Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Steczkowska
Tytuł Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin
Data wyd. 1872
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


OBRAZKI Z PODRÓŻY
DO
TATRÓW I PIENIN.



Wydanie drugie, przejrzane i pomnożone.



KRAKÓW,
W DRUKARNI UNIWERSYTETU JAGIELLOŃSKIEGO
pod zarządem Konst. Mańkowskiego
1872.



Odwiecznych Tatrów strażnice Piastowe!
Zdawnaście znane, a wiecznieście nowe!
Choć myśl i oko przy was się upaja,
Myśl i źrenica wiecznie tutaj gością;
Z wami przenigdy myśl się nie oswaja,
Jak nie oswoi się nigdy z wiecznością.
W. P.






Do Czytelnika.

Nie ma nigdzie gór, jako nasze Hale,
Ani górali, jak nasi górale.

S. G.

Poznanie cudów przyrody, któremi Bóg tak hojnie polską ziemię uposażył, jest obowiązkiem każdego, co się na niéj urodził, o ile czas i okoliczności pozwolą; i trudno zaiste dobrze trzymać o tych, którzy zwiedzili Alpy, wstąpili na dymiący wierzchołek Wezuwiusza, unosili się nad pięknością brzegów wspaniałego Renu, podziwiali sławną grotę Fingala i t. p., a nie znają Tatrów[1] z ich Morskiém Okiem i doliną Kościeliską; nie znają czarujących Pienin, pieczar Ojcowskich, Pieskowéj skały i tylu innych zachwycających okolic naszych, których piękność przyrodzoną, podnosi jeszcze często urok wiążących się do nich wspomnień narodowych.
Dzięki Bogu z dniem każdym niemal znika u nas owo uprzedzenie, owo uwłaczające nam samym lekceważenie tego co ojczyste; a lubo są jeszcze tacy, co nie wierzą, aby rodzinna ich ziemia mogła mieć piękne góry, huczące wodospady, rozkoszne łąki, czarowne widoki, i tych wszystkich wdzięków przyrody pod obcém biegną szukać niebem, liczba jednak hołdujących tym przesądom codziennie się zmniejsza, cichnie głos zbytecznego uwielbienia dla stron obcych, a coraz głośniéj brzmią pochwały dawane powabom naszéj krainy. Uczone badania lekarzy naszych, poparte licznemi doświadczeniami, w wielu razach przyznały mineralnym zdrojom naszym pierwszeństwo nad sławnemi zagranicznemi. Zmniejszają się téż corocznie owe liczne emigracyje do obcych kąpieli, a natomiast skuteczne źródła i urocze okolice Szczawnicy, Krynicy, Żegiestowa, coraz liczniejszych ściągają gości, którzy i jednym i drugim przyznawają odmawiane dotąd zalety.
Tatry, ów gród olbrzymi, na granicy ziemi naszéj wszechmocną Przedwiecznego wzniesiony ręką, Tatry, owe wspaniałe, piękne góry nasze, przed niedawnemi jeszcze czasy znane tylko geologom i botanikom zwiedzającym je w celach naukowych, co rok więcéj wabią miłośników przyrody dzikiéj, olbrzymiéj, groźnéj, ale obok tego pełnéj uroku i zachwycających, im tylko właściwych piękności. Kto raz wstąpi w tajemniczą Tatrów głębią, kto raz odetchnie lekkiém, ich powietrzem, kto zapozna się z tym poczciwym ludem, pod ich opieką i w ich cieniu wzrosłym, ten niezawodnie zostawi tam połowę serca; bo te wspaniałe szczyty, te czarujące doliny, rozkoszne polany, bystre potoki jakiś niepojęty wpływ wywierają na całą istotę człowieka, wabią i przywięzują do siebie tak silnie, że tęsknimy za niemi jakby za drogą sercu osobą.
Nikt podobno nie odgadł dotąd, w czém spoczywa owa czarodziejska gór władza; jestto zapewne jedna z tajemnic natury, któréj jednak zaprzeczyć nie można, bo doświadczenie sprzeciwia się wszelkim rozumowaniom. Nie znam nikogo, ktoby choć raz zwiedził góry, a nie uległ temu niepojętemu ich wpływowi, ktoby nie tęsknił za niemi, nie pragnął ujrzeć je raz jeszcze. Doznałam i ja tego wpływu, i mnie opanował ów nieprzeparty pociąg, jakim one wabią nas ku sobie.
Jużto od dzieciństwa góry miały dla mnie niepojęty jakiś urok. Gdy inni w złotych snach swoich widzą się to na pięknéj włoskiéj ziemi, wdzięczącéj się wiecznéj wiosny uśmiechem, to w świetnéj niegdyś stolicy płochéj mody, szalonych zabaw i zbytku, to w przepysznych parkach dumnych lordów angielskich, ja marzyłam o Tatrach; ich widoki, ich cuda w czarownych barwach snuły się przed oczyma wyobraźni; do ich téż poznania ograniczały się wszystkie życzenia moje. A jednak i te skromne życzenia długo nie mogły być spełnionemi.
Jak już wspomniałam, od niedawnego dopiero czasu Tatry zaczęły być częściej zwiedzane; niedawno temu, jak znikło owo zaklęte koło, otaczające te góry, dotąd małéj tylko liczbie wybranych znane. I ja téż przed kilkunastu dopiero laty byłam tak szczęśliwą, że je zobaczyłam z blizka. Pobyt w Tatrach, dziewięć dni zaledwie trwający, i to przy nie bardzo sprzyjającéj pogodzie, przelotnie tylko, powierzchownie dał mi poznać te cudnie piękne góry. Jakby we śnie uroczym przesunęły się przed oczyma memi zachwycające widoki Morskiego Oka, Kościeliska, Zakopanego; a co tak rzadko się zdarza, tutaj rzeczywistość przewyższyła wszystkie moje oczekiwania, obok niéj zbladły najcudniejsze obrazy, jakie mi wyobraźnia żywemi malowała barwy. Ale takie powierzchowne zwiedzenie téj wspaniałéj świątyni, godnéj zaiste wszechmocnéj Stwórcy ręki, nie zaspokoiło mię bynajmniéj, owszem rozdrażniło tylko wyobraźnię, wzmogło ów tajemniczy do gór pociąg, i tak żywą za niemi obudziło tęsknotę, że sama myśl o Tatrach lub w kilkomilowéj odległości dostrzeżone na widnokręgu ich szczyty, jakimś rzewnym przejmowały mię smutkiem, bo nadzieja powtórnego ich zwiedzenia i dokładniejszego rozpatrzenia się pomiędzy niemi, jaką cieszyłam się przez całą następną zimę, słabła z dniem każdym i nareszcie znikła zupełnie. We dwa dopiero lata spełniły się życzenia moje; i więcéj niż spełniły! Ja, com pragnęła zwiedzić raz jeszcze Tatry, choćby znowu równie tylko powierzchownie jak pierwszym razem, u stóp ich wraz z rodzicami i siostrą cały przemieszkałam miesiąc, cały miesiąc miałam przed oczami ich zastęp wspaniały; zwiedziłam można powiedzieć wszystkie doliny i polany bliższe miejsca naszego zamieszkania, byłam na kilku znaczniejszych szczytach, oddychałam czystém i wonném gór powietrzem, zapoznałam się z poczciwymi góralami, przylgnęłam do nich całém sercem i od nich nawzajem najserdeczniejszéj doświadczałam przychylności.
Doznając w Tatrach tyle przyjemności, tyle wzniosłych i niezapomnianych wrażeń, pragnęłam aby jak najwięcéj rodaków moich poznało piękności swéj rodzinnéj ziemi, bo wtedy pewno nie tak skwapliwie biegliby pod obce nieba szukać wrażeń, które we własnym znaleść mogą kraju. Ta obojętność zwłaszcza kobiet na cudne gór naszych widoki, budziła we mnie mimowolne uczucie żalu, a zarazem nasuwała pytanie, jaka być może tego przyczyna? Było nią jeżeli się nie mylę, przesadzone wyobrażenie o trudach i niebezpieczeństwach nieodłącznych od każdéj wycieczki w nasze góry, do których nie przecisnął się jeszcze przemysł i cywilizacyja. Mężczyźni wracający z takiéj przejażdżki, czy to dla popisania się z własną odwagą, czy téż zbyt mało trzymając o naszych siłach i wytrwałości, zamiast zachęcać, straszyli nas przesadném opowiadaniem o zawrotnych przepaściach, skalistych turniach na które z niebezpieczeństwem życia piąć się trzeba; o zaspach śniegu, o ustawnych słotach, nawet o mrozach i tysiącznych niewygodach na jakie się tam zwiedzający naraża. A gdy nawet pomimo to wszystko, przyszła komuś chęć puszczenia się na los szczęścia w te niby niedostępne góry, nie łatwo było wywiedzieć się w jaki sposób najdogodniéj i najprzyjemniéj odbyć można podobną wycieczkę, bo każdy inną wskazywał drogę, każdy inaczéj doradzał, jak to nam samym się zdarzyło przy pierwszéj w Tatry podróży. Prócz dzieł opisujących Tatry pod naukowym względem i rzadkich artykułów rozrzuconych po czasopismach, a najczęściéj z fantazyi raczéj niż z natury kreślonych, z wyjątkiem poetycznych opisów Goszczyńskiego[2] nie było żadnego podręcznego dziełka, żadnego opisu któryby dał poznać piękności gór naszych, a zarazem wskazał najwłaściwszy sposób ich zwiedzenia.
Chęć przysłużenia się rodakom podała mi myśl uporządkowania wspomnień i zapisków, kreślonych jedynie dla własnéj przyjemności, co dało początek „Obrazkom“ które w r. 1858 nieśmiało w świat puściłam, ufając że szczere moje chęci zjednają im pobłażanie, i niedostatki zasłonią.
Odtąd ledwo nie corocznie bawiąc parę miesięcy u podnóża Tatrów w Zakopaném, z niemałą widziałam radością, że te wspaniałe góry nasze, coraz więcéj są zwiedzane i że prawie każdy odjeżdża zachwycony ich pięknością, unosząc z sobą najmilsze wspomnienia i postanowienie powrotu na rok przyszły. Z uczuciem wewnętrznego zadowolenia widziałam nieraz książeczkę moję w ręku zwiedzających, co pomimowolnie nasuwało mi myśl, że to może ona zachęciła niejednego do téj wycieczki, może ona otwarła drogę w te urocze góry. Dobre nad spodziewanie przyjęcie jakie zyskała drobna moja praca, skłania mię do powtórnego wydania „Obrazków“ w zupełnym braku pierwszego.
Prawda że w przeciągu tych kilku lat, Tatry niejednokrotnie były opisywane, jużto w pismach czasowych, że tylko wspomnę prześliczny opis K. Łapczyńskiego[3]; jużto w osobnych dziełkach[4]. Ależ i moja książeczka przez ten czas nowemi zbogaciła się obrazkami, corocznie bowiem jak już wspomniałam odbywając wycieczki w Tatry, zwiedziłam kolejno całe to pasmo, od Koperszadów bialskich i dzikich dolin u stóp Kolbacha i Łomnicy, na wschodnim jego krańcu, aż do szczytów orawskich stanowiących ostatnie ogniwa Tatrów na zachodzie. Tak więc uzupełnione i pewną całość stanowiące „Obrazki“, poprawione przy tém i sprostowane w wielu szczegółach, podaję lubownikom ojczystych piękności.
Jak w pierwszém, tak i w obecném wydaniu, „Obrazki“ nie są przewodnikiem w ścisłém słowa znaczeniu, lubo i pod tym względem starałam się podać niektóre wskazówki z własnego doświadczenia; głównie jednak miałam na celu zapoznanie rodaków z tą najpiękniejszą, a przynajmniéj najwięcéj malowniczą częścią naszéj ziemi, z temi wspaniałemi Tatrami, którym nawet obcy turyści, po zwiedzeniu wszystkich gór europejskich, przyznają prawdziwe ale całkiem odrębne, im tylko właściwe piękności. Chciałam téż zaznajomić czytelników z poczciwym ludem góralskim tak bardzo różniącym się od mieszkańców równin charakterem, obyczajami, oświatą, a przy niektórych wadach, mających zalety tak piękne, tak ujmujące, że jedna sobie najszczerszą życzliwość i przychylność każdego kto go pozna bliżéj.
W opisach moich pozwoliłam sobie zupełnéj swobody; opowiadam wycieczki tak jak je odbywałam, bo sądzę że te rozmaite drobne przygody wędrowców, nie będą bez zajęcia dla czytających, a tém lepiéj dadzą poznać przyjemności i niewygody jakich można doświadczyć w górach.
Dla tych którzy już zwiedzali Tatry, taki opis, budzący własne wspomnienia, będzie jak ów kwiateczek górski zasuszony w książce na pamiątkę i wywołujący z zapomnienia owe chwile prawdziwie swobodne, co jak sen uroczy rozjaśniły życie powszednie nieraz tak bezbarwne i ciężkie.
Może téż mój opis, choć niewprawném piórem kréślony, zachęci kogo, aby wprzód nim pojedzie podziwiać alpejskie lodowce, zboczył do naszéj polskiéj Szwajcaryi i w szałasie góralskim wychylił kubek żentycy z ręki gościnnego bacy pierwéj, nim w zagranicznym hotelu zabiegliwy Niemiec, z układnym a obłudnym uśmiechem, poda mu po polsku przepłaconą filiżankę kawy.
Jeżeli moje „Obrazki“ zajmą przejemnie jaką chwilkę przy wspólném czytaniu w kółku rodzinném, a Tatrom nowych wielbicieli zjednają, będzie to sowitą nagrodą téj drobnéj pracy, któréj jedyną zaletą sumienność i wierność.


Droga z Krakowa do Zakopanego.

Po gładkim szlaku kryty cieniem chłodu
Pomyka wózek, za nim pyłu chmura;
W mgłę toną wieże, nikną szczyty grodu,
W wspaniałym gmachu wita mię natura!

J. N. K.

Nauczeni własném doświadczeniem, jak trudno w górach natrafić na kilka dni ciągłéj pogody, która jest koniecznym warunkiem powodzenia każdéj takiéj przejażdżki, wybierając się powtórnie na zwiedzenie Tatrów, umyśliliśmy zamieszkać przez kilka tygodni w Zakopaném, wsi u ich podnóża leżącéj i stamtąd dopiero upatrzywszy czas pogodny, odbywać wycieczki w góry.
Położenie téj górskiéj osady w rozkosznéj podtatrzańskiéj dolinie, bliskość gór, czyste powietrze cudownie działające na zdrowie, poczciwość i prostota ludu, jego życzliwość i przychylność dla nas, wreszcie wygoda w mieszkaniu i utrzymaniu, tak nas znęciły a nawet przywiązały do Zakopanego, że prawie corocznie za nadejściem lata spieszyliśmy tam, aby ducha pokrzepić widokiem wspaniałéj natury, a sił i zdrowia zaczerpnąć na rok cały.
Najprzyjemniéj wyruszyć w drogę jak najraniéj, bo poranek rozlewa niezrównany urok na całą okolicę, a powietrze ochłodzone przez noc, tchnie orzeźwiającą świeżością którą mu późniéj skwar słońca odbiera. Wózek góralski lekki i zgrabny, najstósowniejszym jest do téj podróży[5].
Minąwszy Podgórze i leżące za niém cegielnie, najcudniejsza okolica roztacza się przed oczami naszemi. Nie zbyt wyniosłe wzgórza, będące wstępnym szczeblem do lesistych Bieskidów wznoszących się coraz wyżéj w oddali, okrywają urodzajne łany dojrzewającém kołyszące się zbożem; kwieciste łąki, ożywione nieraz wężykiem wijącą się strugą, zaścielają dolinki. Gaiki i laski po większéj części olszowe, bukietami porozrzucane, urozmaicają tę malowniczą okolicę, zasianą pięknie położonemi wioskami; majowa zieloność stroi gaje i trawniki, na których jakby miliony brylantów błyszczą obfitéj rosy kropelki. Skowronek ten luby wiosny śpiewaczek, nuci wesoło swą prostą, serdeczną piosenkę tak dobrze wtórującą uczuciu swobody i niewinnego szczęścia, jakiém widok téj pięknéj okolicy napełnia duszę. Zostawiamy na lewo Swoszowice, słynne kopalniami siarki i kąpielami siarczanemi, a przebywszy kilka pagórków, zatrzymujemy się na Mogilańskiéj górze (1273 stóp n. p. m.), skąd na całą okolicę wspaniały przedstawia się widok. Za nami w rozległéj dolinie Wisły pozostał stary nasz Kraków z mogiłami przeszłości, z grobami królów, których popioły Wawel w swoich przechowuje murach.
Lubo Kraków nie może się pochlubić tą zewnętrzną świetnością, tym ruchem i życiem, jakiém oddycha Warszawa, Lwów, że już nie wspomnę o wielkich Europy stolicach, ma jednak jakiś urok niepojęty, podobny temu, jakim cnotliwe życie skroń starca otacza; witamy go zawsze ze czcią i radością, żegnamy z żalem i tęsknotą. I ja nie mogłam się oprzeć temu uczuciu; długo z rozrzewnieniem patrzyłam na to miasto sławne, ostatnie zasyłając mu pożegnanie, bo z Mogilan ostatni raz widzieć je można.
Zwróciwszy się w przeciwną stronę, witamy ów uroczy i tajemniczy świat gór, które stąd tak majestatycznie się przedstawiają. Głęboka dolina, już około 300 st. wyżéj położona niż dolina Wisły przy Krakowie, oddziela pasmo wzgórzów po największéj części ornemi polami okrytych, nad którymi panuje góra Mogilańska, od coraz potężniejszych grzbietów lesistych Bieskidów. Na południowo-zachodnim krańcu widnokręgu, rysuje się niepewnie poważna Babia góra; bliżéj i więcéj ku zachodowi widać sterczące zwaliska zamku Lanckorony i bielejące mury Kalwaryjskiego kościoła. Tajemnicza szaréj mgły zasłona zakrywa najczęściéj szczyty Tatrów, wystrzelające wysoko ponad rozłożyste grzbiety Bieskidów, niby wieże téj olbrzymiéj strażnicy południowych granic Polski. W mojéj jednak wyobraźni rysowały się zawsze Tatry na tle zachmurzonego nieba, a wietrzyk zdawał się szeptać słowami poety:

W góry! w góry! miły bracie!
Tam swoboda czeka na cię;
Na szałasy, do pasterzy,
Gdzie ze źródła woda bieży,

Gdzie się serce z sercem mierzy,
I w swobodę człowiek wierzy!
Tutaj silniéj świat oddycha,
Tu się szczerzéj człek uśmiecha,
Gdy się wiosną śmieją góry.

Jakże mi się długiemi wydawały te kilkanaście godzin, które mnie dzieliły od upragnionego celu podróży! Jak wielką kilkunastomilowa przestrzeń, którąbym była ptakiem przelecieć rada, a którą jednak zwolna trzeba było przebywać.
Na samym wierzchołku góry Mogilańskiéj, tuż obok drogi, stoi kościołek pięknym okolony cmentarzem; tu w cieniu drzew wypocząwszy nieco, puszczamy się w dalszą podróż.
Pół mili za Mogilanami opuszczamy wyborny gościniec cesarski, a zwracamy się boczną drogą ku Myślenicom. Piękna droga zachwyca nas ciągle. Zpomiędzy wiosek rozrzuconych malowniczo po wzgórzach, wspominam Głogoczów z murowanym kościołem bielejącym już zdala w wysmukłych topoli wianku, i Jawornik, przy którym boczna droga raz jeszcze nas wyprowadziła na gościniec podkarpacki ku Myślenicom wiodący.
Miasteczko Myślenice dosyć schludne i miłe, leży bardzo malowniczo nad rzeczką Bysinką w dolinie Raby, z trzech stron nie zbyt wysokiemi otoczone górami. Obszerny rynek okalają wcale porządne, po części na piętro murowane domy; kościół parafialny, z powierzchowności przynajmniéj, piękny; jakim jest wewnątrz, powiedzieć nie umiem, gdyż w nim nie byłam. Drugi kościołek w końcu miasteczka stojący, ocieniają sędziwe lipy, nieodstępne stróże wszystkich kościołów w tych okolicach. Żydostwo tak zgubne dla przemysłu i obyczajów kraju, zagnieżdżone i rozpanoszone w niejedném mieście naszém, do którego mu dawne przywileje przystępu wzbraniały, długo znajdowało opór w tutejszém mieszczaństwie i z tego względu Myślenice pomiędzy polskiemi miasteczkami rzadki stanowiły wyjątek. Dziś i to małe miasteczko już jest zalane tym żywiołem, coraz większą w naszych czasach zdobywającym przewagę.
Za Myślenicami wjeżdżamy w uroczą dolinę Raby. Po obu jéj stronach wznoszą się wyniosłe góry, uwieńczone ciemnemi lasami, odziane po bokach najrozmaitszą pól i łąk szachownicą, i przystrojone rozkosznemi gaikami których majowa zieloność tém piękniéj odbija od ciemnych jodeł, świerków i sosen, wplatających się gdzieniegdzie w ten wiosenny wianek. Wspaniała góra Strzebel (3087 st.) wznosząc się w głębi i nad całą panując okolicą, zamyka dolinę, któréj środkiem płynie bystra Raba, przyjmując w swe kamieniste łożysko mnóstwo szumiących potoków i strumieni, z pobocznych dolin i wąwozów. Cała ta dolina jest zamieszkaną. W całéj jéj długości rozsypane zagrody dwóch rozległych wsi, Stróży i Pcimia. Chaty góralskie małe, nizkie, dosyć ubogie, po części, słomą, po części gontami kryte, porozrzucane pojedynczo, czepiają się pochyłości gór. Jedne tulą się pod skałę sterczącą tu i owdzie z pomiędzy zarośli tak wysoko, że się wydają jak szałasy pasterskie; inne po brzegach lasów samotne, jak domki pustelnicze; inne wreszcie, nie lękając się często wzbierającéj, a wtedy niebezpiecznéj Raby, rozsiadły się nad zielonym jéj brzegiem w wianku sadów, któremi słynie ta okolica. Tu na wzgórzu bieli się mała kapliczka ocieniona kilką rozłożystemi drzewami; daléj z pomiędzy wysmukłych topoli, poważnych lip i brzóz, wystrzela wieżyczka schludnego kościołka w Pcimie. Gdzie okiem rzucić, wszędzie uderzają nas widoki tak malownicze, tak czarujące, że w prawdziwém zachwyceniu przebywamy tę dolinę do dwóch mil długą.
Pod względem rolniczym dolina Raby nie bardzo pocieszający przedstawia widok. Urodzaje w ogólności liche i późne, nie wynagradzają tutaj dostatecznie mozołu i trudu, z jakim jest połączona uprawa jałowéj ziemi w górzystéj okolicy. Raba, ta piękna Raba, któréj szum ożywia i rozwesela tę cudną okolicę, przyczynia się także do nędzy górali, zamieszkujących jéj brzegi. Częste i gwałtowne wylewy téj bystréj rzeki, zamieniając uprawne pola w kamieniste odsepiska, są prawdziwą dla tych okolic klęską. Jakkolwiek nie szczędzono pracy i trudu, aby zapobiedz zniszczeniu, jakie sprawiają tutaj wylewy, jednak w czasie wielkiego wezbrania wszystkie te środki są bezskuteczne. W gwałtownym pędzie woda rozrywa tamy i groble, przełamuje wszystkie zapory, zalewając pola i pastwiska nadbrzeżne.
Droga górzysta wprawdzie, ale dobrze utrzymana, wije się od północy ku południowi zachodnim brzegiem Raby; to wspina się po urwistym jéj brzegu, to znowu spuszcza się ku rzece. Za Pcimiem była ona dawniéj bardzo przykrą, ciągnęła się bowiem niziną ponad samą Rabą; po dłuższych zwłaszcza deszczach, koła grzęzły głęboko w błocie, a do tego parę razy trzeba było w bród przejeżdżać Rabę i wpadające do niéj potoki, za każdą nawalnicą bardzo nagle wzbierające. Od kilku lat poprowadzono wygodną drogę znacznie wyżéj, co wraz z mocnemi tamami ochroni ją zapewne od uszkodzenia przez częste wylewy.
Pół mili za Pcimiem, dojeżdżamy do Lubnia rozległéj wsi góralskiéj, położonéj po części jeszcze w dolinie Raby, po części zaś w dolinie potoku Krzeczówki, u stóp Strzebla, owéj pięknéj góry, którą od Myślenic prawie ciągłe mieliśmy przed oczyma, z razu powleczoną niebieskawą mgłą, zwolna coraz pewniejszemi, wyrazistszemi malującą się barwami, a nareszcie występującą w strojnéj szacie pól, łąk i lasów jéj wierzchołek okrywających. W Lubniu jest kościół parafijalny z błyszczącą wieżyczką wystrzelającą po nad nizkie dachy gęsto około niego skupionych domków. Piękny cmentarz zacieniony staremi drzewami, otacza ten kościołek wewnątrz dosyć obszerny i schludny. W Lubniu można mieć porządny nocleg w karczmie przy kościele utrzymywanéj przez katolików; kto jednak wczas z rana wyjedzie z Krakowa, ten wypocząwszy tutaj może za wieczornego chłodu jechać jeszcze parę mil daléj.
Pożegnawszy w Lubniu malowniczą dolinę Raby, zwracamy się na zachód w wazką dolinkę na któréj dnie, wody potoków Lubieńki i Krzeczówki, nagromadziły masę drobnych kamieni naniesionych z gór w czasie wiosennych roztopów i częstych wylewów po nawalnych deszczach. Wygodną, od paru lat dopiero zrobioną drogą, przez nędzną wioszczynę Krzeczów, z maleńkim kościołkiem na wzgórzu, dojeżdżamy do grzbietu Małego Lubonia (2747 st.), który niby wał szeroki zaległ przed nami, dalszy zamykając widok. Pół mili na wschód leży Wielki Luboń (3233 st.). Jestto najwyższy szczyt jaki napotykamy na drodze z Krakowa. Ciemne świerkowe lasy okrywają góry wznoszące się dokoła; tu i owdzie zieleni się polanka lichego owsa z wielkim mozołem na tak przykrych uprawianego pochyłościach; reszta ziemi nikłą porosłéj trawą, leży odłogiem. Takąto smutną, nieurodzajną i bezludną okolicą, prowadzi droga wspinając się coraz wyżéj, przebywamy bowiem zachodnie ramię Małego Lubonia. Jeżeli służyła pogoda, całą tę drogę odbywaliśmy pieszo, raz dla ulżenia biednym koniętom które dobrze się zapocą ciągnąc pod górę, a potém idąc pieszo, prędzéj stajemy na Luboniu, skąd poraz pierwszy w téj podróży mamy ujrzeć Tatry w całym majestacie.
Nim jednak ukaże nam się upragniony cel wędrówki, wprzód inny zajmuje nas widok. Po prawéj stronie drogi, t. j. na zachód, wystrzela nad lasem szczyt wysmukły, skalisty, odziany błękitnawą mgłą oddalenia. Nieznający położenia, szczyt ów wziąść może za jakąś turnię tatrzańską co wybiegła naprzód jakby na powitanie wędrowca. Ale w miarę jak wznosimy się wyżéj, szczyt ów wydaje się coraz rozłożystszym, coraz ciemniejszą przybiera barwę i nareszcie staje przed nami w całym majestacie dobra nasza krakowska znajoma królowa Bieskidu Babia góra (5448 st.). Otoczona całą gromadą sióstr swoich, wznosi nad niemi dumne czoło, zwykle aż do św. Jana smugami śniegu świecące. Na wschód i północ legły koło niéj miasteczka Jordanów, Maków i Sucha, oraz mnóstwo wiosek rozsypanych po dolinach pod opieką poważnéj Tatrów sąsiady, z grzbietu Lubonia 4½ mili odległéj. Przejeżdżając tędy, zawsze z szczególném upodobaniem spoglądaliśmy na tę wspaniałą górę przenosząc się wspomnieniem na jéj szczyt, na którym przed kilku laty spędziliśmy parę godzin. Całe to panorama jakkolwiek bardzo malownicze i piękne, jest tylko jakby wstępem do nierównie wspanialszego widoku jaki nam się ma przedstawić z grzbietu Lubonia. Tam zwracamy mimowoli wźrok nasz, przyspieszamy kroku i stajemy nareszcie.
Co za widok! Podobne do masy chmur sinych, groźnie spiętrzonych, białemi smugami śniegu poprzerywanych, do olbrzymiego muru w najdziwaczniejsze poszczerbionego zęby, Tatry rozwijają się przed nami całym łańcuchem. Lekkie tumany mgły i obłoków fantastycznych kształtów, stósownie do pory dnia, oblanych rumieńcem jutrzenki, ozłoconych jasnym promieniem słońca lub gorejących świetną purpurą zachodu, unoszą się ponad szczytami, czepiają się skalistych iglic i podwyższają jeszcze urok tego czarodziejskiego obrazu. Kto raz tak widział Tatry z Lubonia, ten ich nie zapomni nigdy. Znający dobrze położenie i kształty szczytów tatrzańskich, może stąd rozróżnić dokładnie pojedyncze iglice, a nawet rozpoznać niższe wierchy i grzbiety. Nie każdy jednak ma szczęście ujrzeć stąd Tatry w całéj wspaniałości; bardzo często bowiem, nawet przy najpiękniejszéj pogodzie gruba warstwa obłoków zalega na szczytach, gęsta mgła spuszcza się do samych ich stóp i tylko gdzie niegdzie przez tę szarą zasłonę prześwieca płat śniegu lub czerni się naga opoka; a czasem we mgłach i chmurach tonie całe pasmo tak, że niktby się nie domyślił co się ukrywa po za tą grubą oponą.
Z Lubonia, gdzie jest licha karczemka, zjeżdża się raz jeszcze w dolinę Raby, tracąc zwolna wspaniały widok Tatrów. Wyborny gościniec prowadzi koło kościółka św. Sebastyjana, przez wieś Skomielną Białą. Okolica ciągle prześliczna. Na prawo, t. j. ku zachodowi, wspaniały krajobraz Babiéj góry, na lewo dobrze uprawne pola i malowniczo rozsiane zagrody Skomielnéj, wśród gęstych sadów i innych drzew liściastych, których rozmaitością tu poraz ostatni oko ubawić się może; w miarę bowiem zbliżania się ku Tatrom, ustępują one zwolna miejsca jodłom i świerkom. Tak dojeżdżamy do karczmy zwanéj Zabornia, gdzie można mieć wygodny nocleg lub popas. Przejechawszy po moście tu jeszcze wązką i cicho płynącą Rabę, a zwracając wźrok za jéj biegiem, widzimy w głębokiéj dolinie wieś Rabkę z kościołem fundowanym w r. 1570 przez Spytka Jordana z Mielsztyna wojewodę, a późniéj kasztelana krakowskiego, pochowanego w Krakowie u św. Katarzyny. On także zbudował powyżéj wspomniany kościółek św. Sebastyjana. Nieco na wzgórzu widać zabudowania należące do zakładu kąpielowego; w Rabce bowiem są źródła lekarskie jodowo-bromowe.
Droga wznosząca się zwolna pod górę, doprowadza do kościołka św. Krzyża stojącego już bardzo wysoko na grzbiecie Obidowéj (2255). Kościołek ten drewniany sczerniały wiekiem, ocieniony pięknemi staremi lipami, stoi zupełnie samotny. Dwa razy tylko do roku, t. j. w dzień Znalezienia i Podwyższenia św. Krzyża odbywa się tutaj nabożeństwo. Wtenczas napływają tłumy okolicznego ludu i gorącą modlitwą wynagradzają niejako to opuszczenie, w jakiém zostaje ten starodawny kościołek z powodu osamotnionego położenia. Z cmentarza bardzo rozległy i piękny widok na całą okolicę. Piętrzą się w amfiteatr wyniosłe góry, ciemnemi płatami borów odziane, wśród których zielenią się lichego owsa polanki, lub nikła, spalona szarzeje trawa. W głębokich dolinach i wąwozach widać rozległe wsie, rozsypane jakby mrowisko i ożywiające tę dziką okolicę, nad którą króluje poważna Babia Góra; mianowicie: od zachodu leży Sieniawa, Raba wyżna, Rokiciny, Habówka, a opodal za Skawą bieli się dwór w Wysokiéj. Na południe widok mniéj jest rozległy, lubo więcéj jeszcze obiecujący. Tu wystrzelają to pojedynczo, to w oddzielnych grupach, szczyty Tatrów, dające się domyślać majestatu, jaki uderzy zdumione oko, gdy w jeden połączą się łańcuch. Jakoż jadąc coraz wyżéj drogą wijącą się jak biała wstęga po grzbiecie Obidowéj, wkrótce mamy przed sobą całe pasmo już nie w mglistéj, tajemniczéj powłoce, jak z Lubonia, ale olbrzymio, groźnie sterczące tuż przed nami. Wszystko, cobym powiedzieć mogła dla oddania słowami tego widoku, nie da odpowiedniego wyobrażenia o tych ostrych, smugami śniegu okrytych, nagich i poszarpanych szczytach, nurzających się w obłokach. Poetom to jedynie dano, nietylko czuć żywo wielkość i piękność cudów stworzenia, ale oraz czucie to natchnioném słowem w dusze drugich przelewać. Poeta téż w kilku prostych wyrazach lepsze dał wyobrażenie o widoku na Tatry, trafniéj je odmalował, niżby to najumiejętniejsza potrafiła proza:

