Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niebo stało całe w ogniu. Błyskawica wyprzedzała błyskawicę. Mnóstwo ciosów piorunu uderzało w szczyt wulkanu i wpadało w krater wśród gęstych kłębów dymu. Chwilami można było sądzić, że góra bucha płomieniem.
Na kilka minut przed dziesiątą przybyli osadnicy do położonego wysoko krańca góry, panującego nad Oceanem od zachodu. Wiatr się zbudził... Fala ryczała o pięćset stóp poniżej.
Cyrus Smith obliczył, że on i towarzysze uszli około mili i pół od zagrody.
W tem miejscu, drut zapuszczał się pomiędzy skały, schodząc po dosyć stromej pochyłości wąskim i kapryśnie zarysowanym wąwozem.
Osadnicy zapuścili się w ślad za nim, narażając się na wywołanie jakiego obsypu skał, stojących nad nimi w niepewnej równowadze i na strącenie w morze. Schodzenie przedstawiało niezmierne niebezpieczeństwo, ale osadnicy nasi już stracili wszelką na to uwagę, przestali być panami siebie, nieodparta siła ciągnęła ich ku owemu tajemniczemu celowi, jak magnes żelazo.
To też jakby nieświadomie, zeszli w ów wąwóz, który nawet przy najjaśniejszym dniu był prawie nie do przebycia. Kamienie toczyły się i rzucały błyski jak rozpalone bolidy, gdy wpadły w promień błyskawicowego światła. Cyrus Smith szedł na czele. Ayrton zamykał pochód. W jednem miejscu ledwo mogli postępować krok za krokiem, gdzieindziej znowu ześlizgiwali się bez tchu z gładkiej skały, podnosili się i szli dalej.