Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/033

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słów, i na tę myśl uczucie strasznej grozy ogarnęło całe jego jestestwo. Owładnęła nim niepohamowana żądza wysadzenia w powietrze okrętu ze wszystkiem, co się na nim znajdowało. On sam wiedział, że zginie w tym wybuchu, lecz czuł, że spełni swój obowiązek.
Nie wahał się więc ani chwili. Nie trudno było dostać się do składów prochu, położonych zawsze w tyle okrętu. Na prochu nie powinno było zbywać okrętowi trudniącemu się podobnem rzemiosłem, a malutka iskierka wystarczała, by go w jednej chwili obrócić w niwec.
Ayrton ześliznął się ostrożnie na międzypomost, na którym leżało wielu spiących zbójów, bardziej pijaństwem, niżeli snem ubezwładnionych. Latarnia paliła się u stóp wielkiego masztu, dokoła którego na kółkach wisiała broń palna wszelkiego rodzaju.
Ayrton zdjął z kółka jeden rewolwer, i zabrał go, przekonawszy się, że był nabity i zaopatrzony kapslą. To mu wystarczało do spełnienia dzieła zniszczenia. Poczołgał się więc ku tyłowi okrętu, aby się módz dostać popod kajutę oficerską, gdzie znajdować się musiały zasieki z prochem.
Nie podobna było jednak przebyć ten między-pomost, na którym zupełna prawie panowała ciemność, nie potrąciwszy o jakiego zbója mniej twardo spiącego. Ztąd zdarzały się przekleństwa i kułaki. Kilkakrotnie nawet musiał się Ayrton zatrzymywać. W końcu jednak dotarł do ściany