Dwie drogi/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Dwie drogi
Pochodzenie Humoreski z teki Worszyłły
Wydawca Stefan Dembe
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Dwie drogi.




I.

Miś Rossowski leżał w głębokim fotelu naprzeciw Jana Złotopolskiego, który leżał w drugim fotelu. Miś palił cygaro i puszczał dym na Jasia, a Jaś palił cygaro i puszczał dym na Misia.
Milczeli. Wreszcie Miś spojrzał posępnie na guziki swych kamaszów i odezwał się:
— No i cóż będziesz dalej robił?
— Albo ja wiem.
Nastała znowu chwila milczenia. Jaś nalał Misiowi szklankę porteru, sam z rezygnacyą pociągnął ze swojej. Widać było pewne zakłopotanie na twarzach obydwóch: zgadłeś, przyszła na nich ciężka chwila.
— Wiele ci może zostać po zajęciu Złotopola? — spytał znowu Rossowski.
— Nic.
— Nic zupełnie?
— Te trochę gratów.
Widocznie niedola, o której mówili, miała na imię: ubóstwo. A jednak na pozór nic nie zdawało się go zapowiadać: ubrania na nich były pierwszej mody; fotele, na których siedzieli, aksamitne, mieszkanie umeblowane ze smakiem i dostatkiem; przed nimi stała elegancka zastawa do śniadania. Nic nie brakło, chyba wesołości u rozmawiających.
— Więc cóż tedy myślisz robić?
— Mówiłem ci, że nic nie wiem.
— O! ciężkie czasy, w których nawet ludzie tacy, jak my, muszą sami o sobie myśleć.
— Ciężkie! — potwierdził Złotopolski.
— Z Bujnickiemi nie możemy skończyć?
— Choćby dziś. Matka jest za mną, a panna pewno nie ma nic przeciw.
— Zatem kończ.
— Mój drogi, upewniam cię, że mój przyszły papa ma jeszcze więcej długów odemnie.
— Dlaczegóż się więc starasz o pannę?
— Bo ją kocham.
Jaś Złotopolski powiedział to takim tonem, że choć mu było nie do śmiechu, i sam się roześmiał i rozśmieszył Rossowskiego.
— Doskonały jest ten Jaś! Mów no bez żartów.
— O czem?
— O Fanny Bujnickiej.
— Dobrze. Otóż żenię się z Fanny dla tych samych powodów, dla których nie żenię się z Berlińską.
— Berlińska ma tylko jedną zaletę.
— Jaką?
— Sto tysięcy rubli.
— Przepraszam cię, dla mnie ma osiemkroć.
— A to jakim sposobem?
— Chyba nie wiesz, co powiedział papa Berliński, że jeżeli córce trafi się nieszlachcic, to dostanie sto tysięcy rubli — a jeżeli szlachcic, zwłaszcza taki, jak ja lub ty, to osiemkroć. Ale Berliński ma jeszcze jedną zaletę, o której może nie wiesz.
— Nie wiem.
— A no, dziadka hassydę, który do dziś dnia wyprawia pobożne tańce z dziesięciorgiem przykazań na głowie.
— Oj, to sęk!
— Fanny ma przynajmniej nazwisko.
— I brzemię długów papy?
— I to sęk!
— Słuchaj, Jasiu! ja ciebie nie rozumiem. Nigdybym się nie ożenił z panną bez nazwiska, ale też nigdy nie wziąłbym nazwiska bez pieniędzy. Berliński ma jedno, Fanny — drugie. Z obiema nie możesz się przecie żenić.
— Być... albo nie być?
— Patrzaj! z Szekspira coś zarywasz?
— Oj, Misiu Rossowski! Misiu Rossowski!
— Czego chcesz?
— Naiwny jesteś.
— Tak twierdzisz?
— Tak. Uważaj: Fanny, gdyby dziś miała pieniądze, nie poszłaby za mnie dlatego, że ja ich nie mam. Dla Berlińskiej mam przynajmniej nazwisko, Fanny go nie potrzebuje — jej potrzeba pieniędzy.
— I tobie potrzeba pieniędzy.
Jaś Złotopolski zanucił:

„Potrzeba nam pieniędzy
„Wenus pieniędzy nie chce dać...

— Otóż dlatego, szanowny Misiu Rossowski, że Wenus nie chce dać pieniędzy, a my obadwa potrzebujemy, ona zgodzi się wyjść za mnie, a ja zgodziłem się już.
— Mów dalej, mój drogi... ty czasem bywasz taki dowcipny! zatem pobierzecie się i...?
— Ja będę żonaty, a ona zamężna.
— A dalej?
— Domyśl się, Misiu! Ja nie należę do ludzi, którzy robią coś bez powodu. Fanny wyjdzie dziś za mnie dlatego, że nic nie ma, a ja ożenię się z nią dlatego, że kiedyś coś będzie miała. Rozumiesz teraz, mój panie? Będę miał żonę, jakiej ty przy twoich Rossowcach nigdy nie znajdziesz. Rozumiesz, mój panie?
— Myślisz o ciotce?
— Myślę i myślę, że siedzi na dożywociu po swoim mężu, a stryju Fani, zatem to nie może minąć.
— A jakby to minęło?
Złotopolski położył rękę na ramieniu Rossowskiego.
— Przyjacielu! śmierć nikogo nie mija. Kiedy cioci zaśpiewają: „Dies irae”, to ty, drogi Misiu, zaśpiewasz mi wówczas coś weselszego, np...
— Pana Tadeusza, jeszcze przedtem nim cioci: „Dies irae”. Nawet przypomnij sobie nutę, bo ci to będzie potrzebne.
Złotopolski posmutniał.
Yes! Jeżeli mi sprzedadzą Złotopole, to Fanny ani przed, a po śmierci ciotki mnie nie zechce.
Yes!
— Och! gospodarować teraz, to lepiej kamień sobie u szyi uwiązać! — przerwał Złotopolski.
— Och, gospodarować teraz, to lepiej się nie rodzić!
— Dawnoś był u siebie, w Złotopolu?
— Rok temu. A ty w Rossowcach?
— Rok temu, drogi Jasiu.
— My to najlepiej rozumiemy, co znaczy gospodarstwo!
— A tak, właśnie dlatego, że siedzimy w Warszawie.
— Możemy zatem ocenić, jak małe mamy dochody.
— Zresztą, z raportów naszych ekonomów...
— Wiesz, Misiu, my jesteśmy męczennicy!
— Znosimy to z rezygnącyą: „noblesse oblige!
— Ktoś dzwoni.
— Niech sobie dzwoni. Jeżeli wierzyciel, nie oddam mu ani grosza; owszem, zabawimy się. Franciszek, puszczać!
Po chwili Franciszek, lokaj, otworzył drzwi panu adwokatowi Maszko. Był to młody jeszcze człowiek, który pracą doszedł do kawałka chleba i wszystko sobie tylko zawdzięczał. Prócz adwokatury, zajmował się rozmaitemi interesami i miał się dobrze. Ale że pochodził z mieszczan z Przytyka, szukał tedy bardzo naturalnie związków z szlachetną młodzieżą, która go tolerowała, a czasem się nim bawiła. Ale pan Maszko miał zdrowy rozsądek i wolał, żeby tacy ludzie drwili z niego, niż żeby nie mieć znajomości między takiemi ludźmi. Pan Maszko miał nawet rozum, bo oczywiście tacy ludzie oddawali mu w ręce interesa majątkowe, na czem zarabiał; pan Maszko miał nawet charakter, bo oddawał wszelkie możliwe usługi takim ludziom, szukał ich, szczycił się ich znajomością, ale pieniędzy im nie pożyczał.
Bonjour! bonjour mes amis — witał pan Maszko, podając ręce obydwom.
Młodzi ludzie, nie wstając, podali mu dłonie.
— Ach, Maszko! że też ty nigdy nie nabierzesz manier — rzekł zimno Rossowski. — Ty chyba nie masz w sobie krwi naszej.
— Naprzód, wiedz o tem — odparł przybyły, — że Maszkowie są tak dobrą szlachtą, jak i wszyscy inni, a powtóre, powiedz mi, w czem moje maniery zasługują na zarzuty?
— Jak ty rękę podajesz?
— Jakże mam podawać? Wyciągam dłoń i ściskam rękę tego, z którym się witam.
— A to jest do najwyższego stopnia mauvais genre.
— Do najwyższego stopnia! — potwierdził Złotopolski.
— Przez Boga żywego! co mam robić?
— Jakto? tego nie wiesz? Nas przecie nie trzeba tego uczyć, my mamy to we krwi.
— Ależ i ja mam we krwi, zaręczam wam za to; tylko jak nie wiem, no, to nie wiem! Mam we krwi, ale... w zarodku... Każda rzecz potrzebuje się rozwinąć.
— Wiedz więc o tem, że ręki się nie wyciąga wedle zasad dobrego tonu.
— Tylko co się robi?
— Tylko się kurczy.
— Zmiłuj się, jak ja skurczę rękę i ten, z którym się witam, skurczy ją także, to się nie przywitamy.
— To się nie przywitacie, ale nie ubliżycie w niczem prawom, przyjętym przez ludzi dobrze wychowanych. Podając rękę, trzyma się dłoń wyprostowaną przy samych piersiach, albo przy samej pasze. Uważasz: ręka powinna być skurczona, dłoń wyprostowana i położona przy samej pasze. A kto chce, niech po nią sięga. Oto jest godne człowieka dobrze wychowanego.
— A co! zawsze coś we mnie mówiło, żeby tak rękę podawać! Tak, tak! to jest najodpowiedniej. Jasiu, mój drogi! przychodzę do ciebie w pewnym interesie. Ale co ci jest? jakiś smutny jesteś?
— Mam długów więcej, niż włosów na głowie.
— O! istotnie, to bardzo nieprzyjemna rzecz.
— Jaka rada na to?
— Zapłacić.
— Skąd wziąć pieniędzy?
— Sprzedać Złotopole.
— Chcę to oddawna zrobić, ale skąd kupca?
Maszko uśmiechnął się.
— Właśnie z tem do ciebie przychodzę.
— Wybawicielu!
— Ludzie, jak my, powinni sobie pomagać! Znajdzie się kupiec.
— Kto?
— Niemcy.
— Jacy?
— Koloniści.
— Aa!
— Ale musisz jechać do Złotopola.
— Po co?
— Ułożyć cały interes. Ja pojadę z tobą.
— I zostanie mi się co, jak sprzedam w ten sposób Złotopole?
— Mój kochany, Złotopole razem z Kalinowszczyzną, to magnacki majątek; gdyby towarzystwo sprzedało, to nietylko ty nic byś nie dostał, ale jeszcze wierzyciele by spadli. Inna rzecz kolonizacya.
— Ileż może pozostać?
— Ze trzykroć — rzekł niby niedbale Maszko. — Zresztą, uważasz, ponieważ to tak dobrze brzmi: Złotopolski na Złotopolu — znajduję więc sposób, żebyś Złotopole sprzedał, a jednak je miał.
— Niech kto co chce mówi, ten Maszko jest jednakże gentlemanem. Jakże to będzie?
— Szczerze ci dziękuję. Jestem gentlemanem i dlatego właśnie rozumiem położenie gentlemana, który ma więcej długów, niż włosów na głowie. Złotopole sprzedasz niemcom, a zostawisz sobie dwór, ogród i parę mórg lasu na park. To wszystko będzie się oczywiście zwało: Złotopole.
— Maszko!
— Kochany Jasiu! Tak jest i za granicą, prawdziwy szlachcic trudni się polowaniem, ale nie rolą. Złotopole będzie niby twojem pied à terre.
— Wiesz, Misiu! — zawołał Złotopolski — Maszko jest równy nam pod każdym względem, a jednak, o Misiu! Misiu! między nami i Maszką jest jedna wielka różnica.
— Jaka?
— Że Maszko ma głowę, a my jej nie mamy.
Rossowski odrzekł obojętnie:
— Kto wie, czy Pan Bóg nie dlatego dał Maszce głowę, żeby nas nie utrudzać zbytnim ciężarem.
— Jużto tobie musi być lekko, drogi Misiu?
— I tobie, kochany Jasiu.
— Ależ, przyjaciele! — zawołał Maszko — nie macie sobie nic do wyrzucenia. Jasiu, pod jednym warunkiem zajmę się twemi interesami.
— A warunek ten?
— Dasz nam u siebie, w Złotopolu, obiadek przyjacielski; zaprosisz mnie, Misia, Antosia i kogo chcesz więcej z naszego grona.
— Doskonały projekt.
— Zatem pojutrze najdalej jedziemy do Złotopola. Adieu Mich! Farevel John!
Tu Maszko wziął za kapelusz i ulokowawszy rękę koło pachy, wyciągnął palce w kierunku Misia i Jasia, a zaś Miś i Jaś, ulokowawszy ręce pod swojemi pachami, wyciągnęli palce ku Maszce. Dłonie ich spotkały się ze sobą.
Gdy Maszko wyszedł, Miś udusił gwałtownie w popielniczce nawpół dopalone cygaro i odezwał się z gniewem:
Ambetuje mnie ten Maszko!
— Przyznaj jednak, że on ma głowę.
— Właśnie, ta głowa, ten spryt do interesów, ten dar radzenia sobie na świecie, przepraszam cię, ale my tacy nie jesteśmy.
— Albo to między nami nie ma ludzi z głową?
— Nie mówię, ale nie do interesów. Wiem, że Władzio ma głowę — mój ojciec miał głowę...
— A i ty przecie masz talent krasomówczy?
— Że tam czasem jaki speech powiem.
— Powiesz na obiadku w Złotopolu. Ej! co tam! niech żyje Maszko i niemcy.
— Wiesz, Jasiu, co ci powiem?
— Nie jestem jasnowidzącym, Misiu, zatem nie mogę odgadnąć.
— Że niemcy chyba mniej jeszcze rozumu od nas mają.
— Dobrze powiedziane — mais pourquois ça?
— A bo dają nam gotówkę, a biorą ziemię.
— Dobrze powiedziane.
— Ich chyba Pan Bóg na to stworzył, żeby ratowali szlachtę polską, — biorą ziemię, a dają talary; rozumiesz, Jasiu! — talary!
— I rozumiem i czuję, że będę je posiadał. Nie mów nic o tem u Bujnickich; chcę Fanny zrobić niespodziankę.
— Dobrze. Adieu!
Adieu!






II.

