Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mność więc powinna była dopomódz do rozpoznania, czy do wyziewów i dymów nagromadzonych około paszczy wulkanu, łączyły się bądźto płomienie, bądźteż roztopione materje, wyrzucone przez ognistą górę.
— Krater w ogniu! — zawołał Harbert, który jako żywszy od swoich towarzyszy, pierwszy wbiegł na Terasę.
Góra Franklina, odległa o sześć mil mniej więcej, przedstawiała się w tej chwili w postaci gigantycznej pochodni, u szczytu której miotało się kilka burych płomieni. Tyle dymu, tyle sadzy i popiołów niezawodnie musiało być domięszanych do tych płomieni, że blask ich, mocno przyćmiony, nie odbijał się żywo na tle ciemności nocnych.
Ale rodzaj jakiegoś płowego światła rozścielał się nad wyspą i odcinał w mglistych zarysach części zarosłe na pierwszym planie wyspy. Olbrzymie kłęby poplątanych dymów zaciemniały wyżyny niebios, a na wskróś ich przelśniewało jeszcze gwiazd kilka.
— Postępy nader gwałtowne! — ozwał się inżynier.
— Nic w tem dziwnego — odrzekł korespondent. — Zbudzenie się wulkanu datuje się już od pewnego czasu. Przypominasz pan sobie, Cyrusie, że pierwsze wyziewy pojawiły się mniej więcej w epoce odbywanych przez nas poszukiwań w rozgałęzieniach góry Franklina, dla odkrycia schronienia kapitana Nemo. Było to, jeżeli się nie mylę, około 15go października.