Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ukryli, już miał poskoczyć naprzód, gdy silna ręka korespondenta osadziła go na miejscu.
— Za kilka minut stanie się całkiem ciemno — szepnął Gedeon Spilett marynarzowi do ucha — i wtedy będzie odpowiednia chwila do działania!
Pencroff, gniotąc konwulsyjnie kolbę swego karabina pohamował się i pozostał w miejscu pomrukując.
Wkrótce ostatnie pobłyski zachodu zgasły zupełnie. Mrok zdający się wychodzić z gęstwiny lasu, zalał całą łączkę. Góra Franklina zasłoniła jak olbrzymi ekran horyzont zachodni i w mgnieniu oka zapanowała nieprzebita ciemność, jak się to zwykle zdarza w okolicach położonych pod tą szerokością geograficzną. Nadeszła chwila właściwa.
Korespondent i Pencroff, od czasu zatrzymania się na skraju gęstwiny, ani na chwilę nie spuścili z oka palisady. Zagroda wydawała się zupełnie opuszczoną. Wierzch palisady przedstawiał linję nieco czarniejszą od otaczających ją ciemności, a nic jednostajności tej linji nie przerywało. Tymczasem, jeżeli korsarze znajdowali się w zagrodzie, to powinni byli ustawić w tem miejscu na straży jednego ze swoich, dla zabezpieczenia się od niespodzianki.
Gedeon Spilett ścisnął silnie dłoń swego towarzysza i obadwaj czołgając się, posunęli się ku zagrodzie, z bronią gotową do strzału.
Doszli aż do bramy zamykającej ogrodze-