Jak potopu świata fale
Zamrożone w swoim biegu
Stoją nagie Tatry w śniegu,
By graniczny słup zuchwale!

Te słowa „Pieśni o Ziemi naszéj“ stawały mi zawsze w myśli, patrząc na Tatry z Obidowskiego gościńca; porównywałam je z widokiem, który je natchnął, a dziwiąc się ich trafności, piękności i mocy, wielbiłam jeniusz poety. Jakoż zaiste tylko z rozhukanemi bałwanami oceanu, zlodowaciałemi nagle w swym pędzie, za jedném skinieniem wszechmocnéj ręki, można porównać to pasmo skał dziko porozrywanych, wznoszących się prostopadłą ścianą z nowotarskiéj doliny; a ten śnieg wielkiemi smugami zalegający ich boki, to niby biała piana powstała w starciu się fal olbrzymich.
Z Obidowéj, ostatniéj góry w paśmie Bieskidów, zjeżdżamy na Podhale[6], w obszerną dolinę nowotarską, Bieskidy od Tatrów dzielącą. W miarę, jak się spuszczamy na dół, coraz szerzéj rozściela się przed nami ta piękna dolina, stanowiąca wielką, niemal czworoboczną, pagórkowatą płaszczyznę, ze znaczném ku północy pochyleniem i trzema głębokiemi klinowatemi wyżłobieniami, Czarnego i Białego Dunajca i Białki.
Dolinę nowotarską zamyka od południa olbrzymi łańcuch Tatrów; na zachód przedziela ją od doliny orawskiéj nieznaczny wał, ciągnący się od gór bieskidzkich, a mianowicie od Łyséj góry (2542 st.) ponad Spytkowicami, na wioski orawskie Piekielnik, Hladówkę i Suchą-Horę ku Magórze tatrzańskiéj ponad źródłami Orawicy. Długość tego wału wynosi mil dwie, średnie wyniesienie jego nad poziom morza około 2000 st., a nad średnią wysokość doliny nowotarskiéj (1845 st.), około 150 st. Ten niepozorny garb, stanowi oraz dział wodny między przypływami Dunaju i Wisły, mającemi niemal równoległe koryta z przeciwném pochyleniem (Dunajec Czarny i Biały z Białką ku północy, Orawa ku południowi). Na wschód rozciąga się dolina nowotarska po zachodni kraniec Pienin, ku Czorsztynowi, oddzielona od doliny spizkiéj pasmem wzgórzów przypierającém do spizkiéj Magóry, a ciągnącém się od Zdżaru ponad Dunajcem ku Niedzicy naprzeciw Czorsztyna. Od północy dolina nowotarska przypiera do Bieskidów. U ich stóp, przy połączeniu się Czarnego z Białym Dunajcem i zwróceniu się jego pod prostym kątem ku wschodowi, rozłożyło się miasteczko Nowytarg będące główném ogniskiem góralskiego handlu. W północno-zachodniéj stronie widać na dolinie Ludźmierz, starodawną siedzibę Cystersów, a daléj gdzie się wije lśniącą wstęgą Dunajec, bieli się pod lasem rozległa wieś Czarny Dunajec. Na wschód u stóp skalistych dziko porozrywanych Pienin, stérczą zwaliska Czorsztyna. Spuszczając się z Bieskidów w dolinę, pociesza widok coraz żyzniejszéj i lepiéj uprawnéj ziemi. Prócz owsa, będącego zawsze najgłówniejszym plonem tych okolic, widać już żyto i jęczmień; ziemniaki, len, groch i kapusta zielenią się na zagonach. Lepszy byt mieszkańców widoczny w porządnych zabudowaniach wiejskich, około których się przejeżdża.
Zjechawszy na nowotarską dolinę, poznajemy najlepiéj, jak bardzo się różnią układem i kształtem pasma Bieskidów i Tatrów. Pierwsze będące częścią łańcucha Karpat zatoczonego 120 mil długim łukiem od Brzetysławy do Orsowy na granicy Wołoszczyzny, składają średniéj wysokości góry, których grzbiety okrągłe, rozłożyste, mają kształt falisto pagórkowaty. Wszystkie, wyjąwszy najwyższą z pomiędzy nich Babią górę, któréj szczyt nagą świeci opoką, do samych wierzchołków okrywają ciemne lasy, lub nikła trawa. Na pochyłościach ich do znacznéj wysokości uprawiają owies i ziemniaki, jedyne płody téj jałowéj ziemi.
Łańcuch Tatrów leżący w obwodzie sandeckim, na saméj granicy węgierskiéj, obszerną doliną nowotarską oddzielony od pasma Bieskidów, ma tylko 6 mil długości. Stanowią go nierównie wyższe, skaliste, dziko poszarpane turnie przez większą część roku okryte śniegiem, który w wąwozach i rozpadlinach nie topnieje nawet w czasie letnich upałów. Boki ich okrywają świerkowe lasy, w wyższych częściach rośnie już tylko kosodrzewina, a wysmukłe, po większéj części ostro zakończone szczyty są zupełnie nagie. Od południa, za olbrzymią Tatrów ścianą, rozciąga się komitat liptowski, a po części i spizki. Od zachodu legła Orawa, między zachodniém Tatrów ramieniem czyli tak zwanemi Halami liptowskiemi od południa, a Bieskidami aż pod Babią górę od północy; na wschód leży ziemia spizka. W téjto wschodniéj części Tatrów, na Spiżu wznosi się Łomnica, Lodowa turnia, szczyt Gerlachowski i inne olbrzymy najwyższe z całego łańcucha. Krywań należący także do rzędu najwyższych szczytów, leży na Liptowie.
Z północnéj pochyłości Tatrów od strony Galicyi wypływają Czarny i Biały Dunajec, za Nowymtargiem w jednę łączące się rzekę, do któréj niemal dwie mile daléj na wschód wpada Białka wypływająca z Morskiego Oka.
Granica Węgier, począwszy od Wołowca (6533 st.), ciągnie się samemi wiérchami tatrzańskiemi przez Pyszną, Babie-nogi, Tomanową, Czerwony Wiérch, Kondratową, Goryczkową; daléj od Swinnicy, turniami po nad Pięciu stawami, Morskiem Okiem i Czarnym stawem, zwracając się tutaj pod prostym kątem na północ ku Białce. Spuszczając się ciągle w dolinę, napotykamy bardzo rozległą wieś Klikuszowę, któréj chaty jakby mrowisko rozsypały się nad potokiem Klikuszówką. Daléj mijamy osady Niwę i Lasek, zdążając do Nowegotargu, który malowniczo rozkłada się przed nami na tle olbrzymiéj ściany Tatrów. Wysoka wieża kościelna świecąca zdaleka pokryciem z białéj blachy i murowany ratusz, nadają temu miasteczku powierzchowność o wiele okazalszą niż jest w istocie. Długa ulica zabudowana prostemi drewnianemi chatami, stanowi przedmieście Nowegotargu. Domy te wprawdzie bez kominów, ale porządne; wszędzie przed oknami maleńkie kwiatowe ogródki.
Tuż nad drogą, przy samym wstępie do miasta stoi na wzgórzu bardzo starożytny kościołek św. Anny. Niesie podanie, że w bardzo dawnych czasach, kiedy teraźniejszą Nowegotargu posadę głębokie okrywały bory, zbójcy ukradłszy na Węgrzech obraz, zbudowali w lesie kościołek i w nim zdobycz swoję umieścili. Ten tradycyjny obraz przedstawia Przenajświętszą Rodzinę i znajduje się dotąd w wielkim ołtarzu. Nie wiadomo czy dzisiejszy kościołek modrzewiowy jest ową pierwotną zbójecką budową; to tylko pewna że stoi już od r. 1219. Nie ma on własnych funduszów i utrzymuje się jedynie składkami pobożnego bractwa, które w nim odbywa swoje nabożeństwa. Obok tego kościołka jest cmentarz miejski.
Przejechawszy most na Dunajcu, stajemy na obszernym rynku Nowegotargu, którego środek zajmuje ratusz a boki po części nizkie domki, po części zaś porządne piętrowe kamienice, których coraz więcéj przybywa. Tu jest oberża, sklep korzenny, apteka, poczta i kilka żydowskich sklepików, w których dostanie rozmaitych towarów. W ulicach i uliczkach miasta wszystkie domy drewniane, a co najgorsza, że prócz rynku mającego bruk jaki taki, wszędzie błoto nawet wśród lata, a cóżto dopiero dziać się musi na wiosnę lub w jesieni! Kościół parafijalny dosyć obszerny założony w r. 1343 przez Kazimierza W. stoi nieopodal rynku w ciasnéj uliczce.
Prócz urzędników stanowiących arystokracyją miasteczka, Nowytarg liczący blisko 4000 ludności przez samych prawie zamieszkany jest górali, pośród których osiedla się i mnoży coraz liczniéj handlujące, oszukujące i spekulujące w różny sposób żydostwo. Górale w Nowymtargu nie są jeszcze owym ludem dorodnym i dzielnym jaki zamieszkuje doliny u samych stóp Tatrów leżące; ubiór ich nawet przypomina górali bieskidowych. Gunie noszą długie za kolana sięgające, kapelusze okrągłe z dość szerokiemi skrzydłami.
Najdawniejsze wzmianki o osadach w dolinie nowotarskiéj, sięgają początku 13 wieku. Roku 1234 założony został klasztor Cystersów w Ludźmierzu o pół mili od Nowegotargu, kilka lat późniéj, (1245) dla rozbojów, do Szczerzyca przeniesiony. Są na to dowody historyczne, iż założyciel rzeczonego klasztoru, Teodor hrabia na Ruszczy wojewoda Krakowski 1204 r. otrzymał przywiléj na wykarczowanie lasów i osadzanie kolonij w dolinie nowotarskiéj. Ludźmierz i Nowytarg mają tu być najpierwszemi osadami. To osadzanie, do którego prawo dostało się późniéj Jordanowi Spytkowi, szybko postępowało, gdyż prócz Nowegotargu, Długopole, Klikuszowa, Waxmund, Ostrowsko, Dębno, Szaflary nad Białym Dunajcem wraz z kilkoma wsiami w Bieskidach, (Podobin, Niedźwiedź, Olszówka, dochody słonego źródła w Rabce, Mszana, Kasina i Ogonówka) należały do uposażenia Ludźmierskich Cystersów. Wszystkie te wsie, prócz Ludźmierza i Krauszowa, postradali Cystersi 1380 r., a to z następującego powodu. Opat Begis zbudowany przez Cystersów zamek w Szaflarach, wypuścił w dzierżawę jakiemuś przechrzcie, który tam bił fałszywą monetę. Opat miał sobie polecone rozkazem królewskim ujęcie tego fałszerza; gdy zaś zwlekał wykonanie tego rozkazu, sąd wysłał swych ludzi dla pochwycenia zbrodniarza. Ten zbrojny stawił im opór, aż Sędziwój z Szubina wojewoda kaliski i starosta krakowski, z wojskiem podstąpił pod zamek szaflarski, zdobył go i zburzył do szczętu, a owego fałszerza spalił. W skutek tego wypadku Nowotarszczyzna przeszła na króla i została królewszczyzną aż do wypadków po podziale Polski nastąpionych, kiedy częściami w prywatne przeszła ręce.
Dziś mieszkańcy Nowegotargu w ogóle nie są zamożni. Dawniéj było daleko lepiéj, bo dla podniesienia miasta, był tu ustanowiony skład soli, ołowiu, glejty i innych towarów (przywilejami Zygmunta III z r. 1630 i Jana Sobieskiego z r. 1680), nadto pobierało miasto cło od towarów z Węgier lub do Węgier prowadzonych (według przywileju Zygmunta Augusta z r. 1549). Do zubożenia atoli miasta, przyczyniły się także i pożary 1794 i 1804 roku.
W Nowymtargu dzieli się gościniec bieskidzki; jedno ramię biegnie brzegiem Dunajca na wschód do Czorsztyna, a stąd do Krościenka i Szczawnicy, lub na Starąwieś przez Dunajec na Spiż; drugie na zachód do miasteczka Czarny Dunajec, a stąd na Orawę do Jabłonki, albo na Chochołów i Witów pod Tatry; trzecie brzegiem Białego Dunajca do Zakopanego stąd o 3½ mili odległego. Drogi te są równe i wygodne.
O milkę od Nowegotargu przybywamy do Szaflar. Dwór z obszernemi zabudowaniami gospodarskiemi stoi opodal przed wsią zupełnie odosobniony. Po drugiéj stronie drogi wznosi się samotna dosyć wyniosła skała, od drogi zupełnie prostopadła, z drugiéj strony położysta i ślicznym gaikiem odziana, na któréj wierzchołku stoi murowana altana. Piękną tę skałę zowią tutaj Skałką; leży ona 73 st. nad drogą, a 1935 st. n. p. m. (Z). Prowadzi na nię wygodna, niegdyś umyślnie widać zrobiona droga, obsadzona gęstemi krzewami, wśród których rośnie mnóstwo ziół aromatyczną wonią napełniających powietrze. Dosyć obszerny wierzchołek Skałki ogrodzony jest nakształt muru ułożonymi kamieniami, po których czepiają się różne rośliny i rozścielają mchu i rozchodniku kępy. Altana zupełnie teraz zaniedbana stoi otworem; na ścianach mnóstwo napisów różnéj wartości. Ze drzwi altany widok bardzo rozległy i piękny na nowotarską dolinę, na olbrzymi wał Bieskidów zachodzących już stąd lekką mgłą oddalenia, i śnieżne tatrzańskie szczyty ponad pięknym wystrzelające lasem. Przecudny stąd widok, wonne powietrze, samotność i cisza jaka tu panuje, wszystko to usposabia do słodkiego dumania i poetyczne budzi w duszy marzenia. Tu jak się domyślać można, stał ów zameczek przez Cystersów zbudowany, a przy końcu 14 wieku zburzony. Następni posiadacze Szaflar już go tu nie odbudowali więcéj, ale pod wzgórzem nowe wznieśli sobie mieszkanie.
Kościołek w Szaflarach, początkowo drewniany, w r. 1799 zmurowany; do r. 1519 parafialny, porządnie i schludnie jest utrzymywany.
Nazwa Szaflary, jak się zdaje, z niemieckiego pochodząca, każe się domyślać, że już pierwsi téj wsi mieszkańcy trudnili się hodowaniem owiec. Że Szaflary należą do najpierwszych osad w Nowotarszczyźnie, a dla byłego tutaj zamczyska historyczne mają znaczenie, już nadmieniłam; wspomnę jeszcze, że tu i Szwedzi byli, a od poległego tutaj dowódcy szwedzkiego, pobliskie wzgórze wzięło nazwę Raniszbergu.
Ćwierć mili za Szaflarami poczyna się bardzo rozległa wieś Biały Dunajec, położona nad rzeką tegoż nazwiska, któréj bystrym nurtom dosyć napatrzeć się nie można.
Dunajec to prawdziwe gór dziecię! Wyrwawszy się ze skalistéj kolebki swojéj, pieni się, szumi, huczy, swawoli hałaśnie, nibyto niecierpliwi się, że mu ciasno w kamienistém łożysku; radby użyć zupełnéj wolności i pohulać swobodnie po tych kwiecistych łąkach, co jakby przepyszne, różnowzore kobierce ustroiły brzegi jego. I niestety, dosyć często udaje się temu swywolnemu gór synowi zalewać i pustoszyć przyległe mu pola i łąki. Wylewy Dunajca nagłe, gwałtowne, jak te burze i nawalnice, które je sprowadzają, niszczą zasiewy pobliskie brzegom, uprawne pola zaścielają kamieniami i zrywają mosty po drodze. Gdy jednak nie ma powodzi i wody Dunajca w zwyczajnym są stanie, jest on prawdziwą ozdobą okolicy. Piękny, czysty, toczy bystre swe nurty wśród zielonych brzegów i szumi i huczy, niby gwarzy wesoło o cudach kolebki swojéj, o sędziwych ojcach swoich, o tych olbrzymich turniach, które zdają się patrzeć z upodobaniem na swobodne pląsy ulubionego dziecięcia twego.
Nie do uwierzenia jest złudzenie wzroku, jakiego doświadczamy w górzystych okolicach. Wyjechawszy z Nowegotargu, Tatry stoją tuż przed nami, zdaje się że za pół godziny będziemy już wśród nich; a jednak między nami a niemi leży jeszcze trzechmilowa przestrzeń. Jadąc przez Szaflary, Biały Dunajec, Poronin do Zakopanego, mamy je ciągle przed sobą i ciągle, jakby czarodziejska wstęga, wysnuwają się zpod stóp ich łąki, pola, gaje, pagórki, które przebyć trzeba, nim staniemy u celu podróży.
Z Białym Dunajcem styka się piękna wieś Poronin z drewnianym od pół wieku stojącym kościołkiem, z początku filijalnym do Nowegotargu, dziś parafijalnym[7]. Stąd aż do kościoła w Zakopaném, rachują jeszcze milę drogi; wieś jednak Zakopane, zaczyna się tuż za Poroninem. Jestto najdaléj na południe wysuniona i najbliżéj Tatrów położona wieś na Podhalu polskiém.


Zakopane.

A jak tu miło, czysto i gładko,
I nic nie dłużne nikomu.
Powiedzcie proszę mi moja Matko,
Czy wam tu dobrze w tym domu?

