Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

byli uskutecznić te przenosiny, pomimo że droga przez las jakamarowy przedstawiała wiele trudności.
Od Naba nie było wprawdzie wieści, ale nie budziło to w osadnikach niepokoju. Odważny murzyn, obwarowany wybornie w głębiach Granitowego Pałacu, nie pozwoliłby się zajść z nienacka. Nie odesłano mu Topa napowrót, zbyteczną bowiem wydawało się rzeczą narażać wiernego psa na jaki zabłąkany strzał, który by mógł był pozbawić osadników najpożyteczniejszego pomocnika.
Oczekiwano tedy, z wielką chęcią jednak jak najprędszego ujrzenia się znowu w Granitowym Pałacu. Ciężko było inżynierowi widzieć, że siły ich są rozdzielone, co było wielce pomyślną rzeczą dla piratów. Od czasu zniknięcia Ayrtona osadników było już tylko w czterech na pięciu, Harbert bowiem nie mógł się jeszcze liczyć. Czuł to wybornie biedny młodzieniec i pojmował z wielkiem zmartwieniem ich kłopot, którego się stał niewinną przyczyną.
Kwestja, jak należy w warunkach obecnych postępować z rozbójnikami, rozebraną została gruntownie w dniu 29 listopada przez Cyrusa Smitha, Gedeona Spiletta i Pencroffa, w chwili gdy Harbert pogrążony w drzemce nie mógł ich słyszeć.
— Moi przyjaciele — rzekł korespondent, po krótkiej rozmowie o Nabie i niemożebności porozumienia się z nim — i ja jestem jednego z wami zdania, że odważyć się wyjść z zagrody