Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wypadek, gdyby korsarze zaczaili się w tem miejscu. Wkrótce jednak przekonali się że wysepka była całkiem pustą. Ayrton z Pencroffem przeszli ją więc wzdłuż szybkim krokiem, płosząc po drodze ptactwo gnieżdżące się po skałach: poczem Ayrton, bez wahania, rzucił się w morze i cicho, bez najmniejszego szelestu, płynął ku okrętowi, którego położenie zdradzało kilka świateł niedawno dopiero zapalonych.
Pencroff tymczasem ukrył się na brzegu w wydrążeniu skalnem i oczekiwał powrotu towarzysza.
Ayrton silnem ramieniem porał fale i posuwał się lekko, bez najmniejszego szmeru. Głowę zaledwie wystawiał z wody a oczy utkwił w ciemną masę okrętu, którego światła odbijały się w morzu. Myślał tylko o obowiązku, który przyjął na siebie, a nie zważał bynajmniej na niebezpieczeństwo, na jakie narażał się nietylko na samym okręcie, ale i w tej okolicy morza nawiedzanej często przez rekiny. Prąd wody niósł go i szybko oddalał od brzegów.
W pół godziny później Ayrton, niepostrzeżony i niedosłyszany, zręcznie lawirując, dobił do okrętu i chwycił się jedną ręką drabinki sznurowej. Odetchnął trochę, poczem wspinając się po łańcuchach, dostał się na wierzch burty. Tu schło kilka par spodni marynarskich. Przywdział jednę z nich, i usadowiwszy się dobrze słuchał.
Na pokładzie okrętu nie spano wcale. Przeciwnie. Rozmawiano, śpiewano, śmiano się. Na-