa i stajni dla onagasów, pożar zniszczył je do szczętu. Kilka spłoszonych zwierząt błądziło po terasie, a ptastwo, które w czasie pożaru szukało schronienia na wodzie jeziora, powracało już powoli do swego zwykłego siedliska i zaczynało się pluskać przy brzegach.
Wszystko trzeba było odbudowywać na nowo.
Oblicze Cyrusa Smitha, bledsze niż zazwyczaj, zdradzało gniew wewnętrzny nie bez trudności hamowany, — z ust inżyniera jednak nie wyszło ani jedno gwałtowne słowo. Raz jeszcze rzucił okiem po spustoszonych polach, spojrzał na kłęby dymu unoszące się jeszcze nad zgliszczami i powrócił do Granitowego Pałacu.
Następne dni należały do najsmutniejszych, jakie osadnicy mieli dotychczas do przebycia na wyspie. Osłabienie Harberta wzmagało się widocznie. Zdawało się, że zagraża mu jakaś o wiele cięższa choroba, będąca następstwem głębokiego wstrząśnienia fizjologicznego jakiemu uległ, i Gedeon Spilett przeczuwał takie pogorszenie się stanu chorego, któremu nie będzie w możności zapobiedz.
I w istocie, Harbert wciąż był pod władzą pewnego rodzaju drzemki, prawie bezustannej a przytem niektóre oznaki maligny poczęły się również pojawiać. Tymczasem jedynym środkiem, jakim rozporządzać mogli osadnicy, były tylko ziółka orzeźwiające. Gorączka z początku nie zbyt mocna, wkrótce jednak poczęła objawiać widoczne dążenie do przejścia w regularne paroksyzmy.
Gedeon Spilett poznał to 6 grudnia. Palce nos i uszy biednego młodzieńca nagle posiniały prawie, a w ślad za tem pochwyciły go najprzód lekkie dreszcze, potem silniejsze wstrząśnienie i nareszcie gwałtownie trząść go zaczęło. Puls miał słaby i nierówny, skórę suchą, mocne pragnienie. Po tym perjodzie nastąpił wnet perjod gorąca; cera twarzy się ożywiła, skóra poczerwieniała, tętno poczęło galopować. Potem nastąpiły obfite poty — i po nich gorączka zdawała się zmniejszać. Cały paroksyzm trwał około pięciu godzin.
Gedeon Spilett nie opuścił ani na chwilę Harberta, nawidzonego obecnie przez febrę perjodyczną. Odkrycie to było aż nadto pewnem — a najważniejszą kwestją danej chwili stało się przerwanie za jaką bądź cenę tej niszczącej choroby, zanim przybierze groźniejsze rozmiary.
— Ażeby zaś tego dokonać — rzekł Gedeon Spilett do Cyrusa Smitha — niezbędnym jest jaki środek antifebryczny.
— Środek antifebryczny! — odrzekł inżynier. Niestety nie mamy ani chininy, ani siarczanu chininy.
— To prawda — odezwał się Gedeon Spilett — ale mamy wierzby nad jeziorem, których kora może niekiedy zastąpić chininę.
— Sprobójmy więc, nie tracąc ani chwili! — zawołał Cyrus Smith.
I w istocie, kora wierzbowa słusznie uważaną bywa za środek zastępujący chininę, tak jak kasztan indyjski, liść ostrokrzewu, wężownik wielki i t. d. Należało więc widocznie spróbować tej substancji, jakkolwiek nie wyrównającej chininie i działaniu jej w stanie naturalnym, ponieważ brakło osadnikom środków do odpowiedniego jej przyrządzenia.
Cyrus Smith sam pospieszył odciąć od pnia wierzby z rodzaju czarnych kilka kawałków kory, które przyniosłszy do Granitowego Pałacu, sproszkował — a następnie tegoż jeszcze wieczora proszek ten zadano Harbertowi.
Noc przeszła bez żadnych groźnych wypadków, Harbert miał nieco gorączki, ale febra się nie pojawiała przez noc, ani nawet następnego dnia.
Pencroff jął powracać potroszę do nadziei. Gedeon Spilett nic nie mówił. Kto wie czy perjody febry były codzienne, czy też nie była to czasem trzydniówka, mogąca właśnie jutro powrócić. To też oczekiwano tego jutra z jak najsilniejszym niepokojem.
Zauważyć także było można, że w czasie tego perjodu pozornego spokoju, Harbert leżał jakby złamany, mając głowę ciężką i skłonność do zawrotów. Był także i inny jeszcze symptom, który w najwyższym stopniu przeraził korespondenta. Oto wątroba Harberta poczęła przechodzić w stan kongestji, a powiększenie gorączki dało wkrótce dowód, że i zapalenie mózgu się zaczyna.
Gedeon Spilett stał jak rażony piorunem w obec tej nowej komplikacji. Odprowadził inżyniera na stronę.
— To żółta febra! — rzekł doń.
— Żółta febra! zawołał Cyrus Smith. Musisz się mylić, Spilecie. Żółta febra nie objawia się samorodnie. Potrzeba mieć jej zaród w sobie.
— Nie mylę się, odpowiedział korespondent. Harbert musiał pochwycić ów zaród w bagniskach wyspy — a to aż nadto wystarcza. Pierwszy paroksyzm już miał. Jeżeli przyjdzie drugi a trzeciemu zapobiedz nie zdołamy, nasze dziecko... zgubione!...
— A ta kora wierzbowa!...
— Obecnie już teraz nie wystarcza, — a trzeci paroksyzm żółtej febry, jeżeli nie powstrzymany chininą, bywa zawsze śmiertelnym!
Na szczęście Pencroff nic nie pochwycił z tej rozmowy. Inaczej byłby oszalał.
Łatwo pojąć tedy w jakim niepokoju przeżyli korespondent i inżynier ów dzień 6 grudnia i noc następną.
Mniej więcej w połowie dnia przyszedł drugi paroksyzm. Przesilenie było straszliwe. Harbert czuł, że ginie! Wyciągnął ręce do Cyrusa Smitha, do Spiletta, do Pencroffa!... Chciał żyć!... Było to widowisko rozdzierające serce. Pencroffa musiano oddalić.
Paroksyzm trwał przez pięć godzin. Widoczną było rzeczą, że trzeciego podobnego Harbert nie wytrzyma.
Noc nazwać można okropną. W gorączce Harbert mówił rzeczy, zakrwawiające serca jego towarzyszom. Bredził, walczył przeciw rozbójnikom, przywoływał Ayrtona. Błagał ową tajemniczą istotę, owego protektora, dziś gdzieś zatraconego a którego obraz majaczył przed nim bez ustanku... Potem zaś wszystkiem zapadał w stan głębokiego wyczerpania sił, usuwający wszelki prawie ślad życia.... Wielekroć, Gedeon Spilett myślał, że biedny młodzian już nie żyje.
Następny dzień, 8 grudnia był jednym szeregiem następujących po sobie zawrotów i omdleń. Wychudłe ręce Harberta kurczyły się po prześcieradle. Dano mu nową dozę sproszkowanej kory, ale korespondent niczego się już od tego środka nie spodziewał.
— Jeżeli przed jutrzejszym porankiem — rzekł — nie użyjemy energiczniejszego antifebrycznego środka, Harbert umrze!
Noc przyszła — ostatnia noc zapewne dla tego dziecka odważnego, rozumnego, dobrego, o tyle wyższego nad wiek swój a ukochanego przez wszystkich towarzyszy, jak syn rodzony. Jedynego istniejącego środka przeciw tej straszliwej żółtej febrze, jedynego specyfiku zdolnego ją zwalczyć, na wyspie Lincolna nie było!
Tej nocy z 8 na 9 grudnia Harberta pochwyciła na nowo i gwałtowniejsza jeszcze gorączka. Zapalenie wątroby miał okropne, mózg zaatakowany i prawdopodobnie nie poznawał już nikogo.
Czy doczeka jutra i owego trzeciego paroksyzmu, który go niechybnie ma zabić? — nawet za to już nie można było zaręczyć. Siły jego się wyczerpały a w przerwach paroksyzmów leżał jak bez życia.
Około trzeciej nad ranem Harbert wydał okrzyk. Sądziłbyś że się wije w ostatecznych konwulsjach. Nab, znajdujący się przy nim właśnie, z wyrazem najwyższej trwogi wpadł do sąsiedniego pokoju, kędy reszta towarzyszy czuwała!
W tej chwili Top zaszczekał osobliwym sposobem!
Jednocześnie wszyscy osadnicy wpadli i ledwo zdołali utrzymać konającego młodzieńca, który koniecznie chciał rzucić się z łóżka. Gedeon Spilett dotknąwszy jego ręki, uczuł że puls coraz mu słabnie...
Była piąta z rana. Promienie wschodzącego słońca poczynały się wciskać do pokojów Granitowego Pałacu. Wszystko zapowiadało piękny dzień, a dzień ten miał być ostatnim dla biednego Harberta...
Promień słońca padł na stolik, stojący obok łóżka!
I w tej chwili z ust Pencroffa wyrwał się krzyk a ręka jego wskazała na przedmiot jakiś leżący na stoliku.
Było to maleńkie, podługowate pudełeczko, na którego pokrywce stały te słowa:

Siarczan Chininy!





ROZDZIAŁ XI.
(Niepojęta tajemnica. — Powrót Harberta do zdrowia. — Części wyspy do zbadania. — Przygotowania do wyprawy. — Pierwszy dzień. — Noc. — Drugi dzień. — Kaurysy. — Para kazuarów. — Ślady w lesie. — Przybycie do przylądka Wężowego.)

Gedeon Spilett pochwycił za pudełko i otworzył. Zawierało ono około 200 gramów białego proszku, którego kilka cząsteczek podniósł do ust. Nadzwyczajna gorycz tej substancji nie pozostawiała wątpliwości. Był to istotnie drogocenny siarczan chininy.
Należało niezwłocznie zadać ten proszek Harbertowi. Jakim zaś sposobem znalazł się tak pod ręką, było to kwestją do rozstrzygnięcia na później.
— Kawy! — zawołał Gedeon Spilett.
Za kilka chwil Nab przyniósł filiżankę gorącego wywaru. Gedeon Spilett wrzucił weń około 18 gramów chininy i miksturę tę zdołano wlać w usta Harbertowi.
Czas był jeszcze, bo trzeci paroksyzm trawiącej febry dotychczas się nie objawił.
I niech nam wolno będzie dodać, że paroksyzm ten nie miał już powrócić.
Zresztą i to powiedzieć należy, że nadzieja wstąpiła we wszystkich serca na nowo. Tajemniczy wpływ objawił się znowu dla nich i to właśnie w chwili stanowczej, kiedy już o nim zrozpaczyli.
Po kilku godzinach Harbert odpoczywał już o wiele spokojniej. Wówczas osadnicy mogli przystąpić do rozmowy o tym wypadku. Pomoc nieznajomego była na ten raz widoczniejszą niż kiedykolwiek. Ale jakim sposobem zdołał się dostać nocą aż do Pałacu Granitowego? Tego nie podobna było żadną miarą wyjaśnić; i zaiste drogi działania genjusza wyspy były niemniej dziwne jak on sam.
Przez cały ten dzień, mniej więcej co trzy godziny zadawano siarczan chininy Harbertowi. Od następnego dnia już młodzieniec zaczął uczuwać pewne polepszenie. Nie było to wprawdzie zupełne wyleczenie; febry bowiem powrotne podlegają częstym i niebezpiecznym recydywom, ale choremu starań nie brakło. A potem specyfik był tuż pod ręką i niedaleko bezwątpienia ten, który go przyniósł! Słowem niezmierna nadzieja napełniła serca wszystkich.
Nie była ona zwodnicza. W dziesięć dni potem, 20go grudnia, Harbert znajdował się już na drodze do zupełnego powrotu do zdrowia. Czuł jeszcze wielkie osłabienie, ale przy surowej djecie, jaką nań nałożono, żaden nowy paroksyzm się nie pojawił.
Zresztą posłuszny młodzieniec poddawał się tak chętnie wszystkim przepisom! Tak pragnął się wyleczyć!
Pencroff podobny był do człowieka wydobytego z samego dna przepaści. Napadały nań przystępy radości, podobne prawie do szału. Skoro chwila trzeciego paroksyzmu minęła, ścisnął korespondenta w swych objęciach tak silnie, że mało go nie udusił. Od tej pory nazywał go nie inaczej tylko doktorem Spilettem.
Pozostawało jeszcze odkryć prawdziwego doktora.
— Odkryjemy go! — powtarzał marynarz.
I zaiste ów człowiek, ktokolwiek on był, mógł się spodziewać potężnego uścisku ze strony zacnego Pencroffa!
Skończył się listopad, a wraz z nim i ów rok 1867, w ciągu którego osadnicy wyspy Lincolna tylu srogich prób doświadczyli. Rok 1868 zaczął się prześliczną pogodą, przepysznem ciepłem, temperaturą tropikową, na szczęście odświeżaną wiatrem od morza.
Harbert odradzał się i z łóżka swego umieszczonego przy jednem z okien Granitowego Pałacu, pił to powietrze krzepiące, pełne wyziewów solnych, które mu przynosiły zdrowie. Zaczynał już jeść, a sam Bóg wie tylko, jakie potrawki leciuchne i smakowite przyrządzał mu Nab.
— A tożto dla samych tych przysmaków warto było być umierającym — mawiał nie raz Pencroff.
Przez cały ten czas korsarze nie pokazali się ani razu w okolicach Granitowego Pałacu. Od Ayrtona nie było wieści. To też inżynier tylko i Harbert zachowywali jeszcze niejaką nadzieję odnalezienia go, dla reszty zaś jego towarzyszy nie ulegało już wątpliwości, że nieszczęśliwiec ten zginął. Wszystkie te zagadki nie powinne były jednakże trwać dłużej i dla tego postanowiono, jak tylko Harbert przyjdzie całkiem do siebie, doprowadzić ostatecznie do skutku ową wycieczkę, której rezultat mógł mieć tak wielką dla nich doniosłość. Na to jednakże należało poczekać co najmniej z miesiąc jeszcze. Całe bowiem siły osady były niezbędne dla zgnębienia korsarzy.
Zresztą Harbert miał się codzień lepiej. Zapalenie wątroby znikło, a rany można było uważać za zabliźnione w zupełności.
W ciągu stycznia ważnych prac dokonano na Wielkiej Terasie; a mianowicie uratowano co się jeszcze dało ze stratowanych zbiorów jarzyn i zboża. Zebrano nasiona i rośliny, aby mieć z nich zasiew na najbliższą porę. Z odbudowaniem zaś kurników, młyna i stajen Cyrus Smith wolał zaczekać.
Podczas bowiem, gdy on i jego towarzysze zajęci będą pogonią za korsarzami, oni mogliby nawidzić znowu Terasę. Nie należało więc im poddawać materjału do zaprawiania się w zawodzie rabusiów i podpalaczy. Po oczyszczeniu wyspy ze złoczyńców, będzie pora pomyśleć o odbudowaniu wszystkiego.
Przychodzący do zdrowia młodzieniec począł wstawać z łóżka w pierwszej połowie stycznia, z początku na godzinę, potem na dwie i trzy. Siły powracały mu prawie widomie, tak miał zdrową konstytucję. Skończyło mu się wtedy lat 18, wzrostu był słusznego, przyobiecującego w nim mężczyznę wspaniałej i okazałej postawy. Od tej chwili powrót Harberta do zdrowia, przy zachowaniu jeszcze pewnych starań, w których na włos nie uchybił doktor Spilett, odbywał się już w sposób regularny.
Przy końcu miesiąca Harbert przebiegał już Wielką Terasę i wybrzeża. Kilka kąpieli morskich wziętych w towarzystwie Pencroffa i Naba, nadzwyczaj mu posłużyły, Cyrus Smith osądził tedy, że może już oznaczyć dzień odjazdu, i oznaczył go na 15go lutego. Noce bardzo jasne w tej porze roku będą sprzyjać zamierzonym poszukiwaniom na całej wyspie.
Wzięto się tedy do przygotowań niezbędnych przy takiej wyprawie, a miały one być nie małe, ponieważ osadnicy przysięgli sobie nie powrócić do Pałacu Granitowego aż po osiągnięciu swego podwójnego celu, to jest: z jednej strony po zniszczeniu korsarzy i odszukaniu Ayrtona, jeżeli jeszcze żył; z drugiej zaś po odkryciu tego, który wpływał tak stanowczo na losy osady.
Z wyspy Lincolna osadnicy znali doskonale całą jej część wschodnią od przylądka Szponu aż do przylądków Obu Szczęk, znali obszerne błota Tadornów, okolice jeziora Granta, lasy Jakamarowe objęte drogą do zagrody i Dziękczynną, bieg Dziękczynnej i potoku Czerwonego i wreszcie boki góry Franklina, o które opierała się zagroda.
Zbadali zaś, ale nie w zupełności jeszcze, obszerne wybrzeże zatoki Washingtona od przylądka Szponu aż do przylądka Wężowego, pobrzeże lesiste i błotne od strony zachodniej i owe niezmierne ławice piasku, kończące się u otwartej paszczy zatoki Rekina. Ale nie rozpatrzyli dotąd bynajmniej obszernych części lesistych pokrywających półwysep Wężowy, cały prawy brzeg Dziękczynnej, lewy brzeg potoku Katarakty i ów cały labirynt skał i kotlin stanowiących trzy trzecie części podstawy góry Franklina na zachód, północ i wschód. W tych ostatnich miejscach musiało się znajdować mnóstwo głębokich kryjówek. Tym sposobem tedy kilka tysięcy akrów wyspy uszło dotychczas badaniu osadników.
Postanowiono więc, że wyprawa skieruje się przez lasy Zachodniej Ręki tak, aby objęła całą część wyspy po prawym brzegu Dziękczynnej.
Lepiej byłoby może udać się naprzód w stronę zagrody, do której jak słusznie się można było obawiać, korsarze może się schronili na nowo, bądź to dla zrabowania jej, bądź też dla usadowienia się tam stale. Jednakże albo spustoszenie zagrody było już faktem dokonanym obecnie i któremu już za późno było zaradzić, albo też interesem korsarzy było zamknąć się w niej, a w takim razie zawsze pozostawało dosyć czasu do przyparcia ich w tem schronieniu.
Po namyśle tedy utrzymano pierwszy plan i osadnicy postanowili przebić się lasami aż do przylądku Wężowego. Droga ta nie mogła obyć się bez pomocy siekiery, tym sposobem jednak zarysowywał się szlak do przyszłej komunikacji Pałacu Granitowego z krańcem półwyspu, szlak długości 16 do 17 mil.
Wózek był w doskonałym stanie, onagasy po dobrym wypoczynku zdolne były do długiego kursu. Zapasy żywności, przedmioty niezbędne do urządzenia obozowiska, kuchnię przenośną i różne inne sprzęty naładowano na wózek, jak również broń i amunicję, wybrane starannie z tak kompletnego obecnie arsenału Pałacu Granitowego. I o tem jednakże nie należało zapominać, że rozbójnicy włóczyli się może dotąd jeszcze po lasach, i że wśród gęstwiny lasów łatwo o strzał, i to celny. Koniecznością tedy stawało się dla małej gromadki osadników trzymać się razem i nie rozdzielać się pod jakimkolwiekbądź pozorem.
Postanowiono również, że nikt nie pozostanie w Pałacu Granitowym. Top i Jow nawet mieli wziąć udział w wyprawie. Niedostępne mieszkanie mogło się samo obronić.
14go lutego, w wigilję odjazdu, wypadała niedziela. Poświęcono ją w całości spoczynkowi i modłom dziękczynnym, jakie osadnicy winni byli Stwórcy. Harbert zdrów już zupełnie, ale jeszcze nieco osłabiony, miał dla siebie zachowane miejsce na wózku.
Nazajutrz o świcie Cyrus Smith przedsięwziął niezbędne środki ostrożności do zabezpieczenia Pałacu Granitowego od wszelkiej napaści. Drabiny, które służyły niegdyś do wejścia, przyniesiono i zakopano głęboko w piasku, tak, ażeby je można było odnaleźć i użyć za powrotem, winda bowiem wraz z całym należącym do niej przyrządem została odjętą. Pencroff pozostał ostatni w Granitowym Pałacu dla skończenia tej roboty, a potem spuścił się za pomocą liny, której obadwa końce przytrzymywano u dołu w ten sposób, iż gdy ją wreszcie ściągnięto, ustała wszelka komunikacja pomiędzy wejściem do Pałacu a wybrzeżem.
Pogoda była przepyszna.
— Na gorący dzień się zabiera! — zawołał radośnie korespondent.
— Ba! doktorze Spilett — odrzekł Pencroff — droga nasza wypadnie przez lasy, nie spostrzeżemy więc nawet słońca.
— W drogę! — ozwał się inżynier.
Wózek już oczekiwał na nich na wybrzeżu przed „Dymnikami.“ Korespondent żądał od Harberta, aby zajął w nim miejsce przynajmniej przez pierwsze godziny podróży i młodzieniec poddać się musiał przepisowi swego lekarza.
Nab prowadził onaggi. Cyrus Smith, korespondent i marynarz mieli iść przodem. Top wyskakiwał z radośną miną. Harbert ofiarował miejsce Jowowi w swoim ekwipażu i Jow przyjął je bez ceremonji.
Dano hasło do odjazdu i mała gromadka ruszyła w drogę. Wózek skręcił naprzód przy zagięciu ujścia rzeki, a następnie ujechawszy milę po lewym brzegu Dziękczynnej, przebył most, od którego prowadziła droga prosto do portu Balonowego. Drogę tę jednak poszukiwacze nasi zostawili na lewo, a zapuścili się pod cień owych olbrzymich lasów, nazwanych lasami Zachodniej Ręki.
Na przestrzeni dwóch pierwszych mil, drzewa rozrzucone szeroko, dawały wózkowi łatwe przejście; od czasu do czasu tylko trzeba było przeciąć kilka ljanów lub przerąbywać prawdziwe lasy krzaków, żadna jednak rzeczywista przeszkoda nie powstrzymała dotąd osadników.
Gęste oliścienie drzew utrzymywało świeży cień nad nimi. Deodary, duglasy, kazuarynasy, banksje, drzewa gumowe, smokowniki i inne żywiczne już im znane gatunki rozciągały się przed nimi w nieskończoność. Cały światek ptactwa właściwego wyspie odnajdował się tu w komplecie: tetrasy, jakamary, bażanty i cała szczebiotliwa rodzina kakatoesów i papug. Aguty, kangury, kabyjasy przemykały się pomiędzy zielskiem, a wszystko to przypominało osadnikom pierwsze wycieczki podjęte za przybyciem na wyspę.
— Co uważam, ozwał się Cyrus Smith, to że te zwierzęta, czworonogi i ptactwo, bojaźliwsze są niż niegdyś. Widocznie więc korsarze niedawno przebiegali te lasy i na ślady ich niewątpliwie powinniśmy natrafić.
Jakoż w istocie, w wielu miejscach rozpoznać było można mniej lub więcej świeże ślady przejścia gromady ludzi: tu nacięcia na drzewach, zapewne w celu wytknięcia sobie drogi, owdzie popioły wygasłego ogniska i odciski stóp zachowane w niektórych gliniastych punktach drogi. Nic jednak w ogóle nie wskazywało bliskości stałego obozowiska.
Inżynier zalecił towarzyszom wstrzymać się od polowania. Huk palnej broni mógł był zwrócić uwagę korsarzy włóczących się być może po lesie. Zresztą łowy odciągnęłyby niezawodnie osadników na pewną odległość od wózka, a surowo było zakazane iść luzem.
W drugiej połowie dnia, o 6 mil mniej więcej od Pałacu Granitowego, przejazd stał się dosyć trudnym. Chcąc przebyć niektóre gęstwiny, trzeba było ścinać drzewa i tym sposobem torować sobie drogę. Przed zapuszczeniem się w takie miejsca, Cyrus Smith nie zaniedbywał nigdy puścić naprzód w gęstwinę Topa i Jowa, którzy wywiązywali się sumiennie ze swego mandatu. Skoro pies i orang powracały bez żadnej oznaki niepokoju, znaczyło to, że się nie ma czego obawiać ani ze strony korsarzy ani od dzikich zwierząt — dwu gatunków królestwa zwierzęcego, stojących ze względu na dzikie swoje instynkty na jednym poziomie.
Wieczorem tego pierwszego dnia, osadnicy obozowali mniej więcej o dziewięć mil od Pałacu Granitowego, na brzegu małego przytoku Dziękczynnej, nieznanego im dotychczas, niewątpliwie jednak należącego do systemu wód, któremu grunt ten zawdzięczał swoją zadziwiającą żyzność.
Po obfitej wieczerzy, do której osadnicy zasiedli z mocno zaostrzonym apetytem, przedsięwzięto odpowiednie środki ostrożności na noc. Gdyby inżynier miał tylko do czynienia z dzikiemi zwierzętami, jaguarami lub innemi, byłby kazał po prostu rozpalić ognie około obozowiska i to by wystarczyło do obrony; korsarzy jednak blask płomienia prędzejby przywabił niż powstrzymał, stosowniejszą tedy zdawało się w tym razie otoczyć się nieprzebitą ciemnością.
Zresztą nie zapomniano bynajmniej o urządzeniu straży. Dwóch osadników miało czuwać razem, a co dwie godziny mieli ich zmieniać towarzysze. Ponieważ zaś pomimo wszelkich protestacyj Harberta, usunięto go od obowiązku czuwania, raz więc Pencroff i Gedeon Spilett, drugi raz inżynier i Nab stali z koleji na straży w pobliżu obozowiska.
Noc zresztą trwała zaledwo kilka godzin. Ciemności były raczej wynikiem gęstwiny gałęzi aniżeli zniknięcia słońca. Głębokie milczenie zamącały chyba tylko chrapowate wycia jaguarów i przedrzeżniające się wrzaski małp, które szczególniej irytowały pana Jowa.
Noc minęła bez żadnego przypadku a nazajutrz, 16 lutego, rozpoczął się dalszy pochód przez lasy, z większą powolnością niż trudem.
W tym dniu uszli osadnicy zaledwie 6 mil, co chwila bowiem trzeba było torować sobie drogę toporem. Jak prawdziwi „Setlerzy“ osadnicy oszczędzali wielkich i pięknych drzew, których ścinanie zresztą byłoby ich kosztowało niezmiernie wiele trudu, a poświęcali mniejsze; wynikało ztąd jednak znaczne zboczenie drogi od linji prostej i przedłużenie jej licznemi zakrętami.
W dniu tym Harbert odkrył kilka gatunków roślin, których dotychczas jeszcze nie postrzegli na wyspie jak np. olbrzymie paprocie i drzewa rożkowe których owoce onaggi z chciwością pożerały. Owoce te zawierały w sobie słodki miękisz, wybornego smaku. Tu także znaleźli osadnicy wspaniałe kaurysy, rozrzucone grupami, a których pnie cylindryczne, uwieńczone stożkiem zieleni, wznosiły się do wysokości 200 stóp. Były to owe drzewa królewskie Nowej Zelandji, tak sławne jak Libańskie cedry.
Co do fauny nie przedstawiała ona innych okazów, prócz znajomych już myśliwcom. Spostrzegli jednakże, ale bez możności przybliżenia się, parę owych wielkich ptaków właściwych Australji z rodzaju kazuarów, a które nazywają „emeusami.“ Miały one wysokości do 5 stóp, opierzenie czarne, należały do rodziny szczudłaków. Top poskoczył za niemi całym pędem swoich czterech łap, ale kazuary obdarzone cudowną niemal szybkością biegu, bez trudu zostawiły go daleko za sobą.
Co do śladów pozostawionych przez korsarzy w lesie, znaleziono je jeszcze w kilku miejscach. W bliskości ogniska które zdało się być niedawno zgaszonem, spostrzegli osadnicy ślady wzbudzające ich najżywszą uwagę. Po zmierzeniu jednego za drugim na szerokość i długość, poznali z łatwością ślady stóp pięciu ludzi. Pięciu korsarzy obozowało tedy widocznie w tem miejscu ale — i to właśnie było przedmiotem najtroskliwszego badania, nie można było znaleźć szóstego odcisku, któryby musiał być śladem Ayrtona.
— Ayrtona nie było z nimi — ozwał się Harbert.
— Nie — odpowiedział Pencroff — a jeżeli go nie było, musieli więc go już zabić ci nędznicy! Niemająż więc ci hultaje jakiej nory, gdzieby ich można było wytropić i przyprzeć jak tygrysów.
— Nie — odrzekł korespondent — najprawdopodobniej błąkają się bez celu i nie myślą zmienić tego systematu, aż staną się panami wyspy.
— Panami wyspy! — zawołał marynarz. Panami wyspy!... powtórzył zduszonym głosem, jak gdyby go pięść żelazna ścisnęła za gardło. A po chwili odezwał się tonem nieco spokojniejszym:
— Czy wiesz pan, panie Cyrusie, jaką to ja kulę wpuściłem w lufę mojej strzelby?
— Nie Pencroffie!
— Oto tę samą która przeszyła piersi Harberta, i zaręczam panu że nie chybi ona celu!
Najsłuszniejszy odwet jednak nie mógł powrócić życia Ayrtonowi, a ze zbadania śladów pozostawionych na ziemi trzeba było niestety wyprowadzić wniosek pozbawiający wszelkiej nadzieji zobaczenia go kiedykolwiek.
Tego wieczora założono obóz o 14 mil od Pałacu Granitowego, a Cyrus Smith uznał że muszą się znajdować nie dalej jak 5 mil od Przylądka Wężowego. I w istocie nazajutrz dotarli do krańca półwyspu, przeszedłszy las w całej jego długości; żaden jednak znak dotąd nie wskazał im schronienia korsarzy ani też niemniej ukrytej siedziby tajemniczego nieznajomego.






ROZDZIAŁ XII.
(Zbadanie Półwyspu Wężowego. — Obozowisko przy ujściu Potoku Katarakty. — O sześćset kroków od zagrody. — Gedeon Spilett i Pencroff wysłani na zwiady. — Powrót ich. — Naprzód! — Otwarte drzwi. — Światło w oknie. — Przy blasku księżyca.)