Panna Fanny Bujnicka, perła okolicy, „fleur de Cuyavie”, siedziała w salonie z matką i jednym gościem, niejakim panem Maciejem Iwaszkiewiczem, inżynierem. Rozmowa biegała koło niezwykłej i niespodzianej wieści, że Złotopolski ma podobno wyjechać do siebie na wieś.
Iwaszkiewicz spoglądał na pannę Fanny, a czasem i ona spoglądała na niego, gdyby kto chciał ściślej brać rzeczy, to może i częściej, niż dobry ton pozwala pannie spoglądać na człowieka, który niżej stoi od niej na drabinie socyalnej.
Bo pan Iwaszkiewicz niżej stał. On był synem profesora, a ona córką obywatela ziemskiego. Któżby chciał porównywać? Ale znali się oddawna. Państwo Bujniccy, chociaż, a raczej dlatego, że mieli majątek ziemski, mieszkali w Warszawie, ojciec Iwaszkiewicza, jako profesor, także w Warszawie i w jednym z Bujnickiemi domu, zatem panna i młodzieniec znali się od małego i ongi, nieraz bywało, bawili się w jednym ogródku.
Bo pani Bujnicka, chociaż młody Iwaszkiewicz nazywał się Maciuś, i choć był tylko synem profesora, pozwalała się Fani z nim bawić.
— Moja Faniu — mawiała zwykle — nawet i tacy ludzie, którzy nie mają majątków ziemskich, są, kochanie, naszemi bliźniemi. Pamiętaj o tem, Faniu!
Bratowa pani Bujnickiej, druga pani Bujnicka, łajała matkę Fani o taką popularność: „Jabym — mówiła — nie pozwoliła bawić się mojej córce z chłopcem, który ma takie trywialne imię, a zresztą bałabym się, żeby dziewczynka nie nasiąkła jakiemi zasadami w złym duchu”.
— Prawda, moja droga, ale młody Iwaszkiewicz ma bardzo dobry akcent — odpowiadała matka Fanny. — Nie rozumiem, skąd tacy ludzie mogą mieć tak dobry akcent.
Wiadomo powszechnie, ile u nas dobry akcent może cudów sprawić. Miś Rossowski mawiał nawet, że nie pojmuje, jak uczciwy człowiek może mieć zły akcent.
Zawdzięczał więc Maciuś francuzczyźnie, że mógł się bawić z panną Franciszką Bujnicką. I bawili się też, bywało, jako dzieci, gwarząc, szczebiocząc, skacząc. Ona biegała naprzód, a on nadążał za jej złotemi lokami, które wiatr w biegu kołysał, i zbierał dla niej to kwiatki, to kamyczki świecące, i co Bóg dał, byle Fania rozweseliła błękitne oczki i powiedziała: „merci!
Płyną lata, jak obłoki po niebieskim przestworzu i w miarę, jak dzieci rosły, coraz milszą zdawała im się wspólna zabawa. Sielanka zmieniłaby się na inny może poemat, gdyby nie interwencya prozy, która pod postacią gospodarza domu, nie dozwoliła Maciusiowi bawić się dłużej z Fanią.
Poprostu profesor, ojciec Maciusia, nie miał czem płacić za mieszkanie i musiał wyprowadzić się, a pan Bujnicki miał czem płacić i został.
Płyną lata, jak fale wiślane! Od tego czasu płynęły jedne za drugiemi, i ani Maciuś nie widywał Fani, ani Fania nie widywała Maciusia. I zapomnieli o sobie, jak kazał czas, czyli owe lata — fale.
Ale los jest miłosierny i zawsze sprawia tak, że ci, co się widywali za rannych lat dzieciństwa, spotykają się i później.
Przez to oni mogą kochać się dalej, a i powieściopisarz może ciągnąć dalej powieść.
Nie wiedziała tedy Fania o Maciusiu nic a nic. Ona wyrosła na pannę Fanny Bujnicką, „perłę okolicy”, a on...
Na wieczorze u hrabstwa W. Fania ujrzała raz między rojem czarnych fraków, białych gorsów, wąsów, bród, breloków, binokli, młodego człowieka, o opalonej twarzy, z czarną brodą, który zaintrygował ją nieco.
Zaintrygował ją, bo zdawało jej się, że go zna.
— Kto jest ten pan, taki wysoki? — szepnęła przyjaciółce swej, Mani Rossowskiej.
— Mania Rossowska przypatrzyła się bacznie młodzieńcowi, pokazywanemu przez Fanię, i odrzekła:
— To coś nowego.
— Wiesz, że ja go znam jakoś.
— Ja go nigdy nie widziałam.
Proszę wystawić sobie zdziwienie Fani, gdy po chwili nieznajomy przedstawił się jej matce, a potem wraz z synem gospodarza domu zbliżył się ku niej.
Mademoiselle! — zawołał syn gospodarza — j’ai l’honneur de vous presenter monsieur Iwaszkiewicz, ingénieur.
Fania zarumieniła się przeciw wszelkim prawidłom dobrego tonu, który nakazuje obojętność, i nie mogła się wstrzymać od dość głośnego objawu zdziwienia.
Poczem spojrzała ciekawie na towarzysza lat dziecinnych! Och! zmienił się bardzo! Dawniej był to sobie poczciwy i nieśmiały Maciuś, a teraz siedział koło niej mąż dojrzały, który więcej zdawał się badać ją, niż usiłował bawić. A mówił przytem poważnie; nie odwoływał się do wspomnień z ogródka. Maciuś nie podobał się Fani.
Ale Fania za to podobała się Maciusiowi. Miała też same złote loki, też same błękitne, wesołe oczy, a obnażone ramiona trzymała tak ślicznie w rąbkach koronek, tiulu i gazy, że jakby dwa gołąbki bliźniacze, zdawały się chcieć ulecieć z tych rąbków, by bujać swobodnie po powietrzu, jak dawniej w ogródku.
Gdy pierwsze wrażenie minęło, to i Maciuś podobał się więcej Fani. Skończył szkołę centralną w Paryżu, był inżynierem, stał na czele jakiejś fabryki, rozmawiał swobodnie, a co nawet dziwnem zdawało się Fani, że słowa jego, choć równie w dobrym tonie, jak słowa innych panów — miały przecie pewien sens i znaczenie.
Odtąd widywali się stale.
A że w księdze wspomnień, którą każdy w mniej więcej głupi sposób zapisuje, najdłużej nie blednieją wspomnienia lat dziecinnych, przeto Iwaszkiewicz bywał u Bujnickich coraz to częściej i Fania wydawała mu się coraz milszą.
Bywał więc często i kto wie, coby się było stało, gdyby nie to, że o Fanię zaczął się starać Złotopolski.
Ktokolwiek on tam sobie był ten Iwaszkiewicz, zawsze był to Iwaszkiewicz, nie Złotopolski. Owo papiery jego spadły głęboko w oczach szczególniej pani Bujnickiej. On chodził piechotą, a Złotopolski jeździł powozem; on był fabrykant, czy tam coś, a Złotopolski obywatel wiejski; Złotopolski miał konia wierzchowego, a on nie; Złotopolski miał grooma w obcisłych ineksprymablach z perłowemi guzikami po bokach, a on nie miał grooma w obcisłych ineksprymablach z perłowemi guzikami po bokach.
— Jednakowoż, dziwna rzecz — mawiała pani Bujnicka — ten Iwaszkiewicz, podobno, ma znaczne dochody; mógłby mieć to wszystko, co ma Złotopolski, a jednak... ale nie! jemu właśnie brak tych instynktów, które w Złotopolskim są wrodzone.
I proszę też posądzać wielki świat o interesowność. Miło nam stanąć w jego obronie: Pani Bujnicka wiedziała, że Iwaszkiewicz ma nawet większe dochody, niż Złotopolski, a jednak bez wahania oddała pierwszeństwo ostatniemu, i nawet rzekła kiedyś do córki.
— Faniu, na miłość Boga! nie pozwalaj Iwaszkiewiczowi poufalić się ze sobą.
Fania podniosła na matkę błękitne oczy.
Soyez tranquille chère mère!
— Ja wiem, że przecie o nim nie myślisz, ale nawet i stosunki zażyłości z takim człowiekiem, to już rzecz trochę kompromitująca.
Papiery Iwaszkiewicza doszły do minimum.
Przyjmowano go odtąd tak zimno, że na dobrą sprawę powinien był poprostu pójść do stu... kropek i nie bywać więcej, ale on mimo to bywał, bo każdy człowiek ma jakąś achillesową piętę, a w Iwaszkiewiczu tą piętą był niewymowny pociąg do błękitnych oczów Fani.
Złotopolski nie uważał go nawet za współzawodnika.
— Ot, jakiś parvenus, który się wcisnął do gramundu — mawiał o nim.
Gramund” znaczy w ucywilizowanym polskim języku: wielki świat.
Iwaszkiewicz za to uważał Złotopolskiego za współzawodnika i zapewne dlatego śmiał twierdzić, że brak mu piątej klepki.
Ale Złotopolski zwyciężał Iwaszkiewicza.
Zwyciężał przynajmniej dopóty, dopóki wieść się nie rozeszła po gramundzie, że na hipotece Złotopola jest przynajmniej tyle długów, co snopów na jego łanach. Nie jedna matka z wielkiego świata pokręciła wtedy głową.
— Ten poczciwy i kochany Jaś! — mówiono — z nim podobno bardzo cienko, a to taki miły chłopak i w takim dobrym duchu.
Taż sama wieść rozniosła się jednocześnie, że Iwaszkiewicz z zarządzającego przeszedł na współwłaściciela fabryki machin.
Gdy doszło to z kolei i do Bujnickich, matka weszła z poważną twarzą do pokoju córki.
— Na Złotopolu pełno długów — rzekła.
— Skąd mama wie?
— To już każdy wie.
Panienka milczała zasępiona.
— Cóż mama każe teraz robić?
— Złotopolski odprawił, podobno, grooma w obcisłych ineksprymablach z perłowemi guzikami po bokach.
— Tego już tylko brakowało.
— To może jeszcze nie prawda. Ale! wiesz, com słyszała?
— Cóż można było gorszego słyszeć?
— To już co innego: że Iwaszkiewicz pochodzi ze szlachty... szkockiej.
— On nawet i nazwisko ma trochę szkockie.
— No! to znowu... nie! ale familia mogła się przezwać! Przyznaj, Faniu, że ty masz pewien „feblik” do tego Iwaszkiewicza.
— Jak tam mama uważa.
— Poczciwe dziecko!
Papiery Iwaszkiewicza skoczyły nagle w górę.
Bo też interesa Bujnickich zaczynały iść na dół. Pan Bujnicki, który mieszkał na wsi i który w ciągu mozolnego swego żywota był generalnym dostawcą pani Bujnickiej, ociężał jakoś na starość, czy co? i zaniedbywał się coraz bardziej w dostawach. On mawiał, że nie może nastarczyć, że robi długi. Jakoż trudno mu było nie wierzyć, a raczej łatwo się było przekonać, że robił długi. Pocieszali się tylko tem państwo Bujniccy, że i co do długów nie pozostali za całem obywatelstwem.
Ale papiery Iwaszkiewicza szły przez to coraz bardziej w górę.
A kiedy jeszcze gruchnęło między ludźmi, że Złotopolski wyjeżdża do siebie na wieś, co było, jak sądzono, oznaką czegoś niedobrego, papiery inżyniera doszły do maximum.
I właśnie widzimy go w tej chwili, siedzącego u państwa Bujnickich i rozmawiającego z matką i panną. On spogląda często na „perłę okolicy”, która zdaje się być zamyśloną i poważną.
— Więc i pan słyszał, że Złotopolski wyjeżdża do siebie na wieś? — pyta pani Bujnicka.
— Tak — odpowiada inżynier.
— Ciekawam, co go powoduje?
— Konieczność zapewne.
— I prędko będzie z powrotem?
— Zdaje się, że nieprędko. Mówił mi Maszko, że zaprosił jego i kilku z młodzieży swojej sfery na obiad do Złotopola. Maszko nazwał obiad ten pożegnalnym.
Pani Bujnicka spogląda niespokojnie na córkę.
— Być może, że przyjdzie pożegnać się z paniami — mówi inżynier.
— Może być — odpowiada obojętnie Fania.
— A kto wie — odpowiada ze znaczącym uśmiechem pani Bujnicka; — może właśnie dlatego, że wyjeżdża, nie przyjdzie. Vous savez... są takie położenia, w których, choć kto wyjeżdża, nie przychodzi jednak...
Z oczu inżyniera strzelił nagle radosny promień, tembardziej, że zdawało mu się, iż na słowa matki Fania uśmiechnęła się z przymusem, a nawet policzki jej powlekł lekki rumieniec.
— Dała mu odkosza. Teraz rozumiem wszystko! — pomyślał.
— Darujcie, moi młodzi państwo, że na chwilę zostawię was samych, ale mam coś powiedzieć służbie. Pardon, monsieur! Faniu, dotrzymaj tu panu towarzystwa.
Na twarzy Iwaszkiewicza nie było znać, by się obrażał tem, że pani Bujnicka zostawia go samego z Fanią; a pani Bujnicka rzeczywiście wyszła na chwilę i, spotkawszy służącego, rzekła:
— Jeśli tu przyjdzie pan Złotopolski, powiedz, że przyjmujemy za godzinę.
Pani Bujnicka nie chciała istotnie, żeby Złotopolski przyszedł przy Iwaszkiewiczu.
Tymczasem Iwaszkiewicz siedział sam na sam z Fanią w salonie. Milczeli przez chwilę oboje, wreszcie Iwaszkiewicz poruszył się niespokojnie i rzekł:
— Towarzystwo straci zapewne wiele na wyjeździe pana Złotopolskiego.
Z kwaśnej miny inżyniera możnaby sądzić, że zapewne chciał powiedzieć coś innego, ale to jakoś tak samo mu się wymówiło.
— Tak pan sądzi? — spytała Fanny.
— Ja? o nie, pani! ja myślałem, że może pani tak sądzi?
— Niech mi pan wierzy, że w tej chwili myślałam zupełnie o czem innem. Ja myślałam o naszym ogródku dziecinnym. Pamięta pan nasz ogródek?
— Jeżeli kto z nas dwojga go zapomniał, to nie ja.
Fania śpuściła oczy.
— I nie ja... także...
— Pani! — rzekł Iwaszkiewicz — dziękuję z całego serca za te słowa. Ja nie trwonię ich nigdy napróżno i nie przypuszczam, żebyś i pani mówiła je bez poczucia prawdy.
— Czy ja panu co złego kiedy zrobiłam, że pan mnie sądzi tak surowo?
— Ja?
— Wiem — mówiła dalej ze smutkiem w głosie. — Pan przy swoim rozumie uważa mnie za próżną i popsutą dziewczynę światową, pan nie wierzy, że ja mogę coś szczerze mówić, a jednak...
W niebieskich oczach Fanny błysnęło coś nakształt łez.
— A jednak mam jeszcze kilka kwiatków zasuszonych z naszego ogródka... ale ja jestem próżna i popsuta dziewczyna światowa? ja nie umiem pamiętać? Prawda?
— Nie, pani, to ja nie śmiałem się spodziewać, że pani pamięta?
— I dlatego nie spytał pan nigdy o to?
— Dlatego. Bałem się spytać, bo nadto ceniłem te wspomnienia. Tak jest, bałem się, byś pani nie rozwiała ich jednym obojętnym uśmiechem.
— Mój Boże! Tyle mówią o pańskiej energii, a pan taki nieśmiały. Czy to tylko ze mną?
— Tylko z panią.
— A przecież my się znamy od tych czasów, kiedy jeszcze pan mi mówił... jak to tu teraz nawet powiedzieć?... kiedy pan mi mówił: „Faniu”.
— O, pani! jeśli to żarty, to złe żarty...
— Jakie przystoją zepsutej, światowej dziewczynie? Ha, jeżeli tak, to dajmy temu pokój. Może pan woli o czem innem mówić. Otóż i mama przychodzi! Dużo pan ma zajęcia w swojej fabryce?
Pani Bujnicka weszła tymczasem do pokoju i, rzuciwszy przenikliwym wzrokiem na Fanię, spytała łaskawie:
— O czem-że to państwo rozprawiacie? o fabryce?
— Tak; łaskawa pani! właśnie mówiliśmy o fabryce.
— Musi to jednak być panu przykro siedzieć od rana do wieczora między robotnikami?
— Nie, pani.
— A jednak są to ludzie bez wychowania; wystawiam sobie, jak straszne muszą mieć maniery.
Iwaszkiewicz uśmiechnął się.
— Przy młotach i ogniskach, buchających skrami, mają wcale odpowiednie.
— Trudno jednakże podobać sobie w takich zajęciach.
— Ja tam miłuję je z całej duszy. Przyczem (tu oczy Iwaszkiewicza ożywiły się) robię teraz wielką próbę, która jeżeli się uda...
— Przyniesie panu wielkie dochody?
— To może nie. Jest to rzecz inna. Pragnę usunąć wszystkich ludzi obcych z fabryki, a mieć robotników swoich, tuziemców. Przez to mam nadzieję wszczepiać powoli między nas zamiłowanie przemysłu. A u nas potrzeba podnosić przemysł.
— Jednak słyszałam bardzo dystyngowanych ludzi, mówiących, że przemysł nie zgadza się z naszym charakterem.
— Często i dystyngowani ludzie mówią absurda.
— Tak pan sądzi?
— Szczerze tak sądzę. Nie przeczę, że z natury kraju, rola zawsze będzie stanowiła główne zajęcie większości, ale i gospodarstwo rolne nie powinno ograniczać się produkcyą surowych materyałów; ono albo musi stać się przemysłowem... albo wyjść z naszych rąk.
— Mówiono mi, że gospodarstwo przemysłowe potrzebuje znacznych kapitałów.
— Bez kwestyi.
— Skądże ich wziąć?
— Z rozumnej pracy, której więcej nam jeszcze brak, niż kapitałów.






III.