W. P.

Trudno znaleść okolicę łączącą wspaniałość z uroczym wdziękiem w równie harmonijny obraz jaki nam przedstawia dolina Zakopanego. Zachodnia część łańcucha Tatrów, stanowi południową ścianę téj doliny. Tuż nad nią sterczy poważny Giewont, ogromna skalista, zupełnie naga góra kształtem swoim różniąca się znacznie od sąsiednich wiérchów. Giewont od strony Zakopanego wznosi się niemal wszędzie zupełnie prostopadle, jakby wspaniała, skalista ściana wapienna. Sam wierzch jego tworzy długi i tak wązki grzbiet, że go do ostrza przyrównać można, a przejść po nim niepodobna. Od zachodu wznosi się najwyższy szczyt Giewontu (5959 st.) od wspomnionego grzbietu głęboką, łukowatą szczerbą oddzielony, a jedynie od południa dostępny. Giewont jest prawdziwym królem téj okolicy; z całego łańcucha najbardziéj naprzód wysunięty, wydaje się téż najwyższym, najwspanialszym ze wszystkich turni. Mieszkańcy Zakopanego nazywają go ojcem, mają dla niego jakieś szczególne poważanie. Szczerbina jego służy im za zegar; gdy bowiem słońce nad nią się wzniesie, jest właśnie południe.
Po prawéj stronie Giewontu i nieco poza nim, wznosi się Czerwony wiérch (6703 st.), znacznie od niego wyższy, na oko jednak, z powodu oddalenia, wydaje się niższym. Daléj, zawsze po téj saméj stronie t. j. ku zachodowi, także bardzo wyniosły Upłaz (6475 st.); potém skalista masa Kominów Kościeliskich (4518 st.), a nakoniec już na Orawie leżąca wspaniała góra Osobita (4152 st.). Z lewéj strony Giewontu widać najpierw szeroki grzbiet Goryczkowéj (6324 st.), daléj dziko poszarpaną Kasprową, za nią sterczy skalisty szczyt Swinnicy (7395 st.), a tuż obok Kościelce. Przed niemi o wiele niższa Magóra (5205 st.), w któréj są bogate kopalnie rudy żelaznéj; daléj w najdziwaczniejsze zęby poszarpany Granat (7090 st.) i piramidalna Żółta turnia (6631 st.), za którą wznosi się Krzyżne (6846 st.) i rozłożysty, całkiem nagi grzbiet Wielkiej Koszystéj (7047 st.). Nieco daléj ku wschodowi, widać zupełnie odosobniony, wspaniały szczyt Murania (5945 st.).
Wzdłuż całego łańcucha Tatrów ciągną się wzgórza ze skalistemi wierchami, po bokach ciemnemi lasami okryte, dolinami tylko lub niewielkiemi polanami oddzielone od tych skalistych turni, które dumnie i groźnie piętrzą się nad niemi, niby baszty i wieże niezdobytéj warowni. Wyniosłe te przedgórza, ciemnym pasem roztaczające się u stóp tego olbrzymiego grodu, zowią tu Reglami. Pojedyncze wierzchołki regli mają swoje oddzielne nazwy. I tak najdaléj na wschód posuniony, patrząc ze Zakopanego, nazywa się Mały Regiel, daléj Nosal, Krokiew, Mała Swinnica, Łysanki i Hruby Regiel.
Prawie zupełnie równolegle do skalistego Tatrów łańcucha, na północ od Zakopanego, wznosi się wyniosłe, piękne wzgórze Gubałówką zwane (3540 st.), okryte najrozmaitszą szachownicą pól, łąk, lasów i gajów. Pomiędzy Gubałówką a Tatrami legła dolina zakopiańska, niewielkiemi pogarbiona wzgórkami, zasłana kwiecistym łąk kobiercem i zielonemi pól smugami; ocieniona po bokach świerkowemi lasami, przepleciona mnóstwem potoków, które z szumem i hukiem w różnych pędzą kierunkach. Na téjto uroczéj dolinie leży piękna, więcéj niż milę długa wieś Zakopane do 3000 mieszkańców licząca, przez długi czas własność Homolaczów, przed trzema laty sprzedana obywatelowi pruskiemu Eichbornowi. Kuźnice zakopiańskie leżą o pół mili od wsi w ciasnéj dolinie wśród gór i lasów.
Początek Zakopanego dosyć dawnych sięga czasów bo około lat 300. Długo jednak nie była to wieś ale raczéj osada pasterska, gdzie gazdowie t. j. gospodarze z okolicznych wsi Podhala, mieli swoje szałasy i pasali owce i bydło po polanach na które otrzymywali przywileje od królów polskich. Cała bowiem Nowotarszczyzna była królewszczyzną pod władzą starosty urzędującego w Nowymtargu. Królowie za uiszczeniem bardzo małych powinności, wydawali takie przywileje nietylko na polany i hale, ale oraz na karczowanie lasów. Takimto zapewne sposobem z powiększeniem się ludności Podhala, powstała z czasem nowa osada, u samych stóp Tatrów, dzisiejsze Zakopane. Oto miejscowe podanie o początkach stałego osiedlania się tutaj i nazwaniu wsi.
Przed bardzo dawnemi czasy, kiedy jeszcze cała dolina u podnóża Tatrów pokrytą była lasem nietkniętym siekierą, przywędrował w te strony jakiś człowiek z myślą zamieszkania tutaj. Na próbę czy ziemia będzie zdatna pod uprawę, zakopał kilka ziarnek zboża (niewiadomo jakiego) w miejscu zwanem teraz Gładka, na pochyłości Gubałówki, tuż za kościołkiem. Ziarna zeszły i bujnym strzeliły kłosem, co było dobrą wróżbą dla nowéj osady. Ów człowiek zamieszkał więc tutaj, począł rąbać i karczować lasy, przygotowując tym sposobem ziemię pod uprawę. Od zakopania owych ziarn na próbę, powstająca osada otrzymała nazwę Zakopane.
Ten pierwszy osadnik miał odzienie odmienne od zwyczajnego, bo w pasy i prążki. Pasterze mieszkający tutaj przez lato, zdziwieni i rozśmieszeni tym osobliwym ubiorem, w którym upatrzyli podobieństwo do gąsienicy, nazwali nowego przybysza Gąsienicą. Potomkowie jego rozrodzili się bardzo i wszyscy, t. j. prawie połowa Zakopanego, noszą dotąd nazwę swego protoplasty, wszyscy nazywają się Gąsienice. Dla rozróżnienia się zaś pomiędzy sobą, pojedynczy gazdowie, a następnie całe pokolenia, do pierwotnéj nazwy Gąsienicy, przybrali inne bądźto od imion chrzestnych, bądź od miejscowości. I tak: są Gąsienice Walczaki, Wójciaki, Sobczaki, Sobonie, Rajowie, Nędzowie, Staszeczek, Gładczan, Sieczkowie, Sieroccy, Pulkowscy, Kasprusie i t. d. Prócz Gąsieniców, jest jeszcze w Zakopaném kilka innych pierwotnych rodów jak np. Jarząbkowie, Bachlidy, Tatary, Guty i inni; nie są jednak tak rozrodzone, a zatém późniejsze zapewne niż Gąsienice.
Najprawdopodobniéj pierwszą osadą Gąsieniców było miejsce nie opodal kościołka, gdzie dziś są zabudowania zamożnego, a rzadkiéj poczciwości gazdy Wojciecha Walczaka. Nasuwa tę myśl wspaniały, piękny, najmniéj trzy wieki liczący modrzew[8] ocieniający podwórze. Mógłby on być wprawdzie pozostałością lasów zalegających niegdyś tę dolinę, ale obok stojący, pewnie równowiekowy jesion[9], potwierdza w zupełności domysł, że oba te drzewa posadzone były ręką pierwszych osadników około ich siedzib; nigdzie bowiem pod Tatrami jesiony nie rosną dziko. Kilkadziesiąt kroków daléj stoi jeszcze może wspanialszy chociaż cieńszy jesion[10]. Tak starych drzew niemasz nigdzie w Zakopaném.
Osady Gąsieniców nie są rozrzucone po wsi, ale zajmują całą jéj południowo-zachodnią stronę ku Kościeliskom. Inne rody rozsiadły się znowu w innéj stronie, a rozgraniczenie pomiędzy nimi stanowią potoki.
Tatry i otaczające je zewsząd lasy, były w dawniejszych czasach siedzibą złodziei i rabusiów. Kryjówki w niedostępnych górach i bliskość węgierskiéj granicy, bardzo ułatwiały niecne ich rzemiosło. Sami Zakopianie, bez obcéj pomocy, srodze karząc łotrów, wytępili ich zupełnie. Jedni przenieśli się w strony więcéj sprzyjające rozbojom, inni nakoniec zakończyli życie w ręku sprawiedliwości. Żyją jeszcze gazdowie, którzy pamiętają te straszne egzekucye: włosy stają na głowie słuchając ich opowiadań. Cóżkolwiekbądź, te surowe, a nawet okrutne kary, oczyściły całkiem Zakopane ze złodziei. Na noc nawet nie zamykano domów, nie zapierano bydła w stajni, konie zostawiano bezpiecznie na paszy, a nigdy nie zdarzył się przypadek kradzieży. Chyba że obce włóczęgi zmówili się na zrabowanie jakiego zamożniejszego gazdy, ale i to bardzo rzadko się trafiało.
Takiem poznałam Zakopane w pierwszych latach naszego tam pobytu. Ale chętka do złodziejstwa wrodzona, jak się zdaje, górskiemu ludowi, a może téż tradycyjnie przekazana przez przodków, przy sprzyjających okolicznościach, znowu się odezwała. Znalazł się w Zakopaném zuchwały, przedsiębiorczy i nawet morderstwa nie wzdrygający się opryszek, który w towarzystwie podobnych sobie łotrów, z różnych okolic Podhala, o parę a nawet kilka mil odległych, napadał na upatrzoną zdobycz. Przy rabunku dopuścili się nawet parę razy zabójstwa. Nie była to jednak stała i uorganizowana banda, bo tak główny herszt jak i towarzysze jego, siedzieli spokojnie na swoim gruncie, lub pasali owce w Tatrach; dopiero gdy zwietrzyli jakąś zdobycz, zmawiali się i wymykali cichaczem pod różnemi pozorami, a w jakiś czas potém, rozchodziły się głuche wieści o popełnionym tu lub owdzie rabunku. Nie tylko że domyślano się sprawców, ale nawet bywały pewne dowody ich zbrodni, jednak niedołężna, przewlekła i niepraktycznych formalności pełna procedura sądowa, nie umiała dojść prawdy i zbrodniarzy do wyznania winy przymusić. Kto wie jak długo byłby broił bezkarnie zuchwały opryszek, gdyby nie był się wyprawił na Węgry, gdzie zrabował wiejskiego proboszcza. Tamtejsze władze sądowe z należytą sprężystością przeprowadziły śledztwo i w skutek tego zbrodniarz za popełniony rabunek skazany został na 12 lat więzienia w Lewoczy; jego téż spólnicy stósowną odsiadują karę. Z ich ujęciem, ustały nie tylko rozboje i rabunki, ale nawet i pomniejsze złodziejstwa które się dosyć były zagęściły w Zakopaném, a dziś ta górska osada znowu jest tak cichą i bezpieczną jak była przed kilku laty.
Od r. 1847 Zakopane stanowi osobną parafiją. Dawniéj należało częścią do Chochołowa, częścią do Poronina. Kościołek tutejszy, niemal w środku wsi stojący, drewniany, maleńki, zbudowany bez żadnych ozdób, bardzo schludny i starannie utrzymany. Ołtarze roboty prostego górala z pobliskiéj wsi Gliczarowa, tak są zgrabne, że podziwiać trzeba zręczność wiejskiego rzeźbiarza. Roboty jego nierównie piękniejsze, mają się znajdować w kilku kościołach w okolicy; tutaj szczupłość miejsca stanęła mu na zawadzie. Organy roboty Sapalskiego z Krakowa 1855 r. po największéj części kosztem parafijan, a staraniem ks. proboszcza miejscowego sprawione, mają głos tak piękny, że nie zrobiłyby wstydu niejednemu miejskiemu kościołowi. Tak aparaty jak inne przybory, a nawet kosztowne naczynia kościelne, są pobożnemi darami ubogiego ludu.
Po lewéj stronie kościołka stoi plebanija także z drzewa stawiana, z niewielkim od frontu ogródkiem; po prawéj jest cmentarz, w ostatnich latach pięknym obwiedziony murem i organistówka, a zarazem szkółka miejscowa.
Wsie podhalskie, a szczególniéj Zakopane, nie są zabudowane podobnie jak np. wsie w okolicach Krakowa, gdzie domy postawione szeregiem po obu stronach drogi, tworzą ulicę. Tu przeciwnie, domostwa rozrzucone są w malowniczym nieładzie po pochyłości Gubałówki, nad brzegami potoków i po wzgórzach, któremi pogarbiona jest ta wdzięczna podtatrzańska dolina. Jedynie około kościoła, chaty uszykowały się w pewnym porządku; tu jest karczma gromadzka, tu osiedliło się najwięcéj żydów mających sklepiki z trunkami i innemi towarami. Jest to więc jakby rynek zakopiański.
Napatrzywszy się po drodze z Krakowa nędznym lepiankom wieśniaczym, na Podhalu dopiero możemy się pocieszyć widokiem chat dosyć dużych, porządnych, z pięknego drzewa zbudowanych. Domy te pokryte są w górnéj części gontami, w dolnéj zaś dranicami. Nie ma tu zwyczaju bielenia domów tak zewnątrz jak wewnątrz.
W każdéj chacie jest zazwyczaj sień, dwie izby i komora; w jednéj izbie, zwanéj czarną, gotują i gospodarskie odbywają zatrudnienia; w drugiéj, porządniejszéj, sypiają; tu także stoi warsztat tkacki, w wielu znajdujący się domach. Ściany gładko oheblowane, często całkiem deskami obite; ścianę naprzeciw drzwi ozdabia, u góry pod powałą, gzemsik sztucznie z drzewa wyrzynany, za którym porozstawiane miski, talerze, garnuszki i dzbanuszki różnobarwnie polewane, jako téż liczne obrazy świętych jaskrawo malowane, w zwierciadlanych i szklannych ramach. Gzemsik ten nazywają listwą. Zegar ścienny dość często napotkać można. Powała, pięknie zrobiona, bywa często ozdobiona rzeźbionemi listwami.
W każdéj prawie izbie jest podłoga. Dokoła pod ścianami stoją długie ławy, w jednym kącie gładziutki stół jaworowy; znajdzie się czasem i parę stołków bardzo pięknie zrobionych. W szafie, w rogu izby, takoż różne naczynia symetrycznie poustawiane. Przy drzwiach w kącie czysto obielone ognisko z kapturem, takoż piec. Takie izby zazwyczaj wysokie, opatrzone dwoma oknami, bywają widne, wesołe i bardzo schludnie wyglądają, zwłaszcza kiedy nowe lub odświeżone. Czystość w nich utrzymać bardzo łatwo, bo całe wymyć można jak skrzynkę.
Chaty góralskie nie mają kominów; pomimo to jednak dym nie rozchodzi się po izbie, nie zaciemnia i nie kopci sieni, lecz wyprowadzony ponad powałę na górę, wychodzi wprost na zewnątrz. Obok domu stoją zabudowania gospodarskie: obora, stodoła, szopy, wozownia, nie tak jak to zwykle u nas bywa, ladajako z deszczek lub chróstu sklecone, ale zbudowane prawie równie porządnie jak chata. Częstokroć te zabudowania w czworobok postawione, tworzą tym sposobem podwórze, zwykle kamiennemi płytami wyłożone. Gdzie tego potrzeba, nie zbywa prawie nigdzie na maleńkim chodniku, prowadzącym od drogi popod ścianę do sieni. Nie ma tu przed drzwiami owéj niezbędnéj u nas po wsiach kałuży, wyziewami swemi zarażającéj powietrze, ale często wychodzi się wprost na śliczną łączkę. Każdy prawie dom ocienia kilka wysmukłych jesionów; drzewa owocowego nigdzie nie dostrzeże. Nie sadzą go tu wcale, gdyż długo trwająca zima, jako téź kamienista, mokra i zimna ziemia, zupełnie mu nie sprzyja i żadenby owoc nie dojrzał.
Prawdziwą ozdobą Zakopiańskiéj doliny są łąki, których bujna roślinność w połowie lipca w pełnym jest kwiecie. Piękne są nasze łąki, gdy rośliny na nich zakwitną; ale krasa ich zblednie, gdy je porównamy z łąkami tatrzańskiemi. Co za rozmaitość kwiatów, jaka żywość barw, jaki zapach napełnia powietrze! Jeżeli kiedy, to w porze kwitnienia łąk, czujemy wyraźnie, że za każdém odetchnieniem przybywa nam sił i zdrowia. Najpiękniejszą tych łąk ozdobą są mieczyki (gladiolus), roślina cebulkowata, którą u nas po ogrodach tylko widujemy. Na łodydze, mającéj często przeszło łokieć wysokości, rozkwita rzędem kilkanaście kwiatów w kształcie dzwonków, ślicznego jasnoamarantowego koloru, z bladoróżową odmianą we środku. Miejscami całe łąki płoną świetną tych kwiatów barwą; gdzieindziéj, pomięszane z inném kwieciem, cudnie odbijają jakby bogaty rzut na tle zasłaném najpiękniejszym haftem. Mnóstwo tu także bratków, cokolwiek odmiennych od tych, jakie w równinach po polach widujemy; zdarzają się odmiany tak piękne, że nie wiele ustępują zwyczajnym ogrodowym. Znane są zbawienne skutki téj skromnéj roślinki, tu jednak nikt na nię nie zważa, koszą ją zarówno z inną trawą.
Urodzaje tutaj w ogólności liche; śniegi spadające wcześnie, leżące bardzo długo i grunt kamienisty z cieniutką tylko warstewką urodzajniejszéj ziemi, nie pozwalają nic prawie zasiewać prócz owsa, ziemniaków, lnu, kapusty i niektórych jarzyn po ogrodach, a i te szczupłe plony zawodzą bardzo często nadzieje biednych górali. Ziemniaki, zwane tutaj grule, od wielu lat ulegają powszechnéj zarazie; owies bardzo często osiada, jak mówią górale, to jest nie wysypuje się i chyba na paszę dla bydła przydać się może; wreszcie zasiany późno, często nie dojrzeje i zielony, śniegi przysypią. Góral tutejszy, dopóki nie zwiezie do stodoły, nie może być pewnym swojéj chudoby; owies już na pokosie leżący, jeszcze roznieść może gwałtowny wicher, przychodzący od strony Giewontu, najczęściéj w końcu października, albo na początku listopada; lubo i w lecie bywają wiatry tak gwałtowne o jakich na równinach nie mamy wyobrażenia. Wicher ten zrywa dachy, rozwala słabsze budynki, wywraca drzewa, wydziera trawę, zrzuca bydło pasące się po wzgórzach, roznosi wszystko, co nie zdoła oprzeć się jego gwałtowności. Górale mają niewątpliwe oznaki tego szalonego wichru; na trzy dni przed tém ukazują się na niebie chmurki tak zwane wiatrówki, zwiastujące nadejście uraganu. Umacniają więc dachy, spędzają bydło, koszą i zwożą do domu wszystko, co tylko mają jeszcze w polu, i jak mogą, zabezpieczają dobytek swój od zniszczenia, jakie sprawić może ten gwałtowny wicher.


Podhalanie.

Z Bogiem ludu, z Bogiem w Bogu
............
Boć ci dobrze w twoich górach,
Na tym owsie i żentycy,
Orły twoi współdziedzicy
I swobodny ów świat w chmurach!