Następny dzień 18. lutego poświęcono zbadaniu całej tej części lesistej, która stanowiła pobrzeże, począwszy od Przylądka Wężowego aż do Potoku Katarakty. Osadnicy przejrzeli starannie ów las, zamknięty dwoma pobrzeżami półwyspu Wężowego, a którego szerokość w rozmaitych punktach wynosiła 3 do 4 mil.
Wzrost i gęstość gałęzi na drzewach świadczyły o potędze wegetacyjnej gruntu, przejmującej tu jeszcze większem podziwieniem, niż w którejkolwiek innej części wyspy. Rzekłbyś, że to jakiś zakątek z owych lasów dziewiczych Ameryki lub Afryki środkowej, przeniesiony w umiarkowane strefy. Okoliczność ta także naprowadzała na ślad, że pyszna ta roślinność musiała znajdować w tej ziemi — wilgotnej po wierzchu, ale wewnętrznie rozgrzanej przez wulkaniczne ognie, gorąco nie będące zwykle właściwością umiarkowanego klimatu. W największej ilości znajdowały się tu kaurysy i eukalyptusy dochodzące olbrzymich rozmiarów.
Podziwiać jednakże te wspaniałości roślinne nie było bynajmniej w danej chwili celem osadników. Wiedzieli dobrze, że pod tym względem wyspa Lincolna mogłaby zająć miejsce w grupie owych wysp kanaryjskich, którym na pierwszy chrzest dano imię „Szczęśliwych.“ Niestety! obecnie już ta wyspa nie należała do nich wyłącznie, inni wcisnęli się do niej, deptali po niej zbrodniarze, których trzeba było wyniszczyć do szczętu.
Na wschodniem wybrzeżu nie napotkali już osadnicy żadnych śladów, mimo najtroskliwszych poszukiwań. Nie było już nigdzie znać nóg odciśniętych, ani nacięć na drzewach, ani wystygłych popiołów, ani opuszczonych obozowisk.
— Nie dziwi mnie to bynajmniej — rzekł Cyrus Smith do towarzyszy. — Rozbójnicy wylądowali w okolicach Przylądka Rozbitków i rzucili się natychmiast w lasy Zachodniej Ręki, po przejściu przez błota Tadornów. Szli więc prawie tą samą drogą, którą i my, wyszedłszy z Pałacu Granitowego. Tem się tłumaczą ślady, któreśmy napotkali w lasach. Znalazłszy się jednak na wybrzeżu, korsarze pojęli to dobrze, że nie masz tu dla nich odpowiedniego schronienia i wówczas to skierowawszy się ku północy, odkryli zagrodę...
— Gdzie prawdopodobnie znowu powrócili — rzekł Pencroff.
— Tegobym nie myślał — odpowiedział inżynier — powinniby bowiem przypuszczać, że poszukiwania nasze skierują się ku tej stronie. Zagroda może być dla nich miejscem zaopatrzania się w zapasy żywności, nie zaś punktem stałego obozowiska.
— I ja podzielam zdanie Cyrusa — ozwał się korespondent. — Wedle mnie korsarze obrali sobie kryjówkę pomiędzy skałami góry Franklina.
— Ruszajmy więc, panie Cyrusie, prosto do zagrody — zawołał Pencroff. — Trzeba nam wreszcie z nimi skończyć, bo dotychczas tośmy tylko czas marnowali!
— Nie, mój przyjacielu — odrzekł inżynier. — Zapominasz, że musimy się dowiedzieć, czy w lasach Zachodniej Ręki nie znajduje się jakie mieszkanie ludzkie. Wyprawa nasza ma przecież podwójny cel, Pencroffie. Prawda, że z jednej strony mamy zbrodnię do ukarania, z drugiej jednak spełnienie obowiązku wdzięczności na nas cięży!
— To mi się nazywa pięknie mówić, panie Cyrusie — zawołał marynarz. — Bądź co bądź jednak, mnie się zdaje, że nie odszukamy tego dżentelmena pierwej, aż sam zechce!
I zaiste, mówiąc to, Pencroff wypowiadał przekonanie ogólne. Prawdopodobnie bowiem schronienie nieznajomego było równie tajemnicze, jak on sam.
Tego wieczora wózek zatrzymał się przy ujściu Potoku Katarakty. Nocleg urządzono, jak zwyczajnie, z zachowaniem zwykłych środków ostrożności.
Harbert stawszy się znowu młodzieńcem silnym i zdrowym, jak przed chorobą, korzystał z roskoszą z pobytu na otwartem powietrzu, wśród powiewów od Oceanu i ożywiającej atmosfery lasów. Nie zajmował już miejsca na wózku, ale na czele karawany.
Nazajutrz 19go lutego osadnicy opuściwszy wybrzeże, na którem po za ujściem rzeki skupiały się malowniczo bazalty rozmaitych kształtów, udali się za biegiem rzeki, lewem jej wybrzeżem. Droga była już oczyszczoną w części za poprzednich wycieczek, odbytych z zagrody ku wschodniemu wybrzeżu. W tej chwili osadnicy znajdowali się w odległości sześciu mil od góry Franklina.
Plan inżyniera był następujący: przepatrzeć szczegółowo całą dolinę, której kotlina tworzyła łoże rzeki, i z wszelką ostrożnością dotrzeć aż w okolice zagrody. Jeżeli zagroda będzie zajętą, odebrać ją siłą; jeżeli zaś nie będzie — oszańcować się w niej i zrobić ją ogniskiem operacyj, mających za cel zbadanie góry Franklina. Plan ten jednogłośnie przyjęli osadnicy i zaprawdę, spieszyło im się objąć w zupełne posiadanie swoją wyspę!
Ruszyli więc dalej ciasną doliną, dzielącą dwie olbrzymie ściany góry Franklina. Drzewa stojące gęsto na wybrzeżu rzeki, rzedniały przy zbliżaniu się do części wyższych wulkanu. Grunt tu był pagórkowaty, dosyć nierówny, sprzyjający zasadzkom. Powiększono tedy w pochodzie środki ostrożności. Top i Jow biegli przodem jak czatownicy, i rzucając się to w lewo to w prawo w gęstwinę, współzawodniczyli w zmyślności i zręczności. Nic jednak nie wskazywało, ażeby brzegi rzeki miały być zwidzanemi przez kogoś w najnowszych czasach, nic nie zapowiadało obecności lub bliskości korsarzy.
Około 5ej wieczorem, wózek zatrzymał się, o sześćset mniej więcej kroków od palisady, otaczającej zagrodę. Zasłona półkulista z drzew ukrywała ją jeszcze przed okiem przybywających.
Przedewszystkiem szło o przekonanie się, czy zagroda jest zajętą. Udać się do niej bowiem wprost przez odkrytą przestrzeń, było to narazić się może na strzał, w przypadku, jeżeli korsarze gdzieś się zaczaili, jak się to wydarzyło Harbertowi. Lepiej więc było zaczekać aż do nadejścia nocy.
Tymczasem Gedeon Spilett chciał, nie zwlekając dłużej, przekonać się o stanie zagrody, a Pencroff zniecierpliwiony ofiarował mu się za towarzysza.
— Nie, moi przyjaciele — ozwał się inżynier. — Czekajcie nocy. Nie pozwolę się żadnemu z was narazić w jasny dzień.
— Ależ panie Cyrusie... — zaczął marynarz niezbyt skłonny do posłuszeństwa.
— Proszę cię o to Pencroffie — rzekł inżynier.
— Więc niech i tak będzie! — zawołał marynarz i zwracając w inną stronę gniew swój, obsypał rozbójników najgrubszemi przymiotnikami z marynarskiego dykcjonarza.
Pozostali więc osadnicy w około wózka, zwracając baczną uwagę na pobliskie lasy. Tak minęły trzy godziny. Wiatr ucichł i najzupełniejsze milczenie zapanowało pod wielkiemi drzewami. Złamanie się najmniejszej gałązki, szelest kroków po suchych liściach, przesuwanie się węża pomiędzy trawami można było z łatwością posłyszeć. Wszystko spoczywało. Zresztą Top leżący na ziemi, z głową opartą na łapach, nie zdradzał najmniejszego niepokoju.
O 8mej zdawało się, że dosyć już jest ciemno do podsunięcia się pod zagrodę w pomyślnych warunkach. Gedeon Spilett oświadczył, że gotów wyruszyć w towarzystwie Pencroffa. Cyrus Smith zgodził się na to.
Top i Jow mieli zostać z inżynierem, Harbertem i Nabem. Łatwo bowiem szczeknięcie lub krzyk mogły zbudzić czujność nieprzyjaciół.
— Nie zapuszczajcie się zbyt daleko — zalecił Cyrus Smith marynarzowi i korespondentowi. — Zadaniem waszem nie jest opanowanie zagrody, ale przekonanie się, czy zajęta lub nie.
— Tak też postąpimy — rzekł Pencroff.
I ruszyli obadwaj.
Pod drzewami, dzięki gęstości liści i gałęzi, rodzaj zmroku czynił przedmioty wszystkie niewidzialnemi po za promieniem czternastu do piętnastu stóp. Korespondent i Pencroff, zatrzymując się za każdym podejrzanym szelestem, z największą ostrożnością tylko posuwali się naprzód. Szli w pewnem oddaleniu od siebie, ażeby przedstawiać mniej wydatny cel dla wystrzału. Co prawda bowiem, spodziewali się lada chwila usłyszeć gwizd kuli.
W pięć minut, po odejściu od wózka, doszli obadwaj czatownicy do skraju lasu i stanęli przed polanką, w głębi której widać było palisadę zagrody.
Tu się zatrzymali. Kilka błędnych promieni oświetlało jeszcze łąkę, ogołoconą z drzew. O trzydzieści kroków odległości czerniała brama zagrody, jak się zdawało, zamknięta. Te to trzydzieści kroków właśnie, oddzielających Polankę od palisady, stanowiły pas niebezpieczny. I w istocie, jedna lub kilka kul wysłanych ze szczytu palisady, mogły położyć trupem każdego, ktoby się na tę przestrzeń otwartą wysunął.
Gedeon Spilett i marynarz nie należeli bynajmniej do ludzi cofających się przed podobnem niebezpieczeństwem, pojmowali jednak, że najmniejsza nierozwaga z ich strony, którejby się stali ofiarami, odbiłaby się następnie na towarzyszach. Gdyby się dali zabić, cóżby się stało z Cyrusem Smithem, Nabem, Harbertem?
Mimo jednak tych wszystkich refleksyj Pencroff rozdrażniony i czujący się tak blisko zagrody, w której przypuszczał, że rozbójnicy się ukryli, już miał poskoczyć naprzód, gdy silna ręka korespondenta osadziła go na miejscu.
— Za kilka minut stanie się całkiem ciemno — szepnął Gedeon Spilett marynarzowi do ucha — i wtedy będzie odpowiednia chwila do działania!
Pencroff, gniotąc konwulsyjnie kolbę swego karabina pohamował się i pozostał w miejscu pomrukując.
Wkrótce ostatnie pobłyski zachodu zgasły zupełnie. Mrok zdający się wychodzić z gęstwiny lasu, zalał całą łączkę. Góra Franklina zasłoniła jak olbrzymi ekran horyzont zachodni i w mgnieniu oka zapanowała nieprzebita ciemność, jak się to zwykle zdarza w okolicach położonych pod tą szerokością geograficzną. Nadeszła chwila właściwa.
Korespondent i Pencroff, od czasu zatrzymania się na skraju gęstwiny, ani na chwilę nie spuścili z oka palisady. Zagroda wydawała się zupełnie opuszczoną. Wierzch palisady przedstawiał linję nieco czarniejszą od otaczających ją ciemności, a nic jednostajności tej linji nie przerywało. Tymczasem, jeżeli korsarze znajdowali się w zagrodzie, to powinni byli ustawić w tem miejscu na straży jednego ze swoich, dla zabezpieczenia się od niespodzianki.
Gedeon Spilett ścisnął silnie dłoń swego towarzysza i obadwaj czołgając się, posunęli się ku zagrodzie, z bronią gotową do strzału.
Doszli aż do bramy zamykającej ogrodzenie, a najmniejsze światełko nie przebiło dotąd mroków.
Pencroff popróbował popchnąć bramę, ale znalazł ją, jak tego zresztą on i korespondent się domyślali, zamkniętą.
Jak się jednakże przekonał marynarz, zewnętrznych ryglów nie zasunięto. Można więc było ztąd wnosić, że korsarze znajdują się w zagrodzie, i że prawdopodobnie obwarowali tak bramę, ażeby jej niepodobna było wyłamać.
Gedeon Spilett i Pencroff wytężyli słuch.
Najmniejszy szelest nie dochodził z wnętrza. Barany i kozy, zapewne spiące już po obórkach, nie przerywały bynajmniej ciszy nocnej.
Nie słysząc tedy nic, korespondent i marynarz zadali sobie pytanie, czy mają wedrzeć się na palisadę i przez wierzch wejść do zagrody. Sprzeciwiało się to instrukcjom Cyrusa Smitha.
Prawda, że operacja ta mogła się udać, ale i chybić także mogła. Otóż, jeżeli korsarze ani nie podejrzywali niczego, jeżeli nie wiedzieli zupełnie o skierowanej przeciw nim wyprawie, jeżeli słowem przedstawiała się w tej chwili możebność zajścia ich znienacka, wolnoż było narazić się na stratę tej możebności, próbując nierozważnie wdarcia się przez wierzch palisady?
Korespondent nie był tego zdania. Za roztropniejszą rzecz uważał poczekać, aż zbiorą się wszyscy i wtedy dopiero próbować wejścia do zagrody. Tę pewność uzyskali, że można było dojść aż do samej palisady, nie będąc widzianym, i że całe ogrodzenie zdawało się być bez straży. Po uspokojeniu się tedy co do tego punktu, szło tylko o powrócenie do wózka — a tam już naradzą się razem, co czynić dalej.
Pencroff podzielał widocznie to zapatrywanie się korespondenta, poczołgał bowiem za nim bez wszelkich uwag, napowrót pod cień lasów.
Za kilka minut inżynier znał już całe położenie rzeczy.
— Tak — rzekł po chwili namysłu — a więc zdaje mi się, że korsarzy nie ma w zagrodzie.
— Dowiemy się o tem napewno, przedarłszy się przez palisadę — odpowiedział Pencroff.
— Do zagrody więc, moi przyjaciele! — zawołał Cyrus Smith.
— A wózek, czy zostawimy w lesie? — spytał Nab.
— Nie — odrzekł inżynier — to nasz furgon z żywnością i amunicją, a w razie potrzeby może nam służyć i za szaniec.
— Naprzód więc! — ozwał się Gedeon Spilett.
Za chwilę wózek wyprowadzony z lasu począł się toczyć bez szelestu ku palisadzie. Ciemność była głęboka, cisza taka sama, jak w chwili gdy Pencroff z korespondentem oddalili się czołgając. Gęsta trawa tłumiła całkiem odgłos kroków.
Osadnicy mieli się w pogotowiu do strzału. Jow, na rozkaz Pencroffa, trzymał się z tyłu. Nab prowadził Topa na smyczy, ażeby nie mógł wyskoczyć naprzód.
Wkrótce pokazała się polanka. Pusto na niej było. Bez wahania maleńka gromadka posunęła się ku ogrodzeniu. W krótkim czasie przebyli niebezpieczny pas. Żaden strzał ich nie powitał.
Przed samą palisadą zatrzymano wózek. Nab pozostał przy onaggasach, trzymając je na wodzy. Inżynier, korespondent, Harbert i Pencroff ruszyli ku bramie, dla przekonania się, czy zabarykadowana z wewnątrz....
Jedna połowa była na oścież otwarta!
— Cóżeście mi więc mówili? — spytał inżynier, obracając się do marynarza i Gedeona Spiletta.
Na twarzach obudwu malował się wyraz najwyższego osłupienia.
— Jak pragnę zbawienia — zawołał wreszcie Pencroff — brama ta była zamknięta przed chwilą!
Wobec takiego zwrotu rzeczy osadnicy się zawahali. Czyż więc korsarze znajdowali się w zagrodzie w chwili, gdy Pencroff i korespondent przybliżyli się do niej na zwiady? Tak jest, niepodobna było wątpić nawet o tem, bramę bowiem wówczas zamkniętą, oni tylko mogli otworzyć. Znajdująż się jeszcze wewnątrz domu, czy też w tej chwili właśnie wyszli.
Wszystkie te pytania przesunęły się błyskawicznie przed myślą osadników — a gdzież było znaleść na nie odpowiedź?
Wśród tego Harbert, który się wysunął o kilka kroków naprzód w głąb ogrodzenia, cofnął się żywo i pochwycił za rękę Cyrusa Smitha...
— Co to? — spytał inżynier.
— Światło!
— W domu?
— Tak!
Wszyscy pięciu rzucili się ku bramie i w istocie przez szyby okna położonego na przeciwko nich ujrzeli drżące słabe światełko. Cyrus Smith powziął szybką decyzję.
— Oto jedyna sposobność — zawołał — zaskoczenia korsarzy zamkniętych w mieszkaniu i niespodziewających się niczego!.... Mamy ich w łapce! Naprzód!
Na to hasło wśliznęli się osadnicy w ogrodzenie, z bronią gotową do strzału. Wózek pozostawiono zewnątrz pod strażą Topa i Jowa, których przywiązano do niego przez ostrożność.
Cyrus Smith, Pencroff i Gedeon Spilett, z jednej strony, Harbert i Nab z drugiej, przesuwając się wzdłuż palisady, nie spuszczali z oka części zagrody pogrążonej w ciemności i zupełnie pustej.
W kilka minut, znajdowali się już wszyscy koło domu, przede drzwiami — zamkniętemi.
Wówczas Cyrus Smith dał ręką znak towarzyszom, aby się nie ruszali z miejsca, a sam przystąpił do szyby, oświetlonej słabo w tej chwili przez jakiś promień z wewnątrz.
Wzrok inżyniera zagłębił się w jedynym pokoju, stanowiącym parter domu.
Na stole płonęła latarnia. Obok stołu znajdowało się łóżko, na którem zwykle dawniej spoczywał Ayrton.
Na tem łóżku leżało ciało ludzkie.
Nagle Cyrus Smith cofnął się i przytłumionym głosem:
— Ayrton! — zawołał.
W mgnieniu oka przez drzwi raczej wyłamane niż otwarte osadnicy wdarli się do pokoju.
Ayrton zdawał się w śnie pogrążonym. Twarz jego świadczyła o długich i okrutnych cierpieniach. Na około rąk i nóg miał szerokie krwawe ślady więzów.
Cyrus Smith pochylił się nad nim.
— Ayrtonie! — zawołał, chwytając za ramię w tak osobliwych okolicznościach odnalezionego towarzysza.
Na ten głos Ayrton otworzył oczy i wpatrując się w Cyrusa Smitha i w innych z kolei:
— To wy!... — zawołał — to wy!
— Ayrtonie! Ayrtonie! — powtórzył Cyrus Smith.
— Gdzież jestem?
— W domu mieszkalnym, w zagrodzie.
— Czy sam?
— Tak jest!
— A więc oni zaraz powrócą! — zawołał Ayrton — Brońcie się, brońcie!
I upadł bez sił na łóżko!
— Spilecie — ozwał się w tej chwili inżynier — możemy się spodziewać ataku lada chwila!... Wprowadźcie więc wózek w ogrodzenie. A potem zabarykadujcie bramę i powracajcie tu wszyscy.
Pencroff, Nab i korespondent rzucili się z pospiechem do wykonania rozkazu inżyniera. Nie było chwili do stracenia. Kto wie, w tej minucie już może wózek dostał się w ręce korsarzy!
W mgnieniu oka korespondent i dwaj jego towarzysze przebiegli podwórze zagrody i dopadli bramy, po za którą posłyszeli głuchy wark Topa.
Inżynier opuściwszy na chwilę Ayrtona, wyszedł także z domu, gotów do strzału, Harbert stanął przy nim. Obadwaj obserwowali ścianę góry, panującą po nad zagrodą. Jeżeli korsarze stanęli zasadzką w tem miejscu, mieli wszelką łatwość sprzątnięcia osadników, jednego po drugim.
W tej chwili księżyc pojawił się na wschodzie po nad czarną firanką lasów i powódź srebrzystego światła oblała wnętrze zagrody. Wkrótce blask ogarnął i całe zabudowanie, i przylegające doń grupy drzew, i zraszający zagrodę mały potoczek i szeroki dywan otaczającej ją łąki. Od strony góry dom i część palisady odcinały się na czarnem tle biało. Z przeciwnej strony, od bramy, ogrodzenie kryło się w mroku.
Wkrótce pojawiła się jakaś masa czarna. Był to wózek wchodzący w oświetlony krąg przestrzeni, a za tem w ślad usłyszał inżynier łoskot bramy zamykanej i obwarowywanej potężnie z wnętrza przez towarzyszy.
A w tej samej chwili, Top, zerwawszy gwałtownie smycz, na której go uwiązano, jął wściekle szczekać i rzucił się jak opętany w głąb zagrody, na prawo od domu.
— Baczność! przyjaciele, i mierzyć dobrze! — zawołał Cyrus Smith.
Osadnicy przyłożyli broń do oka, czekając hasła do strzału. Top szczekał wciąż zaciekle, a Jow pobiegłszy za nim, wydawał ostre gwizdanie.
Osadnicy posunęli się za nimi i za chwilę znaleźli się nad brzegiem potoczka, ocienionego wielkiemi drzewami.
I cóż tam, w pełnem świetle ujrzeli?
Pięć ciał, rozciągniętych na wybrzeżu.
Były to trupy korsarzy, którzy przed czterema miesiącami wylądowali na wyspę Lincolna.






ROZDZIAŁ XIII.
(Opowiadanie Ayrtona. — Zamiary jego dawnych towarzyszy. — Zajęcie przez nich zagrody. — Wykonawca sprawiedliwości na wyspie Lincolna. — „Bonawentura.“ — Poszukiwania naokoło góry Franklina. — Wyższe doliny. — Huk podziemny. — Odpowiedź Pencroffa. — W głębi krateru. — Powrót.)