Na Złotopolu gwarno, zgiełkliwie i wesoło. Zjechał pan, a z panem i inni panowie. Przyjechali także z Prus panowie Szulce, Miller, Mitke, Jausch, Wiseman, pełnomocnicy kolonistów. Układy idą żywo i dość szybko posuwają się naprzód. Raz wraz przyszli dziedzice Złotopola chodzą od rządcy, u którego stanęli, do dworu, gdzie stoi pan z innemi panami. I koloniści radują się, poglądając, jak wiatr chwieje zbożem na łanach mazowieckich, i młody dziedzic z zadowoleniem obserwuje ładowne kieszenie panów Szulce, Millera, Jauscha et comp. Po wsi tylko strach przyszłych sąsiadów, ale co komu do tego? Zbierają się gromadki gospodarzy i radzą. Wolno i im radzić, niech każdy myśli o sobie. Ożyło całe Złotopole i jeszcze piękniejsze wydaje się, niż zwykle. I to dobra nowina! im Złotopole piękniej się wyda, tem niemcy więcej za Złotopole dadzą.
Prócz chłopów wszyscy kontenci. Pan Maszko rozpływa się z radości, bo oto książę Antoś, który ma także majątek do rozkolonizowania, chodzi z nim pod rękę lub klepie go po ramieniu i mówi mu: „cher ami”, a pan Maszko nazywa go z kolei swoim poczciwym Antosiem. Jaś Złotopolski każe nakrywać do obiadku, a Miś przygotowywa speech, który powie przy pierwszem zdrowiu.
— Jasiu! Jasiu! — woła wreszcie książę Antoś — widziałeś swoją Fanny przed odjazdem?
— Nie, nie widziałem; chcę jej zrobić niespodziankę.
— Ucieszy się mała! — wtrąca Maszko.
— Spodziewam się — odpowiada Złotopolski. — Ma ona dosyć na to rozumu.
— O to najmniejsza! — przerywa książę Antoś — ale ładna kanalijka. Ja tam nie uważam na rozum w kobiecie!
Pan Maszko parska śmiechem z całej duszy; on jest tegoż samego zdania, ale nie umiałby się tak dosadnie wyrazić.
— Nie! wiecie panowie — woła pan Maszko — że ten Antoś jest tak wyborny, że ha! ha! ha! uważaliście, jak on to powiedział: „Ja tam nie uważam na rozum w kobiecie!”
— Ależ, kochany Maszko! każdemu może się trafić powiedzieć coś dowcipnego — mówi skromnie książę Antoś.
— Nie, nie, nie każdemu!
Tymczasem Miś Rossowski zbliża się i, usłyszawszy o co chodzi, mówi:
— Co się tyczy Fanny, to ja wiem, że ona może się liczyć nawet do bardzo wykształconych. Ja wam za to zaręczam.
— A z czegoś to poznał? — pyta Złotopolski.
— Z czegom poznał? Na własne oczy widziałem, jak u Wici Zdzierżyckiej, która, jak wiecie, chce uchodzić za uczoną, Fanny trzymała w ręku książkę z filozofią Hegla.
— No i cóż?
— I cóż? I zobaczywszy, że to Hegel, powiada: „a!” a prosta rzecz, że gdyby nie słyszała o Heglu, toby nie powiedziała: „a!
— Trzeba było powiedzieć: „b!” — mówi książę Antoś — to i tybyś uchodził za uczonego.
Tu już pan Maszko bucha takim śmiechem, że pęka mu spinka przy kołnierzyku, a Miś Rossowski odpowiada:
— Nie puszczaj się, drogi Antosiu, na alfabet, bo wątpię, czy dociągniesz do końca.
Ma foi! i ja wątpię. Jasiu, chodźmy na obiad. Misiu, gotuj speech!
Jakoż przechodzą wszyscy do sali jadalnej, z której ścian spoglądają na nich wąsate, groźne twarze dawnych Złotopolskich. Maszko spogląda na nich, jak lis na winogrona. Wszyscy siadają do obiadu.
— A cóż twoi niemcy? — pyta Miś.
— Spodziewam się, że nie z nami — odpowiada Jaś. — Sprowadziłem im bajryszu, który piją teraz u rządcy.
— Ależ mają, bo mają talarki.
— Któżby je miał? to tylko na nas takie ciężkie czasy, że niedługo nie będziemy mieli co do ust włożyć! Antosiu, porteru czy piwa angielskiego?... Doskonałe!... Misiu, jakie wino pijasz po zupie?
— No, a mój speech?
— Powiesz przy mumie. Tak, moi panowie! ciężkie teraz czasy i musimy się djablo ograniczać.
— Kolonizacya to jedyny nasz ratunek.
— Niech żyje kolonizacya!
— Kolonizujmy, parcelujmy! niech żyje kolonizacya!
— Panowie! tylko nie unośmy się — mówi Miś. — Prawdziwi gentlemani nie unoszą się przed bifsztykiem. Tak jest przyjęte.
Yes! yes!
Tymczasem podają bifsztyk, po którym, nawet ludziom najlepszego tonu wolno być wesołemi, a zarazem przynoszą muma, który ma własność rozweselania ludzi wszystkich tonów. Książę Antoś spogląda pod światło na szumiące perełki złotego napoju, potem wstaje i woła:
— Zdrowie gospodarza!
— Zdrowie gospodarza! — powtarza pan Maszko.
— Obyśmy dożyli lepszych czasów!
— Obyśmy dożyli lepszych czasów! — powtarza Maszko.
— Cicho! — woła Miś.
Wszyscy siadają. Miś pozostaje stojący i, trzymając kieliszek, mówi:
— Panowie, mówię poważnie, bo speech powinno się mówić poważnie.
„Zebraliśmy się tu, aby odpocząć po pracy i trudach, jakie dla dobra naszego ogółu ponosimy w stolicy. Wprawdzie i tam, mową i drukiem, z pomocą pism, zarzucają nam, że nie robimy nic a nic — ja protestuję („I ja!” woła Maszko). Maszko, nie przerywaj! Ja protestuję! — My to nawet w dzisiejszych ciężkich czasach utrzymujemy godność naszego ogółu. Pytam: dlaczego? A któż ożywia wyższe towarzystwa? Kto stanowi prawa dobrego tonu? kto utrzymuje polor towarzyski, kto dyktuje prawa szyku? — My! Gdyby nas nie było, nie byłoby tego, co nazywamy wyższem towarzystwem, a wszakże Anglia ma swoich lordów, Francya swoją noblessę, Niemcy swoich baronów. My utrzymujemy tę równowagę u nas. Jest to porządek natury. Kto nie wierzy, niech spojrzy na konie i barany. Są między końmi szkapy chłopskie i folbluty, są między baranami zwykłe i merynosy. Sama natura tak postanowiła, sama natura i nas postawiła na czele ogółu. My to bowiem jesteśmy końmi folblut, my jesteśmy baranami z rasy merynos! (Brawo! brawo!). — Nie przerywajcie! A teraz, panowie! jeżeli słowa moje trafiają do waszego rozumu, kto sprawił, że możecie ich słuchać? — Złotopolski. Kto przez kolonizacyę daje nam przykład, jak powrócić owe dobre czasy, gdy ludzie, jak my, nie mieli długów? — Złotopolski. A przytem on jest tak dobrym folblutem, tak dobrym baranem merinos, jak każdy z nas. Panowie! Sądzę przeto, że ów gentleman zasługuje, aby mu wykrzyknąć: hip! hip! Zatem hip! hip! Jeszcze raz: hip! hip! (Maszko krzyczysz jak mazur, nie anglik!) hurra! hurra!
Jaś Złotopolski dziękuje towarzyszom, trącając się z niemi kolejno. On wie, że każdy może pójść jego śladem i nie widzi w swoim postępku nic godnego uwielbienia. Przecież kolonistów nie zabraknie.
— Panowie! nie przeceniajmy się wzajemnie!
Wreszcie po kilku jeszcze zdrowiach obiadek się kończy.
— Teraz kawa, cygara i przechadzka — mówi gospodarz.
Jak miło jest na wsi, po dobrym obiedzie i po kawie, pójść jesienią na przechadzkę, gdy na dworze skrzy się pogoda, liść nie szemrze, a w ulewie promieni słonecznych pływają białe nitki pajęczyny. Tak cicho i spokojnie płyną one włókienka z przędziwa Matki Boskiej, jako żywot szlachcica polskiego bez skazy na sumieniu, bez długów na hipotece. Jesień polska, gdy się uśmiechnie, to chociaż rzewnie jakoś, ano już tak poczciwie i serdecznie, że z duszą i sercem kupi cię takim uśmiechem. Wesoło wtedy i radośnie wiejskiemu człowiekowi. Przyszedł czas spocząć po pracy: chlebny czas, zbożny czas! W rżyskach krzyczą z wielką wrzawą koniki polne, a na ugorze pastuch, choć zbył już fujary, ale i bez fujary zawodzi całą duszą pieśń wiejską:

„Rozbujały się siwe łabędzie po wodzie!”

Młodzi panowie w Złotopolu byli w doskonałych humorach: właśnie zjedli wyborny obiad, byli po kawie; czas był pogodny, pełen słońca, pajęczyny, wrzawy koników i pieśni wiejskich.
Z cygarami w ustach panowie wyszli do ogrodu we dwie pary, Miś ze Złotopolskim, a książę Antoś z Maszką. Książę Antoś twarz miał trochę czerwoną, mocno śmiejące się oczy, trochę dymiącą czuprynę i trochę niepewne nogi.
— Ja-siu ko-chany! śliczne to twoje Złotopole, jak mi ho-nor miły — mówił, zwracając się do gospodarza.
Rzeczywiście Złotopole ślicznie wyglądało i zbliska i zdaleka. Pałac pański prawdziwie wygodny; za pałacem ogród gracowany w ulice, szumiący odwiecznemi drzewami; za drzewami szeroka i ogromna szyba wody, młyn, tartak, grobla sadzona jarzębiną, po bokach, jak okiem dojrzał, łany mazowieckie — i na końcu widnokręgu okrawek lasu, czarna, szumiąca choina.
— Śliczne to twoje Złotopole! — powtórzył książę Antoś. — W którą stronę pójdziemy?
— Chodźmy na okop szwedzki; stamtąd piękny widok.
— Gdzież to jest?
— A za ogrodem, niedaleko stawu.
Panowie, przeszedłszy z pół wiorsty, wyszli z ogrodu i wkrótce ujrzeli porosły wrzosem i chwastem wysoki nasyp ziemny, z którego istotnie otwierał się rozległy widok na okolicę.
— To tu? — spytał Miś. — A istotnie ładny stąd widok.
— To okop szwedzki.
— Skąd się tu wziął?
— Jeszcze od wojen szwedzkich. Tu podobno bronił się mój pra-pradziad Karolowi XII.
— Ehe! to tu była bitwa?
— Tak. Tu tylko ziemię poruszyć, zaraz natrafisz na kości.
— Ho! ho!
— A no, patrz! — zawołał nagle książę Antoś — ot, czaszka!
Istotnie, w dołku wypłókanym od deszczów, na podścielisku wrzosów, leżała pożółkła od czasu czaszka; słońce oblewało promieniami ten czerep zapewne jakiego sodalisa, który tu ongi gardło dał, chwaląc imię Maryi i mękę krwawego Chrystusa. Czerep spoglądał pustemi jamami oczu i na Jasia Złotopolskiego i na Misia Rossowskiego i na księcia Antosia. Rozwalona widocznie mieczem lub toporem kość ciemieniowa okazywała czarne wnętrze pełne ziemi i zielska.
Après diné c’est un peu dégoûtant — zauważył Maszko.
Jaś Złotopolski uśmiechnął się.
— Ciekawym, co niemcy zrobią z kośćmi, które tu znajdą. Ale? (tu Złotopolski zwrócił się do Maszki), czy okop objęty pomiarami, czy mój?
Nein, nein! to nasz ma bycz! — zawołał nagle jakiś basowy głos za plecami Jasia.
Był to głos pana Jauscha, który stał obok pana Wiseman i obcierał z potu ogromne i czerwone oblicze. Pan Jausch i pan Wiseman, trzymając w rękach porcelanowe fajki, poważnie poglądali na okop i na panów, stojących na okopie. Pan Jausch był otyły, pan Wiseman chudy, ale obaj mieli czerwone chustki na szyjach i długie kamizelki z świecącemi guzikami. Pan Jausch pogładził ręką podbródek i powtórzył:
— Mi przyszli tu szpaciren, ale to ma bicz nasz ten wal.
Poczem oba z panem Wiseman wdrapali się na nasyp.
— A cóż wy z tem będziecie robili? — spytał książę Antoś.
— Mi nie tacy glupi, aby pozwolili się marnować takiemu dobry plac — tu będzie ogórki kwitnąć.
— To cmentarzysko dawne, tu pełno kości.
— To nie szkodzi! to kości pójdzie precz, a tu będzie ogórki kwitnąć.
— Musicie lubić ogórki?
— Lubi! lubi! O!... — zawołał pan Jausch, spostrzegłszy czaszkę — prawda, że tu jest kości, aber to będzie z niemi tak!
Tu pan Jausch kopnął silnie czaszkę sodalisa, która, jęknąwszy echem, potoczyła się nadół między wrzosy.
— Ha! ha! ha! twarda polska głowa. Tu będzie ogórek kwitnąć.
Zaśmiał się serdecznie pan Jausch, a pan Wiseman zaśmiał się jeszcze serdeczniej.
Złotopolskiemu nagle krew uderzyła do głowy, a oczy zaświeciły jak węgle. Chwila jeszcze, a i pan Jausch byłby stoczył się z okopu wślad za czaszką sodalisa, ale gospodarz zmiarkował się... Przecież ci koloniści dlatego przyjechali, żeby ratować szlachcica wiejskiego — przecie ich Pan Bóg na to stworzył. Kiedy ratują żywych, niech sobie kopią umarłych. Honny soit qui mal y pense!
Panowie wrócili do domu, ale w domu czekała ich nowa niespodzianka. Starsi z gromady Złotopolskiej przyszli z interesem do pana, trzeba było ich przyjąć.
Jaś z resztą towarzystwa wyszedł na ganek; chłopi zbliżyli się ku niemu.
— A czego to chcecie? — spytał.
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki. Czego chcecie?
Stary jeden gospodarz skłonił się i począł mówić w imieniu reszty:
— Myśwa przyszli, bośwa słyszeli, że jaśnie pan sprzedaje Złotopole kolonistom.
— A sprzedaję, ale wam co do tego? wy macie swoje grunta, ja mam swoje.
— Nie można rzec! ale myśwa przyszli prosić, żeby jaśnie pan nie sprzedawał Złotopola. Tu nasi ojce pracowali, tu i jasnego pana ojciec żył i pomer, myśwa tu zawsze byli swoi, a z kolonistami nie dojdziemy do ładu. Z niemi nikt nie trafi do ładu; my się ich boiwa; my przy kolonistach zmarniejemy do szczętu. Niech jaśnie pan nie sprzedaje Złotopola. To mazurska ziemia, nie kolonistów. Jak pan z Brzeźnicy ich puścił, to i jemu teraz bieda i gospodarzom bieda. My wolimy, żeby pan grunta dworskie trzymał, niż koloniści.
— Tak mnie kochacie, czy co?
— Ee! prawdę rzec, my jaśnie pana nie znamy; ino się boiwa kolonistów. Ono my rozumiewa, że to teraz czasy takie, czy co, że każdy pan potrzebuje pieniędzy, ale my byśwa chcieli jako zaradzić, żeby jaśnie pan dostał pieniędzy i nie sprzedawał Złotopola. Ono tu nigdy żadnych kolonistów nie bywało. Ojciec jaśnie pana siedział z nami na roli i byliśwa swoi.
— Jakże to chcecie zaradzić? — spytał Maszko.
— A my byśwa kupili krzynę lasu za to, cośwa się złożyli, ino żeby tych poganów tu nie bywało.
— Moi kochani! — przerwał Złotopolski — mnie wasza krzyna lasu nic nie znaczy, a jakem postanowił rozkolonizować Złotopole, tak i zrobię. Nie trzeba było oto szkód robić, a zboża wypasać, a okradać mnie na wszystkie strony, tobym nie sprzedawał Złotopola.
— Nie kradliśwa, jaśnie panie, nigdy i nie będziemy — odezwał się jeden z gromady.
— A nie mówił mi to rządca o szkodach?
— Szkoda szkodą, ale nie kradliśwa.
— Niby to nie wszystko jedno?
— Juści nie, jaśnie panie; myśwa pieniędzy nie kradli, a jak tam który niecnota wypasł koniczynę, albo wzion zboża z pola, no to wzion, nie ukradł.
Książę Antoś wziął się aż pod boki ze śmiechu.
— Człeku, bój się Boga! to przecie jedno.
— Nie, jaśnie panie, złodziej to taki, co pieniądze kradnie.
— Szczególna filozofia — zauważył Maszko.
— Jasiu! — zawołał książę Antoś — jutro rozmówicie się w Złotopolu, a teraz temu każ dać wódki i niech zostanie, a reszta niech sobie idzie do djabła. Poczekaj-no, mój człowieku, dostaniesz wódki, boś zuch! ale powiedz mi jeszcze, czy ksiądz wasz nic wam o tem nie mówił, że jak kto „wzion”, to to samo, jakby ukradł?
Chłop widocznie nie miał ochoty do gawędy; na twarzy znać mu było frasunek; ale jużto może wódka, jużto nadzieja przemówienia jeszcze raz w interesie gromady, skłoniła go do odpowiedzi:
— Jegomość nie mówili o tem nic.
— No, a o czem jegomość mówili?
— Ee! bo to trudno spamiętać.
— Jasiu, każ mu jeszcze dać wódki. A no, przecie musicie pamiętać, co jegomość mówili?
— Ono przeszłej niedzieli to jegomość narzekali na mularzy chyba, czy co?
— Jasiu, daj mu jeszcze kieliszek! Na kogo? na kogo?
— Na mularzy. U nas jest tylko jeden, karbowego Podysioka syn, ale on się przysięgał, że o niczem nie słyszał.
— A o czemże miał słyszeć?
— Ano, że mularz chcieli pono Ojca Świętego prochem wysadzić, niby ze dworca, gdzie mieszka, ale w nocy przyszło od Pana Jezusa pisanie do Ojca Świętego, żeby się pilnował.
— Aa! jestem w domu! — zawołał Maszko. — Czy to nie o wolno-mularzach jegomość mówił.
— A ino, ino, ino!
Ma foi! — zawołał książę Antoś — doskonalem się ubawił. No, idź już sobie, mój człowieku!
Ale gospodarz zwrócił się do Złotopolskiego.
— Jaśnie panie, a ze Złotopolem jak będzie.
— Nie nudźcie mnie już wszyscy razem i idźcie do djabła, raz powiedziałem.
— Ha! to trzeba iść. Niech panu Bóg nie pamięta. My głupi ludzie jesteśwa, ale my rozumiewa, że to jakoś nie dobrze dzieje się teraz między panami.
Panowie znów zostali sami.
— Czy rzeczywiście, takie szkody ci robią? — spytał Złotopolskiego Miś Rossowski.
Mais parol d’honneur! i nietylko mnie, ale wszędzie.
— No, to dlaczego raz im tego księża nie wytłumaczą? — przerwał książę Antoś.
— Bo mają co lepszego do tłumaczenia — odpowiedział Miś. — Dziwię się, mój Antosiu, że nie rozumiesz tego. W dzisiejszych czasach są kwestye ważniejsze i obchodzące bardziej ludzi w dobrym duchu. Wstydź się, Antosiu, tego nie rozumieć.
Książę Antoś się obraził.
— Wiedzą ludzie i bez tego, kto jestem.
— Dajcie-no pokój — rzekł Złotopolski. — Ot, zmęczyłem się już temi ciągłemi sprawami: Wiecie co, robimy pulkę dla zabicia czasu. Czas, to pieniądze.
— Doskonale zastosowane! — woła Maszko. — Nigdzie tyle, ile przy grze nie sprawdza się, że czas, to pieniądze.






IV.

