Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To byłoby więcej niźli twoim obowiązkiem.
— Bo ja mam więcej do spełnienia, niż sam obowiązek, odparł Ayrton.
— Chcesz dopłynąć czółenkiem aż do samego okrętu? zapytał Gedeon Spilett.
— Nie, panie, pójdę wpław. Czółno nie przesunęłoby się tam, gdzie się prześlizgnie człowiek.
— Czy wiesz o tem, że okręt oddalony jest pięć ćwierci mili od brzegu? zapytał Harbert.
— Jestem dobrym pływakiem, panie Harbert.
— Ależ powiadam ci, że się narażasz na śmierć, rzekł po raz wtóry inżynier.
— Mniejsza o to, odparł Ayrton. Panie Smith, proszę pana o to, jako o łaskę. To może jedyny dla mnie sposób podniesienia się we własnych oczach!
— Idź więc, Ayrtonie, odparł inżynier, czując że odmowa byłaby głęboko zasmuciła dawnego zbrodniarza, który teraz został uczciwym człowiekiem.
— Pójdę z tobą, rzekł Pencroff.
— Niedowierzacie mi! zawołał żywo Ayrton.
Poczem dodał pokornie:
— Niestety!
— Nie! nie! odparł żywo inżynier, nie, Ayrtonie! Pencroff nie wątpi o tobie! Źle zrozumiałeś jego słowa.
— Tak jest, rzekł marynarz, proponuję Ayrtonowi odprowadzić go tylko do wysepki. Być może, jakkolwiek nie jest prawdopodobnem,