Cóż się więc stało? Kto zadał cios śmiertelny korsarzom? Czy Ayrton? Nie, ponieważ przed chwilą jeszcze obawiał się ich powrotu!
Ale Ayrton znajdował się w danej chwili pod władzą tak głębokiego snu, że go wyrwać zeń nie było podobna. Po kilku wymówionych przed chwilą słowach, opanowało go ogólne przytępienie władz, i bez ruchu upadł napowrót na łóżko.
Osadnicy, szarpani tysiącem sprzecznych myśli, w gwałtownem naprężeniu przebyli noc, nie opuściwszy ani na chwilę domu Ayrtona i nie zajrzawszy już na nowo do ciał pobitych korsarzy. O okolicznościach, które towarzyszyły śmierci tych nieszczęśliwych, prawdopodobnie Ayrton nie mógłby im nic powiedzieć, nie wiedział bowiem nawet, że sam się znajduje w domu mieszkalnym w zagrodzie. Umiałby jednak może opowiedzieć im fakta, które poprzedziły tę straszliwą egzekucję.
Nazajutrz Ayrton wyszedł nieco z owego stanu otępienia, i towarzysze objawili mu w serdecznych słowach radość swoją, że go znów widzą, prawie zdrowym i całym po stu czterech dniach rozdzielenia.
Wówczas Ayrton opowiedział im w krótkich słowach, co się stało, o tyle przynajmniej, o ile mu było wiadomo.
Nazajutrz po przybyciu jego do zagrody, 10go listopada, zaskoczyli go znienacka, pod noc korsarze, wdarłszy się przez wierzch ogrodzenia. Związali go i zakneblowali, a następnie uprowadzili z sobą do jakiejś jaskini, u stóp góry Franklina, gdzie mieli schronienie.
Śmierć jego była postanowiona; na drugi dzień mieli go już zabić, gdy naraz jeden z rozbójników poznał go i nazwał po imieniu, jakie nosił niegdyś w Australji. Nędznicy ci chcieli zamordować Ayrtona! Dla Ben Joyce’a uczuli pewne względy!
Od tej chwili jednak Ayrton stał się przedmiotem nieustannych nalegań i namów ze strony dawnych wspólników. Chcieli go przyciągnąć znowu do siebie, liczyli na niego, że im pomoże owładnąć Pałacem Granitowym, dostać się do tej niedostępnej warowni — i że przy jego pomocy staną się panami wyspy, wymordowawszy pierwej osadników!
Ayrton opierał się. Dawny korsarz, żałujący i przyjęty do grona ludzi uczciwych, raczej byłby umarł, aniżeli zdradził nowych towarzyszy.
Związany tedy, skrępowany i pilnowany czujnie, przeżył w tej jaskini cztery miesiące.
Wśród tego korsarze, którzy odkryli zagrodę zaraz prawie po przybyciu swojem na wyspę, karmili się złożonemi w niej zapasami, ale dotychczas jeszcze nie mieli odwagi w niej zamieszkać. 11go listopada dwóch z pomiędzy tych rozbójników, zaskoczonych przez niespodziane przybycie osadników, strzeliło do Harberta i jeden z nich powrócił, przechwalając się, że zabił któregoś z mieszkańców wyspy. Powrócił jednak tylko sam. Towarzysz jego, jak wiemy, padł od sztyletu Cyrusa Smitha.
Można sobie wystawić niepokój i rozpacz Ayrtona na wieść o śmierci Harberta. Osadników było już tylko czterech i niejako na łasce korsarzy!
W skutek tego zdarzenia, przez cały czas, w którym choroba Harberta zatrzymywała osadników w zagrodzie, korsarze nie ruszyli się ze swojej jaskini i po spustoszeniu nawet Wielkiej Terasy nie uważali za rzecz roztropną opuścić tę kryjówkę.
Obejście ich jednak z Ayrtonem stało się jeszcze sroższem. Na rękach jego i nogach dotychczas można było jeszcze widzieć krwawe ślady więzów, któremi dzień i noc był skrępowany. Lada chwila oczekiwał na śmierć, której zdawało się, że żadną miarą nie ujdzie.
Tak stały rzeczy aż do trzeciego tygodnia miesiąca lutego. Korsarze czatując wciąż na pomyślną sposobność, rzadko opuszczali swą kryjówkę i zrobili zaledwie kilka wycieczek myśliwskich, bądźto w głąb wyspy, bądź też w stronę jej południowego wybrzeża. Ayrton nie miał już najmniejszej wieści o swoich towarzyszach i stracił wszelką nadzieję zobaczenia ich kiedy znowu!
Wreszcie, osłabiony straszliwem obchodzeniem się korsarzy, zapadł w głębokie otępienie i nic już nie widział, ani nie słyszał. Od tej też chwili, to jest od dwóch dni, nie mógł powiedzieć, co się działo.
— Jednakże, panie Smith — dodał — byłem uwięziony w jaskini, jakżeż więc się to stało, że jestem tu, w zagrodzie?
— A jak się to stało, że korsarze leżą trupem, tu wewnątrz ogrodzenia? — odpowiedział korespondent.
— Trupem? — zawołał Ayrton, mimo całego osłabienia zrywając się na pół z łóżka.
Towarzysze go podtrzymali. Chciał się koniecznie podnieść, na co mu wreszcie pozwolono i tak wszyscy udali się ku strumyczkowi.
Był już dzień biały.
Na wybrzeżu, w pozycji, w jakiej ich zaskoczyła śmierć, widocznie piorunująca, leżało pięć trupów korsarzy!
Ayrton stał w osłupieniu. Cyrus Smith i towarzysze spoglądali nań, nie mówiąc ani słowa.
Na znak dany przez inżyniera, Nab i Pencroff zabrali się do obejrzenia tych ciał już zesztywniałych śmiertelnie.
Nie było na nich śladu żadnej widocznej rany.
Dopiero po bardzo uważnem zbadaniu ich, postrzegł Pencroff na czole u jednego, u drugiego na piersiach, u trzeciego na plecach, u czwartego na szyi maleńki czerwony punkcik, rodzaj zaledwo widocznej kontuzji, której pochodzenia niepodobna było rozpoznać...
— Tu ich ugodzono! — rzekł Cyrus Smith.
— Ale jakąż bronią?...
— Bronią piorunującą, której tajemnica nam nie znana!
— I któż ich spiorunował? — spytał Pencroff.
— Wielki wykonawca sprawiedliwości na wyspie — odrzekł Cyrus Smith — ten sam, który przeniósł tutaj Ayrtona, którego władzę dobroczynną uczuliśmy znowu, który robi dla nas, czegobyśmy sami nigdy dokonać nie zdołali, a zrobiwszy, ukrywa się przed nami.
— Szukajmy go więc! — zawołał Pencroff.
— Tak, szukajmy go — odrzekł Cyrus Smith — ale nie znajdziemy tej wyższej istoty, spełniającej takie cuda, pierwej, aż się jej podoba nas do siebie powołać!
Ta tajemnicza opieka, sprowadzająca do nicości ich własną działalność, drażniła i wzruszała zarazem głęboko inżyniera.
Poczucie ich względnej niższości, wypływające z tych faktów, było tego rodzaju, że dumna dusza mogła się czuć dotkniętą. Wspaniałość, objawiająca się w taki sposób, aby uniknąć wszelkiej oznaki wdzięczności, zdradza rodzaj pogardy dla protegowanego, pogardy, która poniżała do pewnego stopnia w oczach Cyrusa, wartość dobrodziejstw nieznajomego.
— Szukajmy — ciągnął dalej — i daj Boże, abyśmy kiedyś mogli dowieść temu pysznemu opiekunowi, że miał do czynienia nie z niewdzięcznikami! Cóżbym dał za sposobność odpłacenia mu się, jakąś wielką przysługą, choćby z narażeniem naszego życia!
Od tego dnia, poszukiwanie nieznajomego stało się jedynym celem zajęcia osadników wyspy Lincolna. Wszystko popychało ich do odkrycia słowa tej zagadki, słowa, które zaiste mogło być tylko imieniem człowieka obdarzonego prawdziwie niepojętą, nadludzką prawie potęgą.
Po kilku chwilach osadnicy powrócili do domu, kędy starania ich przywróciły wkrótce Ayrtonowi energję moralną i fizyczną.
Nab i Pencroff przenieśli trupy do lasu, na pewną odległość od zagrody, i pogrzebali je tam głęboko.
Następnie opowiedziano Ayrtonowi wszystko, co zaszło podczas jego uwięzienia. Dowiedział się o przygodach Harberta i o wszystkich próbach, przez jakie osadnicy przeszli. Co do nich, stracili już całkiem nadzieję zobaczenia go kiedykolwiek znowu, sądząc, że go spotkała niemiłosierna śmierć z rąk korsarzy.
— A teraz — ozwał się Cyrus Smith, kończąc swoją opowieść — pozostaje nam pewien obowiązek do spełnienia. Połowy naszego zadania już dokonaliśmy; jednak, że korsarzy obawiać się już nie potrzebujemy i żeśmy się na nowo stali udzielnymi panami wyspy — nie sobie to jesteśmy winni!
— Przejrzyjmy więc — rzekł Gedeon Spilett — cały ów labirynt skał i kotlin góry Franklina. Nie opuśćmy jednego wgłębienia, jednej jamki! Ah! jeżeli kiedykolwiek bądź korespondent jaki znajdował się wobec poruszającej do głębi tajemnicy, to na pewne ja nim jestem, przyjaciele moi!
— I nie powrócimy do Pałacu Granitowego — odrzekł Harbert — aż znalazłszy naszego dobroczyńcę.
— O tak! — rzekł inżynier — nie zaniedbamy niczego, co tylko jest w mocy ludzkiej.... a jednak powtarzam wam, że nie znajdziemy go, aż sam tego zechce!
— Czy pozostaniemy w zagrodzie? — spytał Pencroff.
— Pozostaniemy — odrzekł Cyrus Smith — zapasów tu obficie, a co najgłówniejsze, jest to niejako środek okręgu naszych poszukiwań. Zresztą, jeśli zajdzie konieczna potrzeba, wózek może pospieszyć do Granitowego Pałacu.
— Dobrze — odpowiedział marynarz. — Ale jeszcze jedna uwaga...
— Jaka?
— Piękna pora roku nadchodzi, a nie trzeba zapominać, że mamy przed sobą wycieczkę morską...
— Wycieczkę morską?... — spytał Gedeon Spilett.
— A tak! na wyspę Tabor — odpowiedział Pencroff. — Niezbędnem jest, zostawić tam notatkę wskazującą położenie naszej wyspy, na której znajduje się obecnie Ayrton, a to na przypadek, gdyby yacht szkocki po niego przybył. Kto wie, czy już i tak nawet nie zapóźno?
— Jakżeż jednak, Pencroffie — spytał Ayrton — zamierzasz odbyć tę wycieczkę?
— Na „Bonawenturze!“
— Na „Bonawenturze!“ — zawołał Ayrton... — Już go nie ma...
— Co, mojego „Bonawentury“ nie ma! — zaryczał Pencroff podskoczywszy.
— Niestety! — odrzekł Ayrton. — Korsarze odkryli go w małej zatoczce, przed ośmiu dniami zaledwie, spuścili na morze i...
— I?... — zawołał Pencroff, z bijącem sercem...
— I nie mając pomocy Boba Harveya do kierowania nim, wpadli na skały, tak, że statek rozbił się do szczętu!...
— Ach, nędznicy! zbóje! podłe łotry! — wrzeszczał Pencroff.
— Pencroffie — ozwał się Harbert biorąc go za rękę — zrobimy drugiego „Bonawenturę“ i to na większą skalę. Wszak mamy wszystko żelaziwo i całe ożaglowanie brygu do rozporządzenia?
— Czy wiecie jednak — odrzekł Pencroff — że potrzeba najmniej pięciu do sześciu miesięcy na zbudowanie statku o trzydziestu do czterdziestu tonnach.
— Znajdziemy czas — odpowiedział korespondent — na ten rok wyrzekniemy się wycieczki na wyspę Tabor.
— Cóż robić, Pencroffie — rzekł inżynier — trzeba się poddać konieczności, a mam nadzieję, że opóźnienie to nie przyniesie nam żadnej szkody.
— Ach, mój „Bonawentura!“ mój biedny „Bonawentura!“ — jęczał Pencroff, widocznie mocno dotknięty stratą statku, którym się tak pysznił.
Zniszczenie „Bonawentury“ zresztą było faktem istotnie smutnym dla osadników i dla tego postanowiono naprawić tę szkodę co rychlej. Powziąwszy to postanowienie, zajęli się wszyscy już tylko jedną myślą, to jest doprowadzeniem do skutku zamierzonego zbadania najskrytszych części wyspy.
Rozpoczęto poszukiwania już tego samego dnia, 19go lutego i prowadzono je przez cały tydzień. Podstawa góry, zawarta pomiędzy bocznemi ścianami i ich licznemi rozgałęzieniami, stanowiła labirynt dolin i kotlin rozrzuconych bardzo kapryśnie. A jednak tam to widocznie, w głębi tych wąskich wąwozów, kto wie, może nawet w samym środku góry należało rozpocząć najgorliwsze poszukiwania. Żadna część wyspy nie nadawała się bardziej na kryjówkę, której mieszkaniec chciałby pozostać nieznanym. Takie jednak było poplątanie i pokrzyżowanie tych ścian bocznych góry, że Cyrus Smith uznał, iż w zbadaniu ich potrzeba się oprzeć na surowej metodzie.
Zwidzili tedy osadnicy najprzód całą dolinę, rozpościerającą się na południe wulkanu i przyjmującą w siebie pierwsze wody potoku Katarakty.
Tutaj pokazał im Ayrton jaskinię, w której ukrywali się korsarze i gdzie go trzymali, aż do chwili przeniesienia do zagrody. Jaskinia ta znajdowała się zupełnie w tym stanie, jak ją Ayrton pozostawił. Znaleziono w niej jeszcze pewną ilość amunicji i zapasów żywności, które korsarze zabrali z zagrody w celu utworzenia sobie tutaj rezerwy.
Cała przytykająca do tej groty dolina, ocieniona pięknemi drzewami, pomiędzy któremi przemagały szyszkowce, zbadana została z jak największą troskliwością. Następnie zaś, po okrążeniu ściany południowo-zachodniej zapuścili się osadnicy w węższy wąwóz, kończący się ową malowniczą gromadą bazaltów na wybrzeżu.
Tu drzewa były rzadsze. Kamień zastępował roślinność. Dzikie kozy i barany przeskakiwały po skałach. W tem miejscu rozpoczynała się bezpłodna część wyspy. Można było już rozpoznać, że z owych licznych dolin, rozgałęziających się u podstawy góry Franklina, trzy tylko były lesiste i obfitujące w pastwiska, jak dolina zagrody, granicząca na zachód z doliną Potoku Katarakty, a na wschód z doliną Czerwonego Potoku. Dwa te strumienie, niżej zamieniające się w rzeki po przyjęciu kilku przytoków, utworzyły się ze wszystkich wód góry i stanowiły źródło żyzności jej części południowej. Co do Dziękczynnej, ta brała zasiłek bardziej bezpośrednio od obfitych źródeł znanych w głębi lasów jakamarowych, i takiejże samej natury źródła, sączące się tysiącem nici, zraszały grunt półwyspu Wężowego.
Otóż z tych trzech dolin, gdzie wody nie brakło, jedna mogła służyć za schronienie jakiemuś samotnikowi, mogącemu w niej znaleść wszystko co niezbędne do życia. Przejrzawszy je jednak najstaranniej, nie znaleźli nigdzie osadnicy ani śladu obecności człowieka.
— Czyżby więc w głębi owych bezpłodnych wąwozów, w pośród obsuszonych skalisk, szorstkich głazów i zastygłych potoków lawy na północy, miało się znajdować schronienie nieznajomego?
Północna część góry Franklina składała się jedynie u podstawy swojej z dwóch dolin, szerokich, niezbyt głębokich, pozbawionych zieleni, zasianych urwanemi skałami, poprzerzynanych szczelikami głębokiemi, wybrukowanych lawami, pełnych nierówności mineralnych, posypanych labradorytami. Część ta wymagała długich i trudnych poszukiwań. Mnóstwo tu istniało wgłębień, niezbyt wygodnych zapewne, ale ukrytych doskonale i niezmiernie trudny mających przystęp. Osadnicy zwidzili nawet owe mroczne tunele, datujące się z epoki plutonicznej, zaczernione jeszcze od owoczesnych ogni, a wchodzące w rdzeń samej góry. Przebiegli te ponure galerje, przy pomocy zapalonych gałęzi żywicznych, zajrzeli do najmniejszych zagłębień, wysondowali każdy otwór. Wszędzie panowało milczenie i ciemność. Nie zdawało się, żeby kiedykolwiek jakaś istota ludzka stąpała po tych odwiecznych korytarzach, ażeby ramię czyje usunęło kiedykolwiek jeden z tych głazów. W tym stanie, w jakim były obecnie, wyrzucone zostały przez wulkan nad wody, w epoce powstania wyspy.
Jednakże, jakkolwiek te podziemne chody były całkiem puste i zalane głęboką ciemnością, milczenie w nich przecież, jak się o tem przekonał Cyrus Smith, nie panowało zupełne.
Dotarłszy do głębi jednego z tych mrocznych wydrążeń, rozciągających się na wiele stóp wewnątrz góry, inżynier usłyszał z podziwem głuchy grzmot, którego odgłos potężniał jeszcze dźwięcznem echem skał otaczających.
Gedeon Spilett, towarzyszący mu wtedy, pochwycił również ten huk daleki, wskazujący na rozbudzenie się ogni podziemnych. Po kilkakroć obadwaj nadstawiali ucha i zgodzili się wreszcie na to, że jakaś reakcja chemiczna wyrabia się we wnętrznościach ziemi.
— Wulkan więc, jak się pokazuje, nie wygasł zupełnie? — ozwał się korespondent.
— Bardzo być może — odrzekł Cyrus Smith — że od czasu gdyśmy badali krater, jakaś zmiana zaszła w niższych warstwach wulkanu. Widocznie, każdy wulkan, pomimo pozornego wygasnięcia, może zbudzić się na nowo.
— Jeżeli jednak zabiera się na wybuch góry Franklina, czy nie zagraża to jakiem niebespieczeństwem wyspie Lincolna? — spytał Gedeon Spilett.
— Nie zdaje mi się — odpowiedział inżynier. — Krater, czyli, co na jedno wychodzi, klapa bezpieczeństwa, stoi otworem, nadmiar więc gazów i law wyleje się, jak niegdyś swoją zwykłą drogą.
— Żeby tylko te lawy nie utorowały sobie nowego przejścia ku żyznym częściom wyspy.
— A to czemu? mój drogi Spilecie — odrzekł Cyrus Smith — dla czegożby nie miały popłynąć naturalnie nakreśloną im drogą.
— E!... te wulkany są kapryśne! — rzekł korespondent.
— Zauważ tylko — odpowiedział inżynier — że pochyłość całej masy gór Franklina sprzyja wylewowi materji wulkanicznych ku dolinom, które obecnie zwidzamy. Chybaby jakieś trzęsienie ziemi zmieniło środek ciężkości góry, ażeby i kierunek wylewu się zmienił.
— Ależ w podobnych warunkach zawsze obawiać się można trzęsienia ziemi — zauważył Gedeon Spilett.
— Zawsze — odpowiedział inżynier — a szczególniej gdy siły podziemne poczynają się budzić i wnętrznościom globu zagraża zatkanie wskutek długiego spokoju. To też, mój drogi Spilecie, wybuch byłby dla nas faktem wielkiej doniosłości, i kto wie, czy nie byłoby lepiej, ażeby naszemu wulkanowi nie przyszła ochota ocknięcia się na nowo. Nie w mocy naszej jednak temu zaradzić, nieprawdaż? W każdym razie jednak, nie zdaje mi się, ażeby naszemu siedlisku na Wielkiej Terasie coś naprawdę zagrażać mogło. Pomiędzy niem a górą grunt jest znacznie wgłębiony, gdyby więc kiedykolwiek lawy skierowały się ku jezioru, pozycja odrzuci je gwałtownie na ławice piaskowe i części sąsiadujące z zatoką Rekina.
— Dotychczas jednak nie widzieliśmy na szczycie góry najmniejszego dymu, zapowiadającego bliski wybuch — ozwał się Gedeon Spilett.
— Istotnie — odparł Cyrus Smith — z krateru nie wznosi się najlżejszy dymek, a obserwowałem szczyt jego dziś właśnie. Może być jednak, że w niższych częściach komina czas nagromadził skał, popiołu, law stwardniałych i że owa wspomniana przezemnie „klapa“ zostaje na chwilę pod zbyt wielkim naciskiem. Przy pierwszem jednakże potężniejszem wysileniu, wszelkie przeszkody znikną i możesz być pewnym, kochany Spilecie, że ani wyspa będąca kotłem, ani wulkan służący za komin, nie pękną pod naciskiem gazów. Bądź co bądź jednak, powtarzam, że byłoby lepiej, gdyby się odbyło bez wybuchu.
— A jednakże zmysły nas nie łudzą — odparł korespondent. — Słychać przecież wyraźnie głuchy huk w samem wnętrzu wulkanu.
— W istocie — odrzekł inżynier, nastawiwszy raz jeszcze uszy z wytężoną uwagą — w istocie niepodobna, abyśmy się mylili... Tam odbywa się reakcja której doniosłości ani ostatecznego rezultatu nie możemy ocenić.
Po wyjściu i odnalezieniu towarzyszy, Cyrus Smith i Gedeon Spilett zawiadomili ich o nowym stanie rzeczy.
— Hę! — zawołał Pencroff. — Temu wulkanisku zbiera się na figle!... Niech no tylko sprobuje!... Trafi na swojego!...
— Na kogóż to? — spytał Nab.
— Na naszego genjusza, Nabie na naszego genjusza, który mu zaknebluje krater w tej samej chwili, gdy go będzie chciał rozdziawić!...
Jak widzimy, zaufanie marynarza do specjalnego bóstwa wyspy nie miało granic i zaiste, tajemnicza potęga, zaznaczona dotychczas tylu niepojętemi faktami, wydawała się również bezgraniczną, i w tem nawet, że zdołała ujść najtroskliwszym poszukiwaniom osadników, tak, że pomimo wszelkich wysileń, mimo gorliwości więcej, zaciętości prawie swoich poszukiwań, dotychczas nic przecie zupełnie odkryć nie zdołali.
Od 19 do 25 lutego, rozszerzono okrąg poszukiwań na całą okolicę północną wyspy Lincolna i przetrząśnięto najtajniejsze jej zakątki. Osadnicy nasi doszli wreszcie tak daleko, że opukiwali każdą skalistą ścianę, jak gdyby mury podejrzanego domu. Inżynier zdjął nawet nader ścisły plan całej góry i posunął poszukiwania aż do ostatnich krańców jej podstawy. Zbadano ją również i na wysokości odtrąconego stożka, kończącego pierwsze piętro skał, a następnie aż do kresów owego olbrzymiego kapelusza, w głębi którego otwierał się krater.
Więcej jeszcze: zwidzono gardziel krateru dotąd przygasłą, w głębi której jednak huk wyraźnie słyszeć się dawał. Ani trochę dymu jednakże, ani najmniejsze rozgrzanie ściany, nic słowem na zewnątrz, nie wskazywało bliskiego wybuchu... Ale ani tu, ani w jakiejkolwiek innej części góry Franklina osadnicy nie znaleźli śladów tego, którego szukali.
Wówczas zwrócono poszukiwania w okolice ławic piasku. Przejrzano troskliwie wysokie mury lawowe zatoki Rekina, od podstawy do szczytu, pomimo niezmiernej trudności dotarcia do samego poziomu zatoki. Nic i nic!...
Te dwa słowa streszczały w sobie tyle trudów straconych marnie, tyle wytrwałości bezowocnej, że rodzaj gniewu przymięszał się do uczucia zawodu w duszy Cyrusa Smitha i jego towarzyszy.
Trzeba tedy było pomyśleć o powrocie, bo ta szukanina nie mogła się przedłużać w nieskończoność. Osadnicy mieli zaiste prawo do uwierzenia, że tajemnicza owa istota nie znajdowała się na powierzchni wyspy i najszaleńsze hypotezy uczepiły się pobudzonej ich wyobraźni. Nab szczególniej i Pencroff nie poprzestając już na osobliwości zdarzenia, dawali się unosić w świat nadprzyrodzony.
D. 25 lutego osadnicy powrócili do Pałacu Granitowego i za pośrednictwem liny złożonej we dwójkę a przerzuconej przez próg za pomocą strzały, przywrócili komunikację pomiędzy pomieszkaniem swojem a ziemią.
W miesiąc później, 25 marca witali trzecią rocznicę swego przybycia na wyspę Lincolna.






ROZDZIAŁ XIV.
(Upłynęły trzy lata. — Kwestja zbudowania nowego okrętu. — Co w tej mierze postanowiono? — Pomyślność osady. — Warstat do budowy. — Zimna na południowej półkuli. — Pencroff rezygnuje. — Pranie bielizny. — Góra Franklina.)

Upłynęły trzy lata od ucieczki więźniów z Richmondu, i ileż to razy przez ten czas wspomnieli o ojczyźnie swojej, wciąż ją mając na myśli.
Nie wątpili, że wojna domowa musiała się już dotąd skończyć i niemożebną zdawało im się rzeczą, ażeby zwycięstwo nie utrzymało się przy świętej sprawie Północy... Jakiż jednak miała przebieg ta straszliwa wojna? Ile krwi kosztowała? Którzy z ich przyjaciół legli w tej walce? Oto kwestja, o której rozmawiali najczęściej, nie przewidując jednak nawet jeszcze dnia, który im dozwoli oglądać swój kraj na nowo. Czyż więc powrócić do swojej ziemi choćby na kilka dni, ścisnąć na nowo węzły społeczne z resztą świata, utworzyć jakąś łączność pomiędzy ojczyzną a tą wyspą, a następnie przepędzić najdłuższą, najlepszą może część istnienia swego w tej osadzie, której dali początek i któraby wówczas należała do metropolji — było mrzonką niepodobną do spełnienia?
Tak jest, dwa były tylko środki urzeczywistnienia tej nadziei: albo jakiś statek musiał się pojawić pewnego dnia na wodach wyspy Lincolna, lub też osadnikom pozostawało samym zbudować okręt dostatecznie silny do dostania się morzem do ziem najbliższych.
— Chyba że — mawiał Pencroff — chyba że nasz genjusz dostarczy nam innych środków powrotu do ojczyzny!
I zaiste, gdyby ktoś przyszedł do Pencroffa i Naba z wieścią, że okręt o trzystu tonnach oczekuje na nich w zatoce Rekina, lub w Porcie Balonowym, nie wywołałoby to z ich strony najmniejszej oznaki zadziwienia. Jeżeli chodziło o tajemniczego protektora, wszystkiego się po nim spodziewali.
Ale Cyrus Smith, mniej ufny, radził im powrócić do rzeczywistości, a to właśnie gdy była mowa o zbudowaniu statku, sprawie istotnie palącej, ponieważ trzeba było przewieźć i złożyć na wyspie Tabor jak najprędzej akt wskazujący nowe miejsce pobytu Ayrtona.
Ponieważ „Bonawentura“ przestał istnieć, potrzeba było najmniej sześciu miesięcy do zbudowania nowego statku. Tymczasem zima się zbliżała, podróż więc ta nie mogła się odbyć przed przyszłą wiosną.
— Mamy tedy dosyć czasu do przygotowania się przed nadejściem pięknej pory roku — rzekł inżynier, rozmawiający właśnie o tych rzeczach z Pencroffem. — Sądzę zaś, mój przyjacielu, że będąc zmuszeni przerobić na nowo nasz statek, powinniśmy mu nadać znaczniejsze rozmiary. Przybycie jachtu szkockiego na wyspę Tabor, jest rzeczą bardzo niepewną. Może być nawet, że przybył już przed wielu miesiącami i odpłynął, po próżnych poszukiwaniach śladów Ayrtona. Nie byłożby tedy stosownie, zbudować okręt, któryby w danym razie mógł nas przenieść bądź to na archipelagi polinezyjskie, bądź to do Nowej Zelandji? Cóż sądzisz o tem?
— Sądzę panie Cyrusie, sądzę, że potrafisz tak samo zbudować wielki statek, jak i mały. Ani drzewa ani narzędzi nam nie braknie. To tylko kwestja czasu.
— A ileżby czasu wymagało zbudowanie statku, od dwustu pięćdziesięciu do trzystu ton ciężaru? — spytał Cyrus Smith.
— Najmniej siedem do ośmiu miesięcy — odrzekł Pencroff. — Nie trzeba jednak i o tem zapominać, że zima nadchodzi i że przy silnych mrozach obróbka drzewa jest trudna. Liczmy więc na kilka tygodni bezrobocia, i jeżeli statek nasz stanie zupełnie w pogotowiu na listopad przyszłego roku, będziemy mogli za bardzo szczęśliwych się uważać.
— Wybornie — odpowiedział Cyrus Smith — właśnie to będzie najpomyślniejsza pora do przedsięwzięcia ważniejszej jakiej wycieczki, bądźto na wyspę Tabor, bądź też do dalszego jakiego lądu.
— Rzeczywiście, panie Cyrus — potwierdził marynarz. — Zabieraj się więc pan do swoich planów, robotnicy bowiem czekają a i Ayrton, jak sądzę, potrafi nam doskonale podać rękę przy tej sposobności.
Osadnicy, spytani o radę, zgodzili się na projekt inżyniera, bo też w istocie nic lepszego wymyśleć nie było podobna. Prawda, że zbudowanie okrętu dwustu do trzystu tonnowego było zadaniem nie lada, ale osadnicy mieli zaufanie do siebie, usprawiedliwione już tylokrotnem powodzeniem.
Cyrus Smith tedy zajął się wypracowaniem planu i podaniem modelu statku. W tym czasie zaś towarzysze jego zabrali się do wyrębu i zwózki drzewa, mającego służyć na belki krzywe, oklepkowanie i szlak okrętu. Lasy Zachodniej Ręki dostarczyły najlepszych dębów i wiązów. Skorzystano z duktu wyciętego podczas ostatniej wycieczki dla utorowania szerokiej drogi, której nadano imię drogi Zachodniej Ręki — a drzewo przeniesiono do „dymników“ kędy urządzony został warstat do budowy okrętu. Co do drogi wspomnianej powyżej, nakreślona ona była nieco kapryśnie, o zarysie jej bowiem stanowił głównie wybór drzewa, w każdym razie jednak ułatwił się przez nią przystęp do znacznej części półwyspu Wężowego.
Ważną było rzeczą ściąć jak najprędzej i porznąć drzewo, nie można go bowiem było użyć na świeżo, a do stwardnienia potrzebowało dosyć czasu. Cieśle nasi tedy pracowali gorliwie przez cały kwiecień, podczas którego nie zaszło nic ważnego, okrom kilku nawałnic równonocnych, gwałtownych dosyć. Pan Jow pomagał im zręcznie, bądźto włażąc na drzewa i umocowując u ich szczytu liny służące do zwalenia drzew na ziemię, bądź też pożyczając swoich potężnych barków do przenoszenia pni, obciętych z gałęzi.
Następnie wszystkie drzewo złożono pod obszernem poddaszem z desek, zbudowanem w pobliżu „Dymników“ i tam czekać miało chwili użycia do budowy statku.
Kwiecień był dosyć piękny, tak jak bywa często październik na półkuli północnej. Jednocześnie zabrano się również gorąco do pracy w ziemi, i wkrótce wszelkie ślady spustoszenia znikły z Wielkiej Terasy. Młyn odbudowano a na miejscu dawnych kurników, wzniosły się nowe. Zdawało się niezbędną rzeczą nadać im znaczniejsze rozmiary, ponieważ gromada ptasia rozrastała się w olbrzymim stosunku. W stajenkach mieściło się obecnie pięciu onaggasów, z których cztery silne, dobrze wyćwiczone, pozwalały się już zaprzęgać i jeździć na sobie wierzchem, a piąty właśnie co tylko się ulągł. Inwentarz osady zwiększył się o jeden pług i użyto onaggasów do orki, jakby prawdziwych wołów z Yorkshire lub Kentucky. Każdy z osadników brał na siebie cząstkę pracy i ręce ich nie próżnowały. To też co za świetne zdrowie mieli ci robotnicy i jakiż nieporównany humor ożywiał wieczory w Pałacu Granitowym, gdy układali tysiące projektów na przyszłość!
Rozumie się samo z siebie, że Ayrton podzielał najzupełniej wspólne zajęcia i że nie było już nawet mowy, ażeby miał mieszkać w zagrodzie. A jednak nie przestawał być smutnym, mało się udzielającym i łączył się więcej w pracy niż w zabawie z towarzyszami. Ale przy pracy był to robotnik tęgi, silny, zręczny, pomysłowy i rozumny. Kochali i szanowali go też wszyscy, co nie mogło ujść jego uwadze.
Ale i zagrody także bynajmniej nie zaniedbano. Co dwa dni, jeden z osadników wózkiem, lub wierzchem na onaggasie udawał się opatrzyć stado dzikich baranów i kóz i powracał z zapasem mleka, które szło do spiżarni Naba. Wycieczki te dawały zarazem i sposobność do polowania. To też Harbert i Gedeon Spilett, z Topem na przedzie, przebiegali częściej od reszty towarzyszy drogę do zagrody, i przy wybornej broni, jaką posiadali, nigdy nie brakło w domu kabyjasów, agutów, kangurów, dzików, prosiąt dzikich z rzędu grubej zwierzyny, — a kaczek, tetrasów, bażantów, jakamarów, i cyranek w drobniejszej zdobyczy. Królikarnia, ostrygarnia, kilka schwytanych żółwiów, szczęśliwy nowy połów owych wybornych łososiów, które zapędziły się znowu na wody Dziękczynnej, jarzyny z Wielkiej Terasy, — wszystko to były skarby tłoczące się na skarby, tak że Nab, kuchmistrz jeneralny, zaledwie miejsce na pomieszczenie ich znajdował.
Rzecz jasna, że i drut telegraficzny łączący zagrodę z Pałacem Granitowym naprawiono, i że funkcjonował na nowo, skoro który z osadników znajdując się w zagrodzie, uważał za niezbędne noc tam przepędzić. Zresztą, wyspa była obecnie bezpieczną, nie zachodziła obawa żadnej napaści — przynajmniej ze strony ludzi.
A jednakże to co się stało, mogło się jeszcze powtórzyć. Wylądowania korsarzy, lub zbiegów więziennych zawsze się można było spodziewać. Towarzysze, wspólnicy Boba Harveya, wtajemniczeni w jego plany, mogli wpaść na myśl naśladowania go. Nie przestawali tedy osadnicy zwracać ścisłej baczności na punkta sposobne do wylądowania na wyspę, i co dzień przesuwali lunetę po tym obszernym widnokręgu, który zatoka Unji i zatoka Washingtona zamykały.
Po drodze do zagrody badali także osadnicy z równą uwagą stronę południowo-wschodnią morza, a w miarę wstępowania na ścianę góry Franklina, mogli przebiedz wzrokiem obszerny odcinek zachodniego widnokręgu.
Nic podejrzanego nie pojawiało się nigdzie — a jednak należało mieć się wciąż na baczności.
To też pewnego wieczora inżynier przedstawił przyjacielom pomyślany przez siebie plan obwarowania zagrody. Zdawało mu się roztropnem, podnieść ostrokołowe jej ogrodzenie, i opatrzyć ją rodzajem blokhauzu, gdzie w danym razie osadnicy mogliby się bronić przeciw nieprzyjacielskiej sile. Ponieważ Pałac Granitowy okazywał się odrazu niezdobytym, ze względu na samą swoją pozycję, zagroda tedy ze swemi budynkami, zapasami i bydłem byłaby zawsze niewątpliwie celem usiłowań korsarzy, ktokolwiek by oni byli, po wylądowaniu na wyspę; — na przypadek więc, gdyby osadnicy zmuszeni byli w niej się zamknąć, należało ją przygotować do korzystnej obrony.
Projekt ten jednak wymagał gruntownego obmyślenia i zresztą wykonanie jego z musu trzeba było odłożyć do przyszłej wiosny.
Około 15 maja, sztuka drzewa spodnia, idąca wzdłuż całego okrętu, wyciągała się na podłodze warstatu a wkrótce przednia i spodnia z tyłu, z silną obsadą na obu krańcach, wzniosły się prawie pionowo. Owa belka spodnia, podłużna, wyrobiona z silnego dębu, miała sto dziesięć stóp długości, co pozwalało nadać budowie szerokość dwudziestopięcio-stopową. Tyle jednak tylko zdołali zrobić nasi cieśle przed nastaniem zimna i niepogody. Przez następny tydzień pracowali jeszcze nad tyłem okrętu; a potem trzeba już było zawiesić roboty.
Ostatnie dni maja odznaczyły się szkaradną niepogodą. Wiatr zaciągał ze wschodu, chwilami z gwałtownością huraganu. Inżyniera napadał pewien niepokój o szopy warstatu okrętowego, których zresztą nie podobna było umieścić w jakiemkolwiek innem miejscu, w pobliżu Pałacu Granitowego — ponieważ wysepka niezupełnie tylko zasłaniała wybrzeże od nacisku morskich bałwanów i podczas wielkich burz, fale uderzały o same stopy muru Granitowego.
Na wielkie szczęście jednak nie ziściły się te obawy. Wiatr nacierał bardziej na część południowo-wschodnią, a w tych warunkach wybrzeże Pałacu Granitowego miało zupełne pokrycie w przylądku Rozbitków.
Pencroff i Ayrton, dwaj najgorliwsi budownicy nowego okrętu, przeciągali prace swoje jak tylko mogli najdłużej. Nie byli to bynajmniej ludzie zwracający uwagę na wicher targający im czuprynę, lub deszcz przenikający do kości — a uderzenie młotka ma tyle wartości w czas zły co i w pogodny. Ale skoro chłód bardzo ostry nastąpił po wilgotnej epoce, drzewo, którego włókna nabrały twardości żelaza, poczęło przedstawiać niezmierną trudność w obróbce — i z tego powodu, około 10 czerwca trzeba było ostatecznie dać pokój budowie okrętu.
Cyrus Smith i jego towarzysze nieraz już zwracali na to uwagę, jak dokuczliwą była temperatura zimowa na wyspie Lincolna. Zimna tu można było porównać do dających się uczuć w Stanach Zjednoczonych Nowej Anglji, położonych mniej więcej w tej samej odległości co wyspa Lincolna od równika. Jeżeli na półkuli północnej, a już co najmniej w części zajętej przez Nową-Brytanję i północ Stanów Zjednoczonych, zjawisko powyższe tłumaczy się płaskim układem terytorjów, które graniczą z biegunem i na których żadna nierówność gruntu nie stawi przeszkody wichrom podbiegunowym, to tu na wyspie Lincolna tłumaczenie takie nie miało wartości.
— Zauważono nawet — rzekł pewnego dnia Cyrus Smith do towarzyszy — że przy równych szerokościach, wyspy i części przybrzeżne mniej cierpią od zimna niż okolice śródmorskie. Często mi się słyszeć zdarzyło, że zimy w Lombardji naprzykład, są ostrzejsze niż w Szkocji — a pochodziłoby to ztąd, że morze powraca w zimie ciepło otrzymane przez lato. Wyspy więc znajdują się w najlepszych warunkach do korzystania z tej restytucji.
— Ale w takim razie, panie Cyrusie, — spytał Harbert, — dlaczegoż wyspa Lincolna zdaje się usuwać z pod tego ogólnego prawa?
— Trudno to wytłumaczyć, — odparł inżynier. Bądź co bądź jednak byłbym skłonnym do przypuszczenia, że przyczyną tej szczególności jest położenie naszej wyspy na półkuli południowej, która, jak ci to wiadomo, moje dziecię, o wiele jest chłodniejszą od północnej.
— W istocie — odrzekł Harbert — pływające lody napotkać można pod szerokością niższą częściej na południu, niż na północy Cichego Oceanu.
— Najprawdziwsza prawda — wtrącił Pencroff — ja sam gdym się bawił wielorybnictwem, widziałem góry lodowe aż po za przylądkiem Horn.
— Dałyby się tedy wytłumaczyć — rzekł Gedeon Spilett — te dokuczliwe zimna na wyspie Lincolna, bliskością kier lub ławic lodowych w niewielkiej względnie odległości.
— Zdanie twoje istotnie ma wiele po sobie, mój drogi Spilecie — odparł Cyrus Smith — i widocznie to bliskości lodów winniśmy nasze ostre zimy. Zwrócę także uwagę waszą i na to, że inna jeszcze przyczyna całkiem fizyczna, czyni półkulę południową zimniejszą od północnej. Oto ponieważ słońce jest o wiele bliżej od niej w czasie lata, w zimie za to z konieczności musi być o wiele dalej. To wyjaśnia ową podwójną tutaj krańcowość temperatury: jeżeli bowiem znajdujemy zimy na wyspie Lincolna niezmiernie ostremi, niezapominajmy, że lata są tu przeciwnie bardzo skwarne.
— Dla czegoż jednak, — spytał Pencroff, marszcząc brwi, — powiedz mi pan z łaski swojej, panie Smith, — dlaczegoż jednak nasza półkula, jak mówisz, tak złą dostała cząstkę?... To wcale nie pięknie, to niesprawiedliwie!
— Mój przyjacielu — odrzekł inżynier, śmiejąc się, — czy jest w tem sprawiedliwość czy nie, trzeba jednak pogodzić się z tym stanem rzeczy — a oto przyczyna tej wyjątkowości. Ziemia nie opisuje koła w około słońca, ale elipsę, wedle praw mechaniki racjonalnej. Ziemia zajmuje jedno z ognisk tej elipsy, w pewnej tedy porze swego obiegu znajduje się w swojem apogeum tj. w największem swojem oddaleniu od słońca, a w innej znowu epoce w swojem perigeum, tj. najbliżej słońca. Otóż tak to wypada, że właśnie w zimie okolic półkuli południowej, ziemia stoi w punkcie najdalszym od słońca, a więc w warunkach sprowadzających najsilniejsze zimna na te okolice. Na to nie ma rady — i ludzie, mój Pencroffie, choćby najmędrsi, nie zdołają nigdy nic odmienić z porządku kosmograficznego, ustanowionego przez samego Boga.
— A jednakże — dodał Pencroff, objawiając pewną trudność w poddaniu się — a jednakże świat taki uczony!... Coby to za grubą księgę złożył, panie Cyrusie, z tego co ludzie wiedzą.
— A o ileż grubszą jeszcze z tego, o czem nie wiedzą — odparł Cyrus Smith.
Koniec końców, z tej czy z owej przyczyny, miesiąc czerwiec sprowadził zimno w zwyczajnej jego ostrości, i osadnicy musieli najczęściej przebywać w zamknięciu w Pałacu Granitowym.
Ach!... przymusowe to zamknięcie wydawało się dokuczliwem dla wszystkich, a może najbardziej dla Gedeona Spiletta.
— Słuchaj — rzekł pewnego dnia do Naba — ustąpiłbym ci chętnie aktem notarjalnym praw do wszelkich spadków, jakie mi kiedykolwiek przypaść mają, gdybyś zechciał być tak poczciwym chłopcem i poszedł gdziebądź zaprenumerować dla mnie jakikolwiek dziennik!... Stanowczo, jednej tylko, najgłówniejszej rzeczy braknie mi do szczęścia, a mianowicie wiedzieć co rana, co się stało wczoraj gdzieindziej!
Nab śmiać się zaczął...
— Dalipan — odrzekł — co do mnie, obchodzi mnie najwięcej robota codzienna!...
A co prawda, tak wewnątrz, jak i na zewnątrz nie brakowało roboty.
Osada wyspy Lincolna znajdowała się wówczas na najwyższym szczycie pomyślności, do którego ją trzy lata wytrwałej pracy doprowadziły. Przygoda z brygiem zniszczonym była dla niej nowem źródłem bogactwa. Nie mówiąc już bowiem o kompletnem ożaglowaniu, mogącem się przydać do budującego się okrętu, sprzęty i narzędzia wszelkiego rodzaju, broń i amunicja, odzież i instrumenta tłoczyły się obecnie przez wierzch magazynów Granitowego Pałacu. Nie było nawet konieczności uciekać się do wyrobu grubych materyj pilśniowych. Wprawdzie osadnicy ucierpieli wiele od zimna w czasie pierwszej swojej zimówki, ale za to dzisiaj przykra ta pora nadejść mogła, nie wzbudzając w nich najmniejszej obawy. Bieliznę mieli także w obfitości, utrzymując ją zresztą z jak największą starannością. Z owego chlorku sody, który jest nie czem innem jeno solą morską, Cyrus Smith wydobył z łatwością sodę i chlor. Soda, którą można było bez trudu zmienić w węglan sody — i chlor, z którego inżynier utworzył przez połączenie chlorek wapna i innej — zdały się do wielu rzeczy w domu, a szczególniej do prania bielizny. Zresztą urządzano tylko cztery prania na rok, jak to było niegdyś zwyczajem u starych rodzin, i niech nam wolno będzie dodać, że Pencroff i Gedeon Spilett — w oczekiwaniu na roznosiciela z dziennikiem — okazali się niepospolitemi praczkami.
Tak przeszły miesiące zimowe: czerwiec, lipiec i sierpień. Były one bardzo przykre, średnia bowiem cyfra spostrzeżeń termometrycznych wynosiła nie więcej jak osiem stopni Fahrenheita (13°, 33 centigr. poniżej zera). Temperatura ta niższą więc była niż poprzedniej zimy. To też, co za tęgi ogień huczał bezustanku w kominach Pałacu Granitowego, zostawiając czarne długie smugi z dymu na granitowych ścianach. Nie oszczędzano paliwa, rosnącego w obfitości w oddaleniu zaledwo kilku kroków. Zresztą, odpadki z drzewa przeznaczonego na budowę okrętu pozwalały zaoszczędzić węgiel drzewny, którego dowóz był o wiele cięższy.
Ludzie i zwierzęta mieli się wybornie. Pan Jow zdradzał w sobie potroszę zmarzlaka, to wyznać należy. Ale była to może jedyna jego wada, i zapobiegło się jej przez zrobienie mu sutego szlafroka, tęgo wywatowanego. Jakiż jednak za to był z niego sługa, zręczny, gorliwy, niestrudzony, dyskretny, nie gaduła. Z wszelką słusznością można go było postawić za wzór wszystkim współbraciom jego w zawodzie, tak starego jak i nowego świata!
— Chociaż — mawiał Pencroff — wstydby było mając cztery ręce do użytku, nie uwijać się jak należy przy robocie!
I w istocie, inteligentny czwororąk pracował nie ladajako!
Przez siedem miesięcy, które upłynęły od ostatnich poszukiwań naokoło góry — i przez cały wrzesień, naznaczony już piękną pogodą, nie było ani mowy o genjuszu wyspy. Wpływ jego nie objawił się przez ten czas w żadnej okoliczności. Prawda i to, że byłby zbytecznym, ponieważ nic takiego nie zaszło, coby osadników na ciężkie mogło narazić próby.
Cyrus Smith zauważył nawet, że jeżeli w ogólności istniała jakaś komunikacja kiedykolwiek na wskróś granitowej bryły pomiędzy nieznajomym a mieszkańcami Pałacu, i że jeżeli jego to zbliżanie się instynkt Topa przeczuwał niejako, to w ciągu tego całego perjodu nic się podobnego nie zdarzyło. Zagadkowe warczenia psa ustały zupełnie, jak również i niepokoje oranga. Dwaj przyjaciele — byli nimi bowiem — nie kręcili się już przy otworze wewnętrznej studni, nie szczekali i nie jęczeli owym osobliwym sposobem, który już od samego początku zwrócił był uwagę inżyniera. Ale mógłże Cyrus Smith zaręczyć, że wszystko się już skończyło z tą zagadką i że nigdy nie znajdzie jej rozwiązania? Mógłże twierdzić stanowczo, że nie zajdzie jakaś okoliczność i nie wprowadzi znowu na scenę tajemniczej owej osobistości? Kto mógł wiedzieć, co przyszłość w sobie chowa?
Nareszcie skończyła się zima, ale pewne zdarzenie, którego następstwa mogły mieć wielką doniosłość, zaszło dopiero w pierwszych dniach zwiastujących powrót wiosny.
7go września Cyrus Smith, przypatrując się uważnie szczytowi góry Franklina, spostrzegł w około jego krateru wijący się dym, którego pierwsze kłęby rozpraszały się właśnie w powietrzu.