Nazajutrz była niedziela, młodzi panowie pojechali więc do kościoła. Po całej okolicy rozbiegła się już była wieść o tem, że w Złotopolu bawi nietylko gospodarz, ale i kilku z młodzieży najwyższego towarzystwa. Dlatego w kościele zjazd miał być liczniejszy, niż zwykle. Każdy ciekawy był widzieć szczególniej księcia Antosia. Cała okolica była poprostu dumna z jego obecności. Sąsiedzi Złotopola, mający córki na wydaniu, długo biedzili się i rozprawiali, czy wypada powitać go mową, czy nie. Stanęło, że wypada. Pan Sidorowicz, właściciel Drżącej, pogniewał się nawet z panem Feliksowiczem, właścicielem Mszczynowa, o to, jak się ta mówka powinna zaczynać. Pierwszy sądził, że najwłaściwiej będzie zacząć od: „Są chwile w życiu” — drugi uważał taki początek za „trywialny” i proponował: „Gdy na horyzoncie księżyc zajaśnieje.” Wiele z tego powodu było kłopotów, bo przytem żaden z tych panów nie chciał ustąpić drugiemu w tem, kto będzie miał mowę. Jeszcze więcej były wzruszone panie. Dla okolicy bytność takiego księcia Antosia wydawała się faktem niezwykłym, albowiem w całym powiecie, prócz Złotopolskiego, siedziała szlachta jednowioskowa, a nawet i Złotopolski hrabią nie był, co mu poczytywano za złe w niektórych kółkach. Ruch tedy panował wszędzie. Pani Zwiernicka, właścicielka Okopcina, naprzód wystawiała sobie jaki to musi być miły ten prince Antoine; ona już dziś (czemu się sama dziwi), choć nigdy go nie widziała, czuje do niego szczególną sympatyę i ręczy, że przeczucie jej nie zawiedzie. Również i panny Słomińskie, spierające się zwykle o to, która ma najmniej ciała, wiodą na rachunek księcia Antosia spór jeszcze zaciętszy. Najmłodsza zastrzega sobie nawet z góry, żeby siostry nie brały jej za złe, jeżeli książę Antoś na nią najpierwej zwróci uwagę, bo ona temu nie winna, że ma coś takiego szczególnego w twarzy, co ściąga na nią uwagę wszystkich. Są jednak i takie domy, które oświadczają, że im wszystko jedno, kto będzie na sumie w niedzielę, i jeśli wystąpią trochę uroczyściej, niż zwykle, to wcale nie dla jakichś tam gości z Warszawy, ale dla honoru i dla pokazania, że: „fiu! fiu! z nami niełatwo!” Z tem wszystkiem służba dostaje rozkaz, żeby wystąpić z liberyą, końmi i powozami jak najporządniej.
„A niech mi się jeden z drugim nie dopilnuje — dodaje energicznie pan domu — to ja mu się nie dopilnuję!”
Z drugiej strony w Złotopolu Miś Rossowski, „jedyny człowiek z taktem” i „dusza prawdziwego szyku”, jak go zwą w Warszawie, zaklina przyjaciół, żeby, pomimo ciepła, wziąć watowane angielskie paletoty, bo prawdziwy gentleman powinien być zawsze za ciepło ubrany, a przytem powinien nawet i na wsi dawać wzór prawdziwego tonu.
— To jest naszym obowiązkiem — mówi Miś; — niech każdy spełnia swoje posłannictwo, a kiedy Opatrzność postawiła nas jako wzór, bądźmyż prawdziwym wzorem.
Maszko robi uwagę, że dla pospolitej szlachty, tacy ludzie, jak oni — to jest Maszko i jego przyjaciele — nie mają żadnych obowiązków, ale Miś zbija go uwagą, że tacy ludzie, jak oni, już dla siebie samych mają pewne obowiązki, których nie mogą przekraczać.
Panowie ze Złotopola przybywają zatem do kościoła w angielskich paletotach, co sprowadza rumieniec wstydu, na twarze tych z młodzieży wiejskiej, którzy mają letnie okrycia. Niektórzy z nich jednakże biorą za złe warszawskim elegantom te paletoty, uważając w tem chęć ubliżenia szlachcie, a nawet wynoszenia się po nad nią.
Mimo to, oczy wszystkich skierowane są ku gościom z Warszawy, a uwaga tak dalece zajęta niemi, że nikt nawet nie słyszy głosu kaznodziei, który to głos jest jednakże tak silnym, że słusznie możnaby się obawiać o dachówki kościoła. Tym razem, ku większemu zbudowaniu chłopskich słuchaczów, spada z ambony Darwin. Mówca widzi go wyraźnie w chwili skonania, jak odwołuje swe pisma, wije się z boleści i ryczy wściekle. Ów prawdopodobny ryk Darwina przejmuje słuchaczów taką zgrozą, że jedna z bab, ockniona właśnie z drzemki, woła na cały głos: „O kostecki, one kostecki niesceśliwe!” — z czego znów trudno zrozumieć, czy nad swemi, czy nad darwinowskiemi kosteczkami lituje się ta niewiasta.
Tego rodzaju kazania, o ile częste po wsiach, o tyle bywają pożyteczne. Chłopów ostrzegają przed Voltaire’m, masonami, Renanem, Darwinem, a nie-chłopom tłumaczą zarazem, dlaczego ciż chłopi twierdzą, że co innego jest: „wzion”, a co innego: „ukradł”. Takiemi lichemi sprawami, jak to słusznie zauważył Miś, nie warto się zajmować; daleko ważniejszem jest ostrzegać nieumiejących czytać przed złemi” książkami, niż pilnować ich pojęć moralnych.
Ale wreszcie kończy się kazanie, a następnie i suma, poczem wszyscy wychodzą przed kościół. Tu mimo ostrzeżeń Misia, że parafiańszczyzną jest nie jechać natychmiast po mszy do domu, niepodobna tej parafiańszczyzny uniknąć, ponieważ Złotopolskiego zatrzymują i witają znajomi. Następuje obustronna prezentacya, przyczem panowie z Warszawy lokują dłonie prawie tuż pod pachami i wyciągają palce, po które, wedle wyrażenia Misia, kto chce, niech sobie sięga. Jakoż szlachta sięga, a pan Sidorowicz z panem Feliksowiczem zbliżają się jednocześnie do księcia Antosia.
— Są chwile w życiu... — zaczyna pan Sidorowicz.
— Gdy na horyzoncie księżyc jaśnieje... — przerywa pan Feliksowicz.
— Przepraszam pana! nie o tem mowa.
— Bardzo pana przepraszam!
Tu obaj mówcy rozdymają nozdrza i spoglądają na siebie z wściekłością, a książę Antoś na nich ze zdumieniem; szczęściem, zbliża się proboszcz i zaprasza towarzystwo do siebie, dokąd i damy już przeszły.
Rzeczywiście panowie zastają damy na plebanii. Po prezentacyi, pani Zwiernicka z Okopcina rumieni się lekko i, zwracając do księcia Antosia, mówi:
— Nigdy nie miałam szczęścia widzieć księcia, a jednak poznałam go odrazu.
— Jakimże sposobem, szanowna pani?
— Znałam w Waszawie kilku członków pańskiej familii. Pan masz rysy zupełnie książąt M...skich... szczególniej nos!...
Książę Antoś dotyka ręką tej szacownej części ciała, która zwróciła uwagę pani Zwiernickiej i odpowiada:
— O tak, pani! my wogóle mamy nosy...
— Mające coś szczególnego — przerywa najmłodsza panna Słomińska. — Są pewne rysy, mające coś szczególnego — dodaje, spuszczając skromnie oczy.
— To zależy, jak czyje — odpowiada pani Zwiernicka. — Jakże księciu podobała się nasza okolica.
— Prześliczna, ma foi! szczególnie płeć piękna; nie znajdzie sobie równej w całej Europie! A nawet, co mówię w Europie? w całej Warszawie.
Ogólne rozradowanie. Panna Słomińska spogląda na księcia Antosia i uśmiecha się wstydliwie.
Charmant! delicieux! — szepcze w zachwyceniu pani Zwiernicka.
— Książę zapewne stale Warszawę zaszczyca swoją bytnością? — pyta pani Sidorowicz.
— Owszem, szczególniej latem, zaszczycam i wieś — odpowiada naiwnie zapytany.
— Zapewne dla gospodarstwa, a raczej zarządu włości?
— O, nie! To rzecz mego rządcy; ja przyjeżdżam tylko czasem dla polowania i krokieta. Czy w tej okolicy znają krokieta?
— Niestety! bardzo mało.
Miś Rossowski, który aż do tej chwili, jak przystoi na prawdziwego gentlemana, nie mieszając się do rozmowy, patrzył na sufit, zwraca się nagle ku panom i mówi:
— Dziwię się bardzo, jak mało u nas starają się o rozpowszechnienie tej gry, która jednak stanowi główną rozrywkę arystokracyi angielskiej.
— I nietylko angielskiej, ale arystokracyi całego świata — wtrąca Maszko. — Przypomnij sobie, Misiu, że i my po całych dniach grywamy w krokieta u hrabiostwa W.
— Tembardziej, że nasz kraj, zdaje się, sama Opatrzność stworzyła do krokieta. Kraj jest równy i trawniki udają się doskonale.
Pani Zwiernicka i panny Słomińskie oświadczają, że i im trudno zrozumieć, jak mogły istnieć dotąd bez gry, a pani Sidorowicz dowodzi, że nawet już dawno prosiła o to męża.
— Mężu! musisz kochanie sprowadzić krokieta.
— Kogo, duszko? — pyta pan Sidorowicz.
— Figlarz! udaje, że nie wie, o co chodzi — woła pani Sidorowicz, chcąc ukryć rumieniec, jaki na twarz jej wywołała ignorancya męża. — Jabym nawet sama się tem zajęła, ale naprzód, ja ciągle jestem niezdrowa, a powtóre, ja tyle mam na głowie!
Tu oczy wszystkich mimowoli zwracają się na głowę pani Sidorowiczowej, której kok zdołałby przekonać najzatwardzialszych, że dama ta istotnie niemało ma na głowie.
Tymczasem inna grupa wiejskiego towarzystwa, złożona z mężczyzn, zebranych koło Jasia Złotopolskiego, z niemniejszem zajęciem rozmawia o kolonizacyi, jako o jedynym środku, pozostałym dziś szlachcie.
— Szczęśliwyś, szczęśliwyś sąsiedzie! — mówi pan Feliksowicz. — Myśmy wszyscy powinni iść twoim śladem.
— Moi panowie! — odpowiada Jaś — każdemu otwarta droga. Dzisiejsze nasze położenie jest takie, że pozostaje nam albo rozkolonizować majątki, albo z nich wyjść.
— Tylko, że jak rozkolonizujemy, to także z nich wyjdziemy — robi uwagę jeden ze słuchających.
— Nie jestem ja też za tem, żeby sobie nie zostawić jakiejś części. Owszem, ponieważ obywatele wiejscy są czołem ogółu, każdy z nas przeto, moi panowie, powinien sobie zostawić dwór i część ziemi, żeby nie stracić charakteru posiadacza wiejskiego.
— Ale oczywiście, to tego, ho! ho! mości dobrodzieju! — woła otyły pan Waszkowski — no bo i bez tego, mości dobrodzieju!... Co to ja chciałem powiedzieć?
— Namyśl się pan — odpowiada pan Feliksowicz. — Ale skądże szanownemu sąsiadowi taka myśl szczęśliwa przyszła? — pyta Złotopolskiego.
— Myśl to nienowa i podobno praktykowana już oddawna między nami. Co do mnie, wyznaję, że winienem ją przyjacielowi memu, panu Maszko.
Obecni obywatele ściskają kordyalnie rękę Maszki, który mówi z rozrzewnieniem:
— Panowie! ludzie, jak my, powinni sobie pomagać.
— Co to ja chciałem powiedzieć?! — woła grzmiącym głosem pan Waszkowski.
Ale ruch powstających osób nie pozwala panu Waszkowskiemu przypomnieć sobie, co chciał powiedzieć. Wszyscy żegnają z uniesieniem Misia, Jasia i Maszkę, a szczególniej księcia Antosia, którego bytność pozostanie na długie czasy w pamięci powiatu N. Pani Zwiernicka nie żegna go inaczej, jak: „do widzenia!” Ona wie napewno, że kto ma rysy książąt M...skich, ten będzie miał i wrodzoną im grzeczność, zatem nie inaczej, jak: „do widzenia!”






V.