W. P.

Jeżeli wspaniałe cuda górskiéj przyrody, na każdym zwiedzającym Tatry silne czynią wrażenie i nieopisanym wabią ku sobie pociągiem, nie mniéj zajmować nas winien lud wzrosły pod opieką tych osiwiałych olbrzymów, lud, który od pierwszego spojrzenia uderza nas postawą, mową, obejściem; wzbudza ku sobie szczególne jakieś współczucie i chęć bliższego poznania charakteru, sposobu życia i stósunków jego. Wiem ja, że na dokładne zbadanie charakteru ludu, nie wystarczy krótki pobyt wśród niego; wiem, że tak ważne zadanie wymaga głębokiéj znajomości ludzi, która jedynie może być pewną trafnego sądu rękojmią; nie mając więc ani sposobności ani zdolności do podobnych badań, zamiast lekkomyślnie stanowczo orzekać, opiszę po prostu to, co mię w góralach najwięcéj uderzyło, ich cnoty i wady wybitniéj wpadające w oko, ich zatrudnienia, ubiór i t. p. Ostrzegam jednak, że to wszystko, co powiem, odnosi się głównie do mieszkańców Zakopanego, których miałam sposobność bliżéj poznać. O ile ich przymioty i wady wspólne są wszystkim Podhalanom, nie mogę o tém sądzić, to jednak pewna, że główniejsze przynajmniéj rysy charakteru są jedne i teżsame na całém Podhalu.
Jak już wspomniałam, góral od pierwszego spojrzenia uderza nas postawą. W rysach twarzy ogólnie prawie pięknych, ściągłych i regularnych, mają pospolicie wyraz pewnéj szlachetności i powagi; rozum maluje się na otwartém czole; łagodność, a obok tego bystrość i dowcip, jaśnieje w oczach najczęściéj błękitnych; otwartość, szczerość, poznasz od razu w życzliwym uśmiechu. Cera ich zazwyczaj blada, nieco ogorzała, czerstwość jednak i zdrowie oznacza. Zaiste, gdyby można zgodzić się na zdanie jednego z pisarzy naszych, uważającego szlachetność i piękność rysów jako wysokiego rodu spuściznę, nie zaś jako naturalny wypływ szlachetności duszy, odbijającéj się na twarzy jakby w zwierciedle swojém, lub bezwzględny dar nieba, wspólny zarówno najwyższym i najniższym społeczeństwa klasom, Podhalan uważaćby można niechybnie za jakąś odrośl książęcego szczepu, burzami losu zawianego w te niedostępne góry. Górale w ogóle są wzrostu słusznego, postawy smukłéj i dorodnéj. Małego wzrostu, ułomni, bardzo rzadko zdarzają się pomiędzy nimi; przeciwnie często napotkać można prawdziwych olbrzymów.
Ubiór mężczyzn zupełnie zastósowany do miejscowości, lekki i zgrabny, składa koszula krótka do pasa sięgająca, spięta na piersiach mosiężną klamrą, lub związana pod szyją czerwoną wstążeczką. Spodnie opięte krojem węgierskim, z białego sukna, czerwonemi i granatowemi sznurkami na szwach ozdobione. Gunia czyli czucha z grubego sukna koloru kawowego lub białego, obszywana sznurkami czerwonemi z białém, krótka, niedosięgająca kolan. Rzadko kiedy kładą ją na ręce, najczęściéj zarzucają tylko na ramiona, spinając pod szyją mosiężną klamrą. Na sukno, własne owce dostarczają im wełny, którą przędą i tkają w domu, dając potém do foluszów, których kilka znajduje się w Zakopaném i wsiach okolicznych. Sukno kawowe nie jest farbowane, lecz zrobione z naturalnéj wełny. Biodra ściskają bardzo szerokim pasem, nieraz pod same pachy aż na piersi zachodzącym, zapinanym z przodu na kilka dużych mosiężnych sprzączek; niekiedy dla większéj ozdoby nabijają go wielkiemi świecącemi guzikami. W tym pasie jest kaleta na dudki (pieniądze) i habrykę (tytoń). Głowę osłania kapelusz okrągły z wąziutkiemi skrzydłami, ozdobiony opaską z białych muszelek nawleczonych na sznurek, zwanych kostkami, lub, u młodych elegantów, pąsową wstążką i bukietem kwiatów. Długie włosy spadające na plecy i ramiona, wysmarowane masłem, już tylko u starych gazdów i juhasów (pasterzy) widzieć można; młodsi zazwyczaj strzygą głowę. Na nogach noszą skórzane kierpce przysznurowane rzemykami; obuwie to lekkie i wygodne do spinania się po górach, jedynie tylko od skaleczenia zabezpiecza nogę, nie chroniąc jéj bynajmniéj od przemoczenia; o co zresztą górale nie wiele dbają, bo kiedykolwiek zupełnie ubrani przechodzą w bród potoki.
Ubiór juhasów nieco się różni od opisanego powyżéj. Stanowi tę różnicę koszula napuszczona tłuszczem, jedna na całe lato, zupełnie czarna i połyskująca jak jedwabna. U szerokich otwartych rękawów wiszą kutasy z kolorowych paciorków i inne świecące ozdoby. Pas szerszy jeszcze niż zwyczajny z mnóstwem łańcuszków i rzemyków, a nareszcie serdak, t. j. kożuszek krótki do pasa bez rękawów. Juhasy nie zdejmują go przez całe lato, na wielkie tylko upały odwracają włosem na wierzch. Przez plecy przewieszają wielką wełnianą torbę z długiemi frendzlami. Kapelusz ozdabiają suto łańcuszkami, paciorkami i piórem z jakiego ptaka. Krótkiéj fajeczki góral prawie nigdy z ust nie wypuszcza.
Urodzony wśród gór, nazwyczajony od dzieciństwa do wdzierania się na skały i przebywania najprzykrzejszych miejsc, góral nabiera téj giętkości w postawie, téj lekkości i zręczności w ruchach, jakiéj próżnobyśmy szukali u mieszkańców równin. Nic piękniejszego nad widok górala wśród skał, przepaści, urwisk, na oko zda się że chyba kozom dzikim przystępnych. Tu on prawdziwym panem i królem. Z całą swobodą i pewnością przeskakuje z kamienia na kamień, czepia się gładkiéj, pochyłéj opoki, nieustraszoném okiem zagląda w bezdenną przepaść, a czoło jego promienieje dumą i radością, bo on tu jest w swoim żywiole. Ta dzika natura jest prawdziwą matką jego, on jéj synem nieodrodnym, kochającym ją całą miłością poczciwego serca. To téż pasterstwo jest najulubieńszém ich zatrudnieniem; trudy, niewygody, niedostatki takiego życia, jakie juhasy pędzą przez lato, narażeni na słoty, burze, wichry, nieraz na śniegi i zimna, milsze im, niż spokojność i wywczas, jakich używają w domu.
Gospodarstwo górali co do bydła, całkiem się różni od naszego, co jest naturalnym miejscowości wynikiem. Niepłodne i jałowe grunta tutejszych osad, nie mogą wyżywić licznéj ludności osiadłéj w dolinach u stóp Tatrów, tego gniazda śniegów i lodów, zimnym oddechem swoim mrożących długo biedną ziemię. Gdy u nas pola zielenią się oziminą, łąki wdzięczą kwieciem, liściem stroją drzewa, tu jeszcze zimno, smutno, nago i odarto. Około połowy Lipca, owies dopiero się wysypuje w Zakopaném; w Bukowinie, wsi znacznie wyżéj i bliżéj wynioślejszych gór położonéj, wygląda tak, jak u nas w parę tygodni po zasiewie. Gdzie więc ziemia nie wystarcza na wyżywienie człowieka, trudno myśleć o utrzymaniu bydła. Ale Opatrzność, udzieliwszy tak skąpo chleba biednym góralom, nie odmówiła im tak zdrowego i posilnego pokarmu, jakim jest mleko; owszem dała im go w większéj obfitości i bez porównania lepsze, niż na równinach. W głębi tych samych Tatrów, których sąsiedztwo tak jest zgubném dla rolnictwa, rozścielają się polany czyli łąki górne w krainie lasów położone, a nad niemi hale czyli łąki alpejskie, położone już powyżéj górnéj granicy kosodrzewiny. Jedne i drugie najwyborniejszéj dostarczają paszy. Tamto więc wypasają się przez lato góralskie owce, krowy, a nawet i konie; z polan zbierają siano na zimę, zwykle długą i przykrą. Polany te są albo pańskie, albo należą do zamożniejszych gazdów czyli gospodarzy, od których nieraz mają nazwiska. I tak: halę należącą do rodziny Królów, zowią Królową; rozległą halę za Magórą, a nawet i stawy w jéj pobliżu leżące, nazwano Gąsienicowemi, od rodziny Gąsieniców, do któréj wspomniona hala od dawnych czasów należy; polanę będącą własnością Kalatów z Szaflar, zowią Kalatówką.
Oto sposób, w jaki Podhalanie użytkują wspólnie z tego prawdziwego dobrodziejstwa Opatrzności. Za nadejściem wiosny w górach, to jest około Zielonych Świątek, z każdéj wsi w Nowotarszczyźnie, choćby o dwie i trzy mile od Tatrów odległéj, wybierają gazdę powszechne mającego zaufanie, i jemu powierzają bydło, szczególniéj owce, układając się przy tém, ile ma oddać sera właścicielom. Taki naczelny pasterz zowie się Bacą; on układa się z właścicielami polan, przybiera sobie do pomocy’ pasterzy zwanych Juhasami, zwykle najdorodniejszych z młodzieży góralskiéj, i na lato wyrusza w góry. Jeden Baca ma zwykle kilkaset owiec sobie powierzonych. Takie karawany, mając z sobą duże psy owczarskie, ciągną wesoło z każdéj wsi na przeznaczone sobie polany. Za przybyciem na miejsce, poprawiają przeszłoroczny szałas, lub stawiają nowy. Szałas jestto nizka budowa sklecona z okrąglaków, przedzielona na dwie części. W pierwszéj jest nigdy nie gasnące ognisko, nad którém zawieszają miedziany kocioł do warzenia żentycy; tu także sypiają juhasy na gołéj ławie lub na ziemi około ognia. W drugiéj przegrodzie stoją czyściuteńkie naczynia potrzebne do nabiału, konewki, skopki, dzieżki; tu także obsuszają świeżo zrobione sery.
Owce i krowy (statek) przez cały dzień pasą się na polanie lub w hali, spinają się po urwiskach i stromych pochyłościach z dziwną zręcznością i ostrożnością. Owce wychodzą na takie wysokości, że patrząc z doliny, wydają się jakby mrowisko, którego poruszenia zaledwie najbystrzejszy wzrok dostrzedz potrafi. Czasem zdarzają się przypadki, że biedne bydlę złamie nogę lub spadnie w przepaść i zabije się na miejscu. Juhasy nie codzień wszyscy chodzą z owcami, ale przepasają się, t. j. pasą kolejno. Na noc owce zostają pod gołém niebem w ogrodzeniach koszarami zwanych, a juhasy z psami pilnują, bo wilki czasem zachodzą. Baca rachuje codzień powierzone sobie owce czy która nie zginęła. Uskutecznia to w następujący sposób: po jednéj wypuszcza owce z koszaru, rachując do dziesięciu; każdy dziesiątek wykrzykuje głośno a obok siedzący juhas liczy dziesiątki na koronce. Taki porachunek nazywa się czytaniem.
Krowy spędzają do stajenek przystawionych do szałasu, miejscami, a mianowicie w Bieskidach, kolibą zwanego. Takie nocne koczowiska bydła posuwają się coraz daléj i tym sposobem nawozi się i użyznia cała polana.
Juhasy doją owce do skopców gieletami zwanych, w początkach lata, gdy pasza jest obfitszą, trzy razy na dzień; późniéj już tylko dwa razy t. j. rano i wieczór. Koło krów chodzą dziewki, kucharkami zwane. Mleko owcze wlewają do wysokiéj, żelaznemi obręczami pobitéj dzieży, zwanéj puczerą i klagają, t. j. wpuszczają do niego troszeczkę podpustki[11], za dodaniem któréj, ser oddziela się od serwatki, a ta serwatka przegotowana w kotle, jest ową żentycą, któréj zbawiennych skutków już tylu chorych doznało. Jest ona dosyć gęsta, żółtawa, słodka, bardzo smaczna i tak posilna, że juhasy nią jedynie i mlekiem żyją przez te kilkanaście letnich tygodni. Przeszło kwartowy skopek żentycy, u górali czerpakiem zwany, wystarcza na jednorazowy posiłek. Słyszałam jednak w szałasie od juhasów, iż nie wszystkim z pomiędzy nich służy żentyca. W dnie postne, juhasi do południa nic do ust nie biorą i tym sposobem przy tak skromném i jednostajném pożywieniu, zachowują przepis wstrzemięźliwości chrześciańskiéj. Psy się tu także mają doskonale; razem z panami swymi zajadają mleko i żentycę; wyglądają téż jak utoczone. Dla chorych cedzą tę żentycę, przez co oddzielają się drobne gruzełki sera mniéj strawne dla słabego żołądka, a zostaje czysta serwatka.
Widząc juhasów w czarnych jak węgiel, tłuszczem napuszczonych koszulach, trudnoby się spodziewać téj czystości, jaką znaleść można w każdym szałasie. Byłam w kilku i wszędzie największy widziałam porządek tak w naczyniach, jak i w robocie około nabiału. Nim baca do roboty około sera się zabierze, po kilka razy w czystéj wodzie jak najstaranniéj ręce po za łokcie obmywa i czystą płachtą obciera, włosy na głowie odgarnia i pilnie przestrzega, aby wiatr nie naniósł mu popiołu lub prochu do mleka. Część sera według umowy oddaje baca właścicielom owiec.
Szczególne są warunki téj umowy i sposób jéj zawierania. W parę tygodni po wypędzeniu owiec w góry, gazdowie będący ich właścicielami, przychodzą na polanę i każdy doi swoje owce, po czém mierzy patyczkiem głębokość mleka w przeznaczoném na to naczyniu; jedna taka miara zostaje w szałasie, drugą zabiera gazda. Na tym samym patyczku wyrznięty jest znak odpowiedni temu, jaki gazda wystrzyga na uchu każdéj ze swoich owiec, dla rozpoznania ich. Po upływie kilku tygodni, mniéj więcéj podług umowy, przez które owce zostają na polanie, przystępują do porachunku następującym sposobem. Nalewają w owo naczynie wody do tejże saméj wysokości, do jakiéj dochodziło mleko; waga téj wody służy im za jednostkę, którą nazywają wodą. Baca oddaję tyle funtów sera, ile umówiona liczba wód zaważy.
Gdy wiosna jest wcześna i ciepła, pasza obfita, bacowie oddają po 10—11 wód; skoro przeciwnie śniegi i mrozy długo trwające nie sprzyjają wzrostowi trawy, albo lato jest słotne i zimne, zaledwie mogą oddać 8 wód. Reszta sera będąca własnością bacy, jest oraz jego zapłatą, którą dzieli się jeszcze z juhasami, dając im tygodniowo umówioną ilość sera. Prócz tego jak mi powiadano, bierze baca cały podój z trzech dni dowolnych, a każdy z juhasów z dnia jednego. Żentyca sprzedawana dla chorych, lub gdy się gość jaki nawinie, należy do niestałych dochodów bacy.
Ser ugniatają w bruski czyli krążki po kilka funtów ważące, albo oszczypki podobne z kształtu do małych baryłek, robione w formach drewnianych rzniętych w różne wzory wyciskające się na serze. Po zrobieniu, moczą serki w wodzie nasyconéj solą, co nazywają rosoleniem, a gdy nasłonieją, obsuszają je na wolném powietrzu lub nad ogniem. Tak sery jak bryndzę, którą gazdowie robią w domu ze świeżego sera odebranego od baców, sprzedają na jarmarkach w Nowymtargu i Czarnym Dunajcu.
Gdy już nie staje paszy na jednéj polanie, przenoszą się ze statkiem na inną, a w końcu Sierpnia rozsadzają się t. j. rozchodzą się do domów. W dzień naznaczony, właściciele owiec przychodzą na polanę lub w inne umówione miejsce i każdy odbiera swój statek. Nazywa się to mięszaniem.
Piękny, ale zarazem smutny widok przedstawiają doliny, polany i hale tatrzańskie, w porze gdy ucieka z nich życie pasterskie. Ludno tam wtedy i gwarno; brzęczą dzwonkami stada owiec i bydła pędzone do domu; biegną ochoczo psy, rade z powrotu do wsi; na wózkach wiozą naczynia i cały sprzęt szałasowy; juhasy hukają jakby na pożegnanie, budząc raz jeszcze echa które do przyszłéj wiosny drzemać będą w osamotnionych górach.
Śmielsi i odważniejsi górale z zapałem oddawali się polowaniu na dzikie kozy i świstaki[12], przy czém nieraz narażali życie. Zwierzęta te w najdzikszych tylko i najniedostępniejszych przebywają skałach: około Morskiego Oka, Swinnicy, Wołoszyna, Krywania, Łomnicy, tudzież przy Rohaczach, grupie na zachód od poprzedzających położonéj. Lekkość i szybkość pierwszych, tajemnicze kryjówki drugich, wymagały równéj odwagi i zręczności jak i przebiegłości. Strzelec wybrawszy się w góry, zaskoczony mgłą lub niespodzianie spadłym śniegiem, nieraz całe tygodnie wśród nich przepędzał zagrożony głodową śmiercią, jeżeli skończył się zapas żywności, a promień słońca nie rozproszył gęstéj mgły wszystkie szczyty i doliny zalegającéj. A jednak nie zważali oni na te niebezpieczeństwa i z upodobaniem rozpowiadają o podobnych wyprawach. Ta namiętność do polowania, wzrastająca w miarę trudności i niebezpieczeństw, groziła zupełném wytępieniem kóz i świstaków. Dopiero komisyja fizyjograficzna Tow. Nauk. Krak. wzięła w opiekę biedne zwierzęta i po wielu zabiegach i staraniach, uzyskała w r. 1869 ustawę sejmową zabraniającą polowania na kozy i świstaki pod karą pieniężną. Zostawione w spokoju i bezpieczeństwie przez parę lat ostatnich kozy, rozmnożyły się znacznie; zeszłéj zimy widziano je już nawet około Czerwonego Wierchu i Giewontu, gdzie dawniéj nie ośmielały się przebywać, jako w miejscach dostępniejszych i bliżéj ludzkich mieszkań położonych.
Góral posiada w wysokim stopniu poetyczne uczucie piękności przyrody tak olbrzymiéj i zdumiewającéj w górach. On nie jest obojętnym widzem otaczających go cudów; on sobie w nich lubuje, ceni je, pyszni się niemi jakby dziedzictwem swojem. Piosnki ich pasterskie malują nieraz bardzo żywo i poetycznie wdzięki gór, dolin i polan strojnych kwieciem; urok cudowności otacza jeziora, mnóstwo podań i legend do każdéj niemal wiąże się skały, do każdego potoku i źródła. Osnową ich jest zazwyczaj natychmiastowa kara boża za jakiś występek, o któréj świadczą dotąd dla przestrogi ludzi, bądźto skamieniały jęczmień, bądźto dziwacznych kształtów skały i drzewa, bądź nareszcie duch pokutujący na miejscu dokonanéj zbrodni, lub coś podobnego; daléj skarby ukryte w najniebezpieczniejszych miejscach, lub przygody zbójców którzy przed niedawnemi jeszcze czasy, wałęsali się po górach. Strzygi, Upiory, Boginki, Dziwożony, Wilkołaki, Djaszki (szatany), ważną także grają rolę w tych powieściach, z najgłębszą rozpowiadanych wiarą.
Nie wiadomo skąd urosło pomiędzy Podhalanami podanie o niezmiernych skarbach ukrytych w Tatrach, gdyż wszelkie dotąd czynione poszukiwania, okazują przeciwnie wielkie pod tym względem ubóstwo tych gór, w których prócz żelaza, inne kruszce w tak małéj znajdują się ilości, że nieopłaciłyby kosztów wydobywania. Znam rodzinę w Zakopaném posiadającą jakąś cząstkę Ornaku, polany w Kościelisku. Ojciec téj rodziny pracując w Kuźnicach, dowiedział się od pewnego górnika, niemylnego niby sposobu wynajdywania srebra. Żyła srebrna, według jego opowiadania, jestto jakby korzeń rozrosły w łonie skały, wystrzelający na wierzch łodygą i kwiatem. Tym kwiatem jest pewien gatunek kamienia; kopiąc za tą wskazówką, z pewnością natrafi się na żyłę srebra. Taki kwiat znalazł ów gazda na swojéj polanie i wziąwszy pozwolenie od urzędu górniczego, rozpoczął nadzwyczaj mozolne poszukiwania. Wśród téj pracy śmierć go zaskoczyła. Na śmiertelném będąc łożu, zaklinał swoję rodzinę, aby się nie zrażała żadnemi trudnościami i kosztami, ale prowadziła daléj rozpoczętą robotę, gdyż wszystko się opłaci bogactwem srebrnego korzenia. Jakoż pozostała wdowa przenikniona religijną wiarą w obietnice męża, przez kilka lat nie szczędziła znacznego nakładu jakiego wymagało łamanie twardéj opoki; sprzedała krowy, zapożyczyła się nawet, a srebra jak niema tak niema. Już się zdawało bliskiém odkrycie skarbu, ale zabrakło pieniędzy, nikt nie chciał pożyczyć na tak niepewną hipotekę i zaprzestano roboty.
Prócz tych naturalnych skarbów, bujna wyobraźnia górali w każdéj niemal niedostępnéj skale mieści niesłychane bogactwa, których strzegą złe lub dobre duchy. Przystęp do tych skarbów jest zazwyczaj bardzo trudny, wymagający wielkiéj odwagi tak fizycznéj jak moralnéj, oraz spełnienia warunków prawie niepodobnych do wykonania. Wiele podań w tym względzie, jaśniejących prawdziwą poezyją, przytoczył Goszczyński w pięknym swoim opisie Podhalan, do którego odsyłam ciekawych bliższych szczegółów. Zeiszner, w przedmowie do „Pieśni ludu Podhalan“, w któréj bardzo zajmująco skreślił charakter, sposób życia i obyczaje górali, wspomina także o podaniach tyczących się skarbów w Tatrach ukrytych. Być może, iż udało się komu znaleść kiedyś pieniądze zakopane w górach przez dawnych zbójników, i stąd podanie o skarbach zaklętych. Dotąd po dolinach i polanach widują górale palące się pieniądze. W takiem miejscu należy kopać, a pewno się skarb znajdzie. Znam gazdę w Zakopaném bardzo poczciwego i pracowitego człowieka, który kilka razy szukał skarbów w miejscu tak wskazaném, ale dotąd nie znalazł innych nad te, których nabywa codziennie w kowalskiéj kuźni własną pracą i zręcznością.
Wyobrażenia górali o zbójectwie różnią się zupełnie od naszych. Zbójnik jest dla nich niejako uosobieniem odwagi, siły, zręczności, dzikiéj piękności i szlachetności rycerskiéj. Zostać zbójcą, czyli jak oni powiadają, iść na zbój, uchodziło za coś szlachetnego, za jakieś odznaczenie się przynoszące sławę. Téj ich sympatyi do zbójników dowodzą ich piosnki i opowiadania, w których zbójnicy występują jako bohaterowie, będący zbiorem wszelkich zalet i przymiotów tak zewnętrznych jak wewnętrznych. Najcelniejszym takim bohaterem nietylko u naszych Podhalan, ale i u węgierskich Słowaków jest Janoszyk. Olbrzymi wzrost, uroda, siła nadludzka, niezrównana odwaga, rozum, dobroć, szlachetność, a obok tego tajemniczy związek ze światem nadprzyrodzonym, czynią z niego istotę doskonałą, niemal cudowną, ideał zbójcy dla górali. Opowiadają oni o jego pobożności, miłosierdziu dla biednych, których obdarowywał skarbami zdobytemi na bogatych; sławią jego odwagę, pokazują ślady jego przebywania w Tatrach, skały, na których obiadował, jaskinie, które mu służyły za schronienie. Żył on ku końcowi przeszłego stulecia, miał być rodem ze Spiża, broił najwięcéj w Tatrach i przyległych miasteczkach, zapuszczał się na Orawę i Liptów, gdzie nakoniec złapany i w Mikołaszu powieszony został. Podhalanie jednak nie przyznają Janoszykowi tak haniebnego końca; powiadają, że umarł śmiercią naturalną, a olbrzymie kości jego znaleziono w pewnéj jaskini w dolinie Kościeliskiéj.
Przed niedawnemi jeszcze czasy zdarzali się zbójnicy w Tatrach. Nie trzeba sobie jednak wystawiać, żeby to byli owi zbójcy okrutni, o jakich nam prawią gminne powiastki, lub złodzieje kradnący co się zdarzy. Zazwyczaj obawa kary za jakie małe przewinienie, lub chęć naśladowania owych bohaterów, których sława brzmi na całém Podhalu, skłaniała górali do udawania się na zbój. Pojedynczo lub w kilku napadali oni na szałasy, a nastraszywszy bacę i juhasów, zabierali oszczypki, gotowali w mleku barana, którąto potrawę za największy uważają przysmak, i wyprawiali wesołą ucztę, w któréj brali udział i juhasy. Zbójnicy napadali téż czasem i podróżnych, zwłaszcza kupców na gościńcach.
W ten sposób opisują Goszczyński i Zeiszner tych rycerskich bohaterów Podhala, o których teraz wcale nie słychać, tak że podróżny z zupełném bezpieczeństwem może zapuścić się w góry, nawet sam z przewodnikiem.
Górale, ceniąc i czując piękność i wspaniałość swych gór, bardzo są temu radzi, gdy ktoś obcy równie je podziwia. Ileżto razy pytali nas, po co przyjechaliśmy do Tatrów? Odpowiedź, że dla przypatrzenia się tym pięknym górom, bynajmniéj ich nie zadziwiała; mówili wprawdzie: „I cóż tu widzieć? tu tylko skale (kamienie) i nic więcéj; w mieście przecież daleko piękniéj i weseléj“, ale mówili to widocznie, aby wywołać nowe pochwały dla gór ukochanych. Z jakiémże zadowoleniem przysłuchiwali się tym pochwałom, dodając zarazem swoje spostrzeżenia malujące trafnie, a nawet poetycznie gór piękności. „U nas“ mówią „kraj bardzo zdrowy, bo zimny; prawda, że ziemia płona, chleb się u nas kończy, ale za to woda zaczyna. Jużto wody nam Pan Bóg nie poskąpił! Ta téżto woda i powietrze nas trzyma.“ I prawdę mówią; nie ma zapewne okolicy, gdzieby mniéj panowało chorób, gdzieby mniejsza była śmiertelność. Przez kilka tygodni zwykłego pobytu naszego w Zakopaném, na 3000 ludności, umierało zaledwie kilkoro i to po większéj części podeszłego wieku, albo przypadkową śmiercią, lub nareszcie dzieci na ospę. Cholera i inne epidemije nie znane tu zupełnie; jedyną panującą chorobą bywa czerwonka, pochodząca zazwyczaj z jedzenia zielenin, szczególniéj grochu i gruszek. Ale i ta choroba nie jest tutaj tak niebezpieczną, jak bywa u nas po wsiach, z wyjątkiem dzieci, których tu bardzo wiele na nię umiera.
Jak już kilkakrotnie wspomniałam, niepłodność ziemi, tudzież długa zima a krótkie lato, nie sprzyjają rolnictwu. Zamożni nawet gazdowie nie mogą się wyżywić z własnego pola; jeżdżą po siacie (zboże) do Krakowa i Sącza, a najczęściéj do Kezmarku. Cóż dopiero mówić o biednych! Grule (ziemniaki) jałowe lub z mlekiem, kluska lub bryja z owsianéj mąki, w lecie rozmaite huby (grzyby) w kilka minut ugotowane i zaprawione mąką, wreszcie placki owsiane lub kukurydzane, z kupowanéj na Spiżu kukurydzy, w popiele pieczone, zwane moskalami, są codziennym ich posiłkiem. Ale góral nie wiele dba o to; ubiór porządny, chata duża i piękna, oto główny przedmiot jego starania.
Jaki taki zarobek znajdowali dawniéj w Kuźnicach, jużto pracując w baniach (kopalniach), jako hawiarze (górnicy), jużto jako robotnicy przy fabrykach, już wreszcie wożąc żelazną rudę z Magóry, Tomanowéj, Dziewiątéj i innych gór, w których znajdują się kopalnie tego kruszcu. Teraz fabryki te bardzo podupadły, a zatém i zarobku przy nich mało. Z nastaniem lata udawali się Podhalanie na koźbę najwięcéj do Kongresówki, gdzie rok rocznie miewali w pewnych miejscach robotę. Od paru lat otworzył się im lepszy zarobek na Węgrzech; w zeszłym roku szczególniéj, bardzo wielu pracowało przy kolei podtatrzańskiéj. Niektórzy Zakopianie trudnią się także furmanką od czasu jak więcéj osób jeździ dla zwiedzenia Tatrów lub na żentycę do Zakopanego.
W dawnych czasach nierównie lepszy byt kwitnął w podhalskich siołach. Okolice te nie znały srogich klęsk wojny ani ciężaru służby wojskowéj. Królowie przywilejami swymi stwierdzali nadania tutejszym wieśniakom czynione. Ze zmianą okoliczności zmieniło się wszystko; zawikłane, trudne do rozstrzygnienia procesa, po kilkadziesiąt lat trwające, niszczą lud biedny, któremu z dawnych czasów pozostało tylko wspomnienie lepszéj doli, i pargaminy królewską opatrzone pieczęcią, które z największém poszanowaniem dotąd przechowuje.
Górale pomimo znanéj skrzętności, zapobiegliwości i przemysłowości swojéj, są dosyć leniwi i ociężali, wszystkie domowe zatrudnienia zdają na kobiety. Gazda w jasny dzień leży sobie wygodnie na łóżku, a gaździna prowadzi konia na paszę, poi go, w nocy nawet pilnuje pasącego się na pastwisku. Ona nieraz wytacza wóz, lub go składa, zaprzęga i tym podobnemi męzkiemi trudni się robotami. Nie jestto jednak ogólnie przyjętym zwyczajem, i mężczyźni bywają bardzo gospodarni i pracowici.
Wielkie umiarkowanie tak w jedzeniu jak w napojach, chroni lud ten od nędzy i jest źródłem dobrego bytu jaki tu ogólnie widzieć się daje. Trzeźwość jest powszechnym przymiotem zakopiańskich górali; nałogowych pijaków prawie niema, przynajmniéj pomiędzy gospodarzami. Karczma w dzień powszedni stoi pusta, w niedzielę dopiero gdy się poschodzą juhasy i miejscowe łycaki (eleganci, fircyki), i trochę sobie podochocą piwem lub wódką, zaczyna się hulanka kończąca się czasem kłótnią i bitką. Wielka żywość i porywczość są wrodzone góralom: stąd o byle co przychodzi pomiędzy nimi do kłótni. Ale ten gniew nie trwa długo; jak się prędko wszczyna, tak téż prędko się kończy. Dwaj kmotrowie poczubiwszy się aż do krwi i guzów, nazajutrz schodzą się w najlepszéj zgodzie i najspokojniéj rozmawiają o wczorajszéj bitce. Nieprzyjaźni, zawiści, a tém bardziéj zemsty, całkiem tu nieznają. Przez kilkanaście lat bywania naszego w Zakopaném, ani tu ani w okolicy, nie słyszałam o podpaleniu gdzieindziéj tak pospolitém. W ogóle pożary bardzo rzadko się wydarzają, a z podpalenia nigdy.