ROZDZIAŁ XV.
(Przebudzenie się wulkanu. — Piękna pora roku. — Powrót do prac. — Wieczór 15 października. — Telegram. — Zapytanie. — Odpowiedź. — Odjazd do zagrody. — Bilecik. — Przedłużenie linji. — Wybrzeże bazaltowe. — Podczas przypływu morza. — Podczas odpływu. — Pieczara. — Olśniewające światło.)

Na znak dany przez inżyniera osadnicy zawiesili robotę i zeszli się, aby w milczeniu obserwować szczyt góry Franklina.
Wulkan się więc przebudził i wyziewy przebiły warstwę mineralną nagromadzoną w głębi krateru. Czy jednak te podziemne ognie wywołają jaki gwałtowny wybuch? — oto była ostateczność nie do zaradzenia.
Jednakże nawet w razie wybuchu, prawdopodobnie nie cała wyspa Lincolna doznałaby jego skutków. Wylewy materyj wulkanicznych nie zawsze bywają niszczące. Wyspa ta już raz przeniosła coś podobnego, jak świadczyły smugi zastygłej lawy na północnym spadku góry. Oprócz tego zaś, kształt krateru, zapadnięcie wyżłobione na wyższym jego kraju powinno było poprowadzić ognisty wylew w stronę przeciwną częściom żyznym wyspy.
Z drugiej strony jednakże przeszłość nie poręczała stanowczo za przyszłość. Nieraz bowiem na szczycie wulkanów dawne kratery się zamykają a nowe stają otworem. Przypadek ten zdarzył się w obu światach, na Etnie, na Popocatepetl, na Orizabie, — a w przededniu wybuchu wszystkiego obawiać się można. Ostatecznie bowiem wystarczyłoby trzęsienia ziemi, zjawiska towarzyszącego czasami wybuchom wulkanicznym, do zmodyfikowania wewnętrznego układu góry i otwarcia nowych dróg dla wrącej lawy.
Cyrus Smith wytłumaczył te rzeczy towarzyszom i nie przesadzając trudności położenia, zapoznał ich jednak z przychylnemi i wrogiemi w takim razie okolicznościami.
Tak jednak czy owak, nie było żadnej rady. Pałac Granitowy nie zdawał się zagrożonym, chyba w razie trzęsienia ziemi, któreby zachwiało wyspą z gruntu. Ale o zagrodę należało się obawiać, w razie gdyby jaki nowy krater otworzył się od południowej strony góry Franklina.
Od tego dnia wyziewy nie przestawały tworzyć pióropusza u szczytu góry Franklina, i rozpoznać nawet można było, że rosły wciąż na wysokość i szerokość, nie zdradzając jednak dotąd najmniejszego płomienia w swoich kłębach.
Całe to zjawisko ogniskowało się dotychczas w niższej części głównego komina.
Wśród tego jednak, za nadejściem pięknych dni, zabrano się na nowo do robót. Pospiesznie szła budowa statku, tembardziej że udało się Cyrusowi Smithowi przy pomocy katarakty utworzyć hydrauliczny tartak, dzielący pnie o wiele prędzej na deski i belki. Mechanizm tego przyrządu był tak prosty, jak używany zwyczajnie w wiejskich tartakach Norwegji. Nadać ruch pionowy sztuce drzewa a ruch poziomy pile — oto było całe zadanie, które inżynier rozwiązał przez użycie koła, dwóch cylindrów i bloków odpowiednio ustawionych.
Przy końcu września skielet okrętu, mającego być goelettą, wznosił się już na przestrzeni warstatu. Założenie listew ukończono prawie w zupełności, tak że można już było ocenić kształty przyszłego statku. Goeletta ta, wysmukła od przodu, swobodna i lekka w tylnych częściach, mogła się widocznie nadać do dosyć dalekiej wyprawy w razie potrzeby; ale założenie pomostów i pokładów, odylowanie i wylanie smołą wnętrza i pokładu dużo jeszcze wymagało czasu. Na wielkie szczęście, ocalono wszystko żelaziwo brygu po wysadzeniu go podmorskiem w powietrze. Z uszkodzonych listew i belek Pencroff i Ayrton powyciągali śruby i wielką mnogość mosiężnych gwoździ. Okoliczność ta oszczędzała pracy i czasu kowalom, ale cieślom zostawało jeszcze huk roboty.
Musiano jednak i tę pracę przerwać na tydzień dla żniw, sianokosów i zwózki zbiorów, w które obfitowała Wielka Terasa. Ale po ukończeniu tego, wszystkie chwile poświęcono już wyłącznie goelecie.
Przy zbliżaniu się nocy pracownicy uczuwali prawdziwe wycieńczenie sił. Ażeby nie marnować czasu, zmienili godziny posiłku: objadowali o dwunastej, a wieczerzę jadali dopiero, gdy się całkiem ściemniło. Wówczas powracali do Granitowego Pałacu i spieszyli się, aby jak najprędzej użyć spoczynku.
Niekiedy jednak rozmowa, jeżeli przedmiot jej żywo interesował, opóźniała nieco godzinę snu. Osadnicy puszczali się na tworzenie planów przyszłości i chętnie zastanawiali się nad zmianami, które mogła wywołać w ich położeniu, wyprawa goeletą do najbliższych lądów. Po nad temi wszystkiemi projektami jednakże, panowała zawsze myśl ostatecznego powrotu na wyspę Lincolna. Nie przyszło im nigdy do głowy opuścić całkiem tę osadę, ugruntowaną z takim trudem i powodzeniem a której komunikacja z Ameryką nadałaby nowy rozwój.
Pencroff i Nab wyrażali nadzieję skończenia na niej dni swoich.
— Harbercie — odzywał się nieraz marynarz — nie opuścisz nigdy wyspy Lincolna?
— Nigdy, Pencroffie, szczególniej jeżeli i ty postanowisz pozostać na niej.
— Co? postanowię? już dawno postanowiłem, mój chłopcze — odpowiadał Pencroff. Zaczekam tu na ciebie. Sprowadzisz tu swoją żonę i dzieci a ja z malców twoich tęgich wyrobię zuchów!
— No, a więc to już rzecz postanowiona — kończył Harbert śmiejąc się i rumieniąc zarazem.
— A pan, panie Cyrusie, — ciągnął dalej Pencroff porwany zapałem. — Pan pozostaniesz rządcą wyspy... Hę!... a ile by też ona mogła wyżywić mieszkańców? Co najmniej dziesięć tysięcy!
Takie to brzmiały rozmowy; nikt nie powstrzymywał Pencroffa i od słowa do słowa kończyło się na tem, że korespondent zakładał na wyspie dziennik „New Lincoln Herald!“
Takie to już serce człowieka. Potrzeba zbudowania trwałego dzieła, dzieła któreby go przeżyło, to oznaka wyższości jego nad wszystkiem, co żyje na tej ziemi. Ona to ugruntowała jego panowanie i usprawiedliwia je na świecie całym.
Zresztą kto wie, czy Jow i Top, nie mieli także swoich planików przyszłości?
Ayrton pogrążony w milczeniu, myślał, że radby ujrzeć jeszcze lorda Glenarvana i zjawić się przed wszystkimi — zrehabilitowanym.
Pewnego wieczora, 15 października, rozmowa bujająca wśród powyższych hypotez, przedłużyła się nad zwykłą miarę. Dziewiąta już wybiła... Już przeciągłe, źle ukryte poziewania wskazywały godzinę spoczynku i Pencroff szedł do swego łóżka, gdy nagle młotek elektryczny umieszczony w sali zabrzmiał ostrym dźwiękiem.
Wszyscy znajdowali się w miejscu: Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Harbert, Pencroff, Ayrton, Nab. Nikogo z osadników nie było w zagrodzie.
Cyrus Smith powstał. Towarzysze jego poglądali po sobie, sądząc że omyliło ich ucho.
— Co to ma znaczyć? — wykrzyknął Nab — chyba djabeł dzwoni?
Nikt na to nie odpowiedział.
— Czas jest burzliwy — zauważył Harbert. — Czyżby więc wpływ elektryczności nie mógł?...
Urwał i nie skończył. Inżynier, ku któremu zwróciły się oczy wszystkich, potrząsł przecząco głową.
— Czekajmy, — ozwał się wówczas Gedeon Spilett. Jeżeli to sygnał, ten co go wydał, znowu powtórzy!
— Ale któż pan chcesz, żeby to był? — zawołał Nab.
— Ba! — odparł Pencroff — ten co...
W tej chwili słowa jego przeciął nowy odgłos dzwonka i wibracja młotka.
Cyrus Smith podszedł do aparatu telegraficznego i puściwszy prąd po drucie, posłał do zagrody następujące zapytanie:
— O co chodzi?
W kilka chwil wskazówka obracająca się na tarczy z alfabetem, następującą odpowiedź składała mieszkańcom pałacu Granitowego:
— „Spieszcie co tchu do zagrody...“
— Nakoniec!... — zawołał Cyrus Smith.
O tak, nakoniec!... Nakoniec tajemnica miała się odsłonić. Wobec tego niezmiernego interesu, który ich pociągał do zagrody, całe znużenie osadników gdzieś znikło, z potrzeby odpoczynku nie zostało ani śladu. Nie wymieniwszy ani słowa, w kilka chwil opuścili Pałac Granitowy i wnet znaleźli się na wybrzeżu. Tylko Jow i Top zostali w domu. Mogło się bez nich obyć.
Noc była czarna. Księżyc, właśnie w tym dniu na młodziku, zniknął wraz ze słońcem. Jak to zauważył Harbert, olbrzymie burzliwe chmury utworzyły rodzaj niskiego a ciężkiego sklepienia, nieprzepuszczającego najmniejszego promyka od gwiazd. Kilka błyskawic pochodzących ze skwaru i dalekiej jakiejś burzy oświetlało od chwili do chwili widnokrąg.
Bardzo być mogło, że za kilka godzin, piorun zahuczy nad samą wyspą. Była to noc groźna.
Ale ciemność, choćby najgłębsza nie mogła powstrzymać ludzi przywykłych do tej drogi do zagrody. Przeszli na lewe wybrzeże „Dziękczynnej“ doszli do Terasy, przebyli most potoku Glicerynowego i ruszyli dalej lasem.
Szli dobrym krokiem, mocnem wzruszeniem przejęci. Nie ulegało już najmniejszej wątpliwości, że mieli wreszcie poznać owo tak poszukiwane rozwiązanie zagadki, imię owej tajemniczej istoty, co tak głęboko weszła w ich życie, tak wspaniale z nimi postępowała, tak potężnie działała! Czyż bowiem w istocie ów nieznajomy nie musiał niejako żyć z nimi wspólnie, aby znać tak wybornie do najdrobniejszych szczegółów ich potrzeby, słyszeć co się mówiło i występować zawsze w najważniejszej chwili.
Wszyscy pogrążeni w myślach przyspieszali kroku.
Pod tem sklepieniem z drzew, ciemność panowała taka, że nie było widać nawet kraju drogi. Zresztą najmniejszego szmeru nigdzie w lesie. Czworonogi i ptactwo pod wpływem ciężkiej atmosfery pochowały się bez ruchu i głosu. Najlżejsze tchnienie nie wzruszało liśćmi. Jedynie tylko kroki osadników odbrzmiewały w ciemnościach po stwardniałej ziemi.
Milczenie panujące przez pierwszy kwadrans drogi przerwała jedynie następująca uwaga Pencroffa:
— Należało wziąć z sobą latarnię.
I ta odpowiedź inżyniera:
— Znajdziemy inną w zagrodzie.
Cyrus Smith i towarzysze opuścili Pałac Granitowy o dziewiątej i minut dwanaście. O dziewiątej i minut czterdzieści siedm przebyli już przestrzeń trzech mil na pięć oddzielających ujście Dziękczynnej od zagrody.
W tej chwili, olbrzymie, białawe błyskawice zajaśniały nad wyspą, i zarysowały na czarno koronkę liści. Te potężne błyski olśniewały i zaćmiewały wzrok. Burza widocznie wkrótce miała się rozhulać. Błyskawice robiły się coraz szybsze i jaskrawsze. Daleki grzmot huczał w głębokościach nieba. Atmosfera stawała się duszącą.
Osadnicy szli naprzód, jakby popychani jakąś nieodpartą siłą.
O kwadrans na dziesiątą, jaskrawa błyskawica pokazała im tuż ogrodzenie ostrokołowe zagrody — a zaledwo weszli w bramę, piorun zahuczał ze straszliwą potęgą.
W mgnieniu oka przebiegli podwórzec zagrody, i znaleźli się przed domem mieszkalnym.
Prawdopodobnie musiał się tu znajdować nieznajomy, ponieważ telegram mógł być ztąd tylko wysłany. Żadne światło jednak nie pobłyskiwało z okien.
Inżynier zastukał do drzwi.
Nie było odpowiedzi.
Wówczas Cyrus Smith otworzył drzwi i osadnicy weszli do pokoju, pokrytego w tej chwili głębokim mrokiem.
Nab skrzesał ognia, i za chwilę potem zapalona latarnia przesuwała się już po wszystkich zakątkach pokoju...
Nigdzie nie było nikogo... Każda rzecz znajdowała się w tym stanie, w jakim ją ostatni raz pozostawiono.
— Byliżbyśmy ofiarą ułudy? — szepnął Cyrus Smith.
Nie!... To być nie mogło!... Telegram brzmiał przecież wyraźnie:
— Spieszcie co tchu do zagrody!
Przybliżyli się wszyscy do stołu, na którym był umieszczony aparat i wszystko co do niego należało. Wszystko leżało na miejscu, stos i skrzynia w której się mieścił, jak również przyrząd odbierający i przesyłający depesze.
— Kto tu był ostatnim razem? — spytał inżynier.
— Ja, panie Smith — odrzekł Ayrton...
— A to było?...
— Przed czterema dniami...
— Ah!... Zapiska!... zawołał Harbert, wskazując jakiś papier leżący na stole.
Na tym papierze stały następujące słowa, w języku angielskim:
„Idźcie w ślad za nowym drutem.“
— W drogę!... zawołał Cyrus Smith, pojąwszy że depeszę wysłano nie z zagrody, ale z tajemniczego schronienia, które drut dodatkowy, przyczepiony do dawnego, łączył bezpośrednio z Pałacem Granitowym.
Nab pochwycił za zapaloną latarnię i wszyscy opuścili zagrodę.
Burza właśnie rozhukała się z niezmierną gwałtownością; przerwa dzieląca błyskawicę od uderzenia piorunu zmniejszała się coraz widoczniej. Huragan miał zapanować wkrótce nad górą Franklina i całą wyspą. Przy świetle powtarzających się błyskawic widać było szczyt wulkanu dymiący całemi kłębami.
W całej tej części zagrody, która się roztaczała pomiędzy domem a ostrokołem nie było nigdzie śladu komunikacji telegraficznej. Ale, skoro wyszli za bramę, inżynier przybiegłszy prosto do pierwszego słupa, postrzegł przy świetle błyskawicy nowy drut ciągnący się od izolatora do ziemi...
— Oto jest! — zawołał.
Drut ten ciągnął się po ziemi, ale w całej długości swojej otoczony był substancją odosabniającą, jak telegraf podmorski, co zapewniało przejście prądowi. Kierunek jego zdał się dążyć przez lasy i południową część góry — a więc ku zachodowi...
— Idźmy za nim! — rzekł Cyrus Smith.
I częścią przy świetle latarni, częścią przy odbłyskach piorunu, posuwali się osadnicy drogą przez drut wskazaną.
W tej chwili grzmot piorunu dawał się słyszeć bez przerwy, a natężenie jego było tak wielkie, że nie można było słowa wymienić pomiędzy sobą. Zresztą nie szło tu o gadaninę, ale o posuwanie się naprzód.
Cyrus Smith i towarzysze weszli naprzód na ścianę góry, wznoszącą się pomiędzy doliną zagrody a doliną potoku Katarakty, którą przebyli w punkcie najwęższym. Drut, bądźto wyciągnięty na niskich gałęziach drzew, bądź też wlokący się po ziemi, prowadził ich wiernie.
Inżynier sądził, że ta metaliczna nić zatrzyma się gdzie w głębi doliny, i że tam znajdzie się schronienie nieznajomego.
Ale nic podobnego się nie stało. Trzeba było wejść na południowo-zachodnią ścianę góry, a następnie spuścić się na ową bezpłodną terasę, którą zamykał mur z bazaltów nagromadzonych w tak osobliwy sposób.
Od czasu do czasu, jeden lub drugi z osadników schylał się, macał ręką drut i wskazywał kierunek drogi. Nie ulegało już jednak wątpliwości, że drut ten zmierzał prosto ku morzu. Tam zapewne, w głębi jakichś wulkanicznych skalisk, znajdowało się owo schronienie, tak napróżno dotychczas poszukiwane.
Niebo stało całe w ogniu. Błyskawica wyprzedzała błyskawicę. Mnóstwo ciosów piorunu uderzało w szczyt wulkanu i wpadało w krater wśród gęstych kłębów dymu. Chwilami można było sądzić, że góra bucha płomieniem.
Na kilka minut przed dziesiątą przybyli osadnicy do położonego wysoko krańca góry, panującego nad Oceanem od zachodu. Wiatr się zbudził... Fala ryczała o pięćset stóp poniżej.
Cyrus Smith obliczył, że on i towarzysze uszli około mili i pół od zagrody.
W tem miejscu, drut zapuszczał się pomiędzy skały, schodząc po dosyć stromej pochyłości wąskim i kapryśnie zarysowanym wąwozem.
Osadnicy zapuścili się w ślad za nim, narażając się na wywołanie jakiego obsypu skał, stojących nad nimi w niepewnej równowadze i na strącenie w morze. Schodzenie przedstawiało niezmierne niebezpieczeństwo, ale osadnicy nasi już stracili wszelką na to uwagę, przestali być panami siebie, nieodparta siła ciągnęła ich ku owemu tajemniczemu celowi, jak magnes żelazo.
To też jakby nieświadomie, zeszli w ów wąwóz, który nawet przy najjaśniejszym dniu był prawie nie do przebycia. Kamienie toczyły się i rzucały błyski jak rozpalone bolidy, gdy wpadły w promień błyskawicowego światła. Cyrus Smith szedł na czele. Ayrton zamykał pochód. W jednem miejscu ledwo mogli postępować krok za krokiem, gdzieindziej znowu ześlizgiwali się bez tchu z gładkiej skały, podnosili się i szli dalej.
Nakoniec, drut gwałtownie skręcił i dotknął do skał nadbrzeżnych, stanowiących prawdziwy stos raf, o który fale przypływu, musiały się rozbijać. Osadnicy doszli do najniższego krańca bazaltowego muru. Tu rozwinęło się przed nimi małe rozgałęzienie góry, zniżające się horyzontalnie i równolegle do morza. Drut ciągnął się wzdłuż niego — osadnicy poszli za drutem. Tak uszli zaledwie sto kroków, gdy rozgałęzienie, zniżyło się po umiarkowanej pochyłości aż do samego poziomu morza.
Inżynier pochwycił za drut i postrzegł, że zagłębia się w morzu.
Towarzysze, stojący przy nim, osłupieli.
Okrzyk ciężkiego zawodu, prawie krzyk rozpaczy wydarł im się z piersi. Trzebaż więc było rzucić się w fale i w nich szukać jakiejś podmorskiej jaskini?
W stanie podbudzenia moralnego i fizycznego, w jakim się znajdowali, uczyniliby to bez wahania.
Jedno słowo inżyniera ich powstrzymało.
Cyrus Smith powiódł towarzyszy w zagłębienie pomiędzy skałami, a gdy tam stanęli:
— Zaczekajmy, — rzekł. — Teraz trwa przypływ. Skoro nadejdzie odpływ, droga się otworzy.
— Cóż jednak pozwala panu wierzyć...? spytał Pencroff.
— On nie byłby nas wezwał, gdyby miało zabraknąć środków dostania się do niego.
Cyrus Smith wypowiedział to z takim akcentem silnego przekonania, że nikt nie odważył się zaprotestować. Zresztą uwaga jego była wielce logiczną. Należało przypuszczać, że u stóp muru znajdował się otwór, dostępny w czasie odpływu, choć obecnie zalany przez fale.
Szło więc tylko o kilka godzin cierpliwości. Osadnicy przesiedzieli je w milczeniu, sciśnięci w kupkę i ukryci pod rodzajem portyku, wyżłobionego w skale. Deszcz zaczął tymczasem padać — i wkrótce chmury rozdarte gromami, zamieniły się w istne spadające potoki. Echa powtarzały huk piorunu i nadawały mu majestatyczny rozdźwięk.
Wzruszenie osadników dochodziło do najwyższego stopnia. Tysiące myśli dziwnych, nadprzyrodzonych przechodziło im przez głowę, wywołując jakieś nadludzkie zjawisko, które jedynie mogło odpowiedzieć wyobrażeniu, jakie sobie wyrobili o genjuszu wyspy.
O północy Cyrus Smith, zabrawszy z sobą latarnię, zszedł aż nad samo morze, dla rozpatrzenia się w położeniu skał. Już od dwóch godzin odpływ się zaczął.
Poprzedni domysł nie omylił inżyniera. Sklepienie jakiegoś obszernego wydrążenia poczęło się zarysowywać nad wodą. Drut skręcając pod kątem prostym, zagłębiał się w tę ziejącą paszczę.
Cyrus Smith powrócił do towarzyszy i rzekł im z prostotą:
— Za godzinę można będzie wejść w otwór...
— A więc istnieje?.. spytał Pencroff.
— Czyżeście wątpili o tem? — odparł Cyrus Smith.
— Ależ ta pieczara będzie napełniona wodą, do pewnej wysokości — zauważył Harbert.
— Albo osycha w zupełności — odrzekł Cyrus Smith — i w takim razie przebędziemy ją piechotą, — albo nie osycha, a wtedy niezawodnie znajdzie się jakiś środek transportu do naszego rozporządzenia.
Minęła godzina. Zeszli wszyscy po ulewnym deszczu nad samo morze. W trzy godziny poziom wód się zniżył o stóp piętnaście. Szczyt łuku zakreślonego przez sklepienie pieczary wznosił się nad poziomem fal co najmniej na stóp osiem.
Była to jakby arkada mostu, pod którą przechodziły wody, zmięszane z pianą.
Schyliwszy się, postrzegł inżynier jakiś czarny przedmiot, unoszący się na powierzchni morza i przyciągnął go do siebie.
Była to łódź, przywiązana na linie do jakiegoś wewnętrznego punktu. Łódź ta była z blachy żelaznej nitowanej. Dwa wiosła leżały w jej głębi, pod ławkami.
— Wsiadajmy — rzekł Cyrus Smith.
Za chwilę osadnicy, siedzieli już w łodzi. Nab i Ayrton wzięli się do wioseł, Pencroff usiadł u steru; Cyrus Smith na przodzie, oparłszy latarnię o kraj łodzi, oświecał drogę.
Sklepienie, z początku bardzo szerokie, gdy łódź się pod nie wsunęła, poczęło się nagle podnosić, ale ciemność okolna była zbyt głęboka a światło latarni nadto niedostateczne, ażeby podobna było poznać obszar tej pieczary, jej szerokość, wysokość i głębokość. W pośród tej budowli bazaltowej panowało imponujące milczenie. Żaden szelest z zewnątrz tu nie przenikał i nawet huk piorunów nie mógł się przedrzeć przez masywne te ściany.
W niektórych częściach globu istnieją takie niezmierne pieczary, rodzaj naturalnych krypt, datujących się od swojej epoki geologicznej. Jedne zalane są wodami morza, inne zamykają w łonie swojem całe jeziora. Taką jest grota Fingala na wyspie Staffa, jednej z Hebrydów; takie groty Morgat nad zatoką Douarnesek w Bretanji; groty Bonifacio w Korsyce, Lyse-Fiord w Norwegji; taką samą niezmierna pieczara Mammuta w Kentucky, wysoka na pięćset stóp a długa przeszło mil dwadzieścia! W wielu punktach ziemi przyroda wyżłobiła takie krypty i zachowała je ku podziwieniu ludzi.
Co do pieczary, którą osadnicy właśnie badali, ciągnęła się ona aż do środka wyspy. Od kwadransa łódź posuwała się naprzód wykonywując zakręty, które inżynier wskazywał Pencroffowi tonem urywanym.
Naraz zawołał:
— Więcej na prawo!
Statek zmienił kierunek i podsunął się pod prawą ścianę pieczary. Inżynier pragnął słusznie przekonać się, czy drut ciągnął się wciąż jeszcze wzdłuż tej ściany.
Był tam istotnie, przyczepiony do występujących skał.
— Naprzód! — ozwał się Cyrus Smith.
I obadwa wiosła, zanurzając się naraz w czarnych toniach, uniosły łódź.
Tak płynęli jeszcze około kwadransa i od wejścia do pieczary musieli już upłynąć z pół mili, gdy naraz głos Cyrusa Smitha dał się słyszeć znowu.
— Stójcie! — zawołał.
Łódź się zatrzymała i osadnicy spostrzegli żywe światło oblewające olbrzymią kryptę, tak głęboko wyżłobioną we wnętrznościach ziemi.
Wysoko na sto stóp zaokrąglało się sklepienie, unoszone na słupach bazaltowych, które zdały się być wszystkie odlane z jednej formy. Nieregularne stoczystości kapryśnie zarysowane żebra wspierały się na tych kolumnach, wzniesionych tysiącami przez naturę w pierwszych epokach formacji globu. Odłamki bazaltowe, osadzone jeden w drugi, miały wysokości od czterdziestu do pięćdziesięciu stóp, a woda spokojna pomimo wzburzenia, panującego na zewnątrz, obmywała ich stopy. Blask ogniska świetlnego, na które wskazał inżynier, chwytając za każdy kąt pryzmatyczny i przebijając go swemi ostrzami z płomieni, przenikał, rzec można ściany, jak gdyby były przejrzyste i zamieniał w lśniące nieszlifowane klejnoty wszystkie wydatności tej budowli.
Na podstawie znanego fenomenu odbicia, woda odtwarzała na swojej powierzchni te różnorodne blaski, tak iż łódź zdawała się pławić pomiędzy dwiema jaśniejącemi płaszczyznami.
Niepodobna było się mylić co do natury promieniowania wydzielanego przez to ognisko świetlne, którego promienie ostre i z linij prostych złożone łamały się o każdy kąt ściany, o każde żebro olbrzymiej krypty. Światło to pochodziło z elektrycznego źródła, i już sam biały kolor jego dostatecznie o tem przekonywał. Było to słońce tej pieczary, napełniające ją całą.
Na znak Cyrusa Smitha opadły wiosła, wywołując wytrysk istnej ulewy djamentów i łódź skierowała się ku ognisku świetlnemu, od którego wkrótce znalazła się nie dalej jak o sześćdziesiąt sążni.
W tem miejscu szerokość wodnej płaszczyzny wynosiła około trzystu pięćdziesięciu stóp, i można już było dojrzeć, po za olśniewającem ogniskiem olbrzymi mur bazaltowy zamykający wszelkie wyjście z tamtej strony. Pieczara rozszerzyła się więc znacznie i morze utworzyło w niej rodzaj małego jeziora. A sklepienie, ściany boczne, wszystkie te pryzmy, wszystkie cylindry, wszystkie stożki pławiły się w świetle elektrycznem do tego stopnia, iż ten blask zapożyczony zdał się być ich własnym i rzekłbyś, że te kamienie rznięte w ścianki, jak wielkiej ceny djamenty, światłem się pocą.
W samym środku jeziora jakiś długi przedmiot wrzecionowatego kształtu unosił się na powierzchni wód owiany milczeniem, nieruchomy. Blask, wychodzący zeń, wybuchał z boków jego jak z dwóch paszczy hutniczego pieca, rozpalonych do białości. Przyrząd ten, podobny do niezmiernego wieloryba, miał długości około dwustu pięćdziesięciu stóp a wznosił się od dziesięciu do dwunastu stóp nad poziomem morza.
Łódź zbliżyła się doń powoli. Stojący na przedzie Cyrus Smith, powstał i patrzył, ulegając gwałtownemu wzruszeniu. Nagle obrócił się i chwytając korespondenta za ramię:
— Ależ to on!... — zawołał. — Nikt inny tylko on!... On!...
I upadł na ławkę, wymawiając szeptem jakieś nazwisko, które tylko Gedeon Spilett usłyszał.
Niewątpliwie i korespondent znał to nazwisko, bo sprawiło ono na nim zadziwiające wrażenie, i przytłumionym głosem odpowiedział:
— On!... Wywołaniec!...
— Tak to on!... — odrzekł Cyrus Smith.
Na rozkaz inżyniera, łódź zbliżyła się do tego osobliwego pływającego przyrządu, i przybiła do lewego jego boku z którego wytryskał strop światła przez grubą szybę.
Cyrus Smith i towarzysze weszli na platformę. Przed nimi była otwarta na oścież klapa. Rzucili się wszyscy w ten otwór.
U spodu drabinki otwierał się kurytarz wewnętrzny w kierunku całej długości przyrządu oświetlony elektrycznie. U jego końca znajdowały się drzwi, które Cyrus Smith otworzył.
Sala zdobna bogato, którą osadnicy spiesznie przebiegli, dotykała do bibljoteki, której sufit świetlisty wylewał potoki jasności.
W głębi bibljoteki szerokie podwoje, zamknięte również, ustąpiły pod ręką inżyniera.
Obszerna sala, rodzaj muzeum w którem się tłoczyły obok skarbów natury mineralnej, dzieła sztuki i cuda przemysłu, przedstawiła się oczom osadników, sądzących, iż ich ktoś przeniósł czarodziejsko w świat sennych marzeń.
Tu ujrzeli na bogatej sofie leżącego człowieka, który zdał się nie postrzegać ich obecności.
Wówczas Cyrus podniósł głos i ku niesłychanemu zdziwieniu towarzyszy wyrzekł te słowa:
— Kapitanie Nemo, wezwałeś nas? Oto jesteśmy.