Tymczasem w Warszawie rzeczy zaczęły brać obrót dla Złotopolskiego wielce niebezpieczny. Pan Maciej Iwaszkiewicz coraz lepiej był widziany i przez panią Bujnicką i przez Fanię. Próbowała wprawdzie pani Bujnicka dowiedzieć się z różnych źródeł o istotnym stanie spraw Złotopolskiego, ale próby nie udawały się najczęściej. Książę Antoś i Miś Rossowski, którzy niedawno wrócili ze Złotopola, mogli ją rzeczywiście objaśnić, ale ci związani słowem, jak wiemy, przez Jasia, milczeli, lub wyrażali się o nim tak tajemniczo, że to tylko powiększało niespokojność pani Bujnickiej.
— Ja jestem matka — mówiła ta dama — i nie mogę oddać dziecka w ręce człowieka bez majątku. Iwaszkiewicz, jakkolwiek nierówny Złotopolskiemu, wyszlachetni się przez związki z nami. Zresztą, w dzisiejszych smutnych czasach pieniądze wiele znaczą, a kto wie, czy nie wszystko.
Pani Bujnicka patrzyła jednak zbyt pesymistycznie na dzisiejsze czasy. Pieniądze wprawdzie dziś wiele znaczą, ale nie wszystko. Obok kapitału brzęczącego istnieje w praktyce towarzyskiego żywota i drugi kapitał, który, choć umarły, daje jednak kupony, mające wcale niezły kurs w praktyce. Kapitałem tym są trumny pradziadów. Iluż to ludzi żyje wyłącznie z tego kapitału, a ma się jednak dobrze. Jadają dobre obiady, piją dobre wina i palą dwuzłotowe cygara. Na świecie wszystko jest handlem i wymianą. Ci, którym brak kapitału trumien, kupują obiady, wino i cygara posiadającym go, a wzamian kupują też i zaszczyt ich towarzystwa i możność prowadzenia się z niemi pod rękę i prawo mówienia im: Jasiu, Misiu, Antosiu etc.
Potem drwią wprawdzie z siebie wzajemnie, ale handel na tem nie traci, a życie zyskuje.
Pani Bujnicka miała jeszcze jeden powód przyjmowania łaskawiej Iwaszkiewicza.
Powodem tym była Fania.
Fania zmieniła się bardzo w ostatnich czasach. Dawniej zawsze swobodna, a jednak pełna chłodu i panująca nad sobą, dziś stawała się zamyśloną, nieuważną, mniej ostrożną w wyrażeniach i nakoniec okazywała Iwaszkiewiczowi więcej nawet przychylności, niż pozwalały na to prawa form towarzyskich.
Przyszło do tego, że pani Bujnicka musiała zwrócić uwagę córki na zbytnią wyrazistość ich stosunków.
— Faniu — rzekła — jakkolwiek nie mam nic przeciw Iwaszkiewiczowi, ale pomyśl, moja duszko, czy nie zbyt wyraźnie okazujesz mu... nie chcę wymówić tego słowa! Pamiętaj tylko, że zwłaszcza pannom naszego towarzystwa nie przystoi okazywać wyraźnie przy wszystkich... nie chcę wymówić tego słowa.
Pani Bujnicka była matką wielce troskliwą i wielce dbałą o wychowanie córki. Zdarzyło się raz, że kiedy Fania miała lat piętnaście, a wujaszek sprzeciwiał się jej, że musi iść za mąż, pani Bujnicka prosiła go, żeby nie używał przy jej córce wyrażeń niemoralnych.
Tymczasem Iwaszkiewicz bywał u Bujnickich prawie codziennie. Widywali się przytem z Fanią i na rozmaitych zebraniach towarzyskich. Widywali się na herbatach z kanapkami u hrabstwa W., tam właśnie, gdzie codziennie grywano w krokieta; widywali się na herbatach z tartinkami u senatorowej M., gdzie znów Zubicki, znakomity literat przyszłości, czytywał swoje artykuły: „O stosunku szlachty łęczyckiej do rozwoju cywilizacyi w ogólności.” Nakoniec spotykali się dość często, a może najczęściej, na wieczorach państwa C...skich, które cudowny dwunastoletni wirtuoz, hrabia Józio, uprzyjemniał grą na skrzypcach, a starszy jego brat, „nieporównany” hrabia Władzio, sztukami magicznemi i doświadczeniami z magnetyzmem zwierzęcym, wykonanemi na suce gospodyni domu.
Uspokajało to do wysokiego stopnia panią Bujnicką, że Iwaszkiewicza przyjmowano we wszystkich tych domach z całą grzecznością, a raz nawet sam książę Tadeusz chodził z nim pod rękę blisko kwadrans, potem zaś, zbliżywszy się do pani Bujnickiej, rzekł:
— Nie chciał mi się przyznać Iwaszkiewicz, że stara się o rękę Fani, ale tak ogólnie mówią, i jeżeli tak jest, to winszuję kuzynce.
Pani Bujnicka spojrzała ze strachem na mówiącego, w obawie czy nie drwi, ale książę Tadeusz był poważny, zresztą siwe jego włosy nie pozwalały przypuszczać, żeby drwił.
— Tak!... to jest... on bywa... to jeszcze niepewne — odpowiedziała pani Bujnicka.
— Dajcie mu bez wahania córkę, kuzynko. On pójdzie wysoko.
— Przed tobą, kuzynie — odpowiedziała ucieszona dama — nie będę ukrywała, że i on ma swoje ale, t. j. że on sam sobie podobno wszystko winien, ale cóż robić nam w dzisiejszych czasach, tembardziej że Fania okazuje mu wiele sympatyi.
Tu troskliwa matka wskazała księciu Tadeuszowi na Fanię, do której właśnie zbliżał się Iwaszkiewicz.
— Patrz, kuzynie! — rzekła pani Bujnicka.
Rzeczywiście twarz Fani, gdy młody człowiek stanął przed nią, zajaśniała uśmiechem. Podniósłszy się nieco, zebrała jedną ręką fałdy sukni i, wskazawszy mu miejsce obok siebie, zaczęła ożywioną rozmowę.
Porzućmy i my księcia Tadeusza z panią Bujnicką, a posłuchajmy rozmowy młodej pary.
— Jakże pan znajduje wieczór dzisiejszy? — zaczęła Fania.
Inżynier spojrzał po oświetlonym salonie i spytał:
— Pani lubi wieczory i zabawy?
— Ja przyznam się panu, że wolę mój pokój, w którym mogę myśleć o tem, co mi najmilsze, ale mama chce, żebym się bawiła, więc muszę bywać, choć onegdaj naprzykład nudziłam się z całej duszy u senatorowej L. Dlaczego pan tam nie był?
— Nie miałem czasu, zresztą nie wiedziałem, że panie tam będą.
— Jak to nieładnie z pana strony, a ja myślałam, że pan przyjdzie i tak mi smutno było jakoś samej słuchać wywodów pana Zubickiego o stosunku szlachty łęczyckiej do cywilizacyi w ogólności.
Inżynier spojrzał na nią ze spokojnem, ale głębokiem przywiązaniem.
— I wczoraj pan u nas nie był — ciągnęła tonem wyrzutu Fania.
— Niech mi pani wierzy — odparł — że tyle tylko mam chwil prawdziwego szczęścia w życiu, ile spędzam ich u państwa, ale muszę pracować na chleb powszedni.
Fania uśmiechnęła się nieznacznie.
— A przytem — ciągnął dalej Iwaszkiewicz — w pracy cała moja wartość, nie chciałbym jej tracić w oczach pani.
— Od tylu lat nauczyłam się cenić pana, że opinii mojej w tym względzie nic nie zmieni. Ale pracując, nie trzeba zapominać o przyjaciołach.
— Zawsze o nich pamiętam.
— O, niech pan pamięta! a co do opinii ich, niech pan będzie spokojny. Niestety! to ja powinnam się lękać. Wiem, że ja nie umiem dorównać panu, ani się podnieść do jego wysokości (tu w głosie Fani zadźwięczał smutek). Wiem, że pana, przywykłego do życia seryo, może i nudzi moje szczebiotanie, ale niech mi pan wierzy, że ja pragnęłabym z całej duszy zasłużyć na szacunek pana, pragnęłabym mu dorównać, ale właśnie dlatego potrzebuję wskazówek pana. Pan mnie już tyle nauczył, w tylu rzeczach otworzył mi oczy na świat, że i nadal proszę o pomoc pańską. Pan mi nie odmówi?... prawda?
Tu Fania złożyła z wyrazem prośby białe rączki i pochyliła główkę tak, że złote jej loki posypały się po ramionach.
Iwaszkiewicz potarł dłonią czoło, i z przymkniętemi oczyma zdawał się śnić jakimś czarownym snem. Miękkie, pieszczone słowa Fani płynęły niepojętym czarem do jego uszu. Zdawało mu się, że cały chór słowików przyleciał z wilgotnych olszyn i zaczął pieśń skrzydlatą, że całe powietrze pełne było poprostu anielskiej muzyki. Cały salon wraz z szeregiem lamp, z rojem gości, z obnażonemi ramionami kobiet, z twarzami mężczyzn, zakręcił mu się w oczach.
Ale nie zdobył się na odpowiedź, bo w tej chwili ozwały się skrzypce cudownego dwunastoletniego wirtuoza i czar prysnął. W salonie powstał szmer gotujących się do słuchania gości i nieśmiertelny Bethowen zaczął jęczyć całą gamą przeraźliwych tonów, ryczyć basem, piszczyć w niebogłosy wiolinem... zapewne z zachwytu nad wybornem wykonaniem swej sonaty ręką cudownego wirtuoza.
Na twarzach słuchaczów pojawił się podziw i zdumienie. Oto stary hrabia W. okręca szybko palce rąk złożonych na wydatnym żołądku, zamruża oczy i kiwa w takt głową, a twarz jego wyraża taką ekstazę, że lada chwila rozpłynie się we łzach; pani Bujnicka od czasu do czasu zwraca się do pani C. z żywemi giestami przeczenia, na znak, że temu, co słyszy, niepodobna uwierzyć, a znany literat, chorąży światła, Zubicki, przewraca nuty cudownemu dziecku i rzuca spojrzenie na grupy panien, rozdymając przytem nozdrza.
Wreszcie egzekucya Bethowena kończy się, następują oklaski; czarne fraki zajmują dawne miejsca obok różnokolorowych sukien; po całym salonie brzmi nanowo ożywionym gwarem rozmowa, najczęściej o cudownem zjawisku, które oglądano przed chwilą.
Magnifique! magnifique! — woła obok Fani cienki głosik młodziutkiego filara salonowego. — Savez-vous mademoiselle que c’est incomparable! Dosyć powiedzieć, że ja nawet, któremu zarzucają zbytnią złośliwość w sądzeniu dzieł sztuki, a jednak wyznaję, que je suis vaincu.
Fania spogląda na drobniuchną postać i bezwąsą twarz młodzieńca, któremu zarzucają zbytnią złośliwość w sądzeniu dzieł sztuki i odpowiada:
— Nie wiedziałam, że pan już taki surowy.
— Chciałem nawet — odpowiada młodziutki filar — iżby po egzekucyi Bethowena egzekwował jeszcze i Chopina, ale powiedziano mi, że czeka nas co innego.
— Cóż nas jeszcze czeka?
— Doświadczenia hrabiego Władzia z magnetyzmem. Oto nawet wnoszą już stół. Muszę iść, bo się tam bezemnie nie obejdzie.
Z temi słowy młodziutki filar opuszcza Fanię i śpieszy tam, gdzie jego obecność jest konieczną.
— Przerwano nam naszą rozmowę — rzekła Fania — a chwila jej była dobra, ale teraz znów jesteśmy tak prawie, jak samotni.
Iwaszkiewicz spojrzał na nią wyrazistemi oczyma.
— Zatem dla mnie wraca dobra chwila — rzekł.
Fania zamyśliła się jakoś.
— Każda dobra chwila ma to do siebie — rzekła — że już nie powraca raz drugi.
— I dlatego?...
— Dlatego trzeba umieć z niej korzystać.
— O, pani! nie jedna chwila w życiu bywa jak zasłona, pokrywająca przyszłość. Człowiek przychodzi aż do niej, i sam nie wie, czy ją podnieść, czy czekać jeszcze. W niepewności jest ból, ale jest i nadzieja.
— Odwagi trzeba, panie Iwaszkiewicz.
— A czasem i zachęty.
— Kto doradza odwagę, ten zachęca.
— A jednak, jak to trudno! Panno Fanny! oto taka zasłona leży teraz na oczach moich. Nie wiem, czy po zerwaniu jej zobaczę światło, czy ciemność. Ale, pani, w imię naszej dawnej przyjaźni, powstrzymaj mnie lub zachęć wyraźnie — powiedz: „zerwij” lub: „daj pokój”.
Była chwila długiego milczenia, podczas którego serce Iwaszkiewicza biło śmiertelną trwogą.
Fania zakryła twarz wachlarzem, ale razem z szelestem jego skrzydełek doszedł Iwaszkiewicza jeden cichy, jak ruch piór łabędzich, wyraz:
— Zerwij!
— Ja panią kocham! Fanny, ja ciebie kocham!
Fania nie odrzekła nic, ale jeszcze troskliwiej zakryła twarz wachlarzem, a ręce jej drżały widocznie. I znowu niepewność wstrząsnęła sercem Iwaszkiewicza, a niepewność ta trwać miała tem dłużej, że w tej chwili „nieporównany” hrabia Władzio, magnetyzujący suczkę gospodyni, zawołał:
Voyez mes dames et mes demoiselles! Oto suka śpi już od pięciu minut i jeżeli ścisnę ją teraz za ogon, ani piśnie, tak wielką jest potęga magnetyzmu.
Nastąpiła chwila głębokiej ciszy.
Nagle dał się słyszeć przeraźliwy wrzask suki, dowodzący, jak wielką jest w istocie potęga magnetyzmu; poczem nastąpiły żywe oklaski podziwu i uwielbienia dla nieporównanego hrabiego Władzia, który tak szczęśliwie umiał połączyć głęboką wiedzę z wysokiem urodzeniem i majątkiem.
To wszystko sprawiło, że Fania nie mogła dać odpowiedzi Iwaszkiewiczowi. Równocześnie zbliżyło się do niej kilku innych filarów salonów państwa C., a następnie przyszła i sama pani Bujnicka. Iwaszkiewicz z coraz wzrastającym niepokojem zauważył, że Fania przez resztę wieczoru była milcząca i niby smutna; unikała starannie jego wzroku, a oczy jej błądziły z nieokreślonym wyrazem po całym salonie. Zmiana w jej twarzy uderzyła wkrótce i matkę.
— Co tobie jest, Fanieczku, czyś nie chora? — spytała matka. — Może wrócimy już do domu?
— Dobrze — odrzekła krótko.
— Ale obiecałam odwieść panią Szemiot. My wysiądziemy, a ona pojedzie dalej. I ja już jestem zmęczona. Et voila i pani Szemiot! Jedziemy.
Fania była niepojęcie milcząca. Nawet wówczas, gdy Iwaszkiewicz już w przedpokoju otulał ją ciepłym płaszczem jesiennym, prócz lakonicznego „merci”, nie usłyszał od niej ani słowa.
Dopiero gdy wsadziwszy panie do powozu, gotował się zamknąć drzwiczki, Fania przerwała milczenie.
— Mamo — rzekła — niech pan Iwaszkiewicz siada z nami; odwiezie dalej panią Szemiot.
Iwaszkiewicz wsiadł więc do karety. Mimo całego niepokoju nie mógł się oprzeć pewnemu wrażeniu rozkoszy, gdy na dość ciasnem siedzeniu znalazł się obok Fani, i gdy za każdem silniejszem wstrząśnieniem dotykał ramieniem jej ramienia. Zresztą, jako tonący w każdej desce widzi ratunek, tak i on ostatnią interwencyę Fani poczytał za dobry znak. Przecie jej milczenie mogło być tylko skutkiem wzruszenia. Nie słucha się w dwudziestym drugim roku życia czarownego słowa kocham spokojnie. Trudno je wymówić, ale równie trudno go wysłuchać bez gwałtownego bicia serca. Każdy, kto je raz w życiu wymówił lub wysłuchał, pamięta dobrze, jakie wzburzenie, jaki niepojęty zamęt, jaką rozkosz, ale i jaki przestrach budzi ono, gdy płynie nietylko z ust, ale i z serca. Hej! świat się zatoczy, zakręci i pociemnieje i zabłyśnie razem. Słyszysz szum własnej krwi w żyłach, szelest własnego pulsu. Jedno maleńkie słówko! a jest w niem tyle wartości, ile warto szczęście. Nie więcej rzuca światła cicha błyskawica na tło nocne, jako to słowo na ciemne i głupie strony żywota. Ale ma i ono stronę odwrotną. Gdy brzmi bez echa, bywa śmiesznem, gdy bez prawdy — nikczemnem. A jednak często brzmi i w ten sposób. Biblia nie może zabronić szatanowi, żeby ją cytował, tak i ono nie może zabronić mężczyznom, żeby je kupowali, kobietom, żeby je sprzedawały; głupcom wogóle, żeby go nie rozumieli; konwenansowi, żeby je odrzucał. Dla konwenansu jest ono za silnem, a jeśli porównanie do błyskawicy się podoba, i za jaskrawem. Stąd ucywilizowany i ogładzony głupiec nie wymawia go, ale daje do zrozumienia z pomocą omówień, które są plewą nawianą powiewem prawdy i prostoty. Iwaszkiewicz złamał konwenans, ale nie popełnił ani śmieszności, ani też był nikczemnym, bo mówił prawdę. Wstąpiła przytem w niego nadzieja, że i Fania nie poczyta mu za złe owego złamania praw towarzyskich. Dlaczego jednak milczała?
Kareta toczyła się szybko wśród głuchych i pustych ulic. Osoby, siedzące w karecie, pod wpływem rozlicznych wrażeń nie mówiły do siebie nic.
Pani Bujnicka spała, — jeżeli nie tak uprzejmie, jak miała zwyczaj sypiać na kanapach podczas długich wieczorów tańcujących, to równie smacznie. Pani Szemiot tonęła zapewne w rozmyślaniach, że jechać karetą daleko jest wygodniej, niż chodzić piechotą. Iwaszkiewicz nakoniec rozmyślał, że owa śliczna i ukochana jego Fania, której oddech mógł teraz łowić uchem, krótką już tylko chwilę będzie przy nim tak blisko.
Nagle ciszę przerwało westchnienie Fani.
Westchnienie to było tak ciche i niewyraźne, że nie dosłyszała go ani pani Szemiot, ani pani Bujnicka, a i Iwaszkiewicz odczuł je raczej.
Nagle zadrżał.
Zdało mu się, że Fania silniej oparła się na jego ramieniu.
Tymczasem zwolna kłoniła się ku niemu jej złota główka. Pełne woni, a miękkie jak pela, loki musnęły mu skroń raz i drugi. Za chwilę twarz jego owionęło jej ciepłe tchnienie. Dziwny jakiś dreszcz rozkoszy wstrząsnął nim od stóp do głowy. Równocześnie wśród fałd burnusa zbliżała się ku niemu biała, jak kwiat, ręka. Dotknięcie loków powtórzyło się znowu, a wkrótce uczuł cały ich potok na ramieniu. W ciszy nocnej mógł już usłyszeć bicie pulsów w skroniach Fani. Nagle głowa jej z całem zaufaniem snu lub miłości spoczęła na jego ramieniu.
Wtedy odszukały się ich dłonie i tak już trwali w wielkiej ciszy, a w większem jeszcze szczęściu.
Ale, o czytelniku! powiem coś na ucho, Fania nie złamała konwenansu, bo... konwenans tam się kończy, gdzie się zaczyna szara godzina.






VI.