Jak wielką wagę ma u tutejszych górali nie tylko ślub, ale nawet proste przyrzeczenie wstrzemięźliwości, niech służy za dowód następujący przykład. W jednéj z naszych wycieczek w góry, przyszedłszy do szałasu, zabraliśmy się do zgotowania herbaty. Wiedząc że niektórzy górale, zwłaszcza przewodnicy chociaż nie piją wódki któréj się wyrzekali, używają jednak araku, bez pytania nalaliśmy go do herbaty naszemu przewodnikowi. Ten zaledwie przytknął do ust szklankę, zawołał prawie z płaczem: „Co ja téż zrobiłem! To herbata z arakiem!“ — Czyście się wyrzekali araku? — „Nie, ja się nie wyrzekałem, ale już od kilkunastu lat nie piję. Na chrzcinach, na weselach, przymuszali mię nieraz, chcieli gwałtem wlewać w gardło, a przecież mię nie skusili, i teraz dopiero trzeba było takiego nieszczęścia!“ Biedny Maciéj był prawie w rozpaczy. Uspokajaliśmy go wystawiając że w tém niema grzechu, gdyż tego nie zrobił umyślnie, że Bóg czytający w sercu ludzkiém, wie że to najniewinniejsza pomyłka, że gdyby nawet było to grzechem, jużby go zmazał tak serdecznym żalem. Wszystko napróżno, Maciéj niczém pocieszyć się nie dał. Gdym go przepraszała za to że mimowolnie sprawiliśmy mu tyle zmartwienia, „Wyście nic nie winni, ale mój nos, że on téż nie poczuł pierwéj tego araku!“ Długo siedział z głową podpartą na ręku, zafrasowany, jakby go największe spotkało nieszczęście, nareszcie wyszedł z szałasu, a po chwilce powrócił, mówiąc że krew mu się puściła nosem. Nie wiem czy to był naturalny upływ krwi w skutek gorąca i utrudzenia, czyli téż, co prawdopodobniéj, Maciéj potężnym kułakiem ukarał winowajcę, aby krwią jego obmyć przewinienie; dość że potém uspokoił się cokolwiek i czasem tylko wśród rozmowy wspominał swoje nieszczęście. Nie wyszło mu jednak z pamięci mimowolne złamanie danéj Bogu obietnicy; w rok potém jeszcze z ubolewaniem powtarzał: „Dotąd darować sobie nie mogę, żem ja nie poczuł tego araku.“
Niestety może niezadługo trudno będzie o podobny przykład w Zakopaném, bo coraz liczniéj osiedlające się tutaj żydostwo, korzystając z wolności szynkowania trunków, rozpoi lud, a dopomogą mu panowie turyści. Ci to bowiem postępowi ludzie, namawiają a nawet przymuszają przewodników do picia wódki, wybijając im z głowy przesądy i skrupuły, i biorąc na swoje sumienie odpowiedzialność za złamanie ślubu. Czy zechcą także odpowiadać za skutki pijaństwa?
Głównym i zaiste najpiękniejszym rysem charakteru górali jest ich miłość dla rodzinnéj ziemi, w któréj nieskończenie przewyższają mieszkańców równin. Nic w świecie nie skłoni górala do opuszczenia dobrowolnie rodzinnego kątka. Zmuszony głodem do szukania zarobku w żyźniejszych okolicach, schodzi na równiny bądźto nad Wisłę, bądź na Węgry, zawsze jednak powraca do wsi rodzinnéj stęskniony za swemi górami, za wyborną wodą, za czystém powietrzem, nawet za słotą i burzą. Trzeba ich widzieć gdy w końcu lata powracają do domu z ciężko zapracowanym groszem. Co to za radość w ich twarzach i wesołych śpiewkach, któremi witają swoje Hale! Powracając ze Zakopanego, często spotykaliśmy po drodze takie wesołe gromadki. Nieraz poprzedzał je skrzypek, a w takt muzyki przyśpiewywali i podskakiwali górale, choć z kosą i grabiami na ramieniu a tłómaczkiem na plecach, bo ich ożywiał widok gór i nadzieja rychłego powitania stęsknionéj rodziny. Kilkadniowe nawet oddalenie, ma już wpływ na ich zdrowie i usposobienie, już tęsknią za swemi stronami. Miasto nie wabi ich bynajmniéj wygodami swemi, owszem żałują jego mieszkańców, że uwięzieni w murach, nawet nieba nie widzą tak blisko jak w górach, na których to lazurowe sklepienie wspierać się zdaje.
Własną pracą, przemysłem i rządnością zapewniwszy sobie jaki taki byt na tak niewdzięcznéj ziemi, górale są tém niejako dumni, lekceważą mieszkańców równin cierpiących niedostatek i nędzę wśród najżyzniejszych łanów, nazywają ich z pogardą Lachami i o ile możności najmniéj wchodzą z nimi w stósunki. Wzięci do wojska, zapędzeni w dalekie strony, tęsknią za rodzinną zagrodą; niejeden ciężko się rozniemoże i dopiero powrót do gór przywraca mu zdrowie. Ten święty ogień tchnieniem samego Boga w prawych rozniecony sercach, to wzniosłe, szlachetne uczucie, które nas rozrzewnia w góralach i do szacunku naszego nadaje im prawo, jest dla nich drogim talizmanem przeciw skażeniu, na jakie są narażeni, czyto służąc wojskowo, czy téż tułając się po obcych stronach wśród ludzi, u których już dawno zaginęła poczciwa prostota. Służba wojskowa, stanie na kwaterach po miastach, gdzie tyle zwodniczych a zgubnych ponęt ciągnie niedoświadczonego prostaczka w przepaść zepsucia, jest dla górali szkołą, w któréj nabywają znajomości ludzi i świata, doświadczenia, trafniejszego o rzeczach sądu, nie tracąc pierwotnéj poczciwości, bo miłość rodzinnéj ziemi, rodzinnych zwyczajów, stoi na straży ich serca i wszelkim obcym wpływom broni przystępu. Nie słychać tu niemieckiego „ja“ tak niemile rażącego, które na powiślu galicyjskiem i u bieskidowych górali, szpeci piękną naszą mowę, a jest nabytkiem przyniesionym z wojska, który przez nawyknienie przeszedł do całéj ludności.
Znałam kilku wysłużonych żołnierzy w Zakopaném; wszyscy odznaczali się prawością, rzadkim rozsądkiem i żywszém jeszcze przywiązaniem do stron ojczystych; żaden z nich nie tęsknił za uciechami miejskiego życia. Gazda, w którego chacie mieszkaliśmy, dwa lata służył w wojsku; z powodu ciągłéj słabości uwolniono go na jakiś czas od czynnéj służby i w parę miesięcy powietrze górskie wróciło mu zdrowie, którego dać nie mogły lekarstwa i dobry byt w wojsku. Młody ten człowiek przez cały czas swéj służby, postu nie złamał, wódki nie wziął w usta, nie postał na żadnéj hulance w karczmie, a za powrotem do domu nietylko że sam był najspokojniejszym, najlepszych obyczajów, ale ganił i napominał tych, u których dostrzegł najmniejsze uchybienie w tym względzie. Biedak poległ pod Solferino.
Czas téż powiedzieć coś w szczególności o góralkach, lubo niektóre zalety mężczyzn i ich są udziałem. Kobiety tutejsze w ogólności mniéj są przystojne niż mężczyźni; zdarzają się jednak pomiędzy niemi prawdziwe i doskonałe piękności. Rysy ich twarzy zazwyczaj drobne, oczy najczęściéj niebieskie, czasem czarne, pełne ognia i życia; nad niemi wąziutka brew pięknym zatoczona łukiem. Jedna w drugą mają zęby prześliczne, białe i równe jak perły. Cera ich twarzy zazwyczaj blada, lekkim tylko okraszona rumieńcem, wzrost mierny, kibić smukła i kształtna, noga i ręka małe.
Ubiór ich składa spodnica bardzo fałdzista, dłuższa niż u naszych wieśniaczek, bądźto z perkalu w jasne kwiaty, bądź z muślinu lub kolorowéj wełnianéj materyi, a czasem nawet jedwabna. Zapaska muślinowa biała, haftowana kolorową bawełną, czasem czarna jedwabna obszywana czerwonemi lub zielonemi wstążkami. Gorset zgrabny i wcięty nieraz z bardzo bogatéj, złotem i srebrem haftowanéj materyi, z przodu zapinany na guziczki. Koszula biała i cienka z bardzo szerokiemi rękawami, czerwoną wstążeczką związana pod szyją ozdobioną mnóstwem korali lub paciorków, od których spada na piersi krzyżyk lub medalik, zwany agnuskiem. Zamożniejsze, a raczéj większe elegantki, noszą u koszuli wielki haftowany kołnierz, wyłożony na ramiona. Włosy z przodu gładko umuskane, dziewczęta splatają w jeden warkocz, bogatą związany wstęgą; mężatki plotą dwa warkocze spadające na ramiona. Jak jedne tak drugie okrywają głowę kolorową chustką wełnianą lub jedwabną, którą zwięzują pod brodą, a koniec spuszczają na plecy. Od wielkiego stroju czepią się t. j. tiulową suto haftowaną chustkę wiążą na sposób wieśniaczek z okolic Krakowa. Obuwiem ich są trzewiki, lub zgrabne żółte buciki na wysokich korkach. Muślinowy rańtuch, zarzucony na ramiona, lub piękna wełniana chustka w żywych kolorach, dopełnia świątecznego ubioru góralki. Na codzień noszą zazwyczaj szafirowe spódnice, zapaski zaś, najczęściéj tego samego koloru, lub zupełnie czarne, zarzucają na plecy. Od ciemnéj spódniczki i białéj choć grubéj koszuli, pięknie odbija czerwona bawełniana chusteczka, którą osłaniają głowę. Prawie wszystkie noszą serdaki takież same jak mężczyźni i nie zdejmują ich przez całe lato. Kto zna zmienność powietrza pod Tatrami, nie bardzo się temu zadziwi. W czasie bowiem największego upału kiedy pot kroplami występuje na czoło, powstaje tu nieraz wiatr tak chłodny, że serdak nie jest zbytecznym. Deszcz także bardzo częstym tu gościem, a czasem tak nagłym i niespodzianym, że lepiéj być zawsze gotowym na jego przyjęcie, t.j. zaopatrzonym w grubsze odzienie. W zimie używają góralki kożuchów za kolana sięgających, a bogate gaździne, noszą sukmanki z ponsowego sukna, podbite i obłożone barankami, a suto ozdobione potrzebami ze srebrnych galonów.
Jak już wspomniałam kobiety tutejsze nierównie są pracowitsze, niż mężczyźni; prócz domowego gospodarstwa, w którém, biorą na siebie często zatrudnienia męzkie, każda niemal nietylko przędzie, ale tka płótno na domową potrzebę, a często i na przedaż. Nietylko koszule, nieraz bardzo cienkie i białe, ale spodnice i poszwy na pościel, są ich własnéj roboty[13]. Płótno przeznaczone na ten użytek, dają do farbierza w Poroninie. Farbuje on je na kolor ciemno-szafirowy, wybijając białe wzorki, niekiedy bardzo gustowne i delikatne. Sukno tkają po największéj części także kobiety, gdyż mężczyźni bardzo rzadko trudnią się tkactwem. Niektóre tkają prócz tego bardzo trwałe a nawet ładne derki w białe i ciemne kraty.
Prawie każda umie szyć a nawet haftować i prócz gorsetów, wymagających już krawieckiéj umiejętności, sama szyje cały swój ubiór, w czém wielką mają wyższość nad naszemi wieśniaczkami, z których część większa nie umie igły wziąść do ręki.
Ubiór ich zaleca się wielką czystością, szkoda tylko, że téj czystości nie utrzymują tak starannie w domu, szczególniéj w naczyniu. Stroje lubią niezmiernie; skarby świata oddałyby za parę sznurków pacierzy (paciorków) lub kawałek wstążki. Nietylko młode, ale i starsze są bardzo żywe i wesołe; najmniejszy żart, jedno nic nieznaczące słówko, do serdecznego pobudza je śmiechu. Młode bywają zalotne, lekkomyślne i płoche, co niekorzystnie wpływa na ich obyczaje. Charakter góralek w ogóle jest łagodny; często znaleść u nich można uczucia tak delikatne i tkliwe, że zawstydzićby mogły nie jednę z naszych dam salonowych, roztkliwiających się z wyegzaltowaną czułością nad urojonemi nieszczęściami, a na istotne cierpienia bliźnich suchém spoglądających okiem.
Nie mogę się powstrzymać od przytoczenia tu kilku przykładów prawdziwéj tkliwości macierzyńskiego serca. Przed kilku laty wybrano na leśnego młodego górala, dla którego ten urząd mógł być bardzo korzystnym. Zaledwie ta wiadomość doszła do jego matki, pobiegła na plebanią płacząc i załamując ręce, jakby ją największe nieszczęście spotkało. „Mój Boże, jaby chciała, żeby moi synowie byli tak jak słońce, a tu teraz Kuba może się zuczy napijać, będzie krzywdził i obdzierał ludzi, albo znowu panom nie dogodzi!“ Tak zawodziła biedna matka w trwodze o cnotę syna zagrożoną na ślizkim urzędzie. Chciała koniecznie aby podziękował, ale już było zapóźno, Kuba musiał być leśnym przez rok; poczciwy chłopak nie naraził się jednak nikomu, i nie rozpił się wcale. Zacna ta kobieta owdowiawszy zawcześnie, wychowała trzech swoich synów w największéj poczciwości i bogobojności. Jak tylko dostrzegła najlżejszy cień, najdrobniejszy pyłek w tém swojém słońcu, póty płakała, lamentowała, póki owéj plamki nie zmyła. To téż wszyscy trzej są wzorem nieskażonéj prawości, poczciwości i zacności pod każdym względem, a czując co winni matce, prawdziwém przywiązaniem i wdzięcznością odpłacali jéj starania. Przed kilku laty, cnotliwa ta matka przeniosła się do lepszego życia; w pół roku potém, najstarszy z jéj synów, ojciec kilkorga dzieci, będąc w Krakowie, przyszedł nas odwiedzić. Po zwykłém powitaniu: „Niech będzie pochwalony!“ pierwsze jego słowa były: „No jużem bez matki!“ Nigdy nie zapomnę tego głębokiego i rzewnego uczucia z jakiém wyrzekł te słowa, a potém długo, długo rozpowiadał nam o matce dla któréj serce jego zawsze było otwarte, dla któréj nie miał żadnéj tajemnicy, bo w każdym razie ona mu najlepiéj poradzić umiała. „Takiéj matki jak nasza, nikt jeszcze nie miał“, powiedział w końcu z westchnieniem. Ta to dobra kobieta wraz z bratową swoją równie poczciwą i zacną niewiastą, najtkliwszém współczuciem otaczała żonę szanownego naszego historyka Augusta Bielowskiego, która przed kilku laty po stracie siedemnastoletniéj a już ostatniéj córki, bawiła przez parę tygodni w Zakopaném, dla pokrzepienia nadwątlonego zdrowia. One pocieszały nieszczęśliwą matkę, a słowa ich proste, tchnące gorącém uczuciem religijném, wlewały kojący balsam w serce okropnym ciosem zranione. Ś. p. p. Bielowska nieraz potém wspominała z wdzięcznością te poczciwe kobiety, zasyłając im życzliwe pozdrowienie. One nawzajem, co rok pytały nas z najserdeczniejszą troskliwością jak się ma „ta biedna, strasznie zamartwiona Pani?“
Przed kilku laty bawiła w Zakopanem pani H...... znana z dobroczynności. Chcąc przyjść w pomoc ubogim rodzicom obarczonym liczném potomstwem, oświadczyła, że weźmie na opiekę kilkanaścioro dzieci, którym obowięzuje się dać sposób do życia. Gdy ta wieść rozeszła się po wsi, wiele matek z radością chciało oddać swe dzieci; ale po parodniowym rozmyśle, zapał ostygł. Jakże tu oddać dziecko gdzieś daleko za oczy i może nie zobaczyć go więcéj? „Maćka bym nie dała, on już wielki, zdola paść, ale tego próżniaka małą Hankę, to niechby i wzięli; toby ino ciągle jadło, a tu jak przyjdzie przednowek, nie ma co dać“, mówiła biedna góralka głaszcząc jasną główkę kilkoletniéj dziewczynki. „Ej i jejbym nie dała, przecieżby mi się bez niéj kotwiło. Żeby to było bliżéj, żeby to można czasem zajrzeć na to, ale to jeszcze takie małe, toby się nawet nie umiało domówić o jadło. Niech ta lepiéj rośnie w domu.“ I łzy stanęły jéj w oczach. Wyszedłszy na przechadzkę, spotykam młodą, znajomą mi kobietę, z dzieckiem na ręku, płaczącą rzewnie. Cóż wam to, pytam, czegóż płaczecie? „A to idę do żyda, kupiłam trzewiczki dla dziecka, bo ta pani chce go wziąść, a mnie przecież tak żal.“ Tam będzie dobrze waszéj małéj, pani jéj już nie opuści, a jak podrośnie to i do was będzie mogła powrócić i wy na nią zajrzycie. „Kiedy się strasznie boję, żeby się dziecko nie zaterało.“ Była to biedna wyrobnica, żyjąca z dnia na dzień, dla któréj dziecko prawdziwym było ciężarem. Parę tygodni trwały narady, kilkoro dzieci już z pewnością miano oddać w opiekę pani H., ale w miarę jak się przybliżał dzień ich odjazdu, miłość rodzicielska brała górę nad zimnym rozsądkiem doradzającym korzystać ze sposobności polepszenia losu i dobre chęci pani H. spełzły prawie na niczém; o ile mi wiadomo, zaledwie jedno czy dwoje dzieci wyjechało ze Zakopanego.
A ileżto przykładów małżeńskiego przywiązania, troskliwych starań w chorobie, czułéj opieki nad sierotami, delikatności w opatrywaniu ran, i innych tym podobnych dowodów tkliwości serca, ciśnie mi się pod pióro! Nie skończyłabym prędko, gdybym chciała wyliczać wszystkie, których naocznym byłam świadkiem. O zaiste jeżeli gdzie, to tu można zawołać ze ś. p. ks. Antoniewiczem: „A to mówią że ci ludzie czucia nie mają! Oj mają, ale wtenczas gdy im potrzeba, nie dla parady, aby się z niém popisywać; tylko że to uczucie niezrozumiane, boleśnie zawsze zranione, kryje się i tai w sercu, jak potok górski w skałach. Ale w chwilach ważnych, z całą potęgą na jaw się okazuje i wszystkim wykrzyk podziwienia wywołuje. Ktoby się spodziewał iż pod tą lichą siermięgą takie serce!“[14]
Uważałam że w Zakopaném związki rodzinne są w ogóle nierównie ściślejsze i serdeczniejsze niż u naszych wieśniaków. Uczynność sąsiedzka w jednę rodzinę wiąże wieś całą. Wyjąwszy najzamożniejszych gazdów którzy przy wielkiém gospodarstwie nie mogą się obejść bez najemników, wszyscy inni pomagają sobie wzajemnie bez zapłaty. Ten ma konie, więc na wiosnę zorze rolę biednéj wdowie, ona mu za to sadzi i okopuje grule. Ów skosi łąkę sąsiadowi, ten nawzajem pomoże mu grabić lub zwozić. Gdy przyjdzie wybierać i rafać len, wszystkie sąsiadki i krewne kolejno pomagają sobie. Rafanie lnu jest tu uważane za pewien rodzaj zabawy i przeciąga się zwykle późno w noc; wesołe żarty, śmiechy, czasem muzyka i śpiewki, towarzyszą robocie. Nie można się dosyć nacieszyć i nadziwić zgodą i poszanowaniem własności jakie tu powszechnie panują. Nie słychać nigdy o tych tak pospolitych kradzieżach w polu, nie widać nigdzie owych budek w których po całych nocach stróżują u nas ziemniaków, grochu lub kapusty; tu wszystko bezpieczne, bo najlepszą strażą jest sumienie poczciwego ludu wiernego moralnéj zasadzie: Nie czyń drugiemu, co tobie nie miło. Polany i łąki mają zazwyczaj po kilku właścicieli; gdy przyjdzie pora sianokosu, koszą i suszą wspólnie trawę, i dzielą się dopiero sianem, wiążąc je w płachty. Wszystko odbywa się zgodnie, bez kłótni i zazdrości.
W oświacie wielką także wyższość mają górale nad naszymi wieśniakami. Wszyscy młodsi, a szczególniéj kobiety, umieją czytać; wielu oddaje synów swoich do szkół, i żadnych nie szczędzi wysileń, byle ich doprowadzić do duchownego stanu, będącego u nich w wielkiém poważaniu. Teraźniejsze jednak urządzenie szkół na zasadzie bezwyznaniowości, i częste lekceważenie, a nawet otwarte szyderstwa z religii i moralności, jakiego sobie pozwalają wobec młodzieży postępowi profesorowie, odstręcza od nauki lud głęboko wierzący. „Wolę ja żeby mój syn umiał tylko czytać i pisać, niż żeby miał wyjść na takiego niedowiarka, jak ci mądrzy panowie po miastach“ mówi niejeden poczciwy ojciec.
Podhalanie tak czują potrzebę nauki, że nie przestając na szkołach parafialnych, z których nie wszystkie dzieci mogą korzystać dla bardzo znacznéj nieraz odległości od kościoła, z własnéj chęci opłacają nauczycieli lub nauczycielki, którzy w najętéj na ten cel izbie, przez zimę uczą dzieci czytać, pisać i katechizmu, a oraz przygotowują je do pierwszéj spowiedzi. Temi improwizowanemi pedagogami bywają: prosty góral lub góralka, znani z pobożności i dobrych obyczajów.
Bardzo ujmuje do tego ludu, jego serdeczność, gościnność i uprzejmość. Żaden nie przejdzie nie powitawszy przechodnia obyczajem religijnym; czyto przed deszczem schronisz się do jego domu, czyto po jakim wstąpisz interesie, tak ci rad, żeś wszedł pod dach jego, jakbyś mu największą wyświadczył łaskę. Zapytani o drogę, wskażą ją zaraz najdokładniéj, poprowadzą chętnie kawałek i jeszcze dziękują, jakby nie nam, ale im się dogodność zrobiła.
Tak mężczyźni jak kobiety są bardzo ciekawi, pogadankę lubią niezmiernie; jestto najlepszy sposób ujęcia sobie ich serca; największą pochwałą, jaką dać mogą obcemu, jest gdy powiedzą, że gwarny, t. j. rozmowny. I nie trudno zaiste zasłużyć sobie na tę pochwałę, bo rozmowa z tym ludem bardzo miła, gdyż nie odstręcza od niego ani gburowatość, ani ciemnota i gruba niewiadomość; owszem, tak w obejściu jak w mowie, górale nierównie więcéj mają ogłady od naszych wieśniaków, a ich rozsądek i trafny sąd o rzeczach nieraz zadziwia.
Wdzięczność jest powszechnym przymiotem tutejszych górali. Pamiętają oni długo słówko pociechy, współczucia, dobréj rady lub jakiś mały datek w potrzebie i starają się wywdzięczyć przy każdéj sposobności. Otwarci, wylani, pełni prostoty, łatwo się przywięzują do każdego, w kim dostrzegą przychylność dla siebie. Gdyśmy odjeżdżali z Zakopanego, jakże serdecznie nas zawsze żegnali, jak zapraszali, namawiali, aby przyjechać na przyszłe lato! Za przybyciem w następnym roku, witali nas tak radośnie, jakby najlepszych przyjaciół. Wstyd mię było doprawdy tych oznak pamięci i przywiązania poczciwego ludu, dla którego nie uczyniliśmy nic zgoła, bo do tego najmniejszéj nie mieliśmy sposobności. Chyba że poczciwi górale odgadli i zrozumieli w sercach naszych tę miłość i najserdeczniejszą życzliwość, jaką dla nich zachowamy na zawsze, bo godni tego.
Jak już wspomniałam wyżéj, od dwudziestu pięciu dopiero lat Zakopane stanowi osobną parafiją. Łatwo sobie wystawić, jak smutne było położenie biednego ludu, który oddalony od kościoła, pozbawiony prawie zupełnie nauki słowa bożego, skutkiem tego zaniedbywał obowiązki religii, których ścisłe wypełnienie nietylko że jest wiecznego szczęścia rękojmią, ale i w troskach doczesnego życia najpewniejszą przynosi pociechę. Górale zakopiańscy bardzo téż umieją cenić szczęście i błogosławieństwo, jakie na nich spływa z ubożuchnego ich kościołka. „Jak zadzwonią, mówiła mi jedna kobieta, to aż się serce raduje; przecież teraz jakoś nas bliżéj Pan Bóg.“ Zaiste, wielkie Bóg dobrodziejstwo wyświadczył ludowi temu, ubogi wśród niego zamieszkując domek i obdarzając go takim pasterzem, jakim jest obecny ks. Proboszcz tameczny.
Ksiądz Józef Stolarczyk, objąwszy przed dwudziestu pięciu laty zarząd nowo urządzonéj parafii, zastał lud prawie dziki, w rzeczach religii w głębokiéj pogrążony niewiadomości. Były w tym ludzie zarody dobrego, poczciwe skłonności, ale te drzemały w duszy, bo zasady religii, które jedynie mogą je rozbudzić, ożywić, upłodnić i w święty zamienić obowiązek, ledwie powierzchownie były mu znane. Ksiądz Proboszcz, nie zrażony smutnym stanem biednego ludu, z chrześciańską miłością, ojcowską dobrocią, a przy tém z rzadkim rozsądkiem i taktem, zajął się rozkrzewieniem, pomiędzy trzódką swoją, błogich religii i moralności zasad, złagodzeniem szorstkich obyczajów tych dzieci surowéj przyrody, i rozszerzaniem wśród nich oświaty, o jakiéj dotąd nie mieli nawet wyobrażenia. Pobłogosławił Bóg gorliwéj pracy; usiłowania szanownego Pasterza pożądany uwieńczył skutek. Dziś Zakopianie w znajomości religii, w poczciwości, w zewnętrznéj ogładzie, w oświacie, daleko zostawili za sobą innych galicyjskich włościan. Z ułatwioném wypełnianiem obowiązków religii i ciągłą do tego zachętą, wzrasta pobożność Zakopian i wpływ swój błogi na całe ich życie wywiera. Ich zdanie się na wolą Boga, ten najpiękniejszy prawdziwéj pobożności owoc, budowało mię zawsze i prawdziwym szacunkiem dla nich przejmowało. Pozwolę sobie przytoczyć choć jeden przykład. Pewnemu gaździe dobrze nam znajomemu, padło w krótkim czasie 30 owiec i zabiła się w lesie dwuletnia jałówka. Gdyśmy rozmawiali o tém nieszczęściu z jego żoną, użalając się nad nią, ta złożyła ręce, uśmiechnęła się i rzekła: „Moi piękni, to wszystko od Boga, dobrze co którego z nas nie zabrał, cośmy wszyscy zdrowi.“ I łzy wdzięczności zabłysły w jéj oczach w niebo wzniesionych. I ja także poczułam łzy pod powieką, a na twarz wystąpił rumieniec wstydu, bo jakżeto daleko do téj prostéj chrześciańskiéj filozofii, nam, co się chlubimy niby wyższym na rzeczy poglądem!
Co niedziela tłumy ludu, nie mogąc się pomieścić w szczupłym kościołku, oblegają go dokoła. W czasie nabożeństwa, lud wyuczony przez Proboszcza, śpiewa przy towarzyszeniu organów. Nigdzie w naszych stronach nie zdarzyło mi się słyszeć tak miłych, czystych, zgodnych głosów. Nie wiem, jak komu, ale dla mnie śpiew ten pobożny, prosty, złączony z poważną organów harmoniją, daleko silniéj do duszy przemawia, niż owe uczone śpiewy i huczna muzyka, jakie słyszymy po kościołach naszych. Śpiew ludu jest serca odgłosem, chwała boża jedynym celem jego; tamten ma zawsze w sobie coś teatralnego, wywołuje pochwałę lub naganę artystów, budzi krytykę wykonanego dzieła; ku sobie więc nie ku Bogu zwraca myśli i uwagę słuchacza, znającego się na muzyce, innych w nabożeństwie tylko rozrywa.
Szanowny Pasterz nie tylko z kazalnicy wpływa zbawiennie na parafian swoich, ale nie mniéj korzystnie działa na nich w codzienném przestawaniu z nimi. Wyższe wykształcenie naukowe, wesoły i miły humor, szacunek, jaki sobie umiał zjednać powszechnie, nie przeszkadzają mu bynajmniéj, iż obcuje najchętniéj z poruczonym swéj pieczy ludem, z którym w prawdziwie patryarchalnych zostaje stósunkach. Zna doskonale każdego ze swoich parafian; ich kłopoty, zmartwienia, rodzinne stosunki, znane mu najdokładniéj. Posiada zupełne ich zaufanie; słowa jego są dla nich wyrokiem; bez jego rady i przyzwolenia nie skojarzy się żadne małżeństwo; a jeżeli gdzie zaszło jakie zwaśnienie, za jego nastawaniem spory się godzą. W każdéj potrzebie spieszą do ks. Proboszcza po radę, z tém zaufaniem, śmiałością i uszanowaniem, z jakiém dzieci przystępują do ojca. Nawet i bez żadnego interesu przychodzą na plebaniją często tylko na pogadankę.
Ks. Proboszcz odwiedza także ubogie ich chatki, a te rozmowy są dla nich z wielką korzyścią, bo tym sposobem z łatwością nabywają różnych użytecznych wiadomości, o czém przekonać się można przy bliższém zetknięciu się z tutejszym ludem. W jednéj z naszych wycieczek w góry, nocując w szałasie, byliśmy prawdziwie zdumieni dobrém pojęciem obrotu ziemi, planet, słowem całéj gwiaździstego nieba budowy, jakie miał nasz przewodnik, prosty góral. Pytamy go, skąd wie o tém wszystkiém? „O my to ta z ks. Proboszczem nieraz do północy o tych gwiazdach radzimy“ odpowiedział. Nie są im obce krajowe, a nawet europejskie stosunki o ile zrozumieć je mogą; znają powody toczących się wojen, nazwiska monarchów, znakomitszych wodzów, ministrów i dygnitarzy szczególniéj krajowych. Miły to i pocieszający widok jak w czasie sejmu galicyjskiego górale zebrani w niedzielę przed kościołem, czytają z największém zajęciem protokóły sejmowe, ciekawi obrotu spraw krajowych i głosu posłów, których znają nie tylko z nazwiska ale nieraz ze sposobu myślenia.
Ks. Stolarczyk przywiązany szczerze do tego ludu, od niego nawzajem jest kochany. Nie wspomną o nim bez pochwał płynących z wdzięcznego serca, bo górale pochlebstwa nie znają. „Takiego księdza jak nasz, to nigdzie niema; on jak spojrzy na człowieka, to zaraz zgadnie, co myśli; przed nim zmyślić nie można“ i t. p. W czasie wyboru posła na sejm, odbywającego się przed kilku laty w Nowymtargu, wdzięczni Zakopianie oddawali publiczne pochwały swemu czcigodnemu Pasterzowi. Gdy przed dwoma laty Ks. Stolarczyk odbywał pielgrzymkę do Ziemi świętéj,[15] ksiądz zastępujący go przez ten czas, ledwie nie codzień odprawiał mszę św. zamówioną przez parafijan na intencyją swego proboszcza. Dzieci przy wieczornym pacierzu odmawiały zawsze modlitwę o szczęśliwy jego powrót.
Tym obrazem kończę opis Podhalan, nad którym może za nadto się rozszerzyłam; powinna mię jednak usprawiedliwić chęć obznajomienia z ludem godnym zaiste bliższéj uwagi, zwłaszcza że zwiedzając Tatry, w ciągłéj będziemy z nim styczności.