ROZDZIAŁ XVI.
(Kapitan Nemo. — Pierwsze jego słowa. — Historja jednego z bohaterów niepodległości. — Nienawiść najeźdzców. — Towarzysze jego. — Życie podmorskie. — Samotność. — Ostatnie schronienie Nautilusa na wyspie Lincolna. — Tajemniczy genjusz wyspy.)

Na te słowa człowiek leżący na sofie podniósł się i twarz jego stanęła w pełnem świetle. Była to głowa przepyszna, o wyniosłem czole, dumnem spojrzeniu, zdobna śnieżną brodą i bujnemi włosami w tył zarzuconemi.
Człowiek ten oparł się o poręcz kanapy, z której powstał. Spojrzenie miał spokojne. Widocznem było, że jakaś powolna choroba podkopała go stopniowo, ale głos jego zdał się jeszcze silnym, gdy wyrzekł po angielsku, tonem wyrażającym najżywsze zdziwienie:
— Ja nie mam nazwiska, panie...
— Znam pana!... — odpowiedział Cyrus Smith.
Kapitan Nemo wpatrzył się pałającym wzrokiem w inżyniera, jakby go chciał unicestwić.
A potem osuwając się na poduszki sofy:
— Cóż mnie to już zresztą obchodzi — szepnął — za chwilę umrę!
Cyrus Smith zbliżył się do kapitana Nemo a Gedeon Spilett wziął go za rękę, którą znalazł pałającą. Ayrton, Pencroff, Harbert i Nab stali z uszanowaniem na boku, w rogu tej wspaniałej sali, której powietrze przesycały wyziewy elektryczne.
Kapitan Nemo cofnął jednak natychmiast rękę i skinieniem zaprosił inżyniera i korespondenta, aby usiedli.
Wszyscy spoglądali nań z podziwem i wzruszeniem. To więc był ów tajemniczy, którego nazywali „genjuszem wyspy,“ istota potężna, której wdanie się w tylu okolicznościach im posłużyło; dobroczyńca, któremu winni byli tak wielką wdzięczność! Przed sobą mieli tylko człowieka, tam, gdzie Pencroff i Nab spodziewali się znaleźć bóstwo prawie, i to człowieka bliskiego śmierci.
Jakżeż się to jednak stać mogło, że Cyrus Smith znał kapitana Nemo? I dla czegóż kapitan powstał tak żywo, słysząc wymówione imię, które sądził być tajemnicą dla wszystkich?...
Kapitan zajął znowu poprzednie miejsce swoje na sofie i oparty na ręku spoglądał na siedzącego obok inżyniera.
— Znasz więc pan nazwisko, które nosiłem? — zapytał.
— Znam je — odpowiedział Cyrus Smith — tak jak i nazwisko tego godnego podziwu podmorskiego przyrządu.
Nautilus? — rzekł z pół uśmiechem kapitan.
Nautilus.
— Wiesz-że pan jednak... wiesz-że, kim jestem?
— Wiem także...
— A jednak od trzydziestu lat już nie mam najmniejszego stosunku ze światem zamieszkałym; trzydzieści lat już jak żyję w głębokościach morza, jedynem miejscu, kędy niepodległość znalazłem! Któż więc mógł zdradzić moją tajemnicę?
— Człowiek który nie przyjął nigdy na siebie w obec pana, kapitanie Nemo, żadnych zobowiązań pod tym względem, a więc nie ulegający oskarżeniu o zdradę.
— Więc to ów Francuz, którego przypadek rzucił na mój pokład, szesnaście lat temu?
— Tak, to on.
— A zatem on i jego towarzysze nie zginęli w Maëlstromie, w który Nautilus się dostał.
— Nie zginęli — i pojawiło się pod tytułem „Dwadzieścia tysięcy mil pod morzem“ dzieło zawierające historję pańską.
— Historję moją z kilku miesięcy tylko, panie — odrzekł żywo kapitan.
— To prawda — rzekł Cyrus Smith — ale kilka miesięcy owego osobliwego życia wystarczyło, ażeby pana poznać.
— Jako wielkiego winowajcę, nieprawdaż? dokończył kapitan Nemo i po ustach jego przesunął się uśmiech wyniosły. O tak, jako buntownika, wywołanego przez ludzkość.
Inżynier nic nie odpowiedział na to.
— Cóż, czy nie tak, panie?
— Nie do mnie należy sąd o kapitanie Nemo, — ozwał się wreszcie Cyrus Smith — przynajmniej w tem, co się tyczy przeszłego jego życia. Nie znane mi są, jak i całemu światu, czynniki tego osobliwego bytu, niepodobna mi więc sądzić o skutkach, nie znając przyczyn; to jednak wiem, że dobroczynna ręka wyciągała się wiernie nad nami od chwili przybycia naszego na wyspę Lincolna, że wszyscy winniśmy życie istocie dobrej, wspaniałej, potężnej, i że tą istotą potężną, dobrą i wspaniałą pan jesteś, kapitanie Nemo!..
— Tak, to ja — odrzekł z prostotą kapitan.
Inżynier i korespondent powstali. Towarzysze się zbliżyli i wdzięczność przepełniająca im serce już miała się wyrazić gestami i słowy...
Ale kapitan Nemo powstrzymał ich skinieniem, i głosem silniej wzruszonym, niż tego chciał niewątpliwie:
— Skoro mnie wysłuchacie!...[3] — rzekł.
I tak zacząwszy, w kilkunastu treściwych i pospiesznych słowach dał im poznać całe swoje życie.
Historja jego była krótka a jednakże musiał skupić resztę energji, aby módz ją dokończyć. Widocznem było, ze walczył przeciw niezmiernemu osłabieniu. Kilkakrotnie Cyrus Smith prosił go, aby odpoczął, ale kapitan potrząsał głową jak człowiek, do którego jutro nie należy, a gdy korespondent zaofiarował mu się z pomocą;
— Na nic by się nie przydała — odrzekł — godziny moje policzone.
Kapitan Nemo był to Indjanin, książę Dakkar, syn rajaha z terytorjum Bundelkundu wówczas niezależnego, a siostrzeńcem bohatera Indyj, Tippo-Saiba. Ojciec już w szóstym roku życia wysłał go do Europy, aby mu tam dano zupełne wychowanie, i w skrytej intencji uzdolnienia go do walki przyszłej na równą broń z tymi, których uważał za gnębicieli swego kraju.
Od dziesiątego do trzydziestego roku życia książę Dakkar, obdarzony wyjątkowemi wolnościami, wykształcił się w naukach, literaturze, sztukach i zaszedł w studjach swoich bardzo wysoko.
Książę Dakkar zwiedził całą Europę. Urodzenie jego i majątek sprawiały, iż go ogólnie poszukiwano, ale uroki świata nigdy go nie mogły przywabić. Młody i dorodny, pozostał poważnym, ponurym, wiecznie pożeranym pragnieniem wiedzy, z nieubłaganą nienawiścią wrosłą w serce.
Książę Dakkar nienawidził. Nienawidził jedyny kraj, gdzie nie chciał nigdy stąpić nogą, jedyny naród, którego wszystkie oznaki przychylności stale odpychał: nienawidził Anglję i to tem mocniej, że nie w jednym punkcie musiał ją podziwiać.
Bo ten Indjanin streszczał w sobie wszystkie dzikie wstręty zwyciężonego do zwycięzcy. Najezdnik nie mógł znaleźć łaski u najechanego. Syn jednego z owych władców, których służebnictwo Zjednoczone królestwa tytułem tylko ozdobiły; książę wychowany w pojęciach rewindykacji i pomsty, żywiący niezgasłą miłość dla swego poetycznego kraju w angielskich kajdanach, nie chciał nigdy stąpić nogą na ową ziemię dlań przeklętą, której Indje zawdzięczały niewolę.
Książę Dakkar stał się artystą, na którego cuda sztuki wywierały szlachetne wrażenie; uczonym któremu nic z najwyższych sfer wiedzy obcem nie było; mężem stanu, wyrobionym wśród europejskich dworów. W oczach wszystkich, którzy go obserwowali niedokładnie, uchodził może za jednego z owych kosmopolitów ciekawych nowości, a lekceważących pracę, za jednego z owych przebogatych podróżników, z umysłem dumnym i platonicznym, którzy przebiegają bezustanku świat cały, nie należąc właściwie do żadnego kraju.
A jednakże nie był niczem podobnem. Ten artysta, ten uczony, ten człowiek pozostał Indjaninem w sercu, Indjaninem przez żądzę pomsty, Indjaninem przez nadzieję wiernie karmioną, iż zdoła kiedyś upomnieć się o prawa swego kraju, wypędzić zeń cudzoziemców i niepodległość mu przywrócić.
To też książę Dakkar powrócił do Bundelkundu w r. 1849. Zaślubił szlachetną Indjankę, której serce krwawiło się tak jak jego własne nad nieszczęściami ojczyzny. Miał z nią dwoje dzieci, które niezmiernie kochał. Ale i szczęście domowe nie mogło mu wydrzeć z pamięci niewoli Indyj. Oczekiwał tylko na sposobność — i ta się zdarzyła.
Jarzmo angielskie ociężyło się może nieco zanadto nad ludnością indyjską. Książę Dakkar połączył się z niezadowolonymi. Przelał w ich umysł wszystką nienawiść, jaką pałał przeciw najezdnikom. Przebiegł nie tylko okolice jeszcze niezależne półwyspu indyjskiego, ale także i części bezpośrednio podległe zarządowi angielskiemu. Przywołał do pamięci wszystkim wielkie dni Tippo Saiba, ległego bohatersko pod Seringapatam, w obronie rodzinnego kraju.
W 1857 wielki bunt cipayów wybuchnął. Książę Dakkar był jego duszą. Zorganizował niezmierne powstanie. Oddał swoje talenta i bogactwa na usługi tej sprawy. Nie szczędził nawet swojej osoby i walczył w pierwszych szeregach; ważył życie swoje jak najmniejszy z owych bohaterów, którzy powstali dla wybicia się z niewoli; otrzymał dziesięć ran w dwudziestu starciach, i nie mógł znaleźć śmierci nawet wówczas, gdy ostatni żołnierze niepodległości padli pod angielskiemi kulami.
Nigdy władza angielska w Indjach nie była w takiem niebezpieczeństwie, i gdyby, jak właśnie mieli nadzieję, i gdyby cipay’e znaleźli byli pomoc z zewnątrz, kto wie, czy nie byłby to kres wpływowi i panowaniu trzech królestw w Azji.
Imię księcia Dakkar grzmiało wówczas rozgłośną sławą. Bohater noszący je, nie krył się i toczył walkę otwartą. Naznaczono cenę na jego głowę — i chociaż nie znalazł się zdrajca, coby go wydał, — ale ojciec, matka, żona i dzieci zapłaciły za winy jego i to pierwej nim doszło do jego wiedzy grożące im niebezpieczeństwo.
Prawo i na ten raz jeszcze uległo sile. Ale bo cywilizacja nie cofa się nigdy i zda się, że prawa jej zapożyczone od praw konieczności. Cipay’ów zwyciężono a kraj dawnych rajahów popadł na nowo pod władzę jeszcze dokuczliwszą Anglików.
Książę Dakkar, po daremnej gonitwie za śmiercią, powrócił w góry Bundelkundu. Tu, teraz już sam jeden tylko na świecie, przejęty niezmiernym wstrętem do wszystkiego, co nosiło imię człowieka, pełen nienawiści i zgrozy dla cywilizowanego świata, pragnąc uciec przed nim na zawsze, zrealizował szczątki swego majątku, zebrał dwudziestkę najwierniejszych towarzyszy i pewnego dnia wszyscy gdzieś zniknęli.
Dokąd że to więc udał książę Dakkar poszukiwać owej niepodległości, której mu odmówiły zamieszkałe ziemie? Pod wodami, w głębokościach mórz, gdzie nikt nie mógł pójść za nim w pościgi.
Miejsce wojownika zastąpił uczony. Opuszczona wyspa na Oceanie spokojnym posłużyła mu do urządzenia warstatów, w których zbudowano statek podmorski wedle jego planów. Elektryczność, której nieobliczoną siłę mechaniczną umiał wyzyskać za pomocą środków, jakie się w swoim czasie odkryją — i którą dobywał z niewyczerpanych źródeł, zaspokoiła wszystkie potrzeby jego pływającego przyrządu, już to jako siła poruszająca, już jako oświetlająca i ciepłodajna. Morze ze swemi niezliczonemi skarbami, z myrjadami ryb, z obfitością ziół i galaret, z niezmiernemi ssakami i tem wszystkiem, co w głębiach jego nietylko przyroda utrzymuje ale i ludzie pogubili, wystarczało w zupełności na zaspokojenie potrzeb księcia i załogi, — co odpowiadało właśnie najgorętszym jego życzeniom, nie chciał już bowiem mieć żadnego stosunku z ziemią. Ochrzcił swój przyrząd podmorski mianem Nautilus, sam się nazwał kapitanem Nemo i znikł pod morzami.
Przez ciąg wielu lat kapitan widział wszystkie oceany od jednego do drugiego bieguna, Parja zamieszkałego świata, zebrał w tych światach nieznanych godne podziwu skarby. Miljony zgubione w zatoce Vigo w r. 1702 przez galjony hiszpańskie stały się dla niego niewyczerpaną kopalnią bogactw, którą rozporządzał ciągle a bezimiennie na korzyść ludów walczących o niepodległość swego kraju.[4]
Bądź co bądź jednak, oddawna już nie miał kapitan najmniejszego stosunku z ludźmi, gdy naraz w nocy 6. listopada 1866 przypadek rzucił trzech ludzi na pokład jego. Byli to: pewien profesor francuski, służący jego i rybak kanadyjski. Trzej ci ludzie spadli w morze przy starciu się Nautilusa z fregatą „Abraham Lincoln“ należącą do Stanów Zjednoczonych a ścigającą przyrząd podmorski.
Od tego profesora dowiedział się kapitan Nemo, że na Nautilusa, — którego jedni uważają za olbrzymiego ssaka z rodziny wielorybów, a drudzy za przyrząd podmorski mieszczący w sobie załogę korsarzy, — zarządzono pościgi na wszystkich morzach.
Kapitan Nemo mógł zwrócić Oceanowi trzech ludzi, których los rzucił w ten sposób na jego tajemniczą drogę. Nie uczynił tego jednak, ale zatrzymał ich jako więźniów, i przez siedem miesięcy dał im możność podziwiania cudów podróży, odbytej na przestrzeni dwudziestu tysięcy mil pod morzami.
Pewnego dnia, 22go czerwca 1867, trzej owi ludzie, nie znający bynajmniej przeszłości kapitana Nemo, zdołali się wymknąć, pochwyciwszy łódź należącą do Nautilusa. Ponieważ jednak w tej chwili właśnie Nautilus pędził ku wybrzeżom Norwegji, porwany przez wiry Maëlstromu, kapitan sądził, że zbiegi, pochwyceni w ten przerażający zamęt, znaleźli śmierć w głębiach przepaści. Nie wiedział zaś o tem, że Francuz i dwaj jego towarzysze cudem prawie wyrzuceni na wybrzeże, znaleźli ratunek u rybaków z wysp Loffoden, i że profesor za powrotem do Francji ogłosił dzieło, w którym siedem miesięcy owej osobliwej i awanturniczej żeglugi Nautilusa opowiedziane było i wydane ciekawości publicznej.
Długi czas jeszcze kapitan Nemo, żył w podobny sposób, włócząc się po morzach. Powoli jednak towarzysze jego powymierali i poszli spocząć na swoich koralowych cmentarzach, na dnie Spokojnego Oceanu. Nautilus stawał coraz bardziej pustką i wreszcie kapitan Nemo pozostał sam ze wszystkich, którzy się wraz z nim schronili w głębokościach Oceanu.
Kapitan Nemo miał wówczas lat sześćdziesiąt. Znalazłszy się samotnym, zdołał doprowadzić swego Nautilusa do jednego z portów podmorskich, w których się niegdyś na czas pewien zatrzymywał.
Jeden z takich portów wyżłobiony był pod wyspą Lincolna i on to właśnie udzielał obecnie Nautilusowi schronienia.
Od sześciu lat kapitan znajdował się już tutaj, nie żeglując więcej, ale oczekując śmierci, to jest chwili połączenia się z towarzyszami, gdy przypadek zrobił go świadkiem spadnięcia balonu unoszącego jeńców Południa. Ubrany w przyrząd do nurkowania, kapitan przechadzał się pod wodą, w odległości kilku węzłów od wybrzeża wyspy, właśnie w chwili, gdy inżynier wpadł w morze. Szlachetny poryw popchnął kapitana — i ocalił życie Cyrusowi Smithowi.
Z początku kapitan postanowił uciec przed tymi pięciu rozbitkami, ale port jego był zamknięty, — wskutek bowiem podniesienia się bazaltu, co pochodziło z wpływów wulkanicznych, przyrząd nie mógł się już wydostać przez wejście do krypty. Było jeszcze dosyć wody dla lekkiej łodzi, ale za mało dla Nautilusa zagłębiającego się o wiele znaczniej.
Kapitan Nemo pozostał tedy w miejscu, a następnie, zaczął przypatrywać się tym ludziom rzuconym bez wszelkich zasobów na pustą wyspę. Nie chciał być jednak od nich widzianym. Powoli jednak, widząc ich tak uczciwymi, energicznymi, przywiązanymi do siebie wzajem braterską przyjaźnią, począł interesować się ich usiłowaniami. Prawie pomimo swojej woli przeniknął wszystkie tajemnice ich bytu. Przy pomocy swojego stroju do podwodnych wycieczek, łatwo mu było dostać się do dna studni Granitowego Pałacu, a ztąd wdrapawszy się po wypukłościach skały aż do otworu wyższego tej studni, słyszał osadników opowiadających o swojej przeszłości, badających teraźniejszość i przyszłość. Dowiedział się od nich o niezmiernym wysiłku Ameryki przeciw Ameryce samej w celu zniesienia niewolnictwa!... O tak! ci ludzie godni byli pogodzić kapitana Nemo z ową ludzkością, którą tak zacnie przedstawiali na wyspie!
Kapitan Nemo ocalił życie Cyrusowi Smithowi. On to również doprowadził psa do „dymników,“ on do przylądka rozbitków przypławił ową skrzynię wyładowaną tyloma niezbędnemi dla osadników przedmiotami; on odepchnął łódź na wody „Dziękczynnej,“ on zrzucił linę z progu Granitowego Pałacu podczas napadu małp; on to dał znać o obecności Ayrtona na wyspie Tabor przez umieszczenie dokumentu zamkniętego w butelce; on wysadził bryk wybuchem torpilli założonej w głębi kanału; on uratował Harberta od pewnej śmierci, przyniósłszy siarczan chininy, on wreszcie poraził korsarzy kulami elektrycznemi, których tajemnicę znał i używał w swoich podmorskich łowach. Tak to wyjaśniało się tyle wypadków, wydających się nadprzyrodzonemi, a które wszystkie razem świadczyły o wspaniałomyślności i potędze kapitana.
A wciąż jeszcze ten wielki mizantrop uczuwał pragnienie czynienia dobrze. Pozostawało mu jeszcze wiele użytecznych rad do dania swoim protegowanym, a z drugiej strony, czując bicie swojego serca, wracającego do naturalnych właściwości przy zbliżeniu śmierci, wezwał, jak to już nam wiadomo, osadników z Granitowego Pałacu za pomocą druta, którym połączył zagrodę z Nautilusem, posiadającym także przyrząd alfabetyczny. Może byłby tego nie uczynił, gdyby był wiedział, że Cyrus Smith zna dostatecznie jego historję do pozdrowienia go mianem kapitana Nemo.
Kapitan skończył swą opowieść. Wówczas Cyrus Smith zabrał głos i przypomniał wszystkie zdarzenia, które na osadę wywarły wpływ tak zbawienny i w imieniu towarzyszy zarówno jak i w swojem własnem złożył dzięki wspaniałomyślnej istocie, której tyle byli winni.
Ale kapitan Nemo ani myślał wymagać jakiejkolwiek nagrody za tyle oddanych przysług. Ostatnia myśl niepokoiła jeszcze jego duszę i nim ścisnął jeszcze rękę, podawaną mu przez inżyniera:
— A teraz, panie — rzekł — teraz, skoroś poznał moje życie, osądź je!
Mówiąc to, kapitan robił widocznie aluzję do znaczącego wypadku, którego trzej cudzoziemcy, rzuceni na pokład Nautilusa byli świadkami, zdarzenia, które profesor francuski musiał niewątpliwie opowiedzieć w swojem dziele i to na pewno nie bez wywołania straszliwego rozgłosu.
W istocie, na kilka dni przed ucieczką profesora i dwóch jego towarzyszy, Nautilus ścigany przez jakąś fregatę na północy Atlantyku, uderzył na nią jak taran i bez miłosierdzia ją zatopił.
Cyrus Smith zrozumiał to napomknięcie, ale powstrzymał się od odpowiedzi.
— To była fregata angielska, panie — zawołał kapitan Nemo, stawszy się na chwilę znowu księciem Dakkarem — angielska, czy mnie pan rozumiesz!... Uderzała na mnie! Przyparty byłem w zatoce ciasnej i niedosyć głębokiej!... Musiałem przejść i... przeszedłem!...
A po chwili spokojnym już głosem:
— Po mojej stronie była słuszność i prawo — dodał. — Wszędziem robił tyle dobrego ile zdołałem, i tyle złego, ilem był powinien. Cała sprawiedliwość nie mieści się w przebaczeniu.
Kilka chwil milczenia nastąpiło po tej odpowiedzi — i kapitan Nemo powtórzył po raz drugi...
— Cóż więc myślicie o mnie, panowie?
Cyrus Smith wyciągnął rękę do kapitana i na pytanie jego odrzekł uroczyście.
— Kapitanie! Całą twoją winą, żeś wierzył w możność wskrzeszenia przeszłości, i że walczyłeś przeciw konieczności postępu. Był to jeden z owych błędów, które jedni podziwiają, drudzy ganią; ale sam Bóg tylko sędzią ich być może, a rozum ludzki musi je odpuścić. Kto się myli w intencji, którą za dobrą uważa, można z tym walczyć, ale przestać go szanować nie wolno. Błąd twój należy do takich, które nie wykluczają uwielbienia, i imię twoje nie potrzebuje się obawiać niczego od sądu dziejów. Lubią one bowiem bohaterskie szaleństwa, choć jednocześnie potępiają skutki ich wypływem będące.
Pierś kapitana Nemo wzniosła się westchnieniem, a ręka wyciągnęła się ku niebu.
— Miałżem, czym nie miał słuszności? — szepnął.
Cyrus Smith ciągnął dalej...
— Wszystkie wielkie czyny powracają do Boga, bo od niego pochodzą! Kapitanie Nemo, uczciwi ludzie tutaj zebrani, a którym tylekroć pomagałeś, nigdy cię opłakiwać nie przestaną.
Harbert zbliżył się do kapitana. Przykląkł, ujął go za rękę i pocałował.
Łza się stoczyła z oczu umierającego:
— Błogosławię ci, dziecię moje! — wyrzekł.






ROZDZIAŁ XVII.
(Ostatnie godziny kapitana Nemo. — Rozporządzenia umierającego. — Pamiątka dla przyjaciół jednodziennych. — Grobowiec kapitana Nemo. — Kilka rad dla osadników. — Ostatnia chwila. — W głębi morza.)