Jaś Złotopolski nudził się z całej duszy w Złotopolu i jeśli nie wyjeżdżał „comme touts les diables” do Warszawy, to tylko dlatego, że Maszko trzymał go, jak to mówią, za poły. Maszko był człowiek nieoszacowany. Kto z panów obywateli, mających do rozkolonizowania ojczysty majątek, wyobraża sobie, że to tak łatwo, ten może się srodze zawieść.
Jaś nigdyby sobie nie dał rady, gdyby nie Maszko. Ale z pomocą tego ostatniego sprawa szybko posuwała się naprzód, a nawet z wyjątkiem niektórych prawnych formalności można ją było uważać za skończoną. Złotopole wkrótce po wyjeździe Misia i Antosia zmieniło się do niepoznania. Teraz wyglądało jakby obóz. Na ogromnem podwórzu między zabudowaniami folwarcznemi stanęły szałasy i namioty cywilizacyjnej awangardy, która z żonami i dziećmi ściągała do Złotopola. Tymczasem rąbano las, a przy końcu cienistej lipowej drogi, prowadzącej do dworu, widniały już żółte zręby belek mających się stawiać domów; obok kup cegły wznosiły się stosy gątów lub wiórów, wśród których kręcili się z piłami lub siekierami pracowici przybysze w krótkich kaftanach, a długich kamizelach. Budowle wznosiły się szybko; nikt nie przeszkadzał kulturträgerom. Czasem tylko osowiały jaki mazur, przechodząc koło rozpoczętych budowli, zwijał w kłęby potężne pięści i spoglądał z podełba, jak pies na łańcuchu, na przyszłych swych sąsiadów. Ale nie przychodziło do zajść.
Wieś była dosyć odległa, a parobcy dworscy mieli najsurowszy rozkaz niedawania zaczepki. Zresztą i koloniści zbyt już licznie ściągnęli, żeby się mieli obawiać! Pełno ich było wszędzie i w czworakach i w zabudowaniach folwarcznych. Ktoby wieczorem przechodził koło czworaków, ten mógłby osądzić, że cudem jakim został przeniesiony w krainę Szprei. Z okien biło jasne światło i dochodził gwar ożywionej rozmowy; czasem pudel zaszczekał, czasem zadźwięczała gitara, zabrzękły kufle. Zamiast pieśni, onych prostych o Jasieńku i Kasieńce, brzmiała teraz bardziej ożywiona nuta: „Wo ist das deutsche Vaterland?!” zamiast smętnego: „danaż, oj dana!” słychać było weselsze: „ein, zwei, drei!” Nigdy tyle życia nie bywało w Złotopolu, chyba może za tych czasów, gdy dwór i dziedzińce wrzały rojami szlachty, zgromadzonej na turka lub szweda. Ale dziś był to widok spokojniejszy i bardziej stosowny do naszej epoki. Zamiast strasznych pancernych, kręciły się po podwórzu jasnowłose Mädchen, po płotach zamiast kulbak i znaków bojowych zwieszały się niebieskie pończochy tychże Mädchen. Ehe! inne trochę czasy, a tamte minęły, jak i wiele innych rzeczy, które minęły także...
Z początku bawił Złotopolskiego ten ruch i to rozbudzone życie. Przytem czuł to, co czuje każdy człowiek po spełnieniu dobrego czynu. Wprowadzał żywioły cywilizacyjne, dawał dobry przykład obywatelstwu, wychodził z długów, sprzedawał Złotopole, a jednak je miał, wedle wyrażenia Maszki, bo zostawały mu: dom i ogród. Słowem, urosł sam we własnej opinii. Ależ miało to wszystko i swoje ciemne strony. Trzeba było siedzieć na wsi, jeździć do powiatu, wchodzić w stosunki z urzędnikami, ściskać się z niemi za ręce, podawać im otwartą na roścież porte-cigares, aby czerpali z niej dla utrwalenia stosunków, trzeba było zapraszać ich na śniadania, gadać z niemi, patrzeć, jak przymrużają jedno oko na znak, że sprawa idzie dobrze, dziękować za zapewnienia, że: „ile się da, tyle się zrobi” i tak dalej. Tego wszystkiego nie lubił nasz wykwintny bohater. W końcu zatęsknił za Warszawą i za towarzystwami i za swym zwykłym trybem życia i za Misiem Rossowskim i za księciem Antosiem i za swym groomem w obcisłych ineksprymablach i za tem wszystkiem, czem był zwykł wypełniać czas od godziny dziesiątej rano do drugiej po północy. Jeden tylko Maszko dotrzymywał mu towarzystwa, ale i ten wyjeżdżał dość często z kolonistami, a w końcu wyjechał na dwa dni do Warszawy.
— Gdy wrócę, spodziewam, że już wszystko będzie skończone — rzekł mu, wyjeżdżając.
— Ach! przeklęte to Złotopole — odmruknął Jaś — czy koniecznie muszę zostać?
— Musisz, przyjadą tu geometrzy, trzeba będzie ich przyjąć. Kochany Jasiu! dwa dni tylko.
— Przez które jeśli nie zwaryuję, to będzie cud.
— Przywiozę ci wiadomość z Warszawy. Ciekawyś zapewne, co tam słychać w naszych kółkach.
— No jedź już.
— Adieu!
Te dwa dni były dla Jasia najgorsze. Dwa dni siedzieć prawdziwemu gentlemanowi na wsi, w zupełnej samotności, to istotnie rzecz nie mała. Jaś chętnie byłby pojechał w sąsiedztwo do pani Zwiernickiej, Feliksowiczów lub Słomińskich, ale znów nie wiedział, kiedy przyjedzie geometra. Na dobitkę zapomniał w Warszawie pilniczka do paznokci, bo gdyby był nie zapomniał, miałby przynajmniej zajęcie, ale bez pilniczka ani rusz. Jasiowi mimowoli przyszła na myśl uwaga, jak trudno jest być wzorem obywatelstwa i dawać dobry przykład, niechby przez parę tylko tygodni. Wprawdzie znalazł niejaką ulgę w tej uwadze, jednakże nie spodziewał się, żeby mu wystarczyła na całe dwa dni.
Nie tak więc nawet kochanek wygląda przyjścia oblubienicy na umówione rendez-vous, jak on wyglądał powrotu Maszki.
Drugiego dnia zrana przyjechał geometra dla ostatecznego potwierdzenia wymiarów, ale z niego Jaś nie miał wielkiej pociechy z tej przyczyny, że geometra był trochę głuchy, a na wszystko, co do niego mówiono, wyszczerzał zęby, wytrzeszczał oczy i odpowiadał z wyrazem zdziwienia:
— Wszelako?!
Jaś był w rozpaczy.
Ale wszystko ma swój koniec, nawet dwie doby na wsi. Trzeciego dnia zaturkotał powóz przed gankiem — Maszko przyjechał.
Jaś wybiegł na ganek.
— Skończone? — spytał.
— Skończone.
Jaś odetchnął głęboko, potem podał Maszce obie ręce.
Je vous remerci de tout mon coeur!
— Ludzie, jak my, powinni sobie pomagać.
— Pieniądze odebrałeś?
— Odebrałem więcej, niżeś się spodziewał: trzykroć pięćdziesiąt.
— Bardzoś zmęczony?
— Nie! albo co?
— Bo za godzinę wyjeżdżamy do Warszawy.
Maszko położył rękę na ramieniu Złotopolskiego.
— Niebardzo masz po co tam wracać.
— No?
— To, co wiem, nie może ci być przyjemnem.
— Zwłaszcza, gdy nie wiem, o co chodzi.
— Więc powiem ci, że spóźnisz się trochę. Fanny wychodzi za Iwaszkiewicza. Już jest po deklaracyi.
Maszko mówił to z pewną troskliwą przezornością, ale jakież było jego zdziwienie, gdy, zamiast spodziewanego wybuchu, Złotopolski rzucił spokojnie kawałek niedopalonego cygara i rzekł:
— Ho! ho!
— Jasiu! — zawołał wówczas z entuzyazmem Maszko — my wszyscy, których noblesse oblige, staramy się być gentlemanami, ale ty jesteś niedoścignionym wzorem!
— Gdyby tu był Miś — rzekł obojętnie Złotopolski — przypomniałby ci, że przedewszystkiem prawdziwy gentleman nie unosi się.
— On sam uniósłby się nad tobą.
— Zresztą, mój kochany — ciągnął Złotopolski — jeśli przyjąłem tę wieść obojętnie, to tylko dlatego, że nic nie tracę i niczego się zrzekać nie myślę.
— Jakto, nawet Fani?
— I Fani.
— A któż zabroni Iwaszkiewiczowi ożenić się z nią, skoro został przyjęty?
— Ja! — rzekł z mocą Jaś.
Maszko zauważył, że przy owem: „ja” oczy Złotopolskiego zabłysły dziwną dumą, że mimo delikatności rysów, stał się wówczas podobny do wszystkich Złotopolskich, których portrety wisiały w sali jadalnej.
— Czy ty myślisz — spytał — że Iwaszkiewicz ci ustąpi?
Złotopolski uspokoił się szybko i odpowiedział już chłodno.
— To mi wszystko jedno, wiem tylko, że ja nie ustąpię. Mój drogi Maszko! wierzaj, że tu nie chodzi mi o Fanię, ale o mój honor. Gdyby ktokolwiek z pomiędzy nas oświadczył się Fani podczas mojej nieobecności, anibym palcem ruszył. Ale ponieważ nazywam się Złotopolski, nie mogę pozwolić pierwszemu lepszemu intruzowi, żeby mi w drogę wchodził. Dlatego nie cofnę się nawet przed pojedynkiem, a nadto mnie znasz, żebyś miał wątpić o tem.
Istotnie, Złotopolski wcale tchórzem nie był. Nie mieszał się do żadnych niebezpiecznych spraw na wielką skalę, ale w pojedynku umiał stać bez mrugnięcia okiem pod lufą przeciwnika. Oto niedawno wyzwał był i ranił jednego ze swoich znajomych za to, że śmiał twierdzić, jakoby on, Złotopolski, dał fałszowanego muma na wydanym u siebie obiadku. Maszko nie wątpił zatem o prawdzie słów jego.
— Dobrze to jest — rzekł — ale jakże ty możesz pojedynkować się z Iwaszkiewiczem?
— Sądzę, że do tego nie przyjdzie, ale ostatecznie wolę takiego Iwaszkiewicza pobić, niż być od niego pobitym — jeszcze w takiej rzeczy.
— Jasiu! ty jesteś niedoścignionym wzorem!
— Dobrze. Tymczasem idę i każę zaprzęgać.
Złotopolski wyszedł. Maszko, zostawszy sam, szybko przysunął się do lustra.
— A któż zabroni Iwaszkiewiczowi ożenić się z Fanią? — spytał sam siebie półgłosem.
— Ja! ja! — odpowiedział również sam sobie. Przytem, strojąc przed lustrem rozmaite grymasy i miny, starał się naśladować ton i wyraz twarzy Złotopolskiego.
— Ja! ja!
Tegoż dnia wieczorem obaj byli już w Warszawie. Złotopolski pobiegł natychmiast do Misia.
— Jak się masz?
— Dobrze.
Podali sobie ręce.
— No, winszuję ci — rzekł Miś — sprawa skończona?
— Jedna skończona, druga się rozpoczyna. Wiesz, Misiu, co ja ci powiem?
— Co?
— Że, mimo iż cię zwą: „jedynym człowiekiem z taktem”, mało jest ludzi tak ograniczonych, jak ty.
Miś rozczesał spokojnie palcami faworyty.
— Wpływ prowincyi: żywość poruszeń, skłonność do grubiaństwa — pomruknął.
— Przestań no, przestań! Jak ci się zdaje, dlaczego Iwaszkiewicz został przyjęty?
Miś rozczesał drugi raz faworyty.
— Bo się oświadczył.
— Do dyabła! Gdybyś był powiedział u Bujnickich, dlaczegom wyjechał do Złotopola, gdybyś był powiedział, że robię interes, że nie jestem zrujnowany, że wyjazd mój na wieś nie jest fugą, mogłoby się dziesięciu Iwaszkiewiczów oświadczać.
— Ani słowa.
— Więc dlaczegoż nic nie mówiłeś?
— Naprzód dlatego, że mnie to nic a nic nie obchodzi.
— W tem też i dowód twojej inteligencyi. Nie obchodzi ciebie to, że taki Iwaszkiewicz odsadził od panny jednego z ludzi naszej sfery.
Miś zmieszał się cokolwiek, ale odrzekł:
— Powtóre, że ty sam, wyraźnie ty sam związałeś i mnie i Antosia słowem, że nie wspomnimy o tem; chciałeś przecie Fanny zrobić niespodziankę.
— A tymczasem ona zrobiła mi niespodziankę.
— Na honor! prawda!
— Otóż, kiedyś wiedział, jak rzeczy stoją, nie trzeba się było krępować słowem. Mogłeś się domyśleć, że będę ci tylko wdzięczny za takie niedotrzymanie słowa. Ale, żeby się czego domyśleć, potrzeba umieć myśleć, a to nie twoje rzemiosło.
— Rzemiosło zapewne nie moje. Chwała Bogu, nie potrzebuję bawić się żadnem rzemiosłem, lecz skorom dał słowo, że będę milczał, to — rozumiesz, drogi Jasiu, choćby od tego i twoje szanowne życie zależało i Fani i wszystkich Bujnickich i całej Warszawy — jeszczebym ani pisnął. Rozumiesz, Jasiu?
— Ciekawym, czy równie skrupulatny jesteś w oddawaniu długów na termin, na który przyrzekasz.
— To inna rzecz. Długów nie robię u ludzi naszej sfery. Jeżeli ty naprzykład pożyczysz mi pieniędzy, których mi właśnie potrzeba, to, bądź pewny, że ci oddam na termin.
— Dziękuję! Za tobą przyjdzie Antoś, za Antosiem Władzio magnetyzer i tak dalej.
— Z Władziem nie żyjesz blisko, a Antoś nie potrzebuje pieniędzy.
— Co? Antoś nie potrzebuje pieniędzy?
— Nie potrzebuje, bo je ma.
— Antoś ma pieniądze?
— Antoś żeni się z Berlińską.
— Ha! Canaille!
— Przyszedł do Berlińskiego pożyczyć pieniędzy. Berliński zaklął mu się na Boga, uczciwość, sumienie i honor, że nie ma gotówki. A że Antosiowi potrzeba było gotówki, więc powiedział Berlińskiemu, że musi ją mieć, bo się chce żenić; Berliński spytał go z kim? Antoś odpowiedział: „Z pańską córką!” — przyczem dał mu słowo, że nie drwi, stante pede oświadczył się córce; na drugi dzień były zaręczyny, po których Berliński dał Antosiowi pieniądze, a Antoś dał Berlińskiemu weksel.
— Że się ożeni z jego córką?
— Podobno. Czy dotrzyma, to inna kwestya, dość, że dziś ma pieniądze, których ja nie mam i których chcę od ciebie pożyczyć. — Dasz?
— Dam, ale mówmy o mojej sprawie. Dawno byłeś u Bujnickich.
— Wczoraj. A ty prędko będziesz?
— Skorzystam, że jutro dzień recepcyi u nich. Czy myślisz, że pozwolę sobie zabrać Fanię takiemu Iwaszkiewiczowi?
— Ależ bo ona zakochana, zakochana ta mała Fania.
— Drwię z tego.
E bien! Jutro rano przychodzę do ciebie po pieniądze, a wieczorem będziemy obaj u Bujnickich.






VII.

Wtorkowe recepcye pani Bujnickiej dość były liczne, chociaż nie uprzyjemniał ich ani „znakomity” Zubicki, ani „cudowny” magnetyzer hrabia Władzio. Jedyną ich ozdobą była Fania i elegancki świat, który tam bywał. Jak się rzeczy na takich zebraniach odbywają, łatwo się domyśleć. Punkt dziewiąta wieczór, pani Bujnicka, już strojna, siada na kanapie w oświetlonym, ale jeszcze pustym salonie, a siada dlatego, żeby pierwszy frak, który wejdzie, zastał ją już siedzącą i myślał, że ona zawsze tak siedzi na kanapie, zachowując tę pozycyę, daleko uroczystszą, niż każda inna. Tymczasem w również oświeconym przedpokoju, słychać gniewliwy szept przeznaczonego do zdejmowania paletotów lokaja Feliksa. Stary Feliks gniewa się na syna swego, małego Feliksa, przeznaczonego do zdejmowania kaloszy, a gniewa się o to, że mały Feliks te kalosze regularnie co wtorek gdzieś zapodziewa lub gubi, skutkiem czego on — jego rodzony ojciec, nazywa go bezbożnikiem i przepowiada mu, że wyjdzie na wisielca. Wreszcie, daje się słyszeć uderzenie dzwonka, otwierają się sprężyście drzwi salonu i pokazuje się w nich mniej więcej głupia fizyognomia pierwszego gościa. Przybyły podnosi głowę, rozwesela oblicze, jakby go Bóg wie jakie szczęście spotkało i trzymając obiema białemi rękawiczkami kapelusz tuż przy piersiach, posuwa się, podrygując na każdej nodze w kierunku kanapy, na której siedzi pani Bujnicka. Następują powitania, wzajemne zapewnienia i ożywiona francuska rozmowa. Potem już uderzenia dzwonka powtarzają się co chwila i wkrótce salon napełnia się gwarem, paryskim akcentem, białemi krawatami, wyziewami perfum, gorącem, tiurniurami i trenami dam, folblutami rozmaitych ras i wszystkiem, co razem wzięte stanowi szyk, komfort etc.
Ponieważ na wieczorach tygodniowych bywają ci tylko, których gospodarz lub gospodyni domu się spodziewa, łatwo zatem wystawić sobie zdziwienie pani Bujnickiej, gdy nagle w otwartych drzwiach, obok chudego i długiego Misia, pojawił się Złotopolski. Pani Bujnicka zdawała się niedowierzać własnym oczom, a jednak nie było najmniejszej wątpliwości. Tak jest! był to Złotopolski we własnej osobie, razem ze swojemi jasnemi faworytami à l’anglaise, ze swoją zawsze równie piękną, niby wyrzeźbioną twarzą, której mleczna, prawie dziewicza barwa, dziwnie odbijała od patrzących dumnie ciemnych oczu i męskich wąsów: on! on! elegancki jak zwykle, ufraczony, ukrawacony, urękawiczony, uczesany, jak zwykle, bez zarzutu — zatrzymał się na chwilę we drzwiach, i, podniósłszy głowę, obrzucił oczyma cały salon, potem zbliżył się do gospodyni.
Pani Bujnicka uśmiechnęła się z przymusem; mniej wprawna w obroty światowe Fania zmięszała się nawet, tembardziej, że Iwaszkiewicza przy niej nie było; na twarzach obcych pojawiło się oczekiwanie.
Ale Złotopolski nie miał wcale miny zrozpaczonego kochanka, przeciwnie, na twarzy jego, obok spokojnej pewności siebie, malowała się nawet wesołość. Z całą swobodą i lekkością powitał panią Bujnicką, uścisnął rękę Fani i, skłoniwszy głową obecnym, począł rozmawiać z gospodynią.
— Nie spodziewaliśmy się powrotu pana — zaczęła uprzejmie pani Bujnicka. — Pan na długo do Warszawy?
Vous savez madame, że stałe moje siedlisko jest w Warszawie.
— Tem lepiej dla naszych towarzystw; powrót pana jest niezmiernie miłą dla nas niespodzianką.
— Ach! prawda, że to jakoś żyjemy w czasie, w którym panują niespodzianki, ale co do mnie, nie miałem i nie mam zamiaru opuszczać miasta. Wyjechałem tylko na pewien czas dla uregulowania interesów Złotopola, a po ich uregulowaniu natychmiast tu wróciłem.
— Czy przynajmniej pomyślnie panu poszło? W naszych ciężkich czasach nie masz nic kłopotliwszego, jak gospodarstwo.
— Nikt tego lepiej nie wie, jak ja, który przez trzy tygodnie przeszło musiałem siedzieć na wsi. Ale przynajmniej muszę oddać sobie sprawiedliwość, że interesa uregulowałem tak, jakem się sam nawet nie spodziewał.
— Tak pomyślnie?
— Tak pomyślnie.
— Faniu, uważasz, co pan Złotopolski powiada? Jakże się szczerze cieszymy! Szkoda, że pan wcześniej nie przyszedł, byłybyśmy z Fanią posłuchały szczegółów.
— Ja sam wyznaję, że przyszedłem cokolwiek późno — rzekł z naciskiem Złotopolski — ale mam nadzieję, że nie zapóźno.
Chwila milczenia.
— W każdym razie witamy pana, jako miłego gościa — rzekła pani Bujnicka.
— Który przyrzeka, że swoje opóźnienie będzie się starał wszelkiemi siłami naprawić — odrzekł, schylając głowę Jaś.
— Czasem to bywa niepodobne — wtrąciła chłodno Fania.
Złotopolski uśmiechnął się.
— Pamiętam — rzekł — że dziada mego, Kasztelana, nazywano w salonach za czasów Księstwa Warszawskiego: „Monsieur le Malgrétout”. Przypominam pani, że jestem jego wnukiem.
— Czyż i panu dają tę nazwę?
— Spodziewam się, że zasłużę na nią.
— Więc dopiero w przyszłości?
— Tak pani! w mojej dewizie przedewszystkiem o przyszłość chodzi.
— Przyszłość nie zależy od pana.
— Śmiem sądzić inaczej.
— Nie radzę panu szczerze. Skądże to zaufanie?
Złotopolski zniżył cokolwiek głos.
— Nie wiem, może wytrwałość pana Iwaszkiewicza nauczyła mnie wierzyć, że i najniepodobniejsze rzeczy stać się mogą.
Fania zarumieniła się mocno.
— Umie sobie radzić ten pan Iwaszkiewicz — ciągnął dalej Złotopolski, — ale dziś takie czasy, że wszyscy muszą sobie sami radzić. Ja naprzykład, nietylko że zostałem przytem, co stanowi istotnie Złotopole, ale i mimo woli wyszedłem na kapitalistę.
— A to jakim sposobem? — spytała z żywym interesem pani Bujnicka.
— W ten prosty sposób... A! otóż i pan Iwaszkiewicz. Bonjour monsieur Iwaszkiewicz!
Rzeczywiście Iwaszkiewicz zbliżył się do pani Bujnickiej i, powitawszy ją, siadł przy Fani.
Na widok Złotopolskiego brwi jego zsunęły się na chwilę, ale wkrótce twarz wypogodziła się nanowo. Owszem, tyle w niej było niezwykłego ożywienia i szczęścia, że to zwróciło uwagę Fani.
— Musiało pana coś pomyślnego spotkać — spytała, patrząc mu w oczy.
— Tak pani. Zdołałem urzeczywistnić dziś jeden z dawno upragnionych celów — i przychodzę właśnie podzielić się z panią radością.
— Słucham! słucham!
— Dziś oddaliłem ostatniego robotnika zagranicznego z mojej fabryki. Nie mamy już ani jednego cudzoziemca — wszyscy krajowcy.

· · · · · · · · · · · · · ·

— Więc jakim sposobem pan zostałeś kapitalistą? — pytała równocześnie pani Bujnicka Złotopolskiego.
— Sprzedałem część ziemi własnej zagranicznym kolonistom i, spłaciwszy wszystkie długi, zostałem przy wcale sporej gotówce.