Pobyt w Zakopaném.

Gdzie miło tam człowiek i rad się przysiędzie,
A dobrze, jak mówią, z dobremi jest wszędzie.

W. P.

Każdemu kto wybiera się na zwiedzenie Tatrów, życzę zamieszkać, chociaż parę tygodni w Zakopaném i stąd dopiero o ile sprzyjać będzie pogoda, odbywać wycieczki. Na całém Podhalu nie znajdzie piękniejszego, zdrowszego, dogodniejszego miejsca na mieszkanie: czyto dla chorych przybywających na żentycę, czy dla zdrowych szukających jedynie rozrywki i świeżego powietrza, a chcących zarazem poznać Tatry. Przemawia za Zakopaném, bliskość miejsc godnych zwiedzenia, jakoto: Kondratowéj, Czerwonego Wierchu, Kalatówki, stawów Gąsienicowych, doliny Kościeliskiéj, Mało-Łąki i t. d. Do wielu z tych miejsc byłoby jeszcze bliżéj z Kuźnic, ale mieszkanie tam jest bardzo smutne, głównie z tego powodu, że jako głębiéj w górach położone, daleko częściéj bywają nawiedzane deszczem, niż wieś Zakopane. Wreszcie nieustanny stukot młotów, warczenie kół, huk wody, brzęk żelaza, słowem cały ten hałas fabryczny, wcale nie jest przyjemny.
Chcącym odbywać kuracyję żentyczną, radzę przyjeżdżać wcześnie, t. j. jeżeli wiosna ciepła, w połowie Czerwca, a najpóźniéj w końcu tego miesiąca lub na początku Lipca; w tym bowiem czasie żentycy bywa najwięcéj i najlepsza; dobrzeby téż było uprzedzić żydów, którzy zjeżdżają się jak najwcześniéj, bo mieszkania i żentyca tańsze. Późniéj, gdy się zjedzie więcéj osób i żentycy na szałasach zabraknie, zdarza się że juhasy dolewają pokryjomu wody. Zresztą, około połowy Sierpnia, już zazwyczaj spędzają owce do domu; chcąc zatém odbyć paromiesięczną kuracyję, trzeba ją rozpocząć zawczasu.
Nie tylko dla używających żentycy, ale dla wszystkich wybierających się na dłuższy pobyt w Zakopaném, z zamiarem zwiedzania gór, najstósowniejszą porą jest druga połowa Czerwca, do połowy Lipca, gdyż wtedy właśnie roślinność jest tutaj w pełnym rozkwicie, łąki i polany w najstrojniejsze przybrane szaty, ożywione ludźmi i bydłem; po dolinach wśród dzikich gór brzmią wesołe śpiewki i hukanie juhasów, życie pasterskie rozwija się na łonie Tatrów z całym wdziękiem i poezyją sielanki, wreszcie dzień właśnie najdłuższy, sprzyja dalszym wycieczkom.
Jak już wspomniałam, chaty Zakopian są w ogólności obszerne, pięknie zbudowane, bardzo więc łatwo o mieszkanie, zwłaszcza że w ostatnich kilku latach, stanęło tutaj bardzo wiele porządnych domów. Nie znajdziemy tu wprawdzie tych wygód jakie mieć można podróżując w Alpach, ale w izbie schludnéj, wesołéj, często z najpiękniejszym na góry widokiem, wśród poczciwego ludu, któryby wszystko z pod serca wydobył byle tylko nam dogodzić, łatwo zapomnieć o zagranicznych wygódkach. Izba, obok któréj jest czasem komora mogąca służyć za śpiżarnię, wraz z posługą, którą najczęściéj podejmuje ochotnie sama gaździna lub jéj dzieci, kosztuje miesięcznie 8—10 złr. Mieszkanie składające się z dwóch izb, płaci się naturalnie drożéj.
Kto nie chce przestać na posłaniu ze słomy owsianéj, ten powinien przywieźć z sobą pościel, gdyż jak się łatwo domyślić, nie dostanie tu gościnnych łóżek. Trzeba także zaopatrzyć się w cieplejsze ubranie, bo bywają tutaj dni słotne i zimne jak u nas w późnéj jesieni.
Co do żywności, nie trzeba się lękać że będziemy zmuszeni żyć po góralsku owsianemi plackami, bo i o inne artykuły nie tak tu trudno. Jużto leguminy, kawę, cukier, herbatę i tym podobne zapasy, trzeba przywieźć z domu, bo jakkolwiek tego wszystkiego dostanie w Nowymtargu, a nawet w Zakopaném u żyda w sklepie, jednakże po znacznie wyższych cenach. Szczególniéj dobry zapas herbaty jest tutaj niezbędnym, gdyż ten rozgrzewający napój, do którego przywykliśmy w mieście, bardzo się przyda tak na wycieczkach, jak i w czasie chłodnych zazwyczaj wieczorów. Mięsa dostanie dwa lub trzy razy na tydzień w karczmie u żydów trudniących się rzezią. Czasem także góral z Poronina przynosi baraninę lub cielęcinę. O drób dosyć trudno, bo wykupują go żydzi zjeżdżający się coraz liczniéj na żentycę. Bułki białe i smaczne piecze prawie codziennie żydówka ze sklepu. Chléb nie bywa dobry i daleko lepiéj kupować go w Nowymtargu.
Goście bawiący w Zakopanem utrzymują zwykle posłańca, który trzy lub cztery razy w tydzień idzie do Miasta (Nowegotargu) po sprawunkach. Kupuje on chléb, bułki, mięso, włoszczyznę, drożdże, wino i t. p. Każdy płaci mu za drogę 10 cent. mniéj więcéj, a biedny góral byle zebrał 50 cent., biegnie ochoczo trzy mile i tegosamego dnia powraca, roznosząc sprawunki po domach. Taka poczta jest bardzo dogodna, a Kuba, który już od kilku lat pełni wesoło urząd poczciarza, nigdy nie zawiódł zaufania i nie przeniewierzył się w niczém.
O masło w samém Zakopaném dosyć trudno, bo tu nie wiele go robią; ale poznawszy się z gaździnami, można dostać wybornego masła ze wsi poblizkich, jak z Cichego lub Dzianisza i to daleko taniéj niż w Krakowie. Mleko tu wyborne, tak kwaśne jak słodkie; o to ostatnie jednak nie tak łatwo, gdyż jak mówiłam poprzednio, bardzo mało bydła trzymają przy domach, ale wysyłają na paszę w góry. Do bliższych szałasów posyłają konno po mleko z obońkami[16]. Na gorąco jednak trudno utrzymać mleko słodkie; to téż najczęściéj przywożą już zsiadłe które ma tę szczególną własność, że nawet w cieple nie podbiega serwatką. Mleka słodkiego nigdy nie zbierają, nie znają nawet śmietanki, nie umieją jéj zbierać; albo będzie tak gęsta, że się zaraz zwarzy, albo téż nie wiele się różni od mleka. Ale i o bardzo dobrą śmietankę wystarać się można, chociaż przy tak wyborném mleku łatwo się bez niéj obejść, lub zbierać ją sobie kupując mleko prosto od krowy. Aromatyczna i obfita pasza, jaką bydło znajduje w górach i na wyrębiskach, nadaję mleku ów smak wyborny, zapach i gęstość, jakiéj nie ma nigdy mleko od naszych krów, choćby najlepiéj karmionych.
Dodajmy teraz mnóstwo grzybów, poziomek, malin, często i pstrągów, z któremi się proszą kobiety, dziewczęta i dzieci, a przyznać musimy, że kto nie jest wymagającym i do wykwintów przywykłym, nie dozna głodu w Zakopaném.
Dla mężczyzn nie umiejących prowadzić gospodarstwa i nie znających się na kuchni, dłuższy pobyt tutaj dosyć był niedogodnym, bo góralki prócz bryi i ziemniaków nic ugotować nie umieją. Od paru lat atoli, bywa tu przez lato restauracyja, o któréj wprawdzie nic powiedzieć nie umiem, sądzę jednak że znany z przysłowia najlepszy kucharz głód, lub przynajmniéj pomocnik jego, dobry apetyt, przyprawi smacznie każdą potrawę.
Jeżeli gdzie, to tutaj wobec téj przyrody tak majestatycznéj, tak cudnie pięknéj, która poi duszę niewymowną rozkoszą, w pośród ludu który tak lichą żywi się strawą, powinnyby zamilknąć owe wymagania, owa wybredność tak niezgadzająca się z rozsądkiem, że nie powiem, poniżająca człowieka, istotę duchową, która powinna mieć na pierwszym względzie, zaspokojenie potrzeb szlachetniejszéj połowy swojéj, nie zaś dogadzanie zachceniom drugiéj, będącéj jedynie mieszkaniem, sługą owego boskiego tchnienia. Prawda, że o głodzie trudno podziwiać nawet takie cuda, jakie tutaj nas otaczają, a powietrze i woda górska wielki budzą apetyt; ale czyż koniecznie z potrzeby robić zbytek? Kto uważa, że nie potrafi się obejść bez przysmaczków, że bez téj przyprawy góry i ich widoki nie potrafią go zająć i nasycić, niech nie wyjeżdża z miasta i niech zostawi Tatry tym, którzy o kawałku chleba z owczym serem i szklance mleka lub żentycy, gotowi całodzienne odbywać wycieczki, wracając z nich odświeżeni na duchu, przejęci uczuciem uwielbienia i wdzięczności dla Stwórcy wszechświata, z większym zapałem do cnoty, z gorętszą dla bliźnich miłością.
Mówiąc o mieszkaniu i gospodarstwie przez czas pobytu w Zakopaném, nie mogę pominąć zarzutu jaki spotyka nieraz tutejszych górali, t. j. łakomstwa i chciwości. Ta wada powinnaby się pokazać właśnie w takich stósunkach, jakie miewaliśmy z góralami, bawiąc po parę miesięcy w Zakopaném. Tymczasem mogę sumiennie powiedzieć, że bardzo rzadko zdarzyło nam się napotkać brzydkich łakomców, tak że możnaby ich policzyć do wyjątków, a przeciwnie zadziwiała nas nieraz bezinteresowność tych poczciwych ludzi. Nie przeczę że zwłaszcza pomiędzy bogatszemi są chciwi bez miary, skąpcy i spekulanci, trochę przecież uczciwsi i sumienniejsi niż wśród cywilizowanego świata; ale żeby ta wada miała być ogólną i tak rażącą jak twierdzą niektórzy, tego nigdy nie przyznam.
Do obudzenia chciwości w góralach, przyczyniają się po części goście coraz liczniéj nawiedzający Zakopane; jedni przez źle zrozumianą hojność, dziwią się głośno taniości, inni znowu przez zbyteczną oszczędność i wyrachowanie, chcą wszystkiego dostać za pół darmo. W każdym razie miejmy to na uwadze, że Zakopianie pomimo pozornie dobrego bytu, powiększéj części są biedni; te parę letnich miesięcy w których goście przyjeżdżają, to prawdziwe dla nich żniwo, można im więc darować jeżeli czasem chcą skorzystać choćby trochę zanadto, żeby się poratować w biedzie; lubo i w tym względzie dziwił mię nieraz ich rozsądek i wyrozumienie. W ostatnich latach bywały w Zakopaném różne znakomite osoby, które naturalnie z własnéj chęci, płaciły wszystko w dwójnasób. Górale rozumieli to dobrze że nie każdy może tak płacić jak książę lub biskup i błogosławiąc ich hojność, nie podnosili bynajmniéj ceny mieszkań lub nabiału. Na dowód bezinteresowności a zarazem rzadkiéj poczciwości i prawości górali, niech mi wolno będzie przytoczyć tutaj jedno tylko zdarzenie.
Za pierwszą naszą bytnością w Tatrach, będąc w Kościelisku, zaraz na wstępie do téj doliny, spotkaliśmy chłopaka, który podjął się zaprowadzić nas do Pisanéj. Był to jeden z juchasów mających szałasy w dolinie. Deszcz zrazu drobny, tak że nie zważaliśmy nawet na niego, gdyśmy powracali od Pisanéj, zamienił się w ulewę. Nasz przewodnik rozłączył się z nami i poszedł na swoję polanę po żentycę i serki, które miał nam przynieść do karczmy. My zaś nie mając się gdzie schronić, brnęliśmy po kostki w wodzie i błocie przemokli do nitki, ale pomimo to dobréj myśli, szczęśliwi, że nam się przynajmniéj udało dojść bez deszczu do źródła Dunajca i powziąść jakie takie wyobrażenie o czarownéj Kościeliskiéj dolinie.
Skoro stanęliśmy w karczmie, deszcz nacichł i nasz furman naglił, aby się nie ociągać, ale co prędzéj ruszać w drogę. Żal nam było żentycy, a więcéj jeszcze chłopaka, który nic nie dostał za swoje przewodnictwo; ale nie było rady, należało korzystać z szczęśliwéj chwili. Zostawiliśmy wprawdzie dla Jędrka kilkanaście groszy u karczmarza, prostego górala; ale ten człowiek tak nam się jakoś nie podobał, iż byliśmy prawie pewni, że albo nic nie da chłopcu, albo się przynajmniéj z nim podzieli. Wybierając się w Tatry we dwa lata potém, wspominaliśmy często Jędrka, ale nie mieliśmy nawet nadziei dopytania się o niego, gdyż nie wiedzieliśmy, ani jak się nazywał, ani z którego był szałasu. Tymczasem traf szczęśliwy wszystko ułatwił.
Będąc w Kościelisku, wstąpiliśmy na mleko do jednego z szałasów; wtém, gdy zajadając smaczno, rozmawiamy z Bacą, zbliża się do nas młody juhas; z kilku słów jego pokazało się, że nas zna. I my poznaliśmy w nim naszego Jędrka, i z niemałém zadziwieniem dowiedzieliśmy się, że karczmarz nie skrzywdził go ani na szeląg. Zawstydziłam się prawdziwie naszego niedowierzania i nie wiedziałam, co więcéj podziwiać, czy sumienność karczmarza, czy téż rzadką poczciwość juhasa, któremu nadarzała się wyborna sposobność wyłudzenia od nas kilku groszy, a jednak nie korzystał z niéj i prawdę nad zysk przełożył. Jakżeto trudno o podobną sumienność u nas, gdzie często cywilizacyja zależy jedynie na zręczném wyzyskiwaniu drugich.
Darują mi czytelnicy to wyboczenie, ale prawdziwie czułam się w obowiązku oczyszczenia górali z zarzutu, który czyni ujmę ich charakterowi, a choć może słuszny co do jednostek, bynajmniéj do ogółu zastósować się nie da. Tak więc wypowiedziawszy co mi leżało na sercu, powracam do przerwanego przedmiotu, t. j. do pobytu w Zakopaném.
Nie zapominając nigdy o słotach które po parę dni zatrzymywać mogą w mieszkaniu, radzę wziąść kilka dobrych książek i ręczną robotę jako środek przeciwko nudom. Co do pogody, nie można się spuszczać na przepowiednie górali, bo oni nie znają się na tém, wyjąwszy byłych strzelców, którzy przebywając w górach po parę tygodni, lepiéj są obznajomieni z oznakami wróżącemi deszcz lub pogodę.
Ale i ich doświadczenie często zawodzi, gdyż nic zmienniejszego jak pogoda w górach. Wszystkie oznaki deszczu, a więcéj jeszcze pogody, niezawodne w równinach, nie dadzą się tutaj zastósować. Nie widząc, trudno nawet mieć wyobrażenie jak nagle, jak niespodzianie chmury się zbierają, i wśród najpiękniejszéj pogody, deszcz zrobi, jak mówią Zakopianie. Główną tego przyczyną jest wielka zmienność wiatru i bliskość olbrzymich turni, o które rozdzierają się chmury i zmieniają niespodzianie swój kierunek.
Niema więc rady, każdy wybierający się na dłuższą zwłaszcza wycieczkę, musi być przygotowanym na zmoknienie, które jednak, jakkolwiek nie bardzo miłe, nie szkodzi zdrowiu w tutejszém prawdziwie cudowném powietrzu.
Co do kolei jaką najlepiéj odbywać wycieczki, oraz w tém wszystkiém, co Tatrów dotycze, najlepiéj zasięgnąć rady ks. Proboszcza, który zna i kocha góry, jak zapewne nikt drugi; był niemal na wszystkich wiérchach, od Łomnicy, szczytu Gierlachowskiego i Lodowego aż do niedostępnego Giewontu, i każdemu najchętniéj udziela potrzebnych objaśnień.
Tak więc rozgościwszy się w Zakopaném wraz z czytelnikami memi, ruszajmy w góry, do których rwie się dusza z niepohamowanym zapałem; ruszajmy śmiało, bo wszystkie trudy wynagrodzą nam hojnie doznane wrażenia, które na zawsze w duszy pozostaną[17].
Każdy zapewne zapragnie najprzód poznać Morskie Oko, miejsce najwięcéj zwiedzane w całych Tatrach, kilka razy opisywane i zaiste godne dawanych mu pochwał. Wycieczka do Morskiego Oka jako téż wyżéj jeszcze położonych Pięciu Stawów z wodospadem Siklawéj Wody jest rzeczywiście jedną z najprzyjemniejszych, jeżeli sprzyja pogoda, i to nie jeden, ale przynajmniéj dwa dni, gdyż ta podróż ze Zakopanego dniem jednym odbyć się nie da. Ponieważ dwa razy byłam przy Morskiém Oku, wiem z doświadczenia, jak najwygodniéj i najprzyjemniéj odbyć można tę wyprawę; opis więc mój posłuży zarazem za wskazówkę każdemu, kto się wybiera na zwiedzenie tych czarownych okolic.