Tymczasem dzień zaświtał. Najmniejszy promyk światła nie przenikał do tej głębokiej krypty. Morze, przypływające w tej chwili, zamykało jej otwór. Ale światło sztuczne wytryskujące długiemi snopami na wskróś ścian Nautilusa nie słabło ani na chwilę, to też zwierciadło wody otaczające pływający przyrząd błyszczało ciągle jednako.
Niezmierne znużenie przygnębiało w tej chwili kapitana Nemo, tak że opadł znowu bez sił na sofę. Nie było co nawet myśleć, o przeniesieniu go do Granitowego Pałacu, objawił bowiem wolę pozostania w pośrodku nieopłaconych miljonami, cudów Nautilusa, i tam oczekiwania śmierci, która nie mogła się opóźnić.
W ciągu dość długiego osłabienia, które prawie pozbawiło chorego świadomości, Cyrus Smith i Gedeon Spilett badali uważnie stan jego. Widocznem było, że kapitan gasł powoli. Wkrótce miało zupełnie zabraknąć sił temu niegdyś tak potężnemu ciału, dziś kruchej powłoce duszy zabierającej się do odlotu. Resztki życia zogniskowały się w sercu i głowie.
Inżynier i korespondent odbyli naradę cichym głosem. Możnaż było jeszcze coś uczynić dla umierającego? Czyliż było podobne, jeżeli już nie ocalić go, to przynajmniej przedłużyć mu życie na dni kilka? Nie, on sam oświadczył, że nie ma już dlań żadnego środka i oczekiwał ze spokojem śmierci, nie przejmującej go obawą.
— Jesteśmy bezsilni... — rzekł Gedeon Spilett.
— Z czegóż on jednak umiera? — spytał Pencroff.
— Gaśnie — odpowiedział korespondent.
— Gdybyśmy go jednak — ciągnął dalej marynarz, — wynieśli na świeże powietrze i na słońce, możeby przyszedł do siebie?
— Nie, Pencroffie — odparł inżynier — toby się na nic nie zdało! A zresztą kapitan Nemo nie zgodziłby się nigdy na opuszczenie swego pokładu. Od trzydziestu lat już żyje na Nautilusie i na Nautilusie a nie gdzieindziej chce umrzeć.
Zapewne kapitan Nemo musiał słyszeć odpowiedź Cyrusa Smitha, ponieważ podniósł się i rzekł głosem słabym, ale jeszcze zrozumiałym:
— Masz pan słuszność. Powinienem i chcę umrzeć tutaj... Mam nawet pod tym względem prośbę do panów...
Cyrus Smith i towarzysze zbliżyli się do sofy i ułożyli tak jej poduszki, ażeby umierający miał lepsze oparcie.
Wówczas można było widzieć, że wzrok jego zatrzymywał się z kolei na wszystkich cudach tego salonu, oświetlonego elektrycznemi promieniami, przenikającemi przez arabeski świetlistego sufitu. Popatrzył z kolei na obrazy zawieszone na przepysznych obiciach ścian, owe arcydzieła mistrzów włoskich, flamandzkich, francuskich i hiszpańskich, na rzeźby marmurowe i bronzowe wznoszące się na piedestałach, na organ wspaniały oparty o przepierzenie tylnej ściany, następnie na rozstawione w około znajdującego w środku basenu szklanne naczynia, w których błyszczały najbardziej godne podziwu płody morza: morskie rośliny, zoophyty, różańce z pereł nieocenionej wartości, a wreszcie oczy jego zatrzymały się na tej dewizie wypisanej na frontonie muzeum, na dewizie Nautilusa:

Mobilis in mobili.

Zdawało się, jakoby chciał po raz ostatni popieścić wzrokiem te arcydzieła sztuki i przyrody, na których ograniczył swój widnokrąg w ciągu tyloletniego pobytu w otchłani mórz.
Cyrus Smith uszanował milczenie zachowywane przez kapitana Nemo. Oczekiwał aż umierający sam zabierze głos.
Po kilku chwilach, w ciągu których musiał widzieć przechodzące przed sobą całe swoje życie, kapitan Nemo zwrócił się do osadników i rzekł:
— Czy zdaje się wam, panowie, żeście mi winni pewną wdzięczność?...
— Kapitanie, oddalibyśmy życie nasze aby twoje przedłużyć!
— To dobrze — ciągnął dalej kapitan Nemo — to dobrze! Przyrzeknijcie mi więc wypełnić moją ostatnią wolę, a zapłacicie mi za wszystko, com dla was uczynił.
— Przyrzekamy! — odpowiedział Cyrus Smith.
A obietnicą tą wiązał zarazem siebie i swoich towarzyszy.
— Panowie — podjął kapitan — jutro już mnie nie będzie.
I powstrzymując ruchem Harberta, który chciał zaprzeczać:
— Tak jest — rzekł — jutro już mnie nie będzie, a nie pragnę innego grobu tylko Nautilus. To grobowiec mi przynależny! Wszyscy przyjaciele moi spoczywają na dnie mórz, i ja tam spocząć pragnę.
Głębokie milczenie przyjęło te słowa kapitana Nemo.
— Wysłuchajcie mnie dobrze, panowie — prowadził dalej — Nautilus uwięziony jest w tej grocie, której wejście się zniżyło. Jeżeli jednak opuścić nie może swojego więzienia, to może przynajmniej zapaść się do otchłani, która to więzienie okrywa i zachować w jej głębi moją śmiertelną powłokę.
Osadnicy słuchali z religijną uwagą słów umierającego.
— Jutro, po mojej śmierci, panie Smith — mówił dalej kapitan — pan i jego towarzysze opuścicie Nautilus, wszystkie bowiem skarby, które w sobie zawiera, powinne zniknąć wraz ze mną. Jedna tylko pamiątka pozostanie po księciu Dakkarze, którego historję znacie już obecnie. Ten oto kufereczek mieści w sobie djamenty wartości wielu miljonów, po większej części pamiątki z owej epoki, gdy będąc ojcem i małżonkiem, wierzyłem prawie w szczęście, a oprócz tego znajduje się w nim także zbiór pereł wydobytych przezemnie i przyjaciół moich z mórz głębi. Za pomocą tego środka możecie w danej chwili dokonać wielu pięknych rzeczy. W rękach takich jak twoje panie Smith, i twoich towarzyszy, pieniądze nie mogą być nigdy niebezpiecznemi. Będę więc tam z wysoka wspólnikiem waszych dzieł tutaj, i nie boję się o nie bynajmniej.
Po kilku chwilach odpoczynku, spowodowanych niezmiernem osłabieniem, kapitan Nemo ciągnął dalej w ten sposób:
— Jutro zabierzecie ten kufereczek i opuścicie ten salon, zamknąwszy za sobą drzwi; poczem wyjdziecie na platformę Nautilusa i spuścicie klapę, którą zanitujecie starannie.
— Zrobimy to wszystko kapitanie — odrzekł Cyrus Smith.
— Dobrze. Następnie zaś wsiądziecie na łódkę, na której tu przypłynęliście. Przed opuszczeniem jednak jeszcze Nautilusa udacie się na tył jego i otworzycie tam dwa wielkie kurki, na linji unoszenia się jego nad wodą. Wówczas woda dostanie się do rezerwoarów i Nautilus zagłębi się pomału, ażeby spocząć ostatecznie w głębi otchłani.
A gdy Cyrus Smith zrobił gest, jakby chciał coś zauważyć, kapitan dodał żywo:
— Nie obawiajcie się o nic. Pochowacie tylko zmarłego.
Ani Cyrus Smith ani żaden z jego towarzyszy nie sądził się obowiązanym do zrobienia jakiejkolwiek uwagi kapitanowi Nemo. Były to ostatnie rozporządzenia jego, których im udzielał i do których mieli tylko obowiązek się zastosować.
— Mam więc przyrzeczenie wasze panowie? dodał kapitan Nemo.
— Masz je, kapitanie — odrzekł inżynier.
Kapitan zrobił ruch podziękowania i prosił osadników, ażeby go zostawili samemu sobie na kilka godzin. Gedeon Spilett chciał koniecznie pozostać przy nim na przypadek gdyby zaszło jakie przesilenie, ale umierający odmówił słowami:
— Będę żył aż do jutra, panie.
Opuścili więc wszyscy salon, przeszli bibljotekę, salę jadalną i przybyli wreszcie na przód przyrządu do izby machin, kędy się znajdowały przyrządy elektryczne, produkujące wraz z ciepłem i światłem, także i siłę Nautilusa. Ztąd osadnicy dostali się na platformę, wznoszącą się na siedem do ośmiu stóp nad wodą. Tu położyli się przed grubą szybą soczewkowatą, nakrytą rodzajem wielkiego oka z którego wytryskał snop światła. Za tem okiem widać było pokoik mieszczący w sobie koła sterowe, a w którym zawsze mieścił się sternik kierujący Nautilusem wskróś warstw płynnych, oświetlanych przez promienie elektryczne na znaczną niewątpliwie odległość.
Cyrus Smith i jego towarzysze pozostawali z początku w głębokiem milczeniu, żywo poruszeni tem wszystkiem co przed chwilą widzieli i słyszeli, i serce im się ściskało na myśl, że człowiek którego ramię pomagało im tylekroć, że protektor, którego znali kilka zaledwie godzin — znajduje się w przededniu śmierci. Jakikolwiek mógł być sąd przyszłości o czynach tego istnienia, rzec można, poza-ludzkiego, książę Dakkar pozostanie na zawsze jedną z tych fizjonomij osobliwych, których wspomnienie się nie zaciera.
— To mi człowiek — zawołał Pencroff. — Podobneż to do wiary, ażeby żył w ten sposób na dnie Oceanu? A pomyśleć jeszcze, że i tu może nie znalazł więcej niż gdzieindziej spokoju!
Nautilus — zauważył Ayrton — przydałby się nam był może do opuszczenia wyspy Lincolna i dotarcia do jakiej zamieszkałej ziemi.
— Do tysiąca djabłów! — krzyknął Pencroff — już to pewnie nie ja odważyłbym się kiedykolwiek kierować podobnym statkiem. Po morzu płynąć — zgoda! ale pod morzem, nigdy!
— Zdaje mi się — odparł korespondent — że manewrowanie przyrządem podmorskim takim jak Nautilus musi być bardzo łatwe, Pencroffie, i że prędkobyśmy do niego przywykli. Nie ma na takim statku obawy burzy, ani jakiejkolwiek napaści. Na kilka stóp poniżej powierzchni fale morza są tak spokojne — jak jezioro.
— Wszystko to być może — odciął się marynarz — ale wolę już tęgą burzę na pokładzie uczciwie zbudowanego i ożaglowanego statku. Okręt stworzony do pływania po a nie pod wodą.
— Moi przyjaciele — odrzekł inżynier — bezużyteczną jest rzeczą, przynajmniej w stosunku do Nautilusa, rozbierać kwestję okrętów podmorskich. Nautilus nie do nas należy i rozporządzać nim nie mamy prawa. Zresztą nie moglibyśmy go użyć w żadnym razie. Nie mówiąc już bowiem o tem, że wydobyć się już nie może z tej jaskini, której wyjście zamknięte zostało przez podniesienie się skał bazaltowych — ale kapitan Nemo żąda, aby statek zatonął z nim razem po jego śmierci. Wola jego jest wyraźną i dopełnimy jej!
Cyrus Smith i towarzysze po rozmowie trwającej jeszcze przez pewien czas, zeszli znowu w głąb Nautilusa. Tam pokrzepili się nieco pokarmem i weszli do salonu.
Kapitan Nemo wydobył się nieco z przygnębienia, które go przytłoczyło i oczy jego zapłonęły dawnym blaskiem. Coś jakby uśmiech zarysowywał się na jego ustach. Osadnicy zbliżyli się do niego.
— Panowie — ozwał się do nich kapitan — jesteście ludzie odważni, uczciwi i dobrzy. Poświęciliście się wszyscy bez zastrzeżeń wspólnemu dziełu. Przyglądałem się wam często i bacznie. Pokochałem was, kocham was!... Daj mi rękę, panie Smith!...
Cyrus Smith wyciągnął dłoń swoją do kapitana, który ją uścisnął z uczuciem.
— Jak to dobrze! — szepnął.
A potem, podnosząc głos znowu:
— Ale dosyć już tego zajmowania się mną! — rzekł. — Mam z wami do pomówienia o was samych i o wyspie Lincolna, na której znaleźliście schronienie... Myślicież ją opuścić?
— Ażeby jednak powrócić na nią znowu, kapitanie! — odparł żywo Pencroff.
— Powrócić na nią? W istocie, Pencroffie — odrzekł kapitan, uśmiechając się — wszakże mi wiadomo, jak kochasz tę wyspę. Wasze to starania zmieniły ją do gruntu i niezaprzeczenie jest waszą własnością!
— Zamiarem naszym, kapitanie — ozwał się Cyrus Smith — byłoby obdarzyć nią Stany Zjednoczone i założyć na niej dla naszej marynarki punkt odpoczynku, bardzo szczęśliwie położony w tej części Oceanu Spokojnego.
— Wciąż macie na myśli kraj swój, panowie — odrzekł kapitan. — Pracujecie dla jego pomyślności, dla jego sławy. O, macie słuszność. Ojczyzna!... tak, należy wrócić do niej!... Tak, w niej się powinno umrzeć!... A ja umieram zdala od wszystkiego, co ukochałem.
— Czy masz pan może do przesłania jakie ostatnie rozporządzenia — zawołał żywo inżynier — może jaką pamiątkę do wręczenia przyjaciołom, których mogłeś pozostawić w górach Indyj?
— Nie, panie Smith. Nie mam już przyjaciół! Jestem z mojej rasy ostatnim, i dawno już umarłem dla wszystkich, którzy mnie znali. Powróćmy jednak do was. Samotność, odosobnienie, są to rzeczy smutne, przechodzące ludzkie siły. Ja umieram, poświęciwszy wszystko wierze, że można żyć samotnym. Wy więc powinniście nie zaniedbać niczego do opuszczenia wyspy Lincolna i ujrzenia na nowo ziemi, gdzieście się urodzili. Wiem, że ci nędznicy zniszczyli zbudowany przez was statek...
— Obecnie budujemy okręt — ozwał się Gedeon Spilett — okręt dosyć wielki, aby nas mógł przenieść do ziem najbliższych; czy jednak prędzej, czy później zdołamy opuścić wyspę Lincolna, zawsze powrócimy do niej. Zbyt wiele wspomnień nas z nią wiąże, ażebyśmy mogli kiedykolwiek o niej zapomnieć.
— Tutaj poznaliśmy kapitana Nemo — ozwał się Cyrus Smith.
— I tutaj tylko możemy odnaleść w zupełności jego wspomnienie! — dodał Harbet.
— I tutaj ja odpocznę snem wieczystym, chybaby... — odpowiedział kapitan, i zawahawszy się, zamiast dokończyć zaczętego zdania, poprzestał na powiedzeniu:
— Panie Smith, chciałbym z tobą pomówić z tobą samym!
Towarzysze inżyniera, pełni szacunku dla tego życzenia umierającego, wyszli wszyscy.
Cyrus Smith pozostał tylko minut nie wiele zamknięty z kapitanem Nemo. Wkrótce przywołał napowrót przyjaciół, ale nie wyjawił im ani słowa z tych tajemnic, które umierający mu powierzył.
Gedeon Spilett zwrócił wówczas natężoną uwagę na chorego. Widocznem było, że kapitana podtrzymywała już tylko energja moralna, która jednakże wkrótce już nie wystarczy do reagowania przeciw osłabieniu fizycznemu.
Dzień się skończył, nie przyniósłszy żadnej ważnej zmiany. Osadnicy nie opuścili ani na chwilę Nautilusa. Noc nadeszła, jakkolwiek niemożliwem było poznać to w krypcie.
Kapitan Nemo nie cierpiał, ale gasł. Szlachetne jego oblicze, okryte bladością zbliżającej się śmierci, oddychało jednak spokojem. Z ust jego wyrywały się niekiedy niepochwytne prawie słowa, odnoszące się do rozmaitych zdarzeń jego osobliwego żywota. Każdy czuł, że życie uciekało powoli z tego ciała, którego kończyny w zupełności już ostygły.
Raz jeszcze, czy dwa razy odezwał się do osadników stojących przy nim i uśmiechnął się do nich owym ostatnim uśmiechem, którego nawet śmierć nieraz nie zaciera.
Wreszcie, nieco po północy, kapitan Nemo zrobił ostateczny wysiłek i zdołał skrzyżować ręce na piersiach, jak gdyby pragnął umrzeć w tej pozycji.
Około pierwszej nad ranem, całe życie zbiegło się w jego spojrzeniu. Ostatni błysk zaświecił w tej źrenicy, z której niegdyś tyle tryskało płomieni. Następnie usta jego wyszeptały: „Bóg i Ojczyzna!“ — i wydały łagodnie ostatnie tchnienie.
Wówczas Cyrus Smith, schyliwszy się, przymknął powieki człowiekowi, który był niegdyś księciem Dakkarem, a w tej chwili przestał być nawet kapitanem Nemo.
Harbert i Pencroff płakali, Ayrton ocierał łzę kryjomo. Nab klęczał obok korespondenta skamieniały.
Wśród tej ciszy, Cyrus Smith podniósłszy rękę nad głową umarłego, zawołał:
— Niech Bóg ma w opiece duszę jego! — i zwracając się do przyjaciół, dodał:
— Módlmy się za tego, któregośmy stracili!....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kilka godzin później osadnicy wypełniali obietnicę daną kapitanowi, spełniali ostatnią umierającego wolę.
Cyrus Smith i towarzysze opuścili Nautilus, zabrawszy z sobą jako jedyną pamiątkę, pozostawioną im przez dobroczyńcę, ów kufereczek mieszczący w sobie tyle fortun.
Cudowny salon, wciąż zalany powodzią światła, zamknęli starannie. Poczem zanitowali otwór klapy, tak, ażeby ani jedna kropla wody nie mogła przeniknąć wewnątrz komnat Nautilusa.
Następnie zaś zeszli do łódki przywiązanej do boku podmorskiego przyrządu. Na łodzi tej podpłynęli ku tyłowi przyrządu. Tam, nad linją unoszenia się jego nad wodą, znajdowały się dwa ogromne kurki komunikujące z rezerwoarami, których przeznaczeniem było zatapiać przyrząd.
Po otwarciu kurków, rezerwoary się przepełniły wodą i Nautilus zagłębiając się powoli, zniknął wkrótce pod płynną płaszczyzną.
Ale długo jeszcze osadnicy śledzić za nim mogli okiem skróś warstw głębokich. Potężne jego promieniowanie oświetlało przezrocze wód, podczas gdy krypta stawała się coraz mroczniejszą. Wreszcie to potężne oświetlenie elektryczne znikło — i Nautilus zamieniony w grobowiec kapitana Nemo spoczął już na dnie mórz...






ROZDZIAŁ XVIII.
(Rozmyślanie każdego z osadników. — Dalsze prace około budowy okrętu. — 1. Stycznia 1869. — Pióropusz u szczytu wulkanu. — Pierwsze oznaki wybuchu. — Ayrton i Cyrus Smith w zagrodzie. — Poszukiwania w krypcie Dakkara. — Co kapitan Nemo powiedział inżynierowi.)

