Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

leżał dotąd na ziemi z uchem przyłożonem do niej — zdaje mi się, że słyszę głuchy turkot, jak gdyby wozu wyładowanego sztabami żelaza.
Osadnicy nadstawili ucha z wytężoną uwagą i wnet się przekonali, że Ayrton nie uległ złudzeniu. Z turkotem wspomnianym przez niego łączyły się od chwili do chwili ryki podziemne, tworzące rodzaj „rinforzando“ i cichnęły powoli. Wszystko to sprawiało takie wrażenie, jak gdyby jakiś wicher gwałtowny przeleciał po wnętrznościach globu. Ale nic jednak podobnego do huku we właściwem tego słowa znaczeniu nie dawało się dotąd słyszeć. Wnosić więc z tego było można, że wyziewy i dymy znajdowały wolne przejście przez główny komin, i że przy znacznej obszerności klapy, żadne wysadzenie nie nastąpi, żadnego wybuchu nie trzeba się obawiać.
— Ha!... — zawołał słysząc te konkluzje Pencroff... — Wróćmy więc do roboty! Niech tam sobie góra Franklina pali fajkę, ryczy, jęczy, miota ogniem i płomieniem — wszystko to nie powód, aby nic nie robić... Nuże Ayrtonie, Nabie, Harbercie, panie Cyrus, panie Spilett — wszyscy dziś muszą przyłożyć ręki do dzieła. Dzisiaj przypada nam przypasować całe obrzeże okrętu, a przy takiej robocie tuzin ramion to nie nadto. Chcę ażeby nim miną dwa miesiące nasz nowy Bonawentura — zachowamy mu bowiem to imię, nie prawdaż? — pływał już po wodach portu Balonowego! A więc ani godziny do stracenia nie ma!