Morskie Oko i Pięć Stawów.

Czasem się do nas zbłąka panisko;
Czasem i kilku — toć z nimi chodzim
I do Morskiego Oka ich wodzim
..............
A gdy ich wiedziem za kozią drogą
Kędy na górach Bóg chmury złożył,
Tam to wydziwić już się nie mogą
Jaki góralom Pan Bóg świat stworzył.

W. P.

Korzystając z ustalonéj na dni kilka pogody, postanowiliśmy odbyć niezwłocznie ułożoną od dawna wycieczkę do Morskiego Oka i Pięciu Stawów. W tym celu (d. 24 Lipca 1856 r.) wyruszyliśmy po południu z Zakopanego do wioski Bukowiny, leżącéj już na samym wstępie do Tatrów od strony Spiża, aby tam przenocować i nazajutrz raniuteńko w dalszą puścić się drogę. Dwumilowa droga z Zakopanego do Bukowiny, bardzo przyjemna i piękna. Przecudne łąki jeszcze kosą nietknięte, jaśniały w całym przepychu różnobarwnych kwiatów; na polach zielenił się owies, len i ziemniaki, miejscami bujny groch koralowym osypany kwiatem, wił się wysoko po tykach. Prócz Dunajca, który w szerokiém, kamienistém łożysku toczy spienione swe wody, mnóstwo bystrych potoków i strumieni ożywia tę okolicę, w któréj leży Poronin, wieś porządnie zabudowana, jak wszystkie na Podhalu. Każdemu z przejeżdżających wpadnie niechybnie w oko piękny tutejszy cmentarz. Białe okrągłe kamienie, których mnóstwo w czasie wezbrania stacza z gór Dunajec, ułożone równo jak mur, stanowią ogrodzenie; na środku stoi wielki krzyż z wizerunkiem Zbawiciela; mnóstwo drzew, krzaków i kwiatów posadzonych na grobach, w rozkoszny ogród zamieniają to posępne śmierci siedlisko.
Od kościoła w Poroninie, droga zwraca się na wschód, prowadząc brzegiem Porońca, wpadającego pod Poroninem do Białego Dunajca. Ślicznaż to okolica Podhala, którą przebywamy jadąc do Bukowiny! Wśród wzgórzów umajonych świeżą zielonością wiosny, przystrojonych świerkowemi laskami, leżą malowniczo rozsypane wsie Mur, gdzie są kuźnice żelaza, Zasichłe, Gliczarów, Bukowina. Leśniczówka i karczma bukowińska, stoi na wzgórzu bardzo wyniosłém (2975 st.). Z téj to zapewne różnicy położenia pochodzi, że gdy w Zakopaném owies już się wysypuje, tu dopiero cokolwiek podnosi się nad ziemię. Stąd bardzo piękny widok na dolinę Białki od wschodu i północy, a od południa na Tatry, gdy słońce pięknie zachodzi lub wschodzi.
Zaledwie rozgościliśmy się w przeznaczonéj dla nas stancyjce, zaczęli się schodzić górale stręczący nam się za przewodników w jutrzejszéj wyprawie. Zamówiliśmy jednego z nich, który z powierzchowności bardzo nam się podobał, ale jak się późniéj pokazało, w niczém nie był podobnym do poczciwych zakopiańskich górali[18]. Lud w Bukowinie i sąsiedniéj wsi Białce, leżącéj na saméj granicy spizkiéj, w ogóle nie jest tak uczciwy i trzeźwy jak w Poroninie, Zakopaném, Chochołowie i innych wsiach podhalskich; do złodziejstwa szczególniéj wielką ma skłonność[19].
Słońce jeszcze dosyć było wysoko, niepodobna było tak wcześnie zabierać się do spoczynku, a potém jakiż to widok wabił nas za wrota karczemne! Cały łańcuch Tatrów roztaczał się przed nami, na oko bardzo mało oddalony. Z Zakopanego widzimy tylko niższą część tego pasma; tu występują owe olbrzymy spizkie, nad które wznoszą się dumne czoła Łomnicy, Lodowego szczytu, Gierlacha, Ganku i innych turni najwyższych w całym Tatrów łańcuchu. Pomimo że najczystszy błękit sklepił się nad nami, grube mgły leżały na najwyższych szczytach, i z nadchodzącym zmrokiem coraz niżéj spuszczały szarą zasłonę swoję.
Siedząc przed karczmą, śledziliśmy zachwyconém okiem przecudnéj gry promieni słońca, które zniżając się ku zachodowi, świetną purpurą oblewało Tatry, jakby odblaskiem tysiąca pochodni, gorejących po nawach, kopułach, wieżach, krużgankach téj wspaniałéj, godnéj wielkości Stwórcy świątyni. A wśród téj złotoróżańéj powodzi blasku, jakim jaśniały nagie opoki i rumieniły się śniegu smugi, jakże tajemniczo czerniły się głębokie przepaści, w których paszczę nie dojdzie nigdy słońca promyczek! To jakby zaklęte siedliska owych istót z wyższego świata, które według podań ludu zamieszkują te góry, i z zapadającym zmrokiem wysuwają się zwolna z tajemniczych kryjówek swoich w postaci leciuchnych, mglistych obłoczków, czekając, rychło zgasną ostatnie dnia blaski, i ciemna noc zgubnym albo téż zbawiennym ich wpływom otworzy pole działania. Zwolna jedna po drugiéj gasły pochodnie, zmrok coraz szerzéj rozpościerał panowanie swoje; już tylko gdzieniegdzie drżał mdlejący światła promyczek; wnet i ten zagasł, ciemność zaległa całą świątynię, i niby ostatnia lampa w przysionku, poważny tylko Giewont przyświecał jeszcze czołem, zorzą zachodu oblaném. Coraz słabiéj, coraz niepewniéj migotał ten ostatni promyczek i...... skonał. Zazdrosne mgły, czekające widać niecierpliwie na to uroczyste pożegnanie króla światłości, otuliły teraz góry ciemną oponą swoją, niby troskliwa piastunka, kołysząca ulubione dziecię do snu nocnego.
Zaledwie się zmierzchło, udaliśmy się na spoczynek, aby nie zaspać i wstać jak najraniéj, gdyż chcieliśmy wyjechać przed świtem. Niebo wypogodzone i miły chłód wieczora, nie pozwalały nawet przypuszczać najmniejszéj wątpliwości o jutrzejszéj pogodzie. Spokojni więc zupełnie, szczęśliwi nadzieją jutra, zasnęliśmy smaczno na świeżém i wonném sianie, przy blasku księżyca, który srebrzystą twarzą zaglądał w okno naszéj stancyjki, jakby czuwał nad snem naszym i czekał tylko chwili obudzenia nas w porę. I nie zawiódł nas poczciwiec; około trzeciéj po północy, uderzeni w naszéj stancyjce jasnością, którą wzięliśmy za światło dzienne, zerwaliśmy się z pościeli, a chociaż poznaliśmy wkrótce, że to księżyc takiego wypłatał nam figla, nie gniewaliśmy się wcale, ale zbudziwszy furmanów, wybieraliśmy się spiesznie. Cudny to był ranek! Księżyc już pobladł i nachylił się do zachodu, brzask dzienny jeszcze nie rozpędził nocnych ciemności; tajemnicza szata zmroku odziewała całą okolicę, Tatry jakby współsenne, rozmarzone, jakoś niepewnie rysowały się na widnokręgu, a mgły szare niby duchy i widma krążyły nad niemi, to rozpływając się w powietrzu, to uciekając w doliny i wąwozy, skąd je znowu zmrok wieczorny wywabi.
Z Bukowiny do Morskiego Oka rachują trzy mile. Droga wprawdzie niewygodna, jak zwykle leśna; tu i owdzie lasem wyboje, bagna, w niejedném miejscu przykry zjazd, a od Roztoki bardzo kamienista; stąd więc lepiéj iść pieszo. Z tém wszystkiém jednak droga ta nie jest tak okropna, jakby wnosić można z niejednego przesadzonego opisu; trzeba bowiem znać leciuchne wózeczki góralskie i koniki tamtejsze, zwinne i do takich dróg dziwnie wprawne; zresztą pomimo niewygodnéj jazdy, droga ta jest tak piękną, iż nieledwie wszelkich zapomina się trudów[20]. Z początku szczególniéj jestto wyraźnie angielski ogród; na najpiękniejszym trawniku rosną klombami młode świerki, jakby umyślnie sadzone. Kto nie widział świerków tutaj, w prawdziwéj ich ojczyźnie, i zna je tylko z tych, które napotykamy pojedynczo w ogrodach i lasach naszych, sczerniałe, zbiedzone, ledwie ku wierzchołkowi mające kilka smutnie zwieszonych gałęzi, ten nie ma wyobrażenia o tém piękném drzewie. Nasze świerki słusznie ktoś nazwał żałobą lata, tutejsze są jego prawdziwą ozdobą. Zieloność ich ciemniejsza wprawdzie od téj, w jaką wiosna stroi liściaste drzewa, ale jak świeża i piękna! To téż lasy tutejsze, prawie wyłącznie świerkowe, nie są wcale tak smutne, jak bywają zwykle nasze bory, iglastemi drzewami zarosłe. Szczególniéj młode świerki są prześliczne; pień ich wysmukły; prosty, od wierzchołka do dołu okrywają coraz szerzéj rozpościerające się gałęzie. Na tle połyskujących skał, ciemnozielone świerki tém piękniéj odbijają.
Może w pół godziny po wyjeździe, powitaliśmy wschodzące słońce. Na niebie nie było ani jednéj chmurki; nie towarzyszyły królowi światła owe obłoczki, które on jasnością oblicza swego opromienia, i które płynąc zwolna w przezroczu błękitu, rydwan jego ciągnąć się zdają. Bukiety róż nie uścielały drogi jego; prócz zorzy, rumieniącéj zlekka wschodnią stronę nieba, nic nie zapowiadało zbliżającego się wschodu słońca. W tém niespodzianie na krańcu widnokręgu ukazał się złoty brzeżek i wkrótce ognista tarcza wzbiła się nad poziom, i płynąc zwolna po czystym lazurze, oblała uroczym blaskiem Tatry, które całym łańcuchem roztoczyły się przed nami, od skalistego Murania i Lodowego szczytu, wznoszącego się majestatycznie tuż przed nami, do Giewontu i gór orawskich. Ani jedna chmurka nie zasłaniała smugami śniegu okrytych turni; czasem tylko leciuchna mgła, niby tkanka pajęcza, czepiała się nagich szczytów, ale i ta rozpływała się wkrótce w ciepłych promieniach słońca.
Zachwycając się ciągle tym niezrównanie wspaniałym widokiem, jechaliśmy gęstym świerkowym lasem, który rozsuwał się miejscami i śliczna polanka z szałasem i pasącą się trzódką owiec, lub przepaścista dolina, w głębi któréj huczał bystry potok, rozweselała jednostajność boru. Tak jadąc wciąż z północy ku południowi, minęliśmy polany Klinkówkę i Głodówkę, a ciągle spuszczając się na dół, zjechaliśmy nareszcie w uroczą dolinę Białki. Tu dopiero wstąpiliśmy do wnętrza Tatrów. Po obu stronach téj obszernéj doliny, piętrzą się skaliste olbrzymy; boki ich okrywają bujne lasy, rosnące w amfiteatr na spadzistych ścianach, jakby najstaranniéj przystrzygane szpalery; wyżéj rozściela się plączący kosodrzew[21], daléj już tylko mchy szarzeją, a nareszcie nagie, skaliste iglice z płatami śniegu w szczelinach, który oświecony blaskiem słońca, olśniewa oczy świetną białością, pną się pod obłoki tak dumnie i groźnie, że słowa podziwu konają na ustach, a dusza przejęta do głębi uwielbieniem dla Stwórcy, wzbija się wyżéj jeszcze, przenika to lazurowe sklepienie i u stóp tronu Przedwiecznego składa w pokorze uczucia wdzięczności i szczęścia jakie ją przepełniają. W téjto dolinie szumi bystra Białka wypływająca z Morskiego Oka, któréj szmaragdowe, przejrzyste wody, w bystrym pędzie cudnie odbijają wśród białych, czerwonym pachnącym porostem okrytych kamieni[22], brzegi jéj zalegających.
Na zachodnim brzegu Białki, w połowie drogi między Bukowiną a Morskiém Okiem, leży polana zwana Łysą, która pięknością swoją w prawdziwe wprawia zachwycenie. Najpiękniejsza łąka rozścielająca się kwiecistym kobiercem, szałas stojący na pochyłości wzgórza, stada pasącego się bydła, pasterze i pasterki uganiający za niém i zwołujący rozpierzchłe owieczki dźwięcznym głosem, który dalekie powtarzają echa, to wszystko ujęte w ramy splecione z olbrzymich opok, z ciemnemi lasami u dołu i kryształowéj wstęgi potoku, opromienione słońcem poranném, tworzy obraz tak wdzięczny i czarujący, że nic nie zdoła zatrzeć go w pamięci. Z tym pięknym widokiem tchnącym życiem i świeżością wiosenną, smutną stanowią sprzeczność sterczące pnie lasu, który niegdyś okrywał pochyłości gór po lewéj, t. j. wschodniéj stronie Białki, a przed kilkudziesiąt laty pożarem został zniszczony. Na stosach powalonych pni, sterczą jeszcze tu i owdzie jakby kościotrupy zeschłe, popalone drzewa, nieme świadki owego dnia pełnego zgrozy, kiedy rozhukany żywioł wtargnął w ten gród odwieczny, szerząc okropne zniszczenie.
Około godziny siódméj, przybyliśmy do ujścia Roztoki, która dwoma ramionami wypada z przepaścistéj doliny otwierającéj się po zachodniéj stronie drogi i łączy się z Białką. Ta to dolina miała nas doprowadzić do wodospadu Siklawéj Wody i Pięciu Stawów; Roztoka miała być naszym przewodnikiem w téj przeprawie i w zamian za trudy nasze, obiecywała ukazać cuda kolebki swojéj. Tu miał złączyć się z nami X..., który dniem przedtém wyruszywszy z Zakopanego przez Zawrat do Pięciu Stawów, spuścił się na wieczór do Morskiego Oka, tam przenocował i obiecał nazajutrz rano przyjść do ujścia Roztoki, odległego o milę od Morskiego Oka, aby wraz z nami odbyć powtórnie wycieczkę do Pięciu Stawów, do któréj on jeden nas zachęcił i ośmielił, gdyż wszyscy odradzali nam tę wyprawę, jako bardzo męczącą a nawet niebezpieczną. Trzeba być tak rozkochanym w górach, tak niezmordowanym w chodzeniu po nich, jak jest X..., aby tyle podejmować trudów. Nie zastaliśmy wprawdzie w umówioném miejscu towarzysza podróży naszéj; pewni wszakże, że wkrótce za nami zdąży, odesłaliśmy nasze wózki prostą drogą do Morskiego Oka, a sami z przewodnikiem zapuściliśmy się w dolinę Roztoki.
Wyznam szczerze, że spojrzawszy na te dzikie opoki piętrzące się tak stromo i groźnie, zpomiędzy których wypada spieniony potok, przypomniawszy sobie wszystkie opisy i opowiadania o strasznych przepaściach nad któremi z niebezpieczeństwem życia przechodzić trzeba, straciłam na chwilę odwagę, zwątpiłam o własnych siłach[23]. Gdy jednak zapuściliśmy się w głąb lasu, gdy dała się słyszeć piszczałka X.... a wkrótce nadbiegł i on sam, nie zmęczony bynajmniéj wczorajszą przeprawą i milową drogą już dzisiaj odbytą, uszczęśliwiony z pogody, zniknęła i nasza obawa, nowy ożywił nas zapał, nabraliśmy nowych sił i odwagi; zapomniawszy o czekających nas niebezpieczeństwach, przyspieszaliśmy kroku, byle ujrzeć się co prędzéj w owym zaczarowanym Tytanów grodzie, którego opis skreślony piórem Wieszcza Sobótki od dawna mnie zachwycał.
Droga kamienista prowadziła nas ciągle nad samą Roztoką w kierunku zachodnim, najprzód po lewym czyli południowym, potém po prawym, wreszcie znowu po lewym brzegu tego dzikiego potoku. Po lewéj stronie doliny wznosi się wyniosłe skaliste pasmo zwane Opalona, po prawéj wspaniały Wołoszyn, jedna z gór najrozleglejszych w Tatrach, niby olbrzymi mur poszczerbiony u góry, nigdzie jednak nie rozdarty do dołu, poorany łożyskami potoków, dziś po większéj części wyschłych, lub sączących się zaledwie, które jednak w czasie ulewnych deszczów wzbierają nagle i z nieopisaną gwałtownością rzucają się ku Roztoce. Granitowych ścian Wołoszyna gdzieniegdzie tylko czepia się kosodrzewina, mchy rozmaitych gatunków rosną kępami w załamkach skały, a wyżéj już tylko naga piętrzy się opoka i bielały płaty śniegu, którego nie stopiło jeszcze skwarne letnie słońce.
Wązkie dno téj głębokiéj doliny zalegają ogromne odłamy głazów, pomiędzy którymi z ogłuszającym szumem przewala się rozhukana Roztoka, zasilana ciągle spływającemi z obu boków wodami. Po brzegach Roztoki rośnie bujna świerczyna, teraz bardzo przerzedzona wypalaniem na węgle do kuźnic i pieców zakopiańskich, tudzież mnóstwo rozmaitych krzewów, między któremi wspominam krzaki malinowe tak piękne i bujne, jakich nie łatwo gdzieindziéj w Tatrach napotkać. Im daléj atoli zapuszczaliśmy się w tę dziką dolinę, tém uboższą stawała się roślinność. Pożegnały nas świerki i inne krzewy, znikły prześliczne poziomki i różnobarwne alpejskie kwiaty, została tylko plącząca się kosodrzewina i gruba, bujna trawa w miejscach wilgotnych.
Nagie olbrzymy coraz ciaśniejszém obstępują nas kołem, śnieg już nietylko na szczytach, ale po bokach i u stóp ich leży; już tylko kilka minut dzieli nas od wodospadu, już słychać huk jego, a jeszcze nie odsłania się oczom naszym, jeszcze urwista opoka kryje Sztaubbach polski! Wspinając się po płytach kamiennych, dostaliśmy się na trawnik rozesłany na pochyłości skały nad głęboką przepaścią i nagle ujrzeliśmy wodospad.
Są zjawiska, są widoki, które wielkością i pięknością swoją, tłumią w piersi wykrzyk podziwu. Przyciśnieni niejako siłą doznanego wrażenia, nie możemy przez chwilę owładnąć własnych myśli, zapominamy, gdzie się znajdujemy, myślimy o wszystkiém, nie myśląc właściwie o niczém; chcemy objąć wźrokiem ów przedmiot podziwu, ale ten jest za wielki, za nadto rozmaity i niespodziany, tak, iż zmysł i myśl potrzebują chwili czasu, aby się wyplątać z chaotycznego wrażenia i nabyć uporządkowane rzeczy wyobrażenie. Nigdy jeszcze w takim stopniu nie doznałam podobnego wrażenia, jak na widok wodospadu Siklawéj Wody. Jakże blade, jak niedostateczne wydały mi się teraz wszystkie opisy tego wspaniałego dzieła przyrody! Bo zaiste, tu nie opisywać, ale tylko podziwiać trzeba, a korząc się, wielbić Boga, którego wszechmocna ręka siejąc po ziemi piękności kwiaty, nie pominęła najustronniejszego zakątka i tę dziką nagich skał pustynię ustroiła snującą się bez końca brylantową wstęgą, głuchą ciszę ożywiła szumem i hukiem, który tak jest miłym dla ucha wędrowca, jako jedyny głos życia przerywający to ponure milczenie. Ja też nie myślę nawet silić się na opis widoku, którego wspaniałość nigdy w słowach oddać się nie da; nie chcąc jednak przerywać ciągu opowiadania, w kilku wyrazach nakreślę jakby szkic wodospadu, mogący dać jakiekolwiek o nim wyobrażenie.
Z grzbietu nagiéj, zupełnie pionowéj opoki, rzuca się do dwóch sążni szeroki potok zwany Siklawą Wodą. Może w trzeciéj części spadku, napotyka na wystającą skałę, rozdziera się na dwa ramiona równéj prawie objętości i spada w przepaścistą głębią. Spadek tak jest gwałtowny, że woda traci zupełnie swą kryształową przejrzystość, i wydaje się jak bałwan śnieżnéj piany przesypanéj milionami brylantów. Około wodospadu do znacznéj odległości, tworzy się deszcz kroplisty, w którym odbite promienie słońca tworzą tęczę. W czasie naszéj bytności, dwie takie siedmiobarwne wstęgi przepasywały śnieżne fale. Najwspanialéj wydaje się wodospad stanąwszy u spodu jego, bo wtenczas dopiero można doskonale objąć okiem całą olbrzymią jego wysokość około 160 st. wynoszącą. Dojście jednak do dna téj głębi, w którą się rzuca, jest trudne.
Siedząc z boku nad brzegiem téj przepaści, z pomimowolném uczuciem zgrozy, spoglądałam w tę głębią jakby łoże, olbrzymią siłą wykute w litym granicie, o które rozbijają się z nieopisaną gwałtownością spienione wody, tworzą wiry, fontanny, wrą, kipią, niby w kotle, podziemnym ogniem rozpalonym, a wszelkie przezwyciężając przeszkody, wpadają w dolinę i pod nazwiskiem Roztoki, szalonym pędem spieszą do Białki, która lubo niezmiernie bystra, wydaje się spokojną obok tego rozhukanego potoku. Na wiosnę, gdy wody górskie, zasilone topniejącemi lodami i śniegiem, gwałtownie wzbiorą, wodospad Siklawéj Wody jest nierównie wspanialszym; wtenczas bowiem już nie podzielony na dwa strumienie, ale jako jedna rzeka i jednym lukiem spada w otchłań. Oprócz głównego strumienia Siklawéj Wody spada tu jeszcze kilka potoków; te jednak nierównie są węższe i nie tak gwałtowne, nie zwracają więc nawet na siebie uwagi.
Droga do wodospadu, lubo nie bardzo trudząca, jednak trzy ćwierci mili długa, zmęczyła nas dosyć. Oblani potem, strudzeni i spragnieni, usiedliśmy na kamienistym upłazie, okrytym grubą trawą i roszonym ciągle deszczem wodospadu. Zaspokoiwszy pragnienie i niepospolity apetyt, który wzbudziła niemal dwugodzinna podróż i powietrze górskie, pokrzepieni na siłach, mając przed sobą jeszcze długą i przykrą drogę, pożegnaliśmy Siklawą Wodę.
Od wodospadu dopiero rozpoczyna się podróż rzeczywiście mozolna i trudząca, zwłaszcza dla nieprzywykłych do podobnych wypraw. Wspinając się dosyć stromo po płytach skalistych, oślizłych od wody, stanęliśmy wkrótce w dolinie Pięciu Stawów, najdzikszéj na północnéj stronie Tatrów. Żeby jednak opisem moim nie dać powodu do przesadzonego wyobrażenia o trudach, z jakiemi doliną Roztoki i obok wodospadu Siklawéj Wody dochodzi się do doliny Pięciu Stawów, winnam tu nadmienić, iż węgle wypalane w dolinie Roztoki, na wózkach stamtąd wywożą; niemniéj, iż tą samą drogą, którą dążyliśmy do Pięciu Stawów, z tamtejszego szałasu spieszyło dwóch juhasów z koniem, obładowanym obońkami z mlekiem i serem, do Jurgowa na odpust św. Anny. Gdyby nie naoczne przekonanie, nigdybym nie była uwierzyła, iż obok wodospadu Siklawéj Wody koń zdoła wyjść i zejść. Stąd więc wnosić można, iż gdzie koń przejdzie, tam dla człowieka żadnego niema niebezpieczeństwa.
Pasmo skał dzikich, nagich, okrytych gdzieniegdzie zielonawym porostem i smugami zlodowaciałego śniegu, górami Miedzianemi zwanych, obiega obszerną dolinę zawaloną złomami kamieni, w któréj leży pięć jeziór, zwanych zwyczajnie Pięciu Stawami. Dolina ta najwyżéj z tatrzańskich położona, bo 6120 st. n. p. m., przeszło pół mili długa, ma kształt łuku nieco wygiętego ku południowi. Dno jéj nie jest płaszczyzną, ale wznosi się jakby piętrami coraz wyżéj. Na tych piętrach niby na skalistych terasach, leżą owe Pięć Stawów w następującym porządku. Najwyżéj, pod samą ścianą Zawratu, leży staw tak zwany Zadni lub Zmarzły, z powodu że prawie zawsze jest lodem okryty; ma on przeszło 11 morg. powierzchni. Na niższym stopniu położony staw Czarny, zajmuje przeszło 22 morg. Następny, leżący znowu niżéj od poprzedniego, jest największym, nawet z pomiędzy jeziór tatrzańskich, zajmuje bowiem przeszło 60 morgów powierzchni i zowie się Wielkim. Ma on kształt podłużnego czworoboku, zaokrąglonego po rogach. Woda w bliskości brzegów przeźroczysta jak kryształ, daléj, gdzie wielka głębia, wydaje się ciemnosina. Z Wielkiego Stawu wypływa ów potok, który rzucając się w straszną głębię doliny Roztoki, tworzy przepyszny wodospad Siklawéj. Czwarty stawek zaledwie 716 sąż. kw. mający i Małym zwany, leży jeszcze niżéj; ostatni zaś najniżéj położony Przedni, jest znowu dość wielki, bo ma przeszło 13 morg.
Idąc od wodospadu, stajemy od razu nad brzegiem Wielkiego stawu, a zmierzając ku Morskiemu Oku, przechodzimy następnie około Małego i Przedniego. Przystęp do dwóch ostatnich jest trudny, bo trzeba się przeprawiać po ogromnych bryłach skał zalegających całą dolinę, a szczególniéj część jéj północną.
Poprzestaliśmy więc na widzeniu trzech stawów około których wypadała nam droga.
Dolina Pięciu Stawów, przedstawia obraz okropnego zniszczenia, martwoty i dzikości czyniący nieopisanie posępne wrażenie. Zdaniem Staszyca, cała była niegdyś zalana wodą; dopiero gdy olbrzymia jakaś siła rozwaliła północnowschodnią ścianę otaczających ją granitów, wody ogromnego jeziora rzuciły się w dolinę Roztoki, a na obszernéj płaszczyźnie, którą zalewały, pozostało tylko owe Pięć Stawów. Przedziały pomiędzy tymi stawami, zalegają ogromne odłamy głazów, oderwane widocznie od tych granitowych olbrzymów, które w potężne swoje ramiona objęły tę głuchą pustynię. Zieleniejąca miejscami nad wodą kosodrzewina, mchy czerwonawe, białawe, brunatne, rosnące kępami, karłowata borówka i kilka roślin alpejskich, oto cały roślinności wieniec. Grobową ciszę przerywa tylko głuchy huk wodospadu, podobny do odgłosu dalekiego grzmotu.
Kiedy tak postępując zwolna po złomach kamieni, śledziłam pilnie każdy objaw życia, tu już tak blisko graniczącego z zupełną martwotą, nagle z zarośla kosodrzewiny zerwała się mała ptaszyna, tak zwany siwarnik, spłoszona naszemi krokami, i wydając głos jednostajny, przerywany, smutny, przeleciała na drugą stronę stawu. Biedna pustelnica! jéj nie tęskno wśród tych skał nagich za wesołymi współrodakami, którzy bujają swobodnie z drzewa na drzewo, z gałązki na gałązkę, gdy ona na twardym chyba spocznie głazie lub na kolącéj kosodrzewiny gałęzi. Nikt tu piosenki jéj nie posłyszy wśród grobowego martwych głazów milczenia. Nie słyszana od żadnéj żyjącéj istoty, wzbije się ona w górę, w niebo, jako jedyny głos uwielbienia i chwały dla tego Pana, którego wszechmocna ręka dźwignęła te granitowe opoki. O jakże ochotnie zawtóruje jéj wędrowiec, w tę dziką zabłąkany ustroń, bo i jego serce wezbrane uwielbieniem dla Stwórcy, którego moc i potęgę tak wymownie te skaliste opowiadają turnie! On Go czci jako Pana tego olbrzymiego grodu, on Go kocha jako najlepszego Ojca, który czuwa nad nim w trudnéj przez puszczę świata pielgrzymce, jako nie zapomina o biednéj ptaszynie wśród głuchéj olbrzymich skał pustyni.
Przeprawa przez ogromne zwaliska kamieni, zalegających dolinę, jest trudząca. Z ostrożnością i zręcznością przestępować trzeba z kamienia na kamień, aby się nie pośliznąć i nie upaść niebezpiecznie. Po przebyciu dwóch takich przestrzeni, zawalonych gruzami, które wydają się jakby wyschłe łożyska jeziór, pozostawała jeszcze osławiona z niebezpieczeństw ścieżka nad przepaścią, na któréj bojaźliwszych przeprowadzają z zawiązanemi oczami. Pokazał nam ją zdaleka X.... i doprawdy nie mogłam sobie wyobrazić, jak ścieżka tak wygodna za tak niebezpieczną uchodzić może. Jest ona wyryta na wschodnim boku stroméj góry, okrytéj gęstą, twardą, a zatém ślizką trawą, tak szeroka, że nietylko najwygodniéj po niéj postąpić można, ale nawet wyminąć się z drugą osobą. Prawda, że przepaść doliny Roztoki, nad którą prowadzi, okropna; z tego więc powodu dla osób, cierpiących zawrót głowy, przeprawa ta niebezpieczną być może. Szczęściem nikt z nas nie był skłonnym do zawrotu, śmiało więc zbliżaliśmy się do tego osławionego miejsca, i odetchnęliśmy dopiero na owéj ścieżce, która prócz sąsiedztwa przepaści, nie ma rzeczywiście żadnéj innéj niedogodności. Każdemu téż radzę naśladować nas i nie spoglądać w otwierającą się obok niego głębią, nie myśleć o niéj, a ręczę, że owa przeprawa, okrzyczana za tak niebezpieczną, będzie dla niego wypoczynkiem po trudzącéj około Pięciu Stawów podróży. Udawanie śmiałka, zaglądając w tę okropną przepaść, jest prawdziwie niedorzeczném i dowodzi raczéj braku rozsądku niż odwagi.
Wspomniona ścieżka, wznosząc się coraz wyżéj, doprowadziła nas wkrótce na grzbiet skalistéj Świstówki po któréj uboczu się wije. Tu zatrzymaliśmy się na chwilkę dla wypoczynku. Teraz, stojąc na bezpieczném i dość obszerném miejscu, śmiałém okiem mogliśmy zmierzyć przebytą drogę i rozpatrzyć się w olbrzymich cudach otaczającéj nas natury. U stóp naszych przepaść głęboka, straszna! To dolina Roztoki którą przebywaliśmy przed kilką godzinami; długa na trzy ćwierci mili, patrząc z téj wysokości zdaje się nie mieć więcéj nad parę set sążni. Wołoszyn dziki, nagi, podarty, ale obok tego wspaniały i piękny, przedstawił nam się w całym prawie ciągu. U stóp jego, na dnie przepaści, wije się owa szalona Roztoka, jakby wąziutka biała wstążeczka. Nie wiedząc, trudnoby nawet rozpoznać że to potok, gdyż ruchu wody najbystrzejsze nie dostrzeże oko. Na lewo, to jest na zachód, otwiera się rozległa dolina Pięciu Stawów, dzika, odarta, straszna. Dokoła piętrzą się nagie, skaliste turnie, dźwigające w niebo dumne, śniegiem świecące iglice. Stąd majestatycznie przedstawia się Lodowa turnia (8324 st.), szczyt Gierlachowski (8414 st.), Ganek (8021 st.) i inne spizkie olbrzymy. Od ciemnych opok, rażąco odbija białość śniegu leżącego obficie po wszystkich wiérchach. Przewodnicy pokazują stąd zwykle i Łomnicę, dogadzając ciekawości podróżnych; mogę jednak zaręczyć że jéj tu wcale nie widać, gdyż zasłania ją Lodowy szczyt. Ku wschodowi rozstępują się granitowe ściany olbrzymów i w głębi najcudniejszy przedstawia się krajobraz, niby ogród nadobny, którego wdziękiem natura tak tutaj groźna, dzika, zmartwiała, łagodzi nieco surowość swego oblicza. Ujęta w skaliste ramy, roztacza się w dali część spizkiéj i wschodniopółnocny brzeg doliny nowotarskiéj; niepewnemi barwami rysują się na widnokręgu od północy grzbiety Bieskidów, stąd wyglądające jakby nie wielkie pagórki. Daléj sterczą skaliste Pieniny, a na ich zachodnich stopniach, zwaliska Czorsztyna i bielejące mury węgierskiego zamku Dunajca (Niedzicy).
Ale na co te wszystkie opisy! Cóż nudniejszego, cóż jednostajniejszego nad widoki malowane słowami? Zabierając się do pisania, postanawiam sobie zawsze, że tylko w krótkości wspomnę o ważniejszych wycieczki naszéj szczegółach, zapiszę tylko niektóre silniejsze wrażenia jakich w ciągu podróży doznałam, a nie będę się zajmowała opisem miejsc, które widzieć koniecznie trzeba, aby poznać cały urok ich dzikiéj piękności lub czarownego wdzięku. Gdy jednak z kolei wypada mi mówić o podobnych miejscach, zaraz roztacza się przed oczyma memi czarodziejski obraz tak wyraźnie i żywo, że zdaje mi się, iż potrafię oddać go tak wiernie, że i przed okiem czytającego stanie urocze zjawisko, że i on dozna wrażeń podobnych do tych, jakie na mnie sprawiły cuda przyrody. Prawda, że nim pierwsze nakreślę słowa, poznaję, że zbyt śmiałemi łudziłam się nadziejami, bo te urocze obrazy, jakkolwiek ryją się głęboko w pamięci tego który na nie z zamiłowaniem spogląda, nigdy jednak słowami oddać się nie dadzą. Pomimo to, trudno mi zupełném milczeniem pominąć miejsca, które mię szczególniéj zachwyciły i choć kilku rysami nie zwrócić na nie uwagi czytelników.
Wypocząwszy nieco, ruszyliśmy daléj; ścieżka równie wygodna jak dotąd, prowadziła nas teraz wciąż w kierunku południowo-wschodnim samym grzbietem przepaścistéj po obu stronach Świstówki; na lewo otwiera się dolina Roztoki, na prawo inna, ale już nie tak głęboka, nie tak dzika i straszna. Niebawem spuściliśmy się w dolinkę znowu zawaloną złomami kamieni, przez które przeprawa trudząca i przykra. Nieuwaga przewodniczącego nam górala, przyczyniła nam jeszcze utrudzenia. Poprowadził nas niepotrzebnie przez ogromną łachę zlodowaciałego śniegu tak ślizkiego, że ledwie można było utrzymać się na nim; nasz przewodnik ślizgał się jeszcze bardziéj od nas. Ta droga zmęczyła nas więcéj, niż cała dotychczasowa podróż.
Dostawszy się na wązki grzbiet Opalonéj, trzeba było spuścić się na dół, chcąc dojść do Morskiego Oka, leżącego blisko 2000 stóp niżéj od Pięciu Stawów. Nigdy wychodzenie pod górę, lubo na pozór trudniejsze, nie umęczy tyle, jak spuszczanie się na dół po stroméj pochyłości zasłanéj ślizką trawą, pod którą kryły się kamienie usuwające się pod nogami. Zmęczeni tą przeprawą, najmniéj godzinę trwającą, upadający prawie z gorąca i utrudzenia, ochłodziliśmy się cokolwiek w cieniu lasu, a woda z napotkanego przy drodze źródełka orzeźwiła nas tak, że dość spiesznie mogliśmy zdążać kamienistą drogą prowadzącą wprost do Morskiego Oka. W szałasie stojącym już w dolinie Białki, może na kwadrans drogi przed Morskiém Okiem, zmówiliśmy wioślarzy do pływania po jeziorze i kupiliśmy konewkę kwaśnego mleka.
Była już godzina druga z południa, słońce ognistym żarem sypało w dolinę zamkniętą olbrzymiemi opokami. Szczęściem nie brakło nam teraz ochłody; tuż przy szałasie biło obfite źródło, jedno z najzimniejszych w całych Tatrach (+ 3°,3 R.). Napiliśmy się do woli téj wybornéj wody, a jednak pomimo zmęczenia nic nam to nie szkodziło. Z jakiémże utęsknieniem spieszyłam na powitanie Morskiego Oka, którego obraz najlepiéj utkwił mi w pamięci z pierwszéj naszéj wycieczki, które nietylko zachwyciło mię swoją pięknością, ale jakąś niepojętą władzą przywiązało do siebie, jak żadne z miejsc dotąd widzianych! Zaiste, trudno wystawić sobie coś wspanialszego, coś równie czarującego, jak to jezioro. Widziałam kilka innych jezior tatrzańskich, a jednak Morskie Oko nie straciło nic na porównaniu. Lubo powierzchnia jego obejmuje przeszło 57 morgów, nie tak jednak wielkością, jak raczéj niezrównaną wspaniałością położenia, silne na wędrowcu czyni wrażenie. Wystawmy sobie łańcuch skał nagich, dzikich, prostopadłych, wznoszących się do 2000 stóp nad powierzchnią jeziora, w olbrzymie zatoczony koło, tak, że z jednéj tylko strony od wschodu, t. j. od doliny Białki, gdzie rozstąpiły się granitowe opoki, jest wolny i obszerny przystęp. Skały te nigdzie nie rozdarte do dołu, piętrzą się niby mur odwieczny, w górze dopiero dziwacznie poszczerbiony, porozrywany. Obszerną przestrzeń zamkniętą temi potężnemi rypami, zalewa jezioro owalnego kształtu, którego wody zdają się zupełnie przypierać do otaczających je ścian granitowych. Z południowéj strony, w ustępie skał otaczających Morskie Oko, o 500 stóp wyżéj, leży Czarny Staw, z którego wypływa szeroki potok i z téj wysokości spływa w jezioro. Na krawędzi skalistego łoża Czarnego Stawu utkwiony krzyż, zwraca ku Bogu duszę upojoną widokiem tylu cudów i święty urok na ten amfiteatr skał i wód roztacza. W północno-zachodnim kącie Morskiego Oka, prawie zupełnie naprzeciw wspomnionego wodospadu, sterczy stroma, piramidalna, zupełnie naga skała zwana Mnichem, poza którą jest także przejście do Pięciu Stawów. Na wiosnę lub po nawalnych deszczach, gdy wzbiorą górskie wody, widok spadających źlebami do Morskiego Oka potoków, a mianowicie owych z Czarnego Stawu i zpoza Mnicha, musi być bardzo wspaniały; za naszéj bytności nie były one bardzo obfite i gwałtowne.
Górale zowią zwykle Morskie Oko Rybiém Jeziorem, a to dla znajdujących się w niém pstrągów nieco odmiennych od innych, dotąd znanych gatunków. Na obejście jego, które nie ma być tak trudném jak się na oko wydaje, potrzeba dwóch godzin. Każdy, komu znana z opisu wielkość tego jeziora, stanąwszy nad brzegiem jego, dozna zawodu; Morskie Oko wyda mu się wcale nie wielkiém. Dopiero rozpatrzywszy się lepiéj, pozna, że to tylko złudzenie, którego powodem są olbrzymie granitowe masy piętrzące się dokoła, obok których wszystko maleje, niknie. Jeżeli nie ma sposobności przepłynienia na tratwie jeziora, co najlepiéj prawdziwą jego wielkość poznać daje, można się o niéj przekonać i z brzegu, przypatrując się spadkowi potoku wypływającego z Czarnego Stawu. Na oko, jest on zaledwie o pół godziny odległy od szałasu stojącego na brzegu Morskiego Oka; leży może w czwartéj części jego obwodu, a jednak najbystrzejszy wźrok nie dostrzeże ruchu wody i cały wodospad wydaje się jakby smuga śniegu bielejącego na pochyłości urwistéj opoki. Nie słychać nawet huku, jaki powstawać musi przy nagłym spadku z tak znacznéj wysokości, bo ten szum głuchy, jaki obija się o uszy, pochodzi z wypływu potężnego strumienia, który wypływając z Morskiego Oka, wylewa się w dolinę i pod nazwiskiem Białki toczy daléj rozhukane nurty.
Zbyt przesadzone są opisy dzikości i zupełnéj martwoty natury, jaka tu zgrozą przejmuje; uważałam to już za pierwszą bytnością naszą w tém miejscu; teraz zaś po zwiedzeniu Pięciu Stawów, gdzie rzeczywiście dogorywa już ostatnia życia iskierka, a głaz martwy, zimny, nagi, rozpościera panowanie swoje, okolica Morskiego Oka wydała mi się zieloną oazą, co jest naturalnym skutkiem położenia znacznie niższego; leży ono bowiem na wysokości 4460 st., a zatém niżéj górnéj granicy lasów. Prawda, że olbrzymie turnie strzegące cichych wód tego jeziora, których nagość osłaniają jedynie ogromne płaty śniegu, nie ustępują w dzikości urwistym rypom okrążającym dolinę Pięciu Stawów, ale nierównie wyższe od tamtych, tak są przy tém wspaniałe, tak poważne i piękne, że wrażenie zgrozy ustępuje tu jakiemuś wznioślejszemu uczuciu, podobnemu do tego, jakiego doznajemy wchodząc w progi Pańskich przybytków. I ta nawet cisza, jaka tu panuje, to nie cisza zalegająca ponurą śmierci dziedzinę, ale raczéj uroczyste milczenie świątyni Pana nad pany, które, niby cichy szmer modlitwy, przerywa daleki szum potoku, kwilenie ukrytéj w gęstwinie ptaszyny, lub pluskanie pstrąga żeglującego w zwierciadlanych jeziora falach. Nad brzegiem Morskiego Oka rośnie bujny kosodrzew, zieleni się borówka, wdzięczy alpejski kwiateczek tulący się w trawie, która rozściela się wszędzie, gdzie nie zaległy złomy granitu, świadki okropnych wstrząśnień, które je zerwały z tych potężnych szczytów sterczących tak dumnie dokoła, i strąciły na dno obszernéj jeziora kotliny. Równinka na wstępie do Morskiego Oka, gdzie stał szałas zbudowany umyślnie dla wygody gości, ustrojona także zielonym murawy kobiercem; przy wypływie Białki wśród gęstych zarośli kosodrzewia i świerków, limby (pinus cimba), tak zwane cedry tatrzańskie, dzieci sfer alpejskich, podnoszą śmiało wysmukłe wierzchołki swoje. Jedném słowem, oko wędrowca strudzone nagich skał widokiem, ma na czém spocząć z przyjemnością.
Nie tracąc chwili czasu, weszliśmy zaraz na tratwę przy brzegu stojącą; była już bowiem godzina druga z południa, a chcieliśmy jeszcze zwiedzić Czarny Staw i zdążyć na noc do Zakopanego. Obiad nawet, to jest konewkę mléka, przenieśliśmy na tratwę, aby nasycając oczy niezrównanym widokiem, zaspokajać zarazem głód, który po tylogodzinnéj podróży dobrze nam się czuć dawał. Tratwa dopiero właśnie zrobiona dla gości sproszonych do Zakopanego na uroczystość odsłonienia pomnika arcyksięcia Ludwika, którzy przy téj sposobności zwiedzali Morskie Oko, była bardzo wygodna; po bokach miała poręcze i ławki do siedzenia[24]. Powierzchnia jeziora zupełnie była spokojna, wiatru prawie żadnego; bez najmniejszéj więc obawy puściliśmy się na te ciche tonie.
O! cóż to za rozkosz ta żegluga! cóż to za widok niezrównany czaruje duszę! Woda przy brzegach jasnozielonego koloru, ciemnieje, w miarę, jak się zapuszczamy daléj; na środku, gdzie znaczna głębia, wydaje się zupełnie czarna. O ile się dotąd przekonano, głębia jeziora dochodzi do 150 stóp. Łagodny powiew wietrzyka fałdował zlekka te ciemne fale, a promienie słońca złotą na nie zarzucały siatkę; krople rozpryskujące się za każdém poruszeniem wioseł, wydawały się jakby złoto i brylanty, rzucane ręką czarodziejki w czarną paszczę otchłani. Dopiero wypłynąwszy na środek jeziora, poznajemy znaczną jego rozległość, wtenczas dopiero piękność jego w całym występuje blasku.
W miarę jak zbliżamy się do przeciwnego brzegu, olbrzymieją piętrzące się tam turnie; najwyższa z nich Mięguszowska, pyszni się całym majestatem ogromu i dzikości. A na środkowym stopniu tego kowanego w granicie amfiteatru, gdzie, niby gladiatory w Kolosseum rzymskiém, rozhukane żywioły występowały do walki z potężnymi olbrzymami, i granitowemi przeciwników trupami, zasłały brzegi jeziora; wśród dzikiéj pustyni, rozpostarł błogosławiące ramiona ów krzyż, który odniósł zwycięztwo nad twardszemi niż te głazy sercami ludzkiemi i nie orężem, lecz niepojętą siłą miłości pod panowanie swoje podbił świat pogański.
Zwróciwszy oko na brzeg który pożegnaliśmy przed chwilą, jakże odmienny, jak wdzięczny czarował nas widok. Zdawało nam się, że cudem jakimś przenieśliśmy się z téj odludnéj ustroni w zamieszkaną dolinę alpejską, któréj przejrzyste wody jeziora, za zwierciadło służą. Szałas stojący na zielonym brzegu, łatwo wziąśćby można za chatkę rybacką, ostatnią zagrodę wioski rozsypanéj po dolinie, któréj strzegą osiwiałe olbrzymy wznoszące dumnie sędziwe czoła z łona ciemnych lasów okrywających ich barki. Gdyby jeszcze, co zresztą bardzo łatwo zdarzyć się może, rozsypała się po zielonéj równinie trzoda owiec z pasterzami i dużemi owczarskiemi psami, złudzenie byłoby zupełne.
W pół godziny przybiliśmy do brzegu pod skałami, wśród których leży Czarny Staw, w bliskości ujścia wypływającego z niego potoku. Miły chłód orzeźwił nas cokolwiek i pokrzepił siły, które nas opuszczały w skutek upału i zmęczenia; wybraliśmy się więc na zwiedzenie Czarnego Stawu. Dojście do niego jest wprawdzie dosyć przykre, gdyż trzeba piąć się nieco stromo pod górę po złomach kamieni; nam jednak po przeprawie około Pięciu Stawów, droga ta wydała się wcale wygodną. Po półgodzinném wdzieraniu się pod górę, przybyliśmy do owego krzyża, który widzieliśmy zdaleka. Jest on żelazny, utkwiony w ogromnym odłamie granitu, na pamiątkę bytności tamże biskupa tynieckiego potém tarnowskiego, Grzegorza Zieglera, z napisem: Hic non plus ultra, non supra, nisi in cruce D. N. J. Christi. 1823. Od tego krzyża postąpiwszy jeszcze kilkanaście kroków, stanęliśmy nad brzegiem ogromnego kotła, na którego dnie zwierciedli się ciemna Czarnego Stawu powierzchnia.
Jest zaiste coś dreszczem przejmującego w téj dzikości, jaka nas tutaj otacza. Olbrzymie skały, zwane Rysy (7309 st.), których szczyty najdziwaczniéj poszarpane, a prostopadłe ściany nigdzie zielonością nie przystrojone, i lekko smugami zlodowaciałego śniegu okryte, obstąpiły półkolem jezioro, z północnéj tylko strony, to jest od Morskiego Oka, wolny zostawiając przystęp. Czarny Staw, znacznie mniejszy od Morskiego Oka, obejmuje przestrzeń przeszło 37 morgów, ma być jednak głębszym. Wody jego przypierają zupełnie do prostopadłych, otaczających je opok, tak że obejść go na około niepodobna. Żaden krzaczek, żadne drzewko nie rozwesela ponuréj miejsca tego dzikości; nad samym tylko brzegiem rośnie rzadka trawa, żółte kwiatki alpejskie, karłowata kosodrzewina i krzaczki borówek. Nie obija się tu o uszy żaden odgłos życia, żadna rybka nie pluśnie w tych spokojnych wodach, gładkich jak szklanna tafla, ciemnych jak paszcza otchłani, którą napełniają; słychać tylko szum potoku, który stąd wypływa i spada na dół, po granitowych roztrącając się złomach.
Zerwawszy kilka kwiatków na pamiątkę, spuściliśmy się od Czarnego Stawu, i nie mając już czasu na obejście Morskiego Oka, wsiedliśmy zaraz na tratwę. W powrocie zachwycałam się jeszcze ciągle czarującym widokiem, jaki nas otaczał, poiłam się rozkoszą żeglugi po tych wodach cichych, przejrzystych, o których tyle dziwnych podań krąży pomiędzy okolicznym ludem.
Prócz dwóch wyżéj wspomnionych potoków, Morskie Oko nie ma znikąd widocznego przypływu, korytem zaś Białki odpływa nierównie więcéj wody, niż jéj dostarczają oba wodospady; muszą więc zasilać to jezioro ukryte na dnie jego źródła. Lud prosty, który nie jest tak obojętnym widzem cudów przyrody, jak się może niejednemu zdaje, uderzony tém zjawiskiem, a nie umiejąc go sobie wytłumaczyć naturalnym sposobem, tajemniczym urokiem otoczył to wspaniałe Tatrów zwierciadło. Górale rozpowiadają o tajemnym związku jego z morzem, o bezdennéj jego głębi, w którą przed wiekami zapadło zaklęte miasto, o dziwacznych rybach i potworach morskich, ukazujących się tu niekiedy i porywających owce, pasące się nad brzegiem, i t. p.
Wkrótce stanęliśmy na przeciwnym brzegu; nadeszła smutna chwila pożegnania Morskiego Oka, które tak dziwnie przywiązało mię do siebie. Żadne dotąd miejsce nie wywarło na mnie w tym stopniu owego tajemniczego wpływu, nigdzie mi dotąd nie było tak rzewnie i błogo. To téż stanąwszy po raz może ostatni nad brzegiem jego, żegnałam z takim żalem ów cel marzeń dziecinnych, jakby przyjaciela, jakby istotę wyższą, która pojmuje uczucia i myśli moje, a błogim wpływem swoim umie koić smutki. Smutno mi było, bardzo smutno, gdy się oddalałam od Morskiego Oka, gdy już znikły mi z oczu przejrzyste jego wody; ale przytém byłam spokojna, szczęśliwa, i żal mięszał się z radością i wdzięcznością dla Boga, iż mi dozwolił oglądać tyle cudów wszechmocy swojéj.
Idąc zwolna kamienistą drogą do wózków naszych, które stały opodal, oglądałam się ciągle na owe poważne olbrzymy, które w otwarte ramiona swoje objęły kryształowe głębie. Wsiedliśmy na wózki i zaczęła się podróż prawdziwie męcząca. Daleko lepiéj iść piechotą, niż trząść się po tych kamiennych progach, po tych dylach pokładzionych na poprzek drogi. Za każdym podskokiem wózka, a w takich podskokach ciągle się jedzie aż do ujścia Roztoki, zdaje się jadącemu, że wypadnie pod koła; najwygodniejsze siedzenie popsuje się i uplezie.
Jeszcze ostatnie słońca promienie błąkały się po śnieżnych szczytach otaczających dolinę Białki, lekkie mgły obłoczki na najwyższych turniach zwycięzki swój sztandar zatknęły; Łysa polana, niby w obłoku bengalskiego ognia, jaśniała w świetnéj łunie zachodzącego za turnie słońca, Białka miliony iskier toczyła na swych szmaragdowych falach, czarodziejski blask jakiś opromieniał te miejsca. Nie spuszczałam oczu na chwilę z tego cudnego widoku, wpatrywałam się w każdą skałę, w każdy bukiet świerków, w każdy zakręt szumnéj Białki, bo chciałam, aby ten uroczy obraz wyrył się na zawsze w pamięci mojéj.
Już słońce zachodziło, gdy zatrzymaliśmy się na popas w Bukowinie. Wczorajsze widowisko zachodu powtórzyło się znowu na olbrzymim Tatrów teatrze, nie tak jednak czarująco, nie tak wspaniale, jak wczoraj, bo mgły grubsze, czarniejsze, zaległy wcześniéj gór szczyty i nim zagasły ostatnie słońca promienie, do samych stóp ich zapuściły oponę swoję.
Wkrótce ściemniło się zupełnie, na pogodném niebie zaiskrzyły się miliony gwiazd, wieczór był ciepły i cichy. Zrazu zachwycała mnie piękna pogodna noc, która, okrywszy cuda ziemi tajemniczą szatą, roztaczała nad uśpioną ów wspaniały namiot, owo gwiaździste sklepienie, poza którém wyobraźnia nasza mieści mimowolnie krainę błogosławieństwa i szczęścia, mieszkanie przedwiecznego Ojca, czystych aniołów i tych dusz wybranych, które przez morze łez i ucisków dobiły nakoniec do portu zbawienia. Wkrótce jednak przemogło znużenie, sen kleił powieki, a do domu było jeszcze daleko! Około jedenastéj w nocy, stanęliśmy nakoniec przed miłym domkiem naszym. Nie potrzebuję podobno dodawać, że po takiéj wyprawie spaliśmy smaczno, a we śnie snuły się przed oczyma widziane wczoraj cuda i straszyły urwiste przepaście, w których głębią na jawie bez trwogi patrzyłam.
Nazajutrz, nad wszelkie spodziewanie, najmniejszego nie czuliśmy zmęczenia, nie żałowaliśmy poniesionych trudów, bo sowitą ich nagrodą były doznane w téj wycieczce wrażenia, których nic nie zdoła zatrzeć w pamięci[25].