Ze świtem osadnicy przybyli w milczeniu do wyjścia z groty, której nadali miano „krypty Dakkara“ na pamiątkę kapitana Nemo. W tej chwili właśnie trwał odpływ, łatwo im więc przyszło przesunąć się pod arkadę, o której stopy bazaltowe uderzała fala.
Łódź z żelaznej blachy pozostawili na miejscu, zabezpieczywszy ją jednak pierwej przed bałwanami morza. Przez nadmiar ostrożności, Pencroff, Nab i Ayrton wyciągnęli ją na maleńkie wybrzeże, dotykające jednego z boków krypty, w którym to punkcie nie groziło jej najmniejsze niebezpieczeństwo.
Burza ustała za nadejściem dnia. Ostatnie powarki grzmotu cichły na zachodzie. Deszcz także zaprzestał już padać, ale niebo jeszcze pokryte było chmurami. Biorąc jednak ogólnie, ten miesiąc październik, stanowiący początek wiosny południowej, nie zaczynał się zbyt pomyślnie, i wiatr zdradzał popęd do przeskakiwania z jednego punktu kompasu w drugi, co nie pozwalało liczyć na stałą pogodę.
Cyrus Smith i towarzysze, opuściwszy kryptę Dakkara, udali się napowrót drogą do zagrody. Po drodze Nab i Harbert zajęli się odejmowaniem drutu, przeciągniętego przez kapitana pomiędzy zagrodą a kryptą, który mógł się przydać na później.
W drodze osadnicy mówili mało. Różnorodne przejścia tej nocy z 15 na 16 października wywarły na nich żywe wrażenie. Ów nieznajomy, którego wpływ pomagał im tak skutecznie, człowiek z którego wyobraźnia ich utworzyła jakiegoś genjusza, kapitan Nemo — już nie istniał. Jego Nautilus wraz z nim spoczywał w głębi przepaści. To też zdawało się wszystkim, że większa jeszcze samotność cięży nad nimi, niż dawniej. Przywykli bowiem, rzec można, do liczenia na tę potężną pomoc, której im teraz miało zabraknąć. Nawet Gedeon Spilett i Cyrus Smith nie mogli się otrząść z takiegoż samego wrażenia. To też zachowywali wszyscy głębokie milczenie podczas całej drogi do zagrody.
Około dziewiątej rano osadnicy znaleźli się znowu w pałacu Granitowym.
Postanowionem było nieodwołalnie, że czynnie się zabiorą znowu do pracy około budowy okrętu — i Cyrus Smith poświęcił temu zadaniu bardziej niż kiedykolwiek wszystek swój czas i wszystkie starania. Nie można było wiedzieć, co przyszłość dla nich gotuje. W takim tedy stanie rzeczy, ważną rękojmią dla osadników było mieć do rozporządzenia gruntownie zbudowany okręt, zdolny utrzymać się na morzu nawet w czasie burzy i dostatecznie wielki, ażeby się na nim można było puścić w dłuższą i dalszą drogę.
Jeżeli po skończeniu okrętu osadnicy nie byliby jeszcze zdecydowani na opuszczenie wyspy Lincolna, i skierowania się bądźto ku archipelagowi polinezyjskiemu na Ocenie Spokojnym, bądź też ku wybrzeżom Nowej Zelandji, to w każdym razie obowiązkiem ich było pospieszyć przynajmniej na wyspę Tabor, dla złożenia tam zapisków odnoszących się do Ayrtona. Był to konieczny środek ostrożności na przypadek gdyby yacht szkocki zjawił się znowu na tych morzach — i pod tym względem nie wolno było zaniedbać niczego.
Zabrano się więc znowu gorliwie do robót. Cyrus Smith, Pencroff i Ayrton przy pomocy Naba, Gedeona Spiletta i Harberta, jeżeli tych ostatnich jakiekolwiek ważne zajęcie nie odrywało — pracowali bez przerwy. Konieczną było rzeczą kończyć nowy okręt do pięciu miesięcy, to jest na początek marca — inaczej bowiem nie zdążyliby odwidzieć wyspy Tabor przed burzami równonocnemi, któreby zupełnie tę wycieczkę uniemożliwiły. To też wcale nie tracili ani jednego mgnienia. Zresztą nie potrzebowali się troszczyć o maszty i ożaglowanie, bo wszystko to posiadali, w spadku po Speedy’m. Szło więc tylko przedewszystkiem o ukończenie pudła okrętowego.
Koniec roku 1868 upłynął w pośród tych ważnych zajęć, którym prawie wszystkie inne miejsca ustąpiły. Przy końcu półtrzecia miesiąca całe rusztowanie statku było już złożone i oklepkowanie rozpoczęte. Można już było ocenić, że plany dane przez Cyrusa Smitha były doskonałe i że okręt wybornie trzymać się będzie na morzu. Pencroff oddawał się tej pracy z zapalczywą gorliwością; nie ukrywał bynajmniej gniewu, gdy który z towarzyszy zamieniał na chwilę topór cieśli na przybór myśliwski. A jednakże potrzeba było podtrzymywać zapasy Granitowego Pałacu, mając na widoku przyszłą zimę. To było Pencroffowi obojętne. Dzielny marynarz nie rad był tylko, gdy robotników brakło w warstacie. Wtedy mruczał, zrzędził — i z wielkiej irytacji robił sam za sześciu.
Pogoda przez cały ten czas była niepomyślna. Przez kilka dni trwały nieznośne skwary, w skutek których atmosfera nasycona elektrycznością wyładowywała się następnie gwałtownemi burzami, wstrząsającemi aż do głębi warstwy powietrzne. Rzadko minął dzień, ażeby dalekie odgłosy grzmotu słyszeć się nie dały. Był to jakby jakiś pomruk głuchy, ale ciągły, podobny do zdarzającego się zwykle w okolicach równikowych globu.
1szy Stycznia 1869 zaznaczył się nawet burzą niesłychanie gwałtowną, w ciągu której piorun uderzył wielekroć w wyspę. Olbrzymie drzewa ugodzone i potrzaskane zostały, pomiędzy innemi owe olbrzymy ocieniające budynki dla drobiu na południowym krańcu jeziora. Czyż meteor ten miał jaki związek z fenomenami, odbywającemi się we wnętrznościach ziemi? Tworzyłże się rodzaj powinowactwa pomiędzy zamętem w powietrzu i zamętem wewnętrznym globu? Cyrus Smith skłonnym był do uwierzenia w coś podobnego, ponieważ to rozhukanie burz łączyło się zawsze z powiększeniem symptomatów wulkanicznych.
Jednakże dopiero 3go stycznia Harbert wszedłszy o świcie na wielką Terasę w zamiarze osiodłania onaggasa, postrzegł olbrzymi pióropusz z dymu wznoszący się na szczycie wulkanu.
Natychmiast zawiadomił o tem osadników, którzy też zaraz zebrali się dla obserwowania góry Franklina.
— Ho! ho! — zawołał Pencroff — na ten raz to już nie proste wyziewy. Zdaje mi się, że olbrzym nie poprzestaje już tylko na oddychaniu, ale i fajkę pali!...
Przenośnia ta użyta przez marynarza, charakteryzowała doskonale zmianę jaka zaszła na kraterze wulkanu. Od trzech miesięcy już krater wyrzucał wyziewy mniej zgęszczone, ale pochodzące widocznie tylko z wewnętrznego wrzenia materyj mineralnych. Na ten raz zaś miejsce wyziewów zajęły gęste kłęby dymu, wznoszące się w postaci szarawej kolumny, szerokiej przy osadzie na więcej niż trzysta stóp, a rozszerzającej się jak niezmierny grzyb na wysokości siedmiuset do ośmiuset stóp po nad szczytem góry.
— Ogień dostał się już do komina — rzekł Gedeon Spilett.
— A nie w naszej mocy go zagasić! — odpowiedział Harbert.
— Należałoby co prawda zaprowadzić obyczaj czyszczenia wulkanów — zauważył Nab, z tonem najpoważniejszym w świecie.
— Znakomicie Nabie — zawołał Pencroff. — Czy może tybyś zechciał zostać kominiarzem wulkanów?
I marynarz wybuchnął grubym śmiechem.
Tymczasem Cyrus Smith obserwował z uwagą gęsty dym dobywający się z góry Franklina i nadstawiał nawet ucha jak gdyby chcąc pochwycić jakieś oddalone grzmoty. Po chwili zaś, zwracając się do towarzyszy, od których się nieco oddalił, rzekł:
— W istocie, moi przyjaciele — ważna zmiana tu zaszła — nie podobna się łudzić. Materje wulkaniczne nietylko że wrą, ale zajęły się już nawet ogniem i z wszelką pewnością zagraża nam bliski wybuch!
— A więc i cóż, panie Smith — zawołał marynarz — przyjrzymy się temu wybuchowi — a jak się uda, to mu damy brawo! Co do mnie myślę, że nie ma się tu czem zajmować.
— To prawda, Pencroffie — odparł Cyrus Smith — ponieważ dawny szlak lawy wciąż jeszcze otwarty i dzięki kierunkowi jego, materje z krateru dotąd zawsze spływały ku północy. A jednakże...
— A jednakże — podjął korespondent — ponieważ żadnej korzyści przynieść nam ten wybuch nie może, lepiejby więc było, ażeby nie miał miejsca.
— Kto wie? — zawołał marynarz. Może w tym wulkanie znajdować się jakaś drogocenna i pożyteczna materja, którą pobłażliwość wyrzuci — a my potrafimy zużytkować!
Cyrus Smith potrząsł głową, jak człowiek niespodziewający się niczego dobrego od fenomenu, który się tak nagle rozwinął. On nie zapatrywał się tak lekko jak Pencroff, na następstwa wybuchu. Chociaż lawy w skutek układu krateru, nie zagrażały bezpośrednio częściom zarosłym i uprawnym wyspy, ale inne zawikłania mogły się pojawić. W istocie, nie często się zdarza, że wybuchom towarzyszy trzęsienie ziemi, a wyspa takiego składu jak wyspa Lincolna, uformowana z tak różnorodnych materjałów — z jednej strony z bazaltów, z drugiej z granitów, z law na północy, z ruchomego gruntu na południu, a więc z materjałów, które nie mogły mieć gruntownej wzajemnej spójni, — kto wie, czy nie narażoną byłaby w razie trzęsienia na rozpadnięcie. Chociaż więc wylew substancyj organicznych nie stanowił zbyt znacznego niebezpieczeństwa, to za to ogólne poruszenie masy ziemi, któreby się udzieliło i wyspie — mogło pociągnąć za sobą nader groźne dla niej następstwa.
— Zdaje mi się — rzekł Ayrton, który leżał dotąd na ziemi z uchem przyłożonem do niej — zdaje mi się, że słyszę głuchy turkot, jak gdyby wozu wyładowanego sztabami żelaza.
Osadnicy nadstawili ucha z wytężoną uwagą i wnet się przekonali, że Ayrton nie uległ złudzeniu. Z turkotem wspomnianym przez niego łączyły się od chwili do chwili ryki podziemne, tworzące rodzaj „rinforzando“ i cichnęły powoli. Wszystko to sprawiało takie wrażenie, jak gdyby jakiś wicher gwałtowny przeleciał po wnętrznościach globu. Ale nic jednak podobnego do huku we właściwem tego słowa znaczeniu nie dawało się dotąd słyszeć. Wnosić więc z tego było można, że wyziewy i dymy znajdowały wolne przejście przez główny komin, i że przy znacznej obszerności klapy, żadne wysadzenie nie nastąpi, żadnego wybuchu nie trzeba się obawiać.
— Ha!... — zawołał słysząc te konkluzje Pencroff... — Wróćmy więc do roboty! Niech tam sobie góra Franklina pali fajkę, ryczy, jęczy, miota ogniem i płomieniem — wszystko to nie powód, aby nic nie robić... Nuże Ayrtonie, Nabie, Harbercie, panie Cyrus, panie Spilett — wszyscy dziś muszą przyłożyć ręki do dzieła. Dzisiaj przypada nam przypasować całe obrzeże okrętu, a przy takiej robocie tuzin ramion to nie nadto. Chcę ażeby nim miną dwa miesiące nasz nowy Bonawentura — zachowamy mu bowiem to imię, nie prawdaż? — pływał już po wodach portu Balonowego! A więc ani godziny do stracenia nie ma!
Wszyscy osadnicy, których ramion zażądał Pencroff, zeszli do warstatu i zabrali się do założenia owego obrzegu okrętu, składającego się z grubych belek tworzących opaskę każdego statku i spajających gruntownie wszystkie części jego skieletu. Ważna to i ciężka była robota, w której wszyscy mieli wziąć udział.
To też pracowali gorliwie przez cały ten dzień 3go stycznia, nie troskając się wcale wulkanem, którego zresztą nie można było spostrzedz z wybrzeża pod Granitowym Pałacem. Raz jednak czy dwa, wielkie cienie, które zasłoniły nagle słońce, opisujące swój łuk dniowy po niezmiernie czystem niebie, były wskazówką, że gęsty obłok dymu przeszedł pomiędzy kręgiem słońca a wyspą. Wiatr wiejący od morza unosił te wszystkie wyziewy na zachód. Cyrus Smith i Gedeon Spilett zauważyli wybornie te zachmurzenia się przechodnie i kilkakrotnie udzielili sobie nawzajem spostrzeżeń, odnoszących się do widocznego wzrostu zjawiska wulkanicznego — ale się robota przez to nie przerwała. Zresztą było rzeczą najwyższego interesu dla osadników, pod wszelkiemi względami dokończyć okrętu w terminie jak najkrótszym. Wobec okoliczności, jakie się mogły przedstawić, bezpieczeństwo osadników zyskałoby silniejszą rękojmię. Kto wie, czy ten okręt nie miał być pewnego dnia ich jedynem schronieniem?
Wieczorem, po wieczerzy, Cyrus Smith, Gedeon Spilett i Harbert weszli znowu na Wielką Terasę. Noc już całkiem zapadła, ciemność więc powinna była dopomódz do rozpoznania, czy do wyziewów i dymów nagromadzonych około paszczy wulkanu, łączyły się bądźto płomienie, bądźteż roztopione materje, wyrzucone przez ognistą górę.
— Krater w ogniu! — zawołał Harbert, który jako żywszy od swoich towarzyszy, pierwszy wbiegł na Terasę.
Góra Franklina, odległa o sześć mil mniej więcej, przedstawiała się w tej chwili w postaci gigantycznej pochodni, u szczytu której miotało się kilka burych płomieni. Tyle dymu, tyle sadzy i popiołów niezawodnie musiało być domięszanych do tych płomieni, że blask ich, mocno przyćmiony, nie odbijał się żywo na tle ciemności nocnych.
Ale rodzaj jakiegoś płowego światła rozścielał się nad wyspą i odcinał w mglistych zarysach części zarosłe na pierwszym planie wyspy. Olbrzymie kłęby poplątanych dymów zaciemniały wyżyny niebios, a na wskróś ich przelśniewało jeszcze gwiazd kilka.
— Postępy nader gwałtowne! — ozwał się inżynier.
— Nic w tem dziwnego — odrzekł korespondent. — Zbudzenie się wulkanu datuje się już od pewnego czasu. Przypominasz pan sobie, Cyrusie, że pierwsze wyziewy pojawiły się mniej więcej w epoce odbywanych przez nas poszukiwań w rozgałęzieniach góry Franklina, dla odkrycia schronienia kapitana Nemo. Było to, jeżeli się nie mylę, około 15go października.
— Tak jest! — odpowiedział Harbert — a odtąd minęło już dwa i pół miesiąca!
— Ognie więc podziemne wykłuwały się przez dziesięć tygodni i dziwu nie ma tedy, że obecnie rozwijają się z taką gwałtownością!
— Czy nie czujecie jakby drzenia ziemi? — zapytał Cyrus Smith.
— W istocie — odrzekł powoli korespondent — ale ztąd jeszcze do trzęsienia ziemi...
— Ja też nie twierdzę, że nam zagraża trzęsienie ziemi — odpowiedział Cyrus Smith — i niechaj nas Bóg od niego zachowa! Bynajmniej. To drzenie jest wynikiem natężenia ognia wewnętrznego. Kora ziemska jest niczem innem, jeno ścianą kotła parowego, a wiadomo wam, że ściana kotła pod naciskiem gazów drzy jak dźwięczna płyta. Takie to właśnie zjawisko mamy w tej chwili przed sobą.
— Co za wspaniałe snopy ognia! — zawołał Harbert.
W tej chwili trysnął z krateru rodzaj fajerwerku, którego blasku nawet wyziewy zmniejszyć nie zdołały. Tysiące lśniących się ułomków i ostrościętych głazów, rozpryskiwało się na wszystkie strony. Niektóre, przenosząc kopułę dymów, pękały gwałtownie, pozostawiając po sobie istną pałającą kurzawę. Wybuchowi temu towarzyszyły następujące po sobie bez przerwy wystrzały, przypominające trzask i darcie powietrza, wywołane wystrzałem całej baterji kartaczownic.
Cyrus Smith, korespondent i towarzyszący im młodzieniec, przebywszy całą godzinę na Wielkiej Terasie, zeszli napowrót na wybrzeże i powrócili do Granitowego Pałacu. Inżynier był zamyślony, zatroskany nawet do tego stopnia, że Gedeon Spilett uznał za potrzebne spytać go, czy przeczuwa jakie bliskie niebezpieczeństwo, będące pośrednim lub bezpośrednim wynikiem wybuchu.
— Tak — i nie — odpowiedział Cyrus Smith.
— Czyż jednak — podjął znowu korespondent — największem nieszczęściem, jakie by nas mogło ugodzić, nie byłoby trzęsienie ziemi, któreby przewróciło z gruntu wyspę? Otóż, tego nie zdaje mi się, ażebyśmy się obawiać potrzebowali, ponieważ wyziewy i lawy znalazły wolną drogę do wylania się na zewnątrz.
— To też — odparł Cyrus Smith — ja nie obawiam się trzęsienia, w rozumieniu jakie się nadaje zwyczajnie konwulsjom globu, wywołanym przez napad wyziewów podziemnych. Ale inne przyczyny mogą sprowadzić straszne klęski.
— Jakieżto, mój drogi Cyrusie?
— Nie potrafię na to opowiedzieć jeszcze gruntownie — muszę się przyjrzeć, muszę odwidzić górę. Nim kilka dni minie, będę już miał wyrobione w tej kwestji przekonanie.
Gedeon Spilett nie napierał i wkrótce, pomimo wystrzałów wulkanu, których natężenie rosło — a wszystkie echa wyspy je powtarzały — otóż pomimo tego wszystkiego mieszkańcy Granitowego Pałacu w śnie głębokim się pogrążyli.
Upłynęły trzy dni, 4, 5 i 6 stycznia. Praca około budowy okrętu nie ustawała — a inżynier nie wdając się w bliższe objaśnienia, napędzał całą swoją powagą do pospiechu. Góra Franklina miała w tej chwili na sobie kaptur z ciemnego obłoku, groźnej powierzchowności, i wraz z płomieniami wyrzucała rozpalone skały, z których wiele spadało napowrót w krater. Ta okoliczność wywoływała na usta Pencroffa — uparcie oceniającego ten fenomen tylko z jego stron zabawnych — następującą uwagę:
— Patrzajcie! Olbrzym bawi się kubkiem z gałką! (bilboguet) — olbrzym pokazuje sztuki.
I w istocie wyrzucone już ciała spadały napowrót w otchłań i nie zdawało się, iżby lawy, wzdęte przez nacisk wewnętrzny podniosły się już aż do otworu krateru. Wyżłobione przez lawy koryto u brzegu krateru z północo-wschodniej strony, widzialne w części, nie przeprowadzało żadnego strumienia na stok północnej góry.
Wśród tego, jakkolwiek nagliła praca około budowy okrętu, i inne jeszcze zajęcia wymagały obecności osadników na rozmaitych punktach wyspy. Przedewszystkiem trzeba było udać się do zagrody gdzie stado dzikich baranów i kóz znajdowało się w zamknięciu, aby odnowić zapas karmu dla tych zwierząt.
Stanęła tedy umowa, że Ayrton pospieszy tam nazajutrz 7 stycznia — a ponieważ on sam mógł wystarczyć robocie, oczekującej w zagrodzie, do której był zresztą nawykły; pewne zdziwienie przeszło tedy Pencroffa i innych, gdy usłyszeli jak inżynier odezwał się do Ayrtona.
— Skoro pan idziesz jutro do zagrody, będę ci towarzyszył.
— Ach! panie Cyrusie — zawołał na te słowa marynarz, nasze dni pracy policzone, a jeżeli pan sobie w ten sposób urządzisz wycieczkę — przyprawi to nas o stratę czterech rąk!
— Jutro powrócimy — odrzekł Cyrus Smith — a co do mnie potrzebuję być w zagrodzie. Pragnę rozpoznać jak się mają rzeczy z wybuchem...
— Wybuchem! wybuchem!... — zawołał Pencroff, z miną wielce niezadowoloną!.. Co mi to za ważna rzecz ten wybuch, z którego ja nic sobie nie robię!
Pomimo jednak protestacyj marynarza, wycieczka zamierzona przez inżyniera utrzymała się na dzień jutrzejszy. Harbert byłby chętnie towarzyszył Cyrusowi Smithowi, ale bał się zrobić przykrość Pencroffowi, oddalając się.
Nazajutrz o świcie, Cyrus Smith i Ayrton, na wózku zaprzężonym w oba onaggasy, skręcili drogą do zagrody i tęgim nią kłusem popędzili.
Po nad lasem przelatywały grube chmury, którym krater góry Franklina dostarczał bez przerwy materji sadzowatych. Chmury te, toczące się często w przestworzu, składały się widocznie z substancyj somorodnych. Jawnem było że nie samym tylko dymom wulkanu zawdzięczały swój ciężar i nieprzezroczystość. Pył szczątków mineralnych jak np. puzzolana w proszku i szarawe popioły, tak delikatne jak najsubtelniejsza mączka, wisiały zawieszone w pośród grubych zwojów tych chmurzysk. Popioły te mają taką trwałość, że widziano je nieraz utrzymujące się w powietrzu całemi miesiącami. Po wybuchu z r. 1783 w Islandji, przez więcej niż rok powietrze było w ten sposób przeciążone pyłami wulkanicznemi, przez które zaledwie przebić się mogły promienie słońca.
Najczęściej jednak takie materje sproszkowane opadają na dół i tu właśnie zaszło coś podobnego. Cyrus Smith i Ayrton zaledwie przybyli do zagrody, gdy rodzaj czarniawego brzegu, podobnego do lekkiego myśliwskiego prochu, spadł nagle i zmienił w mgnieniu oka powierzchowność otaczającego ich gruntu. Drzewa, łąki wszystko znikło pod pokładem mającym grubości wiele cali. Na szczęście jednak wiatr pociągał od północo-wschodu i największa część chmury poszła rozsypać się nad morzem.
— Oto czas osobliwy, panie Smith — ozwał się Ayrton.
— I rzecz ważna — odrzekł inżynier. Ta puzzolana, te pumeksy sproszkowane, słowem ta cała kurzawa mineralna, wskazuje jak głęboki zamęt odbywa się w warstwach niższych wulkanu.
— Nie możnaż jednak co na to poradzić?
— Nie — chyba zdać sobie sprawę z postępu fenomenu. Zajmij się więc Ayrtonie wszystkiem, co jest do zrobienia w zagrodzie. Ja zaś, przez ten czas, pójdę w górę aż po za źródła Czerwonego potoku i zbadam stan góry na jej stoku północnym. A potem...
— A potem... panie Smith?
— A potem odwidzimy kryptę Dakkara... Chcę widzieć... No, koniec końców — przybędę po ciebie za dwie godziny.
Po wysłuchaniu tego, Ayrton wszedł w podwórze zagrody i w oczekiwaniu na powrót inżyniera, zajął się baranami i kozami, które zdały się uczuwać pewien niepokój wobec pierwszych oznak wybuchu.
Przez ten czas zaś Cyrus Smith zapędził się aż na grzbiet wschodniej ściany, okrążył Czerwony potok, i doszedł wreszcie do miejsca gdzie towarzysze jego odkryli źródło siarczane, w czasie pierwszej ich wycieczki.
Rzeczy się od tego czasu ogromnie zmieniły. Zamiast jednej kolumny dymu, naliczył ich trzydzieści wybuchających z ziemi, jak gdyby je gwałtownie wypierał z pod spodu stempel jaki. Jawnem było, że kora ziemska podlegała w tym punkcie przerażającemu naciskowi. Atmosferę przesycał gaz siarczany, wodoród, kwas węglany wszystko to w połączeniu z wyziewami wodnemi. Cyrus Smith czuł jak drżą mu pod nogami owe tufy wulkaniczne, któremi cała przestrzeń tu była zasiana, będące niczem innem jeno popiołami, zamienionemi przez czas w twarde bryły.
Dotychczas jednak nie spostrzegł inżynier nigdzie śladu nowych law.
Dokładniej jeszcze sprawdził to, obserwując cały stok północny góry Franklina. Tumany dymu i płomieni wyrywały się z krateru; grad łuszczyn i szczątków metalicznych spadał na ziemię; ale najmniejszy wylew lawy nie odbywał się przez gardziel samą krateru, co dowodziło, że poziom materyj wulkanicznych nie doszedł dotychczas do wyższego otworu głównego komina.
— A wolałbym, żeby już tak było! — rzekł sam do siebie Cyrus Smith. Miałbym przynajmniej pewność, że lawy poszły zwykłą swoją drogą. A któż wie czy się nie przeleją przez jaką nową paszczę? Niebezpieczeństwo jednak i nie w tem jeszcze! Kapitan Nemo wybornie przeczuwał! — Nie, niebezpieczeństwo nie tutaj!
Tak mówiąc z sobą Cyrus Smith posunął się aż do olbrzymiej drogi, której przedłużenie obraniało wąską zatokę Rekina. Mógł więc obejrzeć dostatecznie z tej strony stare smugi lawy. Nie pozostawało dlań najmniejszej wątpliwości, że ostatni wybuch miał miejsce w nadzwyczaj oddalonej epoce.
Wówczas, wrócił się, nadstawiając ucha na turkoty podziemne brzmiące jakby nieprzerwany grzmot, akcentowany tylko mocnemi wystrzałami.
O dziewiątej rano był już z powrotem w zagrodzie.
Ayrton czekał na niego.
— Zwierzęta zaopatrzone już — panie Smith — rzekł, witając go.
— Bardzo dobrze, Ayrtonie.
— Zdają się być niespokojne, panie Smith.
— Nic dziwnego, instynkt u nich się odzywa, a instynkt nigdy nie myli.
— Jeżeli pan chce, ażebyśmy teraz...
— Weź ze sobą pochodnię i przyrząd do krzesania ognia, Ayrtonie — odrzekł inżynier — i ruszajmy.
Ayrton wykonał, co mu polecono. Onaggasy wyprzężone błądziły po zagrodzie. Bramę zamknięto z zewnątrz i Cyrus Smith, poprzedzając Ayrtona skręcił ku zachodowi, wąską ścieżką wiodącą ku wybrzeżu.
Obadwaj szli po ziemi wywatowanej przez sproszkowane materje, spadłe z chmury. Żaden czworonog nie pojawił się w lasach. Nawet ptaki gdzieś ponikły. Niekiedy przelotny wiatr podejmował warstwę popiołu i dwaj osadnicy, zawinięci nieprzezroczystym tumanem, nie widzieli się nawzajem. Zwykle w takim razie nie zapominali o zasłonięciu sobie chustką oczu i ust, ponieważ tuman podobny groził im oślepieniem i uduszeniem.
Cyrus Smith i Ayrton nie mogli w takich warunkach iść żywo. A nadto powietrze było ciężkie, jak gdyby tlen jego w części spłonął i stał się do oddychania nieprzydatnym. Co sto kroków musieli stawać dla pochwycenia oddechu.
Było więc już po dziesiątej, gdy inżynier i jego towarzysz dotarli do grzebienia owej niezmiernej gromady skał bazaltowych i porfirytycznych, która stanowiła wybrzeże północno-zachodnie wyspy.
Ayrton i Cyrus Smith poczęli zstępować z tego stromego wybrzeża idąc mniej więcej tąż samą niegodziwą drogą, która w pośród owej burzliwej nocy przywiodła ich do krypty Dakkara. W biały dzień schodzenie to było mniej niebezpieczne, a zresztą warstwa popiołów, okrywająca gładkość skał, pozwalała mocniejszego oparcia nodze na tych pochyłościach.
Maleńkie rozgałęzienie góry, stanowiące przedłużenie wybrzeża, na wyżynie około czterdziestu stóp, wkrótce pokazało im już kres swój. Cyrus Smith przypomniał sobie, że rozgałęzienie owo schylało się łagodnym spadkiem aż nad sam poziom morza. Jakkolwiek trwał w tej chwili odpływ, wybrzeże jednak nie było odsłonięte i fale, zbrudzone pyłem wulkanicznym uderzały bezpośrednio o skały już w morze wysunięte.
Cyrus Smith i Ayrton odszukali bez trudu wejście do krypty Dakkara i zatrzymali się pod ostatnią skałą, tworzącą rodzaj nadmorskiego progu.
— Łódź z blachy żelaznej musi tam być? — ozwał się inżynier.
— Jest panie Smith — odrzekł Ayrton, przyciągając do siebie lekki statek ukryty pod arkadą.
— Siadajmy Ayrtonie.
Dwaj osadnicy usiedli w łodzi. Lekkie zakołysanie się fal posunęło ich nieco głębiej pod sklepienie pochyłe krypty, a tam, Ayrton, skrzesawszy ognia, zapalił latarnię, potem zaś, pochwycił za wiosło, postawiwszy jeszcze pierwej latarnię na dziobie czółna, tak aby rzucała światło naprzód. Cyrus Smith ujął za ster i skierował łódź w pośród mroków krypty.
Już tu nie było Nautilusa co by olśnił ogniami swemi tę ponurą jaskinię. Może promieniowanie elektryczne, podsycane wciąż przez swoje potężne ognisko, trwało jeszcze na dnie wód; żaden jednak blask nie dobywał się z otchłani, kędy spoczął kapitan Nemo.
Światło latarni, jakkolwiek niewystarczające, pozwalało jednak inżynierowi posuwać się naprzód, przy starannem trzymaniu się prawego boku krypty. Grobowe milczenie panowało pod tem sklepieniem, przynajmniej w części jego przedniej, ponieważ wkrótce Cyrus Smith usłyszał wyraźnie powark dobywający się z wnętrzności góry.
— To wulkan — rzekł.
Za chwilę, razem z tym odgłosem i połączenia chemiczne zdradziły się żywym zapachem — i wyziewy siarczane chwyciły za gardło inżyniera i jego towarzysza.
— Oto czego się obawiał kapitan Nemo! — szepnął Cyrus Smith — i twarz mu lekko pobladła. — A jednak trzeba dojść aż do kresu.
— Dalej więc — odrzekł Ayrton, zgiąwszy się nad wiosłami, i popchnął łódź ku węzgłowiu krypty.
We dwadzieścia pięć minut po wpłynięciu do groty, łódź przybiła do ściany zamykającej ją i tam się zatrzymała.
Wówczas Cyrus Smith, wszedłszy na swoją ławę oprowadził latarnię po różnych częściach tej ściany, oddzielającej kryptę od środkowego komina wulkanu. Jakaż była grubość tej ściany? Sto stóp, czy dziesięć — na to nikt nie był odpowiedzieć zdolny. Ale odgłosy podziemne zanadto dobrze dawały się pochwycić, ażeby ściana miała być zbyt grubą?
Inżynier obejrzawszy mur w kierunku linji horyzontalnej, osadził następnie latarnię na końcu wiosła — i począł ją obwodzić na większej wysokości po bazaltowej ścianie.
Tam, przez ledwo widzialne szczeliny, przez źle połączone pryzmy dobywał się dym gryzący, zagęszczający powietrze jaskini. Pęknięcia ostrzyły ścianę, a niektóre ostrzej zarysowane dochodziły prawie do wysokości dwóch do trzech stóp po nad poziom wody w krypcie.
Cyrus Smith przebył naprzód kilka chwil w głębokiej zadumie. Potem zaś wyszeptał jeszcze te słowa:
— O tak! kapitan miał słuszność! Tu się kryje niebezpieczeństwo i niebezpieczeństwo straszliwe!
Ayrton nie rzekł nic na to — tylko na znak Cyrusa Smitha pochwycił znowu za wiosło — i w pół godziny potem on i inżynier wychodzili już z krypty Dakkara.






ROZDZIAŁ XIX.
(Opowiadanie Cyrusa Smitha o dokonanej wycieczce. — Przyspieszają roboty około budowy okrętu. — Ostatnie odwidziny w zagrodzie. — Walka ognia z wodą. — Co jeszcze pozostaje na powierzchni wyspy. — Decydują się spuścić statek na morze. — Noc z 8. na 9. Marca.)