· · · · · · · · · · · · · ·

— Czy pan zyskuje na oddaleniu obcych — spytała Fania Iwaszkiewicza.
— Ja? — nie! z początku tracę.
— Więc któż na tem zyskuje?
— Ogół.

· · · · · · · · · · · · · ·

— Więc pan istotnie zyskał na kolonizacyi? — pytała pani Bujnicka.
Ja zyskałem bardzo wiele.
— Czyżby kto stracił?
— Ogół — powtórzył, przechylając się ku Fani Iwaszkiewicz, zanim Złotopolski zdołał powtórzyć, że jego zdaniem stracili koloniści.
Nastąpiła chwila milczenia. Po białem spokojnem czole Fani przelatywały różne myśli, niby chmurki, mieszające jego spokój. Oto rozbierała pobudki postępków dwuch młodzieńców i usiłowała je ocenić. Istotnie, jeżeli ogół zyskiwał przez to, co uczynił Iwaszkiewicz, to tracił przez postępek Złotopolskiego. Współzawodnicy stawali przed nią w dwuch odmiennych rolach. Ale nie odrazu zrozumiała, dlaczego jedna z tych ról jest dodatnią, druga ujemną. Dobro ogólne! Pojęcie to legło przed jej myślą, jakby jakaś nieokreślona otchłań. Czuła jednak, że potrzeba ją sercem i rozumem napełnić od wierzchu do dna. A zadanie takie nie było łatwe do spełnienia, bo edukacya, jaką odebrała w latach dziecinnych, nie mogła tu być pomocą. Ktoby tam w wychowaniu panien zwracał na takie rzeczy uwagę? Przecież można być panną i dobrze wychowaną i „dobrze ułożoną”, nie wiedząc, co jest dobro ogółu. Ale Fania chciała teraz wiedzieć i kwoli tej chęci udała się do Iwaszkiewicza. I dobrze się udała. Iwaszkiewicz był to człowiek z sercem. Wicher postępu rzucał na ono serce, niby na rolę, różne ziarna, ale przyjmowały się tylko zdrowe. Gdy wicher wionął kosmopolityzmem, serce to stawało wówczas na kotwicy przeszłości, która to kotwica — symbol nadziei — była zarazem i wiarą w przyszłość. Fania dobrze wybrała. Była teraz podwójnie wdzięczna Iwaszkiewiczowi, bo tłumacząc jej, co jest dobro ogółu, tłumaczył zarazem, w czem jest jego własna wyższość nad współzawodnikiem. Tak jest! Czemże był przy nim ów piękny i modny panicz? Czyny ich były wprost odwrotne. Fania spojrzała na Złotopolskiego i uśmiech, nieledwie pogardy, okolił jej usteczka.
— Czy pan słyszał naszą rozmowę? — spytała go.
— Jaką rozmowę?
— Podczas, gdy pan rozmawiał z mamą o Złotopolu, ja mówiłam z panem Iwaszkiewiczem.
— Nie słyszałem nic.
— A to szkoda! Odmiennemi szliście panowie drogami.
— Tem lepiej dla nas, bo gdyby drogi nasze się zeszły...
— Wówczas?
— Wówczas musiałby jeden drugiemu ustąpić — zabrzmiał poważny głos inżyniera.
— Na honor! takby musiało być — odparł z dumą Złotopolski.
Dwaj młodzi ludzie spojrzeli sobie w oczy. We wzroku Iwaszkiewicza błysnął posępny płomień nieugiętej woli, ale i oczy Złotopolskiego błyszczały, jak stal polerowana, z prawdziwie stalowym chłodem i uporem.






VIII.

Godzina była późna; lampy w salonie pani Bujnickiej paliły się mdłem światłem w zgęszczonem od wyziewów ludzkich powietrzu. Goście rozeszli się już wszyscy; ucichł gwar; samotność jakaś — i pustka wyglądały teraz z każdego kąta sali. Na twarzach pani Bujnickiej i Fani przebijała bladość i znużenie, a przytem znać było na nich i pewien niepokój. Obie panie zdawały sobie sprawę z ubiegłego wieczora i obie czuły jednocześnie, że w atmosferze domowej zawisło coś nowego, co jak burza, zapowiadało się milczeniem. Obie też nie dzieliły się wrażeniami i zamiast słów, słychać było tylko szelest ich jedwabnych sukien. Czasem spojrzenia matki i córki zbiegały się i rozbiegały jeszcze prędzej. Nakoniec Fania pierwsza przerwała milczenie.
— Dobra noc, mateczko! — rzekła.
Pani Bujnicka uścisnęła córkę z niezwykłą tkliwością i gorąco ucałowała jej białe czoło, potem odeszła parę kroków, potem zatrzymała się znowu przy drzwiach, zdawało się, że chce coś mówić — zawahała się, odeszła.
Fania udała się do swego pokoju. Zapewne miała o czem myśleć. Oparłszy głowę na ręku, nie odpowiada ani słowem przywykłej gwarzyć panience służebnej, która, układając pod czepeczek nocny złotawe jej warkocze, starała się zawiązać z nią pogawędkę. I niewesołe były myśli Fani.
Ostatnia rozmowa Iwaszkiewicza ze Złotopolskim przejęła Fanny śmiertelnym niepokojem; przypominała sobie dumne spojrzenia i niemal groźne słowa obydwuch. Przerażał, a zarazem i oburzał ją upór Złotopolskiego. Jakto? więc dla niego — w jego planach — jej wola, jej osobisty wybór nic nie znaczył? Widocznie, traktował ją jak rzecz, nie jak wolną niewiastę, bo kiedy chłodnemi słowy starała mu się okazać niechęć, odpowiedział jej jednym wyrazem: „malgrétout”. Dumny panicz, liczył na nazwisko, na majątek i sądził, że niemasz kobiety, którejby z wolą, lub bez woli, nie można kupić za taką cenę. Postępowanie jego było poprostu zuchwalstwem, ale widocznie dumny panicz nie obawiał się jego następstw; nie obawiał się ani Fanny, ani jej narzeczonego. Tkwiła w tem może odwaga, ale tkwił i wysoki egoizm. Zuchwalec! śmiał jej powiedzieć „malgrétout”, a wszakże ten sam Iwaszkiewicz, który bez drgnienia powieki umiał patrzeć w oczy osławionego z pojedynków człowieka, tak dziecięco prawie był nieśmiałym względem niej. Ale szlachetna ta nieśmiałość szła z niezmarnowanej duszy, a dowodziła świeżości uczuć i prawdziwego szacunku i prawdziwego uczucia. Między Iwaszkiewiczem i Złotopolskim Fanny nie mogła się wahać w wyborze. Zresztą, już była wybrała — i nie o to chodziło w tej chwili. Niepokój jej i trwoga powstawały stąd, że nie wiedziała, do czego między takiemi dwoma ludźmi dojdzie i na czem się skończy.
A tymczasem panienka służebna skończyła ją rozbierać i odeszła. Fania zdmuchnęła świecę. W pokoiku dziewiczym zapanował mrok, tylko promień księżyca wkradał się białem pasemkiem za kotarę łóżka, tylko srebrna lampka, zawieszona przed posążkiem Madonny, świeciła w cieniu, niby robaczek świętojański. Nastała cichość — siostra nocy, kochanka nocy — jak mówią poeci.
Nagle w przyległym pokoju dały się słyszeć czyjeś kroki, drzwi się otworzyły i pani Bujnicka w białym negliżu, ogarniając dłonią płomyk świecy, weszła do sypialni córki.
Fani serce zabiło niespokojnie, podniosła się na łóżku.
— Mama nie śpi jeszcze? — spytała.
— Nie, moje dziecko.
Pani Bujnicka siadła przy łóżku córki.
— Moje kochane, moje drogie dziecko! — przemówiła drżącym głosem.
W oczach Fani zakręciły się łzy; pochyliła się ku wyciągniętym dłoniom matki i, ucałowawszy je serdecznie, ukryła w nich twarz.
— Nie martw się, Faniu! ty płakałaś? Jeszcze nie stało się nic złego.
— O! stało się i wiele złego, mamo, i to ja sama temu winnam. Postępowałam, jak zepsute dziecko, a długo nie było w postępowaniu mojem ani prawdy, ani szczerości.
— Nie uczyniłaś nic godnego nagany.
— Drżę na myśl, co teraz będzie.
— Wszystko się dobrze skończy. Nie obawiaj się.
— Mamo! mamo!
— Ludzie rozchodzą się nawet od ołtarza.
Fania oderwała nagle twarz od dłoni matki.
— O czem mama mówi?
— Ludzie rozchodzą się nawet od ołtarza. Przyjęłaś go, ale zaręczyn jeszcze nie było. Wszystko można zerwać. Któż mógł się spodziewać, że Złotopolski tak dobrze stanie?
— Matko! — przerwała Fanny, płonąc jak róża.
— Czego chcesz, dziecko?
— Stoimy na biegunach i nie rozumiemy się zupełnie. Lepiej odrazu postawić rzecz jasno: czy mam zostać żoną Iwaszkiewicza, czy nie?
Pani Bujnicka nie była przygotowaną na tak nagły zwrot ze strony Fani. Ona rachowała na swoją dyplomacyę, a tu trzeba było wprost powiedzieć: tak lub nie. A przytem pani Bujnicka nie cierpiała, gdy kto mówił wprost. Omówienia miały dla niej tyleż prawie wagi, ile treść sama; nawet, gdy myślała nad czem, gdy była tylko ze sobą, wszystkie jej myśli przybierały zawsze wyszukaną dyplomatyczną formę. Dlatego też pytanie Fani przejęło ją zdziwieniem, ale i oburzyło zarazem.
— Zmiłuj się, Fanieczku, jak można tak nazywać rzeczy po imieniu? Już jeśli dobrze ułożona panienka chce spytać o taką rzecz, to daje do zrozumienia, ale tak... wstydź się, Faniu!
— Ja jednak wprost pytam, jaka jest mamy wola? Potem ja powiem, jak mi się zdaje.
— Nie poznaję ciebie.
— To być bardzo może. Ja sama nie poznaję siebie od niejakiego czasu, ale mi z tem lepiej. Iwaszkiewicz otworzył mi oczy na wiele rzeczy, dlatego okazuję mu to, co czuję prawdziwie.
— Moje dziecko, nie drażnij mnie...
— Ja nie chcę mamy drażnić, ale...
— Panienka dobrze ułożona...
— Powinna miłować prawdę, a potem być dobrą żoną i matką.
— I matką? Mais c’est affreux! Kto cię takich rzeczy nauczył?
— Iwaszkiewicz! To takie proste rzeczy, a jednak nie wiedziałam o nich. A mam lat dwadzieścia dwa.
Teraz pani Bujnicka rozgniewała się na dobre.
— A czy ten mądry Iwaszkiewicz nie nauczył ciebie, że panienka dobrze wychowana wprzód nim zostanie dobrą żoną i mat... (nie chcę tego wymówić...), powinna być dobrą córką?
Fania spuściła głowę. Teraz pani Bujnicka miała swoją racyę.
— Przecież tu nie o mnie chodzi — ciągnęła pani Bujnicka. — Ja będę miała jutro migrenę, ale niech się dzieje wola boża! — gotowam cierpieć! Mnie chodzi o twoje szczęście! Ja będę miała migrenę i nie może być inaczej. Po tem, co tu słyszałam, nie pozostaje mi nic, jak tylko... przyłożyć wizykatoryę za uszami. Ale Faniu! Faniu! zastanów się. Iwaszkiewicz, to burżuazya! Będziesz należała do burżuazyi. Nie przeżyłabym, gdyby cię zaliczano do burżuazyi. Niemasz nic bardziej mauvais genre, jak burżuazya. Och, burżuazya! burżuazya!
— Moja matko, jakże ja mogę wiarę łamać?
— Nie było zaręczyn: deklaracya nie obowiązuje.
— Och! obowiązuje deklaracya i... Nie mogę! nie mogę, mateczko! Ja... mamo!... ja nietylko deklaracyą związana jestem z Iwaszkiewiczem.
Pani Bujnicka zerwała się gwałtownie.
— Co ty mówisz, dziewczyno? — zawołała z przestrachem.
Fania podniosła się na łóżku. Oczy jej zaszły łzami, a jednocześnie purpurowy rumieniec malował zwolna jej twarz. Tak zarumieniona, ze złożonemi rękami, ze łzami w oczach, okryta potokiem rozplecionych warkoczy, sypiących się po giezłeczku nocnem, z bijącem jak u przelęknionego ptaka sercem, podobną była do posągu skruchy lub pokory.
— Mamo! — ozwała się błagalnie.
— Mów, nieszczęśliwa!
— Mamo, to było w karecie...
— Co było w karecie?
— Wracaliśmy od państwa L..., z tego wieczoru, na którym hrabia Władysław... na którym suczka... narobiła wrzasku...
— Co dalej? co dalej?
— Mama z panią Szemiot siedziała w tyle, a ja z nim na przodzie i... wtedy ja... tak! wtedy... ja... sama nie wiem, jak się to stało...
— Zabijasz mnie, gnębisz, dręczysz, pastwisz się nade mną.
— I ja... oparłam głowę na jego ramieniu — kończyła jednym tchem Fania.
— I co więcej? — pytała gorączkowo matka.
— I nic więcej.
— Nic?
— Nic więcej, ale i to, co było, było bardzo niedobrze. Ja sama się oskarżam, ale...
— To było do najwyższego stopnia mauvais genre.
— Nie uważa na genre, kto kocha.
— Przestań! Słyszałaś, żeby panienka dobrze wychowana postępowała w ten sposób?
— Nie, mamo! nie słyszałam. Sama się obawiam, ale też i tłumaczę się przed własnem sumieniem przywiązaniem, jakie czuję dla Iwaszkiewicza. Gdybym po tem, co zaszło, jeszcze złamała słowo — to byłoby szkaradnie!
— Przecie tego nikt nie widział?
— Bóg widział. Ja za nic w świecie nie złamię słowa danego Iwaszkiewiczowi.
— Słuchaj-że, uparta dziewczyno: ja nie będę ciebie przymuszała, byś szła za Złotopolskiego, ale zapowiadam ci, że póki on nie ustąpi — za nic w świecie nie pozwolę na Iwaszkiewicza.
Fania podniosła w górę załzawione oczy.
— On jeśli ma jeszcze choć trochę honoru i uczciwości — to ustąpi.






IX.

