Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A ty moje dziecko co sądzisz o tem? — rzekł inżynier, zwracając się do Harberta.
— Ach! — zawołał Harbert z płomieniejącem okiem, jakżebym chciał podziękować człowiekowi, który uratował najprzód pana a potem nas wszystkich.
— Nie zły gust ma ten chłopiec, — odparł Pencroff — a ja myślisz, że nie? — a my wszyscy!... Nie należę do ciekawskich, ale dalipan dałbym jedno z moich zdrowych oczu, za przyjemność spojrzenia twarz w twarz temu obywatelowi? Zdaje mi się, że musi być piękny, wysoki, silny, i spoczywa na obłokach, trzymając wielką banię w rękach.
— Ależ Pencroffie, — zawołał Gedeon Spilett — toż to obraz Boga Ojca nam rysujesz.
— Bardzo być może, panie Spilett — odparł marynarz — ile ja sobie tego tajemniczego tak przedstawiam.
— A jakież pańskie zdanie pod tym względem, Ayrtonie? — spytał inżynier.
— Panie Smith, — odparł Ayrton — ja nie mam tutaj bynajmniej zdania. Co zrobisz będzie dobre. Jeżeli pozwolisz mi wziąć udział w waszych poszukiwaniach, znajdziesz mnie pan w pogotowiu, każdej chwili.
— Dziękuję panu za tę gotowość Ayrtonie — odparł Cyrus Smith — ale radbym usłyszeć od ciebie wyraźniejszą odpowiedź na moje pytanie. Jesteś naszym towarzyszem, — nieraz już narażałeś się dla nas, jak wszyscy więc inni