Nazajutrz rano, 8. Stycznia, po przepędzeniu całego dnia i nocy w zagrodzie, i opatrzywszy wszystko jak należało, Cyrus Smith i Ayrton powrócili do Granitowego Pałacu.
Natychmiast po przybyciu inżynier zgromadził towarzystwo całe i oznajmił im, że wyspie Lincolna zagraża niezmierne niebezpieczeństwo, którego zakląć żadna potęga ludzka nie zdoła.
— Moi przyjaciele — dodał głosem zdradzającym gwałtowne wzruszenie — wyspa Lincolna nie należy do takich, które trwać mają tak długo, jak sama kula ziemska. Skazaną jest ona później czy prędzej na zniszczenie, którego przyczyna gnieździ się w niej samej i od którego nic jej uratować nie może.
Osadnicy popatrzyli po sobie, a potem wszyscy zwrócili oczy na inżyniera. Nie mogli go zrozumieć.
— Wytłumacz się, Cyrusie! — zawołał Gedeon Spilett.
— Zaraz się wytłumaczę, albo raczej poprzestanę tylko na powtórzeniu słów, które w ciągu owych kilku chwil rozmowy ze mną na uboczu wypowiedział kapitan Nemo.
— Kapitan Nemo! — wykrzyknęli osadnicy.
— Tak — i to była ostatnia przysługa, którą nam chciał oddać przed śmiercią.
Ostatnia przysługa! — zawołał Pencroff. — Ostatnia przysługa! Przekonacie się, że chociaż trup, nie jednę jeszcze podobną nam wyrządzi!
— Ale cóż takiego powiedział ci wtedy kapitan Nemo? — spytał korespondent.
— Dowiecie się zaraz moi przyjaciele — odrzekł Cyrus Smith. — Wyspa Lincolna nie znajduje się w tych samych warunkach, co inne na Oceanie Spokojnym. Pewien układ jej tylko właściwy, a który mi dał poznać kapitan Nemo, musi sprowadzić prędzej lub później rozsypanie się jej rusztowania podmorskiego.
— Rozsypać się ma! wyspa Lincolna! Et, cóż znowu! — zawołał Pencroff, nie mogąc się powstrzymać od wzruszenia ramionami, mimo całego respektu dla osoby Cyrusa Smitha.
— Posłuchaj mnie, Pencroffie — odparł na to inżynier. — Oto co skonstatował kapitan Nemo i co ja sam sprawdziłem podczas oględzin odbytych wczoraj w krypcie Dakkara. Krypta ta przedłuża się pod wyspą aż do wulkanu i od komina centralnego oddzieloną jest tylko ścianą, która zamyka jej węzgłowie. A ściana popstrzona jest cała pęknięciami i szczelinami, przez które przedzierają się już gazy siarczane, wyrobione we wnętrzu wulkanu.
— Cóż więc z tego — spytał Pencroff, widocznie czyniąc potężne usiłowania, aby zrozumieć, czego dowodziło gwałtowne sfałdowanie czoła.
— Otóż rozpoznałem, że owe pęknięcia zwiększają się pod naciskiem wewnętrznym, że mur bazaltowy rozstępuje się powoli i że w mniej więcej krótkim czasie przedrą się przezeń wody morza, napełniające obecnie pieczarę.
— Brawo! — zawołał Pencroff, usiłując raz jeszcze wszystko w żart obrócić. — A więc morze zagasi wulkan, i już po całym ambarasie!
— O tak, i już po wszystkiem! — odrzekł Cyrus Smith. — W dniu, gdy morze przedrze się przez ową ścianę i wpadnie przez komin środkowy aż do wnętrzności wyspy, kędy kipią materje wybuchające — w dniu tym — Pencroffie, cała wyspa Lincolna pójdzie w powietrze, jakby poszła w powietrze Sycylja, gdyby Morze Śródziemne dostało się w głąb Etny!
Osadnicy nie odrzekli ani słowa na to tak silnie twierdzące zdanie inżyniera. Pojęli naraz, jakie im niebezpieczeństwo zagrażało.
A zaznaczyć należy, że Cyrus Smith nie przesadzał w tej mierze ani troszeczkę. Wielu już ludziom przychodziło do głowy, że kto wie, czyby nie można było pogasić wulkany, które wszystkie prawie wznoszą się na wybrzeżach mórz i jeziór — przepuściwszy w ich wnętrze wody. Ale tego nie wiedzieli, że tym sposobem naraziliby większą część globu na wysadzenie w powietrze, jakoby kocioł zbytnie przeładowany parą. Woda, wpadłszy w zamkniętą przestrzeń, której temperatura wynosić może tysiące stopni, zamieniłaby się na w parę z tak nagłą energją, iż żadna powłoka oprzećby się jej nie była w stanie.
Nie podlegało tedy wątpieniu, że wyspa zagrożona rozsypaniem się przerażającem a bliskiem, ma tylko tyle jeszcze trwania, co i krypta Dakkara. Nie było to już nawet kwestją miesięcy ani tygodni, ale dni, kto wie, godzin może.
Pierwszem uczuciem osadników była głęboka boleść. Nie pomyśleli nawet o niebezpieczeństwie, które wprost im samym zagrażało, — ale o zniszczeniu tego gruntu, kędy znaleźli schronienie, — tej wyspy, którą użyźnili, tej wyspy którą ukochali, którą chcieli kiedyś tak kwitnącą uczynić! Tyle trudów poniesionych bez pożytku, tyle prac straconych!
Pencroff nie mógł powstrzymać grubej łzy, która mu się stoczyła po twarzy, bynajmniej przez niego nie ukrywanej.
Rozmowa pociągnęła się jeszcze przez czas niejaki. Okoliczności korzystne, które osadnicy mogli jeszcze wyzyskać, poddano pod dyskusję. Koniec końcem jednak, uznano, że nie ma godziny do stracenia i że budowę i urządzenie wewnętrzne okrętu popchnąć należy z cudownym prawie pośpiechem, w tem bowiem, mieściła się obecnie jedyna nadzieja ocalenia dla mieszkańców wyspy Lincolna!
Wszystkie więc podniosły się ramiona. A zresztą na cóżby się przydało odtąd żąć, zbierać, polować, zwiększać zapasy w Granitowym Pałacu? To co zawierały jeszcze skład i spiżarnia, mogło wystarczyć nad miarę prawie, do zaopatrzenia okrętu we wszystkie potrzeby, chociażby na najdłuższą podróż! Chodziło więc tylko o to jedynie, aby mieć ów okręt do rozporządzenia, przed spełnieniem się nieuniknionej katastrofy.
Zabrano się więc na nowo do pracy z gorączkowym zapałem. Około 23. Stycznia okręt był już w trzech częściach ukończony. Dotychczas nie objawiła się żadna zmiana w szczycie wulkanu. Wciąż widać było nad nim wyziewy, dymy pomięszane z płomieniami i rozpalone kamienie wypryskujące z krateru. Ale w ciągu nocy z 23. na 24., nacisk law, które doszły już do poziomu pierwszego piętra wulkanu, zerwał stożek, tworzący kapelusz krateru. Straszliwy trzask dał się słyszeć. Osadnicy myśleli z początku, że wyspa się rozsypuje. Wypadli wszyscy z Pałacu Granitowego.
Było około drugiej nad ranem.
Niebo stało w ogniu. Wyższy stożek, masa kamienia wysoka na tysiąc stóp, a ważąca miljardy funtów, strącony został na grunt wyspy, która się zatrzęsła do głębi pod tym ciosem. Na szczęście stożek ten miał kierunek pochyły ku północy, i upadł na płaszczyznę piasków i dziurkowatych kamieni, rozciągającą się pomiędzy wulkanem a morzem. Krater, na ścież otwarty w tej chwili, rzucał ku niebu tak natężone światło, że przez samo tylko zjawisko odbicia, atmosfera zdawała się rozpaloną do czerwoności. Jednocześnie zaś potok law wzbierając u nowego szczytu staczał się w długich kaskadach, jak woda przelewająca się ze zbyt pełnego naczynia i tysiąc z nich ogni pełzło po stoku wulkanu.
— Do zagrody! do zagrody! — zawołał Ayrton.
W istocie, ku zagrodzie to kierowały się lawy, w skutek utworzenia się nowego krateru, a więc i żyźnym częściom wyspy, źródłom Czerwonego potoku, lasom jakamarowym zagrażało natychmiastowe zniszczenie.
Na okrzyk Ayrtona osadnicy rzucili się ku stajence onaggasów. Zaprzężono je do wózka. Wszyscy mieli jednę tylko myśl! Biedz do zagrody i uwolnić zamknięte w niej zwierzęta.
Przed trzecią rano jeszcze przybyli do zagrody. Straszliwe ryki wskazywały dostatecznie, jaka trwoga przejmowała barany dzikie i kozy. Już bowiem potok roztopionych materji i płynnych minerałów spływał ze ściany góry na łąkę i pożerał z tej strony palisadę. Ayrton otworzył gwałtownie bramę, a wówczas zwierzęta, obłąkane trwogą, rozsypały się na wszystkie strony.
W godzinę potem kipiąca lawa napełniała zagrodę, ulatniała wodę z małego strumyka, który ją przerzynał, zapalała dom mieszkalny, nakształt pochodni i pożerała wszystko aż do ostatniego kołka z ostrokołowego ogrodzenia. Z zagrody nie pozostało ani śladu!
Osadnicy chcieli walczyć przeciw temu wtargnięciu żywiołu, próbowali opierać się, ale było to rzeczą bezużyteczną i szaloną, człowiek bowiem bezsilny wobec podobnych wielkich kataklizmów.
Za nadejściem dnia 24. Czerwca, Cyrus Smith i towarzysze, przed powrotem jeszcze do Granitowego Pałacu, chcieli rozpoznać ściśle kierunek, którym się miał polać ten potop law. Ogólna pochyłość gruntu spływała od góry Franklina ku wschodniemu wybrzeżu — i należało się obawiać, ażeby pomimo gęstwy lasów jakamarowych, potop nie rozciągnął się aż do Wielkiej Terasy.
— Jezioro nas zasłoni — ozwał się Gedeon Spilett.
— I ja się tego spodziewam — odrzekł Cyrus Smith za całą odpowiedź.
Osadnicy chcieli się posunąć aż do płaszczyzny, na którą runął stożek wyspy góry Franklina, ale lawy już tamowały im drogę. Spływały one z jednej strony doliną Czerwonego potoku, z drugiej strony doliną potoku katarakty, zamieniając przy przejściu w parę te wody.
Nie było najmniejszej możności przedostać się przez ten potok — przeciwnie trzeba było z konieczności cofnąć się przed nim. Wulkan, z utraconym szczytem, był w tej chwili nie do poznania. Rodzaj płaskiej stolnicy stanowił obecnie jego szczyt, zastępując dawny krater. Dwie zapadliny, utworzone na krańcach jego południowym i wschodnim, wylewały bez przerwy lawę, tworząc tym sposobem dwa oddzielne prądy. Po nad nowym kraterem, chmura dymu i popiołów mięszała się z wyziewami powietrza nagromadzonemi nad wyspą. Potężne uderzenia piorunu rozgrzmiewały i spływały się z głuchym pomrukiem góry. Z paszczy wulkanu wylatywały rozpalone skaliska, a wzniosłszy się na więcej niż tysiąc stóp, pękały w chmurach, rozpryskując się jak strzał kartaczowy. Niebo odpowiadało błyskawicami wulkanicznemu wybuchowi.
Około siódmej rano, pozycja osadników stała się niepodobną do zniesienia. To też cofnęli się na kraj lasu jakamarowego. Nie tylko pociski poczęły sypać się w koło nich, ale i lawy, przelewając się z koryta Czerwonego potoku, groziły im odcięciem drogi do zagrody. Pierwsze szeregi drzew zajęły się płomieniem, a sok ich, nagle zamieniony w parę, rozsadzał je jak pukawki — podczas gdy inne znowu mniej wilgotne pozostawały nienaruszone w pośrodku powodzi ognistej.
Wreszcie osadnicy ruszyli znów drogą od zagrody. Szli powoli, cofając się niejako. Tymczasem w skutek pochyłości naturalnej gruntu, potok law gwałtownie spadał ku zachodowi i zaledwo spodnie warstwy cokolwieczek stwardniały, już nowe kipiące fale natychmiast pokrywały poprzednie.
Główny jednakże prąd od doliny Czerwonego potoku stawał się przedewszystkiem i z każdą chwilą groźniejszym. Cała ta część lasu stała w ogniu i olbrzymie kłęby dymu unosiły się nad drzewami, których pnie podgryzała lawa.
Osadnicy zatrzymali się w pobliżu jeziora, o pół mili od ujścia Czerwonego potoku. Tutaj się miała rozstrzygnąć dla nich kwestja śmierci lub życia.
Cyrus Smith zwykły do stawiania przed sobą jasno sytuacji ważnych, a przytem wiedząc, że mówi do ludzi zdolnych usłyszeć prawdę, bez względu jaka będzie, ozwał się w te słowa:
— Albo jezioro powstrzyma prąd lawy — a wówczas jedna część wyspy ocaloną zostanie od zupełnego zniszczenia, albo ten potok law zaleje lasy Zachodniej Ręki i ani jednej rośliny nie zostanie na całej powierzchni ziemi. Wówczas jedyną naszą perspektywą na tych ogołoconych skałach będzie śmierć, na którą wysadzenie wyspy w powietrze zbyt długo czekać nam nieda!
— A więc — zawołał Pencroff, zakładając ręce na krzyż i uderzając nogą w ziemię — nie ma co już robić około okrętu, nieprawdaż?
— Pencroffie — odrzekł Cyrus Smith — należy spełnić obowiązek aż do końca!
W tej chwili rzeka law, przebiwszy sobie przejście wśród tych pięknych drzew, które pożarła — doszła aż do granicy jeziora. Tu znajdowało się małe wzniesienie gruntu, które gdyby było troszkę tylko wyższe, kto wie, czyby nie wystarczyło do powstrzymania lawy.
— Do dzieła! — zawołał Cyrus Smith.
W mgnieniu oka wszyscy pojęli myśl inżyniera. Należało postawić tamę niejako temu potokowi i tym sposobem zmusić go do wlania się w jezioro.
Osadnicy rzucili się do warstatu. Wynieśli ztamtąd rydle, motyki, topory i za pomocą nasypów, oraz drzew ściętych, potrafili w kilka godzin wznieść tamę wysoką na stóp trzy, a na kilkaset kroków długą. Gdy skończyli, zdawało im się, że ledwo kilka minut pracowali!
A czas był skończyć! Materje płynne, jednocześnie prawie z chwilą ukończenia grobli, doszły do niższej części owego wzniesienia gruntu. Rzeka law wzdęła się jak prawdziwa rzeka w czasie największego przyboru, usiłująca wylać i zagroziła przesadzeniem jedynej przeszkody, nie dozwalającej jej wtargnąć i zająć całych lasów Zachodniej Ręki. Ale tama wystarczyła do powstrzymania ognistych nurtów i po kilku chwilach straszliwego zaiste wahania, cały potok stoczył się w jezioro kataraktą na dwadzieścia stóp wysoką.
Cóż to za widowisko było ta walka ognia z wodą. Jakież pióro zdołałoby opisać scenę tak pełną cudownej zgrozy — i jakiż pędzel ją oddać? Woda syczała ulatniając się przy zetknięciu z kipiącą lawą. Wyziewy, wznoszące się w powietrze, wirowały na niezmierzonej wyżynie, jak gdyby klapy ogromnego parowego kotła stanęły gdzieś nagle otworem. Jakkolwiek jednak znaczną była masa wody zawartej w jeziorze, musiała w końcu być pochłoniętą, ponieważ nie odnawiała się, gdy tymczasem potok law, zasilający się w niewyczerpanem źródle, toczył wciąż nowe fale roztopionych materyj.
Pierwsze lawy, które spadły w jezioro, zastygły natychmiast i skupiły się w wodzie, wystając jednak z niej. Po ich powierzchni przesunęły się nowe strumienie, które także skamieniały z kolei, ale już więcej posunęły się ku środkowi. Tym sposobem wytwarzała się powoli ławica, zagrażająca wypełnieniem jeziora, które nie mogło wylać, bo nadmiar jego wody wciąż uchodził w postaci wyziewów. Syki, szypienia i pryskania, rozdzierały powietrze ogłuszającym hałasem, a na ług zamienione i porwane wichrem wody, znowu w postaci deszczu spadały na morze. Ławica stężałych minerałów przedłużała się, prawdziwe bryły law gromadziły się jedne na drugich. Tam, gdzie rozciągały się niegdyś spokojne wody, obecnie widać było kupę dymiących skalisk, jak gdyby je ziemia w konwulsjach na wierzch wyrzuciła. Trzeba wystawić sobie owe wody wzburzone huraganem, a potem nagle stężone mrozem dwudziestostopniowym, ażeby mieć pojęcie, jak wyglądało jezioro w trzy godziny po wtargnięciu weń nieodpartego potoku.
Na ten raz woda miała uledz ogniowi.
Ta tylko okoliczność szczęśliwą była jeszcze dla osadników, że wylew lawy skierował się ku jeziorowi Granta. Zapewniało im to kilka dni bezpieczeństwa. Wielka Terasa, Pałac Granitowy i warstat na chwilę były zamknięte. Otóż tych kilku dni względnie swobodnych należało użyć na dokończenie budowy okrętu, obetkanie go i wylanie troskliwe smołą. Następnie spuścić go już można było na morze i szukać na nim schronienia, odkładając założenie masztów i ożaglowanie go na chwilę, gdy już spocznie w swoim żywiole. Przy obawie wysadzenia w powietrze, zagrażającego zniszczeniem całej wyspy, niepodobna już było pozostać na lądzie. Schronienie w Granitowym Pałacu, tak bezpieczne do tej pory, obecnie mogło lada chwila zwalić na mieszkańców granitowe mury swoje!
Przez sześć następnych dni, od 25. do 30. Stycznia, osadnicy pracowali nad okrętem o tyle, o ile to było w ludzkiej mocy. Spoczywali zaledwie kilka godzin, a blask płomieni wybuchających z krateru pozwalał im pozostawać przy robocie dniem i nocą. Wylew wulkaniczny trwał ciągle, chociaż z mniejszą obfitością. Szczęściem było to zmniejszenie wylewu, bo jezioro Granta przepełniło się już całkiem prawie i gdyby nowe lawy spłynęły na powierzchnię dawnych, musiałyby były przelać się na Wielką Terasę, a ztąd na wybrzeże.
Jeżeli jednak z tej strony wyspa była osłoniętą w części, nie tak dobrze się rzecz miała z jej wschodnią stroną.
Tam bowiem w istocie, drugi strumień law, toczący się doliną potoku katarakty, doliną szeroką i z brzegami niskimi po obu stronach potoku, nie znalazł żadnej przeszkody. Gorejący płyn potoczył się więc przez lasy Zachodniej Ręki. W tej porze roku, gdy żywice wysuszył skwar mocny, ogień objął w mgnieniu oka cały las i to w ten sposób, iż drzewa jednocześnie płonęły przy osadzie pnia i u najwyższych gałęzi, których powikłanie sprzyjało jeszcze rozszerzaniu się klęski. Owszem nawet zdawało się, że płomień u szczytu drzew rozprzestrzeniał się żywiej, aniżeli prąd law u ich podnóża.
I stało się wówczas, że zwierzęta opętane trwogą, dzikie i inne: jaguary, dziki, kabyjasy, opatrzone futrem czy pierzem, szukały schronienia w stronie Dziękczynnej i błota Tadornów, po za drogą wiodącą do Portu Balonowego. Ale osadnicy zbytnie byli zajęci swoją pracą, aby zwrócić uwagę nawet na najstraszliwsze zwierzęta. Zresztą oni sami opuścili Pałac Granitowy, nie chcieli nawet szukać ochrony w „Dymnikach,“ woląc obozować pod namiotem, w pobliżu ujścia Dziękczynnej.
Co dzień Cyrus Smith i Gedeon Spilett wchodzili na Wielką Terasę. Niekiedy towarzyszył im Harbert, nigdy zaś Pencroff, mający wstręt do widzenia wyspy pod nową postacią, przedstawiającą obraz tak straszliwego zniszczenia.
A było to w istocie rozpaczliwe widowisko. Cała część lesista wyspy znajdowała się obecnie w stanie zupełnego ogołocenia. Jedyny klomb zielonych drzew wznosił się jeszcze na krańcu półwyspu Wężowego. Tu i owdzie wykrzywiało się kilka zczerniałych i odartych z liści gałęzi. Miejsce, zajmowane niegdyś przez lasy, miało pozór jeszcze większego pustkowia, niż błota Tadornów. Tutaj lawy rozgościły się w zupełności. Gdzie niegdyś pyszniła się godna podziwienia zieloność, tam obecnie widać było tylko dzikie nagromadzenie brył wulkanicznych. Doliny potoku Katarakty i Dziękczynnej nie niosły już ani kropelki wody do morza, i osadnicy nie mieliby czem zaspokoić pragnienia, gdyby jezioro Granta wyschło było do szczętu. Na szczęście jednak kraniec jego południowy oszczędzonym został i utworzył rodzaj stawu, w którym się pomieściła reszta wody zdatnej do picia na wyspie. Ku północnemu zachodowi zarysowywały się ostro i szorstko kontury ścian wulkanu, tworząc jakoby szpon olbrzymi, zatopiony w powierzchnię ziemi. Jakież bolesne widowisko, co za przerażający obraz i ileż przedmiotów do żalu dla osadników, którzy z żyźnej siedziby, pokrytej lasami, zroszonej wodą, bogatej zbiorami, naraz znaleźli się przeniesionymi na ogołoconą skałę, kędy bez zapasów swoich, nie mieliby byli czem się nawet pożywić!
— Ależ to serce pęka! — ozwał się pewnego dnia Gedeon Spilett.
— O tak, Spilecie — odrzekł inżynier. — Oby tylko niebo dozwoliło nam czasu na skończenie okrętu, jedynego dziś naszego schronienia!
— Czy nie uważasz Cyrusie, że wulkan zdaje się uspokajać. Miota jeszcze lawy, ale mniej już obficie, jeżeli się nie mylę!
— Wszystko to jedno — odrzekł Cyrus Smith. — Ogień wciąż jednak pała we wnętrznościach góry, a może, kto wie, czy nie wpadnie w głąb jej lada chwila. Znajdujemy się w położeniu podróżnych, na okręcie pożeranym przez pożar, którego ugasić nie są w stanie i wiedzą, że prędzej czy później, dojdzie do składów prochu! Chodź, chodź, Spilecie, nie traćmy ani chwili!
Przez ośm dni jeszcze, to jest do 7. lutego, lawy nie przestawały się wylewać, utrzymując się jednakże we wskazanych powyżej granicach. Cyrus Smith obawiał się nadewszystko, ażeby płynne materje nie przelały się na wybrzeże, w takim razie bowiem warstatu budowy niepodobna byłoby uratować. Około tej epoki również osadnicy poczuli w rusztowaniu wyspy jakieś kołysania się i drżenia, które ich w najwyższym stopniu zaniepokoiły.
Nadszedł 20. lutego. Miesiąca trzeba było najmniej, ażeby okręt mógł być spuszczonym na morze. Czyż wyspa do tej pory wytrzyma? Zamiarem Pencroffa i Cyrusa Smitha było przystąpić do spuszczenia statku na morze, jak tylko pudło jego stanie się dostatecznie nieprzepuszczającem wody. Pokład, urządzenie wewnętrzne i ożaglowanie można było zostawić na później, najbardziej zaś palącą rzeczą było znaleźć co prędzej pewne schronienie na zewnątrz wyspy. Może nawet było stosowną rzeczą odprowadzić okręt aż do portu Balonowego, to znaczy o ile można najdalej od ogniska wybuchu, przy ujściu bowiem Dziękczynnej, pomiędzy wysepką a murem granitowym mógł być narażonym na zgruchotanie, w razie wstrząśnienia wyspy w podstawach. Wszystkie więc wysiłki osadników skoncentrowały się obecnie na dokończeniu pudła okrętu.
Tak doszli osadnicy do 3. marca i już mogli obliczyć, że spuszczenie okrętu nastąpi za jakie 12 dni.
Nadzieja więc powróciła do serc ich, nawiedzonych tyloma próbami w ciągu tego czwartego roku pobytu na wyspie Lincolna! Nawet Pencroff zdał się wychodzić nieco z ponurego milczenia, w jakie go pogrążyły ruina i zniszczenie ich siedliska. W danej chwili, co prawda, zajmował go tylko ten okręt, skupiający w sobie wszystkie ich nadzieje.
— Dokończymy go — mawiał do inżyniera — dokończymy panie Cyrusie, a czas już na to, bo dni mijają i wkrótce będziemy mieli już porównanie dnia z nocą. No!... jeżeli będzie potrzeba, to się zrobi przystanek przez całą zimę na wyspie Tabor! Ale wyspa Tabor po wyspie Lincolna!... Ach, dolaż moja! Czym mógł kiedy pomyśleć, że się czegoś podobnego doczekam!
— Spieszmy się! — odpowiadał mu zawsze na to i niezmiennie inżynier.
I robota paliła im się w rękach.
— Mój panie — zapytał Nab w kilka dni później — czy sądzisz, że gdyby kapitan Nemo żył jeszcze, zdarzyłoby się to wszystko?
— Niewątpliwie, Nabie — odrzekł inżynier.
— A ja, ja nie sądzę! — szepnął Pencroff do ucha Nabowi.
— Ani ja! — odrzekł najpoważniej Nab.
W pierwszym tygodniu marca góra Franklina poczęła być znowu groźną. Tysiące nici szklanych, powstałych z płynnych law, spadło jak ulewa na ziemię. Krater przepełnił się znowu materjami wrzącemi, które się polały po wszystkich stokach wulkanu. Potok ten spłynął po powierzchni stwardniałych tufów i dokonał zniszczenia chudych skieletów drzew, które się oparły pierwszemu wylewowi. Prąd rwący tym razem w kierunku południowo-zachodnim po wybrzeżu jeziora Granta przeszedł po za potok Glicerynowy i wtargnął na Wielką Terasę. Ostatni ten cios, zadany dziełu osadników, był straszliwy. Z młyna, budynków dla drobiu, ze stajen nic nie pozostało. Ptactwo spłoszone rozpierzchło się we wszystkich kierunkach. Top i Jow dawali oznaki największego przerażenia, instynkt ich ostrzegał o zbliżaniu się katastrofy. Znaczna ilość zwierząt na wyspie zginęła podczas pierwszego wylewu. Te, które go przeżyły, nie znalazły innego schronienia nad błota Tadornów, z wyjątkiem kilku, którym Wielka Terasa udzieliła schronienia. Ale i ten ostatni zakątek zamknął się dla nich nareszcie, i rzeka law, staczając się z grzbietu muru granitowego, poczęła strącać na wybrzeża swoje ogniste katarakty. Szczytna groza tego widowiska opisać się nie da. W nocy zdawało się, ze to Niagara roztopionego metalu, z wyziewami płonącemi u góry a kipiącemi masami u dołu!
Osadników przyparło w ostatniem ich schronieniu, chociaż więc wyższe składy pudła okrętu nie były jeszcze dobrze obetkane i zalane smołą postanowili spuścić je na morze!
Pencroff i Ayrton przystąpili tedy do odpowiednich przygotowań, a sama operacja miała nastąpić nazajutrz rano, 9. marca.
Ale w ciągu tej nocy z 8. na 9. marca, olbrzymi słup wyziewów, wydobywszy się z krateru, wzniósł się wśród przerażających wystrzałów więcej niż na trzy tysiące stóp w górę. Ściana pieczary Dakkara widocznie musiała ustąpić pod naciskiem gazów i morze wpadłszy przez komin główny w przepaść wyziewającą płomień, zamieniło się nagle w parę! Wybuch, który zapewne słychać było na setki mil wokoło, wstrząsnął warstwami powietrza. Kawały gór runęły w Ocean Spokojny i w kilka chwil fale morskie pokryły miejsce, gdzie niegdyś znajdowała się wyspa Lincolna!






ROZDZIAŁ XX.
(Osamotniona skała na Oceanie Spokojnym. — Ostatnie schronienie osadników wyspy Lincolna. — Śmierć w perspektywie. — Niespodziewany ratunek. — Dla czego i jakim sposobem przybywa? — Ostatnie dobrodziejstwo. — Wyspa na lądzie. — Grób kapitana Nemo.)

Skała osamotniona, długa na stóp trzydzieści a na piętnaście szeroka, wystająca z wody ledwo na dziesięć — oto jedyny punkt stały którego nie pokryły fale oceanu.
Tyle tylko pozostało z masy Granitowego Pałacu.
Mur runął, potem rozsypał się, a kilka skał większych skupiło się i utworzyło ten wystający punkt. Naokoło wszystko znikło w przepaści; stożek wyższy góry Franklina rozdarty wybuchem, szczęki lawowe zatoki Rekina, Wielka Terasa, wysepka Ocalenia, granity portu Balonowego, bazalty krypty Dakkara, długi półwysep Wężowy, chociaż tak oddalony od ogniska wybuchowego! Z wyspy Lincolna pozostała tylko ta skała wąska, obecne schronienie sześciu osadników i Topa.
Zwierzęta poginęły równie w katastrofie, tak ptaki jak i inni reprezentanci fauny na wyspie, wszystko zostało zgruchotane lub potopione, a i sam nawet Jow nieszczęśliwy znalazł zgon w jakiejś rozpadlinie.
Że Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Harbert, Pencroff, Nab i Ayrton przeżyli nocną katastrofę, przypisać należy tej okoliczności, iż zebrani właśnie w tej chwili wszyscy pod namiotem, zrzuceni zostali w morze, gdy szczątki wyspy ze wszech stron sypały się ulewą.
Wypłynąwszy na powierzchnię ujrzeli niedalej jak o pół węzła tylko tę gromadę skał, na której, zbliżywszy się, wylądowali.
I na tej to nagiej skale żyli już od dziewięciu dni! Trochę zapasów żywności dobytych przed katastrofą ze składu w Pałacu Granitowym, trochę wody słodkiej która się po deszczu zebrała w wydrążeniu skały — oto było całe tych nieszczęśliwców mienie. Ostatnia ich nadzieja — okręt — poszedł w druzgi. Nie posiadali żadnego środka opuszczenia skały, na której się znajdowali. Nie mieli oni ani sposobu do wydobycia go. Przeznaczeniem ich było zginąć.
Tego dnia, 18. marca, pozostawało im ledwie konserw mięsnych na dwa dni, jakkolwiek poprzestawali tylko na zaspokojeniu najgwałtowniejszego głodu. Cała ich wiedza, cała inteligencja bezsilną była w tem położeniu. Los ich zależał jedynie od woli Boga.
Cyrus Smith okazywał zupełny spokój. Gedeon Spilett, bardziej nerwowy i Pencroff miotany gwałtownym a głuchym gniewem, biegali tam i napowrót po skale. Harbert nie opuszczał inżyniera i spoglądał nań, jakby żądając pomocy, której ten dać nie był w stanie. Nab i Arton zrezygnowali się już na swój los.
— O! nędzo! o nieszczęście!... — powtarzał po wielekroć Pencroff. — Gdybyśmy mieli choć łupinę z orzecha do przeprawienia się na wyspę Tabor! Ale nie, nie!
— Kapitan Nemo szczęśliwy że umarł! — ozwał się pewnego razu Nab.
Przez pięć dni następnych Cyrus Smith i nieszczęśliwi jego towarzysze żyli z największą oszczędnością, jedząc tylko tyle, aby nie umrzeć z głodu. Wycieńczenie ich dochodziło ostatnich granic, Harbert i Nab poczęli zdradzać pierwsze oznaki gorączki.
W takiem położeniu pozostawała im choćby iskierka nadziei? Nie! Jakaż przedstawiała się dla nich jedyna możność ratunku? Że okręt jaki przejdzie w pobliżu ich skały. Ale wiedzieli dobrze z doświadczenia, że okręty nie nawidzały nigdy tej części Oceanu Spokojnego. Mogliż liczyć na to, żeby przez zbieg okoliczności prawdziwie opatrznościowy yacht szkocki pojawił się właśnie w tej porze w celu zabrania Ayrtona z wyspy Tabor? Nie było w tem najmniejszego prawdopodobieństwa, a zresztą przypuściwszy nawet, żeby przybył, to ponieważ osadnicy nie mogli złożyć na wyspie Tabor zapisku, wskazującego zmianę zaszłą w położeniu Ayrtona, komendant yachtu po daremnem przeszukaniu wysepki popłynął by znowu na morze i skierował się ku okolicom pod niższą szerokością położonym. A więc nie! nie mogli mieć już najmniejszej nadziei ratunku, i śmierć przerażająca, śmierć z pragnienia i głodu oczekiwała ich tylko na tej skale. I już leżeli rozciągnięci na tej skale, bez sił, bez świadomości, co się w około nich dzieje. Tylko Ayrton, w potężnym wysiłku, unosił jeszcze głowę i rzucał zrozpaczonem okiem na to samotne, puste morze.
I oto, rano 24 marca, ręce Ayrtona wyciągnęły się w przestrzeń, podniósł się, najprzód na klęczkach, potem stanął i ręką zdawał się robić jakieś znaki...
Okręt zjawił się na widnokręgu wyspy. I okręt ten widocznie przebiegał morze nie bez planu. Gromada skał była mu celem, do którego dążył w prostej linji, dodając pary — i nasi nieszczęśliwi byliby go już od wielu godzin spostrzedz mogli, gdyby byli mieli dosyć sił do obserwowania widnokręgu.
Duncan — szepnął Ayrton i padł na dawne miejsce swoje bez ruchu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skoro Cyrus Smith i towarzysze jego powrócili do przytomności, dzięki staraniom, któremi ich obsypano, ujrzeli się w komnacie parowca, nie mogąc pojąć jednak, jakim sposobem uszli śmierci.
Jedno słowo Ayrtona wystarczyło do objaśnienia im wszystkiego.
Duncan — szepnął.
Duncan — powtórzył Cyrus Smith.
I podnosząc dłonie ku niebu, zawołał:
— Ach! Wszechmogący Boże — a więc wolą twoją było nas uratować!
Byłto w samej rzeczy Duncan, yacht lorda Glenarvana, w danej chwili zostający pod wodzą Roberta, syna kapitana Granta, którego wysłano na wyspę Tabor, aby zabrał z niej Ayrtona i zwrócił mu ojczyznę po dwunastu latach pokuty!...
Osadnicy byli uratowani — i już na drodze do powrotu!
— Kapitanie Robercie — zapytał Cyrus Smith — któż to mógł podać ci myśl zwrócenia się o sto mil na północny wschód, po opuszczeniu wyspy Tabor, kędyś nie znalazł Ayrtona.
— Panie Smith — odrzekł Robert Grant — spieszyłem nietylko po Ayrtona ale po pana i po twoich towarzyszy!
— Po moich towarzyszy i po mnie?
— Niewątpliwie! Na wyspę Lincolna!
— Na wyspę Lincolna! — zawołali jednogłośnie Gedeon Spilett, Harbert, Nab i Pencroff w najwyższym stopniu zadziwieni.
— Zkądże pan znałeś wyspę Lincolna, kiedy jej nie ma na żadnej mapie?
— Dowiedziałem się o niej z zapisku, któryście pozostawili na wyspie Tabor — odrzekł Robert Grant.
— My — zapisek? — zawołał Gedeon Spilett.
— Bezwątpienia — oto ten właśnie — odpowiedział Robert Grant, podając im dokument, na którym była wskazana długość i szerokość położenia wyspy Lincolna „obecnego siedliska Ayrtona i pięciu amerykańskich osadników“.
— To kapitan Nemo!... — zawołał Cyrus Smith przeczytawszy dokument i poznawszy na nim tąż samą rękę, którą był napisany bilet znaleziony w zagrodzie!
— Ach! — zawołał Pencroff — więc to on używał naszego Bonawentury, on, który się odważył tam puścić aż na wyspę Tabor!...
— Dla złożenia tam tego zapisku! — dokończył Harbert.
— A więc miałem wszelką słuszność, mówiąc, że nawet z po za grobu, kapitan odda nam jeszcze ostatnią przysługę! — zawołał marynarz.
— Przyjaciele — ozwał się Cyrus Smith głęboko wzruszonym głosem — niechaj Bóg najwyższego miłosierdzia przyjmie duszę kapitana Nemo, naszego zbawcy!
Osadnicy odkryli głowy przy tych ostatnich słowach Cyrusa Smitha i w cichym szepcie powtórzyli imię kapitana.
W tej chwili Ayrton, zbliżywszy się do inżyniera, zapytał naturalnym tonem.
— Gdzie schować ten kufereczek?
Był to kufereczek z klejnotami, ocalony przez Ayrtona z narażeniem życia w chwili zapadnięcia się wyspy — skarb, który wszyscy mieli za stracony, a który Ayrton wiernie doręczał w tej chwili inżynierowi.
— Ayrtonie! Ayrtonie! — ozwał się doń Cyrus Smith z głębokiem wzruszeniem.
A potem zwróciwszy się do Roberta Granta.
— Panie — dodał — na miejscu winowajcy, odnajdujesz dzisiaj człowieka, którego pokuta odrodziła w uczciwości — tak, że dumny jestem, podając mu rękę.
Następnie wtajemniczono Roberta Granta w zadziwiające dzieje kapitana Nemo i osadników na wyspie Lincolna. Czego wysłuchawszy, i zanotowawszy pozycję owej skały, której od tej pory należało się miejsce na karcie Oceanu Spokojnego, Robert Grant rozkazał powiększyć siłę pary.
W piętnaście dni potem, osadnicy wylądowali w Ameryce i odnaleźli ojczyznę swoją uspokojoną po owej straszliwej wojnie, która się skończyła tryumfem sprawiedliwości i prawa.
Z bogactw zawartych w kufereczku, przekazanym w spadku przez kapitana Nemo osadnikom wyspy Lincolna, największa część użytą została na zakupno obszernej majętności w Stanie Jowa. Jedyną tylko perłę, najpiękniejszą, wyłączono z tego skarbu i przesłano lady Glenarvan, w imieniu sześciu powróconych ojczyźnie przez „Duncana“.
Tu w tej majętności, osadnicy powołali do pracy, to znaczy do majątku i szczęścia tych wszystkich, którym zamierzali ofiarować gościnność na wyspie Lincolna. Tu założona została obszerna osada, której nadano imię wyspy zapadłej w głąb Oceanu Spokojnego.
Znajdowała się tu rzeka, której nadano imię Dziękczynnej, góra, która przybrała nazwę Franklina, jeziorko ochrzczono jeziorem Granta, lasy nazwano lasami Zachodniej Ręki. Była to jak gdyby wyspa na stałym lądzie.
Tutaj pod inteligentną ręką inżyniera i jego towarzyszy wszystko się sporzyło. Ani jeden z dawniejszych osadników wyspy Lincolna nie usunął się, wszyscy bowiem przysięgli żyć zawsze razem. — Nab zawsze w pobliżu swego pana, Ayrton gotów do poświęcenia przy każdej sposobności — Pencroff jeszcze zaciętszy dzisiaj rolnik, niż kiedyś marynarz — Harbert, który ukończył studja swoje pod kierunkiem Cyrusa Smitha — i Gedeon Spilett, założyciel New Lincoln Herald’a, najlepiej poinformowanego na całym świecie dziennika.
Tutaj Cyrus Smith i jego towarzysze otrzymali kilkakrotnie odwidziny lorda i lady Glenarvan, kapitana Johna Mangles i jego żony, siostry Roberta Granta, a także samego Granta, majora Mac Nabbsa — tych wszystkich, którzy byli wmięszani w jakikolwiek bądź sposób w podwójną historię kapitana Granta i kapitana Nemo.
Tu nakoniec, żyli wszyscy szczęśliwie, połączeni obecnie, tak silnie jak niegdyś; ale nigdy nie mogli zapomnieć owej wyspy, na którą przybyli ubodzy i nadzy, tej wyspy, co przez cztery lata zaspakajała wszystkie ich potrzeby, a z której pozostał tylko kawał granitu bity przez wały spokojnego Oceanu — będący grobowcem człowieka, którego zwano niegdyś kapitanem Nemo!


KONIEC
trzeciej i ostatniej części „Wyspy Tajemniczej“.





  1. Wyraz angielski, oznacza „czynny.“ „skrzętny.“
  2. Rodzaj węzła właściwego Pencroffowi i posiadającego tę wyższość, że nie tak rychło się zesuwał.
  3. Historja kapitana Nemo była w istocie ogłoszoną pod tytułem: „Dwadzieścia tysięcy mil pod morzem.“ Tutaj także należy powtórzyć ostrzeżenie, już raz umieszczone przy okoliczności przygód Ayrtona, co do niezgodności niektórych dat. Czytelnicy zechcą łaskawie zajrzeć do powyższego przypisku. (Przyp. autora.)
  4. Mowa tu o powstaniu Kandjotów, któremu istotnie w powyższych warunkach kapitan Nemo pomagał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.