U Złotopolskiego gwarno bywało od czasu, jak rozkolonizował Złotopole. Wszyscy znajomi okazywali mu tyle sympatyi, jak nigdy. Raz wraz zdarzało się, że przychodził do niego ktoś ze znajomych i mówił:
— Jasiu, pozwolisz, że ci złożę jeden dowód przyjaźni i zaufania?
— Jaki?
— Pożycz mi tyle a tyle?
Tiens! to ma być dowód przyjaźni?
— Tak jest, bo dlaczegoż nie udaję się z tem do kogo innego. Rozumiesz, że pieniędzy nie pożycza się od ludzi, z któremi nie jest się w bliskich stosunkach... no, chyba na procent, a przecież między nami mowy być o tem nie może.
I Złotopolski dawał.
Miał on naturę szlachcica polskiego, ową naturę, która to wyraźnie występowała w księciu „Panie kochanku”, gdy np. chodził między szlachtą i dawał jednemu czapkę: „weź!” — drugiemu pas: „trzymaj!” — trzeciemu szablę: „masz!” i tak aż do szarawarów.
Złotopolski nie umiał także odmawiać. Zresztą, jak tu się oprzeć dowodom przyjaźni?
Prócz tego wydawał śniadania, na których można się było najeść i napić honeste — ano, nie brakło mu gości.
W parę dni po wieczorze u pani Bujnickiej i po rozmowie jej z córką, Złotopolski siedział u siebie, w towarzystwie księcia Antosia i Maszki. Rozmawiali o narzeczonej księcia.
— Co ty z nią będziesz robił? Ha! ha! Z Berlińskich księżna M...ska, to dobrze brzmi! — rzekł Maszko.
— Co będę robił? Jeśli się ożenię, ona będzie siedziała na wsi, a ja w Paryżu.
— Albo papa, mama i dziadek Berlińscy ci pozwolą?
— Ja drwię z papy, z mamy i z dziadka — Berlińskich.
— Musi być teraz w dobrym humorze twój przyszły teść? — spytał Złotopolski.
— O! i w jakim! Robią teraz wyprawę, kupują powozy i malują na nich herby.
— Swoje czy twoje?
— Jużci moje, a tak wielkie jak talerz, jak ten talerz — rzekł książę Antoś, ukazując na jeden z zastawy do śniadania.
— A twoja narzeczona?
— Kocha się we mnie.
— A ty?
— A ja piję za twoje zdrowie, Jasiu! — rzekł książę Antoś, nalewając sobie szklankę wina. — Jak mi honor miły, wszystkie kobiety są jednakowe.
— Ee!
— Jak mi honor miły! Taka dobra Berlińska, jak i twoja Fania, a może nawet i lepsza, bo...
Ręka Złotopolskiego spoczęła na ramieniu księcia Antosia.
— W twoim własnym interesie nie radzę ci robić takich porównań. Ty sobie możesz brać żydówkę, czy czarta... wszystko mi jedno, ale wara mi mówić źle o Bujnickiej.
Książę Antoś spojrzał w oczy Jasia, ale nie znalazł w nich żartu. Złotopolski nie udawał, owszem, usta jego drżały nerwowo, a ręka tak silnie ściskała ramię Antosia, że ten ugiął się mimowolnie.
— Ależ co tobie jest? Ależ bo ty wszystko seryo bierzesz. Ja nie miałem zamiaru...
W tej chwili dzwonek się odezwał — wszedł Miś Rossowski.
Miś Rossowski zimny i sztywny, jak zawsze, powitał obecnych i nie rzekłszy do nikogo słowa, rzucił się na fotel, a następnie, wyciągnąwszy nogi, począł rozczesywać palcami faworyty i poprawiać na sobie ubranie, które wyglądało jakoś dziwnie pogniecione i pomięte.
Wkrótce jednak spostrzegł, że stało się coś niezwykłego.
Jaś chodził wzburzony po pokoju, książę Antoś i Maszko mieli dość wystraszone miny, a przytem milczeli wszyscy.
— Co tu u was zaszło? — spytał Miś.
Książę Antoś opowiedział, co zaszło.
— Niech Antoś poda rękę Złotopolskiemu i przeprosi go... Wybacz, Antosiu, ale co innego jest Fanny, a co innego twoja narzeczona.
Antoś i Jaś podali sobie ręce.
Tymczasem Miś, nałożywszy szkła na oczy, przypatrywał się uważnie Złotopolskiemu.
— A teraz, wiesz Jasiu, co ci powiem? — rzekł.
— A słucham.
— Że jeśli nie jesteś jeszcze zakochany w Bujnickiej, to przynajmniej wkrótce będziesz.
Złotopolski milczał.
— Zgadłem, czy nie zgadłem? — cedził, kołysząc się Miś.
— Powiem ci otwarcie. Ja sam nie rozumiem, co się ze mną dzieje. Od powrotu ze wsi nie pojmuję Bujnickiej zupełnie. Sądziłem, że będę miał przeciw sobie tylko Iwaszkiewicza, tymczasem mam i ją, najbardziej stanowczo. To mnie drażni: nie spodziewałem się oporu — to mi psuje humor.
— Już to ty nigdy nie będziesz prawdziwym anglikiem. Nadto jesteś sangwiniczny.
— Mniejsza o to. Wracam do rzeczy. Nie taję przed wami, że Bujnicka zaczyna mi się podobać. Może właśnie ten opór jej — drażni mnie i przyciąga zarazem. Przytem, jak sobie chcecie, — ale w kobiecie rozkochanej jest jakiś czar niepojęty. Oto dlatego tak nam się podobają narzeczone i młode mężatki. A Fanny jest rozkochana w Iwaszkiewiczu.
— Czy masz na to dowody?
— Jak najpewniejsze, bo z jej własnych ust.
— Z jej własnych ust?
— Tak. Sama mi to powiedziała, nie dawniej, jak wczoraj u L...skich. Podczas gdy ten głupiec Zubicki czytał tam jakieś baliwerny, zbliżyłem się ku niej i po kilku słowach dałem do zrozumienia, że nie myślę się zrzekać praw, których, prawdę rzec, nigdy nie miałem. Jakoż odpowiedziała mi, że ich nigdy nie miałem, a przytem otwarcie wyznała, że matka już chciała zrywać z Iwaszkiewiczem, że jest za mną, — ale że ona, Fania, nigdy nie odda mi ręki, bo Iwaszkiewicza kocha. Gdy to mówiła, miała łzy w oczach i w głosie. I ja byłem wzburzony. Nie sądziłem, żeby była tak uczciwą, a nigdy nie widziałem jej równie piękną. Nie zląkłbym się stu Iwaszkiewiczów, ale nie mogę znieść łez kobiecych. Powróciłem do domu zły i z klinem w głowie, bo zapomniałem wam powiedzieć, że wczoraj powtórzyła mi już drugi raz słowa, które, niech zginę, jeśli rozumiem.
— Cóż to takiego?
— Że szliśmy z Iwaszkiewiczem (którego oby czart porwał!) dwiema odmiennemi drogami.
— No, więc?
— I że gdyby nawet nie kochała jego, to, mając wybór między nami, oddałaby mu rękę już za to, że szedł drogą wprost przeciwną mojej.
— Cóż to za zagadka?
— Równie ją rozumiem, jak każdy z was.
— A wiesz, Jasiu, co ja ci powiem? — przerwał książę Antoś.
— Mów.
— Że i ja tego nic a nic nie rozumiem.
— Nie odzywaj się, Antosiu, zanim się nie namyślisz — rzekł Rossowski.
— I napróżno łamię sobie głowę, co ona przez to rozumiała — ciągnął dalej Złotopolski.
Miś rozczesał faworyty.
— Mój kochany — rzekł — nie ty jeden napróżno łamiesz sobie głowę. Ja także myślę nad jedną kwestyą, z której żadną miarą nie mogę sobie zdać sprawy.
— Czy nie miłosna także kwestya? — spytał Maszko.
— Nie! Spojrzyjcie na moje ubranie.
— A toż co? pogniecione, pomięte, guzików brak?
— Otóż ma ono związek z moją kwestyą. Myślę, co za przyjemność może znajdować szlachta polska w takiem ściskaniu się, od którego boki bolą i całowaniu, które sprowadza puchnięcie policzków.
— Godne Misia! godne Misia! — zawołał Maszko. — Czyś tego doświadczył.
— Spójrz na moje ubranie. Idę sobie tu do was, raptem spostrzegam na ulicy brata mojego stryjecznego, który jest wzorem gospodarzy i który raz na pięć lat bywa w Warszawie. Imaginez-vous, rozszerza nogi, rozkłada ręce, otwiera paszczę i czeka na mnie w ten sposób. Wpadam w tę otchłań; czuję, jak zaczynają mi trzeszczyć żebra, jak gniecie mi się kołnierzyk, jak rozwiązuje mi się krawat. Zjada mnie, otacza, pożera, wchłania; na policzkach literalnie czuję suche bańki, i to ma znaczyć: Jak się masz?
Książę Antoś i Maszko zanosili się od śmiechu.
— Gniewałeś się?
— Gniewałem się, alem tego po sobie nie pokazał — rzekł z powagą Rossowski.
— Co ona przez to mogła rozumieć? — mówił do siebie Złotopolski, który, zajęty swemi myślami, nie słyszał opowiadania Misia.
— Co ona przez to mogła rozumieć? Przecie u licha nie popełniłem nigdy nic nieuczciwego.
— No! już mniejsza, co ona tam rozumie — rzekł Maszko — ale co ty zamierzasz czynić?
— Ot właśnie, że i ja dobrze nie wiem. Im więcej mi się ona podoba, tem mniej mam ochoty zrzekać się jej, a z drugiej strony, iść wbrew sercu i woli takiej kobiety?...
— Matka ją zmusi — zauważył książę Antoś.
— Ja nie chcę, by ją ktokolwiek zmuszał!
— A jednak, powinieneś się z nią żenić — rzekł Maszko. — Ludzie, jak my, nie powinni ustępować takim Iwaszkiewiczom.
— Dać lekcyę i ustąpić — mruczał Jaś. — Tak, to jedyny punkt wyjścia!... jedyny punkt wyjścia!
— Co? jaki?
— Taki! — rzekł, wskazując na pistolety zawieszone nad łóżkiem.
Miś rozczesał faworyty.
— Służę ci za świadka — rzekł.
— Stchórzy Iwaszkiewicz! — krzyknął Maszko.
Złotopolski popatrzył na niego uważnie. Maszko się zmięszał.
— Daruj mi, Maszko, ale sądzę, że tybyś prędzej stchórzył — Iwaszkiewicz nie stchórzy.
— Służę ci za świadka — powtórzył Miś.
— Dobrze, ale pierwej muszę sam się z Iwaszkiewiczem rozmówić. Skończy się na tem, że ustąpię. Z Fanią, a zwłaszcza z jej łzami nie protrafię wojować.
— To do czegóż pojedynek?
— Powiedzianoby, że ja, Jan Złotopolski, zląkłem się Iwaszkiewicza. Nie, pojedynek musi mieć miejsce. Ustąpię, ale dam lekcyę. Nie myślę go zabijać, — ale, albo on mnie, albo ja jemu dam lekcyę.
— Z jakiej przyczyny chcesz iść do niego?
— Dla rozwiązania zagadki i znalezienia powodu do pojedynku.
— Mogłeś się Fanny o to spytać.
— Nie chciała mi powiedzieć, by jak sama mówiła, nie drażnić mnie. Ona trochę przewiduje pojedynek i boi się go dla... Iwaszkiewicza.
— Kiedy do niego pójdziesz?
— Dziś. Gdzie on mieszka?
— Nie wiem, ale zastaniesz go do wieczora w fabryce.
— Pójdę do fabryki.




X.

Jakoż o piątej wieczorem udał się Jaś do fabryki, ale nie zastał w niej Iwaszkiewicza. Natomiast młody jakiś inżynierek o rudych włosach, czarnych oczach i kobiecej prawdziwie twarzy, z wszelką grzecznością wskazał mu pokój dyrektora. Jaś postanowił oczekiwać na Iwaszkiewicza, który miał nadejść za godzinkę, a tymczasem z nudów rozpatrywał się po dyrektorskiej izbie, lub wyglądał oknem na dziedziniec fabryczny. I jedno i drugie zajmowało go nie pomału. Pokój, w którym siedział, na pierwszy rzut oka zdradzał pracownię inżyniera. Ogromne brystole z pozaczynanemi rysunkami, wzory rozmaitych machin, którychby Jaś nawet nazwać nie umiał, mapy, termometry, narzędzia fizyczne, tabele i księgi rachunkowe napełniały wszystkie kąty tej izby. Przy wchodowej ścianie była szafa napełniona książkami, na której stał ogromny globus i miniaturowa lubo bardzo dokładna lokomotywa. Po innych wisiały portrety znakomitych inżynierów zagranicznych; na wielkich półkach, umieszczonych tuż obok biura, widać było próbki rozlicznych rud żelaznych. Z tem wszystkiem komnata była dość posępna; czarne drewniane krzesła, czarny stół i szafy stanowiły całe jej umeblowanie. Ale też znać było, że nie przesiadywał w niej wykwintniś, tylko surowy mąż pracy. Praca twarda i wytrwała, poparta całą potęgą myśli ludzkiej, widniała tu z każdego szczegółu. Izba malowała mieszkańca. Złotopolski rozglądał się po niej z mimowolnym szacunkiem, połączonym ze zdziwieniem. On, który jako prawdziwy gentleman, nie robił całe życie nic a nic, on, trefny wykwintniś, którego zajęcia dzienne zależały od tego, jakie ubranie brał rano, może pierwszy raz w życiu spotykał się tu z pracą twarz w twarz. Mimowoli porównał się teraz z Iwaszkiewiczem — i mimowoli uczuł, jak wiele był niższym od niego. Serce ścisnęło mu się smutkiem: zrozumiał, że Fanny miała słuszność.
Głuche poczucie tego odbiło się i na jego twarzy, ale posępną zadumę przerwał mu młody rudawy inżynier, który, zbliżywszy się, rzekł uprzejmie:
— Dyrektor przyjdzie o szóstej, mamy więc jeszcze pół godziny czasu; może tymczasem zechce pan obejrzeć fabrykę?
— Najchętniej. Dokąd pójdziemy?
— Pokażę panu machiny, warsztaty, kuźnię, ślusarnię, odlewnię i co pan sam zechce.
Wyszli z izb inżynierskich. Młody i żywy, jak iskra, towarzysz Jasia nie żałował objaśnień. Wszedłszy do ogromnego, hałaśliwego budynku, gdzie mieściła się machina parowa, posłuchał trochę i rzekł:
— Tak, panie! idzie u nas robota, idzie!
— Ależ tu można ogłuchnąć — zauważył Jaś.
— Fraszka! trochę przyzwyczajenia!
A rzeczywiście trzeba było i sporo przyzwyczajenia. Fabryka była w pełnym biegu. Ogromne koła zębate i niezębate poruszały się z piekielnym rozmachem i piekielną szybkością; olbrzymie tłoki podnosiły się i spadały ruchem, mającym coś potwornego, warczenie kół, łoskot, zgrzyt, przeraźliwy świst i bolesne wycie piłowanego żelaza, huk młotów, ściskały duszę jakiemś nieokreślonem a lękliwem poczuciem owej niepojętej siły, która nadawała ruch wszystkiemu. Każda cegiełka budynku trzęsła się, jak w febrze; słowa ginęły dla ucha; samo powietrze zdawało się drżeć przelękłe.
— A, co panie? — krzyknął inżynier do ucha Złotopolskiemu.
— Potęga! potęga!
— A tak ciągle jest od czasu, jak mamy dyrektorem Iwaszkiewicza.
— Czy tak?
— To panie jego ręka porusza wszystko.
— Ano zdolny musi być człowiek?
— Ho! ho! A przytem praca! praca! Dawniej tu inaczej bywało. Fabryka poczynała już bankrutować. Chodź pan dalej.
To mówiąc młody inżynier przeskoczył z belki na belkę; Złotopolski podążał za nim.
— Ostrożnie, bo pana pasy złapią! Tędy!
Tymczasem pociemniało na dworze, w budynku zabłysły kinkiety, a przy ich blasku, przy łamaniu się światła z cieniem, sala przybrała fantastyczne pozory jakiegoś przedsionka piekieł.
— Koło zębate o podwójnem działaniu wynalazku dyrektora! — zakrzyczał głosem cycerona inżynier.
Złotopolski spojrzał na ukazywany mu okrągławy potwór, kręcący się ze wściekłością w ciemnym kącie.
— Klapy bezpieczeństwa systemu amerykańskiego, zastosowane pierwszy raz w kraju przez dyrektora!
Jaś zagryzł wargi. Czemże on był przy owym Iwaszkiewiczu?
— Dmuchawki, zabezpieczające robotników od opiłków, zastosowane przez dyrektora!
— Mało musicie mieć robotników, kiedy ich tak zabezpieczacie?
— Mamy dość, ale robotnik, to człowiek jak my i bliźni nam. W innych fabrykach, gdy robotnik umiera, dzieci pozostają bez chleba, u nas inaczej.
— Jakże jest u was?
— Dyrektor los wdów i sierot zabezpieczył ze składek ogólnych.
Jasiowi smutek ścisnął serce: czemże on był przy owym Iwaszkiewiczu?
Ale zarazem budziło się w nim dziwne uczucie szacunku dla współzawodnika. Uczucie to sformułował Jaś w ten sposób:
— Chciałbym posiadać przyjaźń takiego człowieka.
— Przejdźmy do szlifierni, jeżeli pan chcesz? — pytał inżynier.
— Nie, panie! wyjdźmy już, bo ochrypnę i ogłuchnę zarazem.
— Piękny widok jest w kuźni.
— Nie, mam już dosyć.
Wyszli na dziedziniec fabryczny; na dworze już mrok padał, ale było jeszcze dość widno.
— Oto właśnie — rzekł inżynier — przechodzimy koło kuźni; rozdymają teraz ogniska; — za chwilę znów zadzwonią młoty.
— Wasz dyrektor musi być czł...
Złotopolski urwał nagle.
W powietrzu zabrzmiała pieśń, przy której wstrząsły się szyby budynku; zagłuchły wszystkie inne odgłosy, — pieśń prawdziwie żelazna; rzekłbyś, nieludzkie dźwięczały nią płuca — pieśń na nutę stu młotów, bijących w takt jej słowom.
— Co to jest? — spytał Złotopolski.
Oczy młodego inżyniera zabłysły; rumieniec niekłamanego zapału wystąpił mu na lica.
— To kowale nasi śpiewają przy młotach. Posłuchaj pan.
Przystanęli obaj: słowa pieśni dochodziły wyraźnie:

Gdy warczy miech, gdy płonie żar,
Wśród razów ech, wśród iskier chmar,
Próżnować grzech, czas — boży dar.

Hej, w obroty ciężkie młoty!
Chrzęst cęg, młotów jęk,
Czerwone skry i krwawy pot
Milsze niż słów pieszczonych dźwięk,
Niż krwawe łzy w komnacie złotej,
Bo w pracy — zdrój szczęścia i cnot.

Ku niebu skroń — ku ziemi dłoń!
Tam Boga chwal — tu hartuj stal!
Tam dojść się ucz — tu kuj i tłucz!
Aby twa praca wydała plon,
Byś miał gotowy, gdy przyjdzie skon,
Żelazny do nieba klucz.

Każde słowo potężnej pieśni brzmiało w powietrzu z taką siłą, że Złotopolski z młodym inżynierem nie stracili ani jednego dźwięku.
— A co, panie?
Złotopolski milczał.
— W innej fabryce nie usłyszysz pan takiej pieśni.
— Dlaczego?
— Czyś pan nie słyszał po jakiemu śpiewają. W innych fabrykach pracują cudzoziemcy.
Złotopolski zmarszczył brwi i szybko zbliżył się do inżyniera.
— Jak to pan rozumiesz?
— Dyrektor oddalił cudzoziemców, a postarał się o naszych ludzi — odparł inżynier.
Obie ręce Złotopolskiego spoczęły na ramionach towarzysza.
— Dlaczego on to uczynił? dlaczego to uczynił? — pytał gorączkowo.
— Dla dobra ogółu. Ale co panu jest?
— Nic! nic!
Złotopolski zamilkł nagle i sposępniał, jak noc. Zagadka, której nie chciała mu rozwiązać Fanny, leżała teraz jasno przed jego oczyma.
Ale jasność owa daleką była od radości: czemże on był przy Iwaszkiewiczu?
Nagle w bramie fabrycznej odezwał się dzwonek.
— Dyrektor! — zawołał rudy inżynier. — Teraz ustępuję panom.
Jakoż po chwili w ciemnym mroku bramy fabrycznej zarysowała się wysoka, spokojna postać Iwaszkiewicza.
Złotopolski szybko zbliżył się ku niemu.
— Panie! — rzekł smutnym, poważnym głosem — nie znałem pana, ale przed chwilą poznałem i... teraz rozumiem Fanny... i ustępuję!...
Zanim Iwaszkiewicz zdołał ochłonąć ze zdziwienia, Złotopolskiego już nie było.




Koniec, czytelniku! W parę dni potem Złotopolski odjechał za granicę i osiadł w Dreźnie. Iwaszkiewicz ożenił się z Fanią, ale mimo namów pani Bujnickiej nie chciał porzucić fabryki, którą i nadal, w podobnym jak przedtem duchu, zarządzał.
W Złotopolu za to na szwedzkich okopach kwitnęły ogórki, a jeno kości sodalisów póty nie znalazły spoczynku, póki chłopstwo nie ulitowało się nad niemi i „owych świętych szczątków żołnierskich” nie pochowało w poświęcanych grobach.


Koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.