Dolina Kościeliska.

Rozkoszna, jedyna
Pochmurna dolina
Dla całych Tatrów ponęta;
Lecz lasy i skały
W krąg ją opasały
I brama z głazów zamknięta.

S. G.

Opisawszy Morskie Oko, długo biłam się z myślami, gdzie mam teraz zaprowadzić czytelników moich. Tyle cudnych okolic, tyle miejsc godnych widzenia mieszczą w sobie Tatry, że nie wiedziałam prawdziwie, któremu dać pierwszeństwo. Wiérch Czerwony, bliski sąsiad Zakopanego, nęcił niezrównanym widokiem, jaki z jego szczytu na całą przedstawia się okolicę; wabiła wdziękami swemi urocza Mało-Łąki ustroń; olbrzymi Krywań zachęcał do podjęcia trudów trzechdniowéj podróży, w zamian których obiecywał nowe a cudne widoki. Ale gdy w rzędzie tych okolic, przesuwających się przed oczyma memi jakby najwspanialsze panorama, stanęła urocza Dolina Kościeliska, prawdziwy cud piękności, arcydzieło Stwórcy, wypieszczone Tatrów dziecię, gdy obraz jéj wywołany siłą pamięci, odnowił wszystkie wrażenia, jakich zwiedzając ją doznawałam, nie wahając się dłużéj, dałam jéj pierwszeństwo. Obok niezrównanéj piękności téj doliny, kierowała wyborem moim łatwość odbycia téj wycieczki bez żadnych niemal trudów, tak, że zwiedzenie Kościeliska można uważać jako wypoczynek po wyprawie do Pięciu Stawów i Morskiego Oka.
Dolina Kościeliska leży o milę od kościoła zakopiańskiego, w południowo-zachodniéj stronie. Droga do niéj wygodna i dobrze utrzymana, prowadzi z razu przez wieś, potém wije się wśród łąk różnobarwném zasłanych kwieciem, napełniającém powietrze balsamiczną wonią, łatwo więc na miejsce dojechać można. Dokoła otacza nas krajobraz pełen rozmaitości i czarownego wdzięku. Na lewo czyli od południa piętrzy się wspaniały Giewont, wznoszący się prostopadłą ścianą z łona ciemnych, podnóże Tatrów opasujących lasów, na prawo wyniosłe wzgórza Gubałówki strojne tą cudną szatą, w jaką matka natura obleka na wiosnę ulubione dziatki. Ale wśród łąk i gajów, których krasa téj matki darem, widać tu pola uprawne ręką człowieka. Ten nie pozwala ziemi samém stroić się kwieciem, przyglądać się swym wdziękom w czystych wodach strumienia i na téj płochéj rozkoszy, pełną nadziei, przemarnić wiosnę: ale ostrym pługiem rozdarłszy jéj łono, rzuca w nie ziarno, które, gdy kwiaty zwiędną pod letniego słońca skwarem, odpłaci trudy rolnika plonem, na jaki stać jałową skibę tutejszą.
Na zielonéj równinie rozścielającéj się między Gubałówką a Reglami, środkiem któréj droga się wije, widać malowniczo rozsiane góralskie zagrody, lub samotnie stojące szałasy pasterskie; gaiki świerków, kręte potoki przesuwające się po tym zielonym kobiercu jakby połyskujące węże, urozmaicają i ożywiają tę przecudną okolicę. Zachwycając się ciągle temi malowniczemi widokami, coraz to nowe odkrywając w nich piękności, dojeżdżamy niebawem do miejsca, gdzie droga rozchodzi się na dwie strony. To już połowa drogi do Kościeliska. Zwracająca się na lewo w las, prowadzi brzegiem potoku w głąb gór do doliny Mało-Łąki; udawszy się na prawo w piękny las świerkowy, dojedziemy do doliny Kościeliskiéj. Miły cień i chłód lasu, uprzyjemnia nam drogę, która lubo górzysta, jest jednak wcale wygodną. Niebawem wyjeżdżamy na otwarte miejsce, skąd wspaniały widok na Babią górę rysującą się na dalekim widnokręgu, a spuściwszy się na zieloną równinę, skręcamy nagle na lewo, w małą dolinkę[26] zamkniętą dwiema ogromnemi skałami, stojącemi po obu stronach drogi i tworzącemi wspaniałą naturalną bramę bez łuku.
Za tą bramą prześlicznie uwieńczoną mchem i świerkami roztacza się obszerna dolina owalnego kształtu, otoczona górami wznoszącemi się w amfiteatr, które okrywa gęsty las świerkowy. Lasy te tak są piękne, zieloność ich tak świeża, że najstaranniéj pielęgnowane szpalery nie wytrzymałyby porównania z niemi[27]. Nad temi lesistemi górami, po lewéj czyli wschodniéj stronie doliny, sterczą niby baszty, wieże, lub rozwalonych murów odłamy, wyniosłe skały, strojne wieńcami świerków czepiających się na każdym załamku szaréj opoki. Pomiędzy temi skałami odznacza się foremnym ostrosłupowym kształtem piękna skała zwana Kończystą. Wyniosłe szczyty Upłazu i Czerwonego Wiérchu, na których bieleją płaty śniegu, panują nad tą uroczą doliną zasłaną najbujniejszą murawą, ożywioną bystrym nurtem Dunajca płynącego u podnóża gór po prawéj stronie. Kilka szałasów pasterskich rozrzuconych po téj pięknéj łące, mnóstwo pasącego się bydła, dźwięk dzwonków, głosy pasterzy, rozweselają tę dolinę przypominającą nam wdzięki dolin szwajcarskich, których widoki przeniesione na płótno tak nas nieraz zachwycały.
Jeszcze nie rozpatrzyliśmy się w tym cudnym obrazie, który tak niespodzianie roztoczył się przed nami wśród ciemnych lasów, jeszcze nie wyszliśmy z podziwienia i zachwytu, w jaki nas to czarujące miejsce wprawiło, a już czekają nas nowe, silniejsze wrażenia, bo ta piękna dolinka to dopiero wstęp, przysionek najwspanialszéj świątyni. Gdzie ona się kończy, zamknięta wyniosłemi skałami, zpomiędzy których rozhukany wypada Dunajec, tam dopiero zaczyna się właściwa Dolina Kościeliska, cud piękności, jakby senne wyobraźni widziadło. Snać uważał przedwieczny Architekt, że nagły wstęp do gmachu będącego zaiste arcydziełem wszechmocnéj Jego ręki, olśniłby za nadto wźrok śmiertelnych, nie przywykły do podobnéj piękności i dla tego przeprowadza nas przez ten przysionek, aby przygotować zwolna oczy nasze do oglądania coraz większych cudów.
W końcu powyżéj opisanéj dolinki, napotykamy małą kapliczkę, a nie opodal za nią, w cieniu pięknych lip, nawpół zwaloną leśniczówkę, służącą dawniéj za mieszkanie gościom przybywającym tutaj na żentycę. Stąd poraz pierwszy ukazuje nam się majestatycznie szczyt Pysznéj (7230 st.), ubielony smugami śniegu. Minąwszy zwaliska karczmy do niedawna jeszcze mieszkalnéj, stajemy przed skalistą bramą wyższą, okazalszą niż pierwsza, odpowiednią zupełnie wspaniałości miejsca do którego wstęp nam otwiera. Nim jednak przestąpimy ten próg zaczarowany, warto zobaczyć nadzwyczaj obfite źródło, a zarazem orzeźwić się wyborną wodą na dalszą wędrówkę. Źródło to leży tuż za zwaloną karczmą po drugiéj stronie potoku, który przechodzimy po kładce. Bije ono z pod ziemi z taką siłą, że pomimo znacznéj głębokości, widać na powierzchni poruszenie wody podobne do wrzenia. Woda zimna jak lód (3°3 R.), niezrównanéj przeźroczystości, odpływa do Dunajca trzema strugami wijącemi się wśród bujnych porostów, gęstéj trawy i pięknych akonitów rosnących tutaj kępami. Miłoby było odpocząć dłużéj przy tem źródle, ale czas i ciekawość nagli, więc daléj w drogę na zwiedzenie doliny.
Na samą myśl, że mam opisać dolinę Kościeliską, pióro wypada mi z ręki, gdyż zupełnie nie zdolną się czuję do oddania w słowach uroku i wspaniałości tego miejsca; czuję, że wszystko, cobym powiedzieć mogła, będzie mdłém, bladém i niegodném téj cudnéj doliny. Tu żaden nie wystarczy opis; tu trzeba być koniecznie, trzeba własnemi oczami oglądać to czarodziejskie ustronie i rozpływać się, unosić, podziwiać za każdym krokiem.
Po obu stronach doliny piętrzą się strome opoki najdziwaczniejszych, najpiękniejszych kształtów. Tu wznoszą się jakby mury obronnéj twierdzy, tam nawpół rozwalone gotyckie baszty i wieże, daléj niby ołtarz z posągami świętych po bokach, lub wspaniałego zamku zwaliska, to znowu starożytny, warowny gród, gdzie niby czujne straże na wałach, samotne stoją świerki, a podobieństwo tak jest łudzące, że mimowolnie nadstawiamy ucha, czy się nie ozwie wojenny okrzyk, dźwięk trąb lub odgłos wrzawy biesiadnéj.
Po prawéj stronie sterczy skała mająca podobieństwo do sowy, grobowego stróża tych ruin, co jakby wypłoszona z ukrycia szczękiem oręża, skamieniała na miejscu. Ale tu każdą skałę opisywaćby potrzeba, bo każda godną jest pióra poety, lub pędzla biegłego malarza, każda do wyobraźni przemawia. Wysmukłe świerki wieńczą te urwiste opoki, stroją każdy załamek, każdy zakątek. Gdzieniegdzie splatają z niemi konary swoje klony i jarzębina, których majowa zieloność z ciemniejszą barwą świerków, piękny odcień tworzy. Mnóstwo krzewów i różnobarwnych alpejskich kwiatów, pomiędzy niemi pachnące białe goździki, i prześliczne astry, czepiają się tych skał nieraz prostopadłych jak ściana, tak że często nie możemy wyjść z podziwienia, jak się tam mogą utrzymać owe roślinki, w co zapuścić korzonki, skąd pożywne ciągnąć soki. Miejscami rozsuwają się nieco skały, a wtedy wśród ciemnéj lasów zieleni, ukazuje się jaka rozkoszna polanka, lub głęboki przepaścisty wąwóz, z którego bystry potok wypada. Nie raz zdaje nam się, że dzikie, wyniosłe skały zamkną już dolinę, gdy tymczasem rozwija się ona daléj jak czarodziejska wstęga, coraz nowe ukazując nam widoki. Tu nie ma dwóch skał, dwóch drzew do siebie podobnych, wszędzie czarująca rozmaitość zachwyca. W głębi wznosi się wspaniały szczyt Pysznéj zamykającéj Kościeliską dolinę[28].
Dno doliny tak jest wązkie, że obok Dunajca który w niezliczone wijąc się zakręty, huczy, pieni się, szumi, przewala się już nie po drobnych kamykach, ale po potężnych, skalistych progach, ledwie przeciska się droga popod samemi skałami; niekiedy nawet wspina się na ich pochyłości. Swawolny potok jakby dla igraszki, przerzuca się ciągle z jednéj strony doliny na drugą, a droga nie mając się gdzie uczepić, co chwila ustępować musi z jednego brzegu na przeciwny, i w też same co Dunajec wije się zakręty. Droga ta kamienista, jak wszystkie w górach, popsuła się bardzo skutkiem niezwykłego wzbierania górskich wód w roku przeszłym. Miejscami woda naznosiła masę kamieni, pozrywała mosty, a nawet całkiem drogę zalała tak, że chcąc przejść, trzeba się czepiać po uboczu skały.
Uszedłszy kawał drogi tą przecudną doliną, przychodzimy do miejsca, gdzie ona znacznie się rozszerza. Przed nami wznosi się pięknym lasem uwieńczona skała Pisaną zwana; na lewo sterczy Saturnus jakby zwaliska jakiego olbrzymiego grodu; ściany prostopadłe, zupełnie nagie, dzikością swoją rażąco odbijają od skał strojnych zielonością wznoszących się po drugiéj stronie. U stóp Saturnusa rozściela się rozkoszna polana ocieniona gaikami świerków; na przeciwnéj stronie widać także zieloną polanę położoną na stroméj pochyłości góry; na obu stoją pasterskie szałasy; obie noszą nazwę Pisanéj. Gdyby w dolinie Kościeliskiéj, gdzie wszystko najdoskonalszą odznacza się pięknością, można wybór uczynić, miejsce powyżéj opisane, nazwałabym jedném z najpiękniejszych. Dzikość, wspaniałość, wdzięk niezrównany, splatają się tutaj w jednę harmonijną całość, w jeden zachwycający łączą się obraz.
Po lewéj stronie drogi, nieco w bok, widać kamieniste, wyschłe łożysko potoku, prowadzące do miejsca zwanego Krakowem. Jestto jakby szczelina pomiędzy skałami niezmiernie kręto idąca pod górę, zaledwie na kilka kroków szeroka, miejscami zwężająca się tak, że dwie osoby obok siebie z trudnością przecisnąćby się mogły. W skałach wznoszących się po obu stronach, pełno rozpadlin, dziur, zakrętów, uliczek; drzewa i krzewy wieńczące skał tych szczyty, tworzą jakby zielone sklepienie. Skąd ten wąwóz, mogący być wyborném schronieniem dla zbójców, otrzymał nazwę Krakowa, jakie tu podobieństwo upatrzyli górale do starodawnego Piastów grodu, dowiedzieć się trudno, gdyż za całą odpowiedź dają, że się tak oddawna nazywa. Wązką tą szczeliną dojść można na Czerwony Wiérch; nie życzę jednak nikomu zapuszczać się daléj, jak do miejsca, gdzie wąwóz rozszerza się, tworząc jakby rynek w tym skalistym Krakowie, gdyż potém znowu wchodzimy w ciasnotę, gdzie niema nic osobliwego, a przeprawa przez ogromne kamienie zawalające dno wąwozu, dosyć jest trudzącą. Nie można miejscu temu odmówić jakiéjś niezwykłéj, jemu tylko właściwéj piękności; będąc kilka razy w Kościelisku, warto zajrzeć do tego Krakowa; gdyby jednak zwiedzenie téj uroczéj doliny miało się ograniczyć na jednéj tylko bytności, lepiéj nie tracić czasu i spieszyć do miejsc nierównie godniejszych widzenia.
Jedném z takich miejsc jest źródło Czarnego Dunajca pod skałą Pisaną. Z otworu podobnego do czeluści piecowych, wybucha gwałtownie szeroki strumień, a niezmierny pęd powietrza dający się czuć w bliskości otworu, każe się domyślać, że rozciąga się on daleko pod górą. Ten strumień uważają powszechnie za źródło Dunajca; rzeczywiście jednak jestto tylko przepływ podziemny, czego dowodem, że o sto kroków wyżéj, część potoku ginie w przedziurawionych skałach, niemniéj zmienna temperatura wody (5,1° C. aż do 7,4° C.); a wreszcie, iż w zimie ustaje, gdy strumień zamarznie. Właściwe źródło Dunajca leży nierównie daléj pod skałami i już jako znaczny potok wypada na dolinę, łącząc się zaraz z innym płynącym z pod Pysznéj.
Mnóstwo napisów okrywa skałę, z pod któréj wypływa Dunajec; tu bowiem zwiedzający Kościelisko zwykli zapisywać nazwiska swoje; stąd téż ta skała otrzymała nazwę Pisanéj.
Źródło Dunajca bywa zwykle kresem podróży dla zwiedzających Kościelisko; każdemu jednak życzę nie szczędzić trudów i zapuścić się daléj w tę cudną dolinę, która co krok to nowe przedstawia nam widoki, a nigdy nie spowszednieje, nie znuży jednostajnością, bo im lepiéj się rozpatrujemy, tém więcéj dostrzegamy w niéj piękności.
Od Pisanéj skały, dolina znowu się zwęża; droga wije się ciągle brzegiem potoku, który przewalając się po ogromnych głazach, najpiękniejsze tworzy wodospady. Woda tego strumienia tak jest przejrzysta, że nawet w miejscach więcéj niż na sążeń głębokich policzyćby można leżące na dnie kamyczki. W takich głębiach woda wydaje się ciemnozieloną, a przy téj barwie tym piękniéj odbija śnieżna piana powstająca w gwałtownym pędzie potoku.
Zwolna zmienia się postać doliny, skały coraz bujniejszym okrywają się lasem, zpośród którego coraz rzadziéj nagie wychylają się opoki. Po prawéj stronie drogi, ciągnie się także lasek świerkowy i strudzonych podróżnych miłym osłania cieniem. Tu stoi krzyż prosty, drewniany, utkwiony w wielkim, mchem porosłym głazie[29]. Na krzyżu wyrznięty napis: „Nic nad Boga!“ Krzyż ten postawił i napis położył wieszcz nasz ulubiony W. Pol. On sercem odgadł potrzebę każdego serca i na straży najpiękniejszéj w Tatrach doliny postawił to godło świętéj wiary naszéj, aby myśli obojętnych nawet, zwrócić ku Bogu i nie dać im opuścić tego miejsca bez złożenia hołdu kornéj modlitwy, czci i uwielbienia Temu, którego wszechmocne słowo wywołało z nicości te cuda[30].
Idąc daléj, dolina rozszerza się znowu, a droga rozchodzi się na dwie strony; nieco w bok na lewo, prowadzi na polanę Smytnię, wprost zaś na Ornak. Nie widać tu już tych skał dziwacznych, a tak rozmaitych kształtów, ale natomiast coraz wyższe góry, okryte u dołu lasem, wyżéj kosodrzewiną, wznoszą się po obu stronach. Niebawem przychodzimy na polanę Ornak, któréj położenie jest bardzo malownicze. Od południa objęły ją w potężne ramiona wyniosłe góry, wśród których odznacza się majestatycznie kształtem i wysokością olbrzymi wiérch Pysznéj zwanéj także Bystrą (7230 st.). Na lewo wznosi się siodłem[31] z Pyszną połączona turnia Babie nogi (6882 st.), łącząca się znowu z wyniosłym także Wiérchem Smreczyńskim (6954 st.). Obok widać wspaniałą i piękną górę Tomanową polską (6908 st.), z wierzchołkiem na dwa rozdzielonym szczyty. Ku wschodowi, t. j. na lewo od tego olbrzymiego zastępu zatoczonego w półkole, piętrzy się nieco głębiéj prostopadła, skalista, dziko poszarpana ściana; są to tak zwane Rzędy. Tuż nad polaną po tejże saméj stronie, stoi jakby na straży, o wiele od poprzednich niższa, lasem okryta Smytnia, na któréj w bardzo znacznéj wysokości, widać zaniedbane kopalnie rudy żelaznéj[32]. Na przeciwnéj stronie t. j. na prawo, wznosi się rozłożysty Ornak (4146 st.), nadający nazwę pięknéj polanie u stóp jego rozesłanéj.
Ma ona kilku właścicieli, mianowicie gazdów ze wsi Ciche, którzy tu mają swoje szałasy. Bywając prawie corocznie na téj polanie, spędziliśmy niejednę przyjemną chwilę na rozmowie z juhasami i gazdami przyjeżdżającemi po mleko, lub do roboty w porze sianokosu. Jednego z nich szczególniéj, nazwiskiem Józef Michniak, nigdy nie zapomnę; jego rozsądek, zdrowe zdanie o rzeczach, prawdziwie mię zadziwiało, a rozrzewniało przywiązanie do rodzinnéj ziemi, malujące się w prostych, ale z serca płynących wyrazach. Życzę każdemu zwiedzającemu Tatry nie zaniedbywać sposobności zbliżenia się do górali, poznania ich charakteru i sposobu myślenia, gdyż zapewne rzadko gdzie u ludu naszego znajdziemy taką prawość, taką prostotę, serdeczność i tak zdrowy rozsądek, jaki odznacza te dzieci wspaniałéj górskiéj przyrody.
Góral, aczkolwiek otwarty i szczery, nie zaraz jednak wynurzy się z tém, co czuje; zwolna stara się on wybadać twój sposób myślenia i dopiero gdy pozna, że obojętnością nie wyziębisz uczuć jego, że je zrozumieć i pojąć potrafisz, otworzy ci serce swoje, w którém taka nadzieja lepszéj przyszłości, taka do poświęcenia się gotowość, że prawdziwie nieraz zawstydzićby się trzeba naszego samolubstwa i słabości ducha, zrażającego się każdą przeszkodą lub zwłoką w osiągnieniu upragnionego celu.
Ale za daleko zapędzam się w pochwałach górali, które każdemu, kto ich nie pozna bliżéj, przesadzonemi się zapewne wydadzą; wolę powrócić na Ornak i opowiedzieć okropny wypadek, jaki się zdarzył w r. 1856 na téj rozkosznéj polanie.
Byłoto w zimie, w pierwszych tygodniach wielkiego postu; ogromna masa śniegu zsunęła się z góry Ornaku, i z niesłychaną szybkością pędząc na dolinę, przywaliła pięciu górników, którzy po skończonéj robocie wyszli z bani i byli już w drodze ku domowi. Aby dać wyobrażenie o gwałtownym pędzie lawiny, dość powiedzieć, że las okrywający pochyłość Ornaku, który zagarnęła ta ogromna łacha śniegu, nietylko powaliła, ale, że tak powiem, skosiła. Słyszałam z ust wiarogodnego świadka, który na miejscu sprawdzał wypadek dla zdania o nim urzędowego raportu, że z drzewa powalonego tym sposobem na dolinę, można było narąbać około 1000 siąg. Rodziny nieszczęśliwych górników nie wiedząc o okropnym ich losie, w największéj zostawały niepewności i obawie, smutnemi dręczone przeczuciami. W parę dni dopiero, gdy ustały zawieruchy i śnieżne zamiecie, a robotnicy pojechali po rudę, straszny widok stwierdził prawdę tych przeczuć. W bliskości Ornaku poznajdowano odzienie biednych górników, które pozrywał z nich gwałtowny pęd powietrza, a na dolinie ujrzano ogromną zaspę śniegu, grobem ich będącą. Wzięto się zaraz do rozkopywania śniegu, ale tak był stwardniały, że dwóch tylko z tych nieszczęśliwych odszukano, trzej inni głębiéj zasypani, do wiosny w zimnym spoczywali grobie. Dopiero, gdy śniegi topnieć zaczęły, znaleziono trupy najokropniéj pokaleczone, podruzgotane; jeden obejmował jeszcze pień świerka, którego się uchwycił, chcąc na nim szukać ratunku.
Smutny to był dzień, gdy zwłoki tych biedaków przywieziono do wsi. Pomiędzy tymi nieszczęśliwymi, był ojciec z dwoma dorosłymi synami; wszyscy trzej pracą swoją zarabiali na wyżywienie licznéj rodziny, która po gwałtownéj ich śmierci, została bez opieki i sposobu do życia. Nie zmarniały jednak biedne sieroty, choć Bóg wkrótce po śmierci ojca zabrał im i matkę. Dwoje starszych wzięła na opiekę była właścicielka Zakopanego, czworgiem młodszych zajęli się krewni, którzy choć sami nie bogaci dali przytułek sierotom.
Przypadki osunienia się śniegu, zdarzają się dosyć często w Tatrach, w czasie nagłych odwilży. Przed kilku laty, także w Kościelisku, naprzeciw Smytni, śnieg się zesunął z góry, ale tym razem nie było żadnego przypadku. Lawina zniszczywszy las, odsłoniła fantastycznych kształtów skały przedtem w jego cieniu ukryte, które podziwiamy tuż za Krzyżem po prawéj stronie doliny.
U podnóża Wiérchu Smreczyńskiego, leży ukryte w lesie małe jeziorko 1 mórg powierzchni mające, do którego przystęp bardzo łatwy z polany Ornaku. Różni się ono zupełnie od innych jeziór tatrzańskich; dno jego jest torfiaste, woda choć przejrzysta ale ciemna, prawie czarna, brzegi bagniste, okryte porostami i przystrojone kosodrzewiną; staw bowiem Smreczyński leży już na górnéj granicy lasów (3892 st.). Ogólny widok jego jest posępny, a jednak nie bez właściwego wdzięku.
Najstósowniéjby było zakończyć zwiedzenie doliny Kościeliskiéj, złożeniem hołdu jéj dumnéj Królowéj na samym jéj wierzchołku. Każdemu będącemu na Ornaku, przyjdzie zapewne ochota wstąpić na szczyt Pysznéj wznoszącéj się wspaniale w odległości najwięcéj godziny drogi, jak się na oko wydaje. Niechaj jednak nikt nie da się uwieść złudzeniu zbliżającemu przedmioty, jakie w górach co chwila robi sobie igraszkę z naszych sił i wytrwałości. Wyprawa na Pyszną, lubo bardzo łatwa, gdyż to jest jeden z najprzystępniejszych szczytów, długiego jednak potrzebuje czasu. Mając zamiar zwiedzenia tego wiérchu, należy raniutko przyjechać do Kościeliska i z powrotem wózek zamówić. Ostrzegam jednak żeby się nie puszczać na niepewną pogodę, bo nie napróżno Goszczyński nazwał Kościelisko pochmurną doliną, deszcz tu bowiem częstszy niż gdzieindziéj w Tatrach, a Pyszna często mgłą zasłoniona, nawet przy pięknéj pogodzie. Prawie corocznie bawiąc w Zakopaném, trzy razy próbowaliśmy szczęścia w téj wycieczce. Raz doszliśmy powyżéj siodła Pysznéj, lecz mgła zalegająca nietylko szczyty ale i doliny poboczne, zmusiła nas do odwrotu. Drugi raz skończyła się nasza wycieczka na Ornaku, gdzie zjadłszy wybornego mleka i przeczekawszy deszcz, powróciliśmy do domu. Trzeci raz dopiero wstęp na Pyszną przy najpiękniejszéj pogodzie, udał się w zupełności.
W następnym obrazku opowiem tę wycieczkę do któréj pragnęłabym zachęcić każdego kto przywykły do dłuższego chodzenia zwłaszcza pod górę.


Pyszna. (Bystra).

Kiedy toporkiem człowiek wywinie,
To aż się stracha żeby nie zmącił
Jasnéj chmureczki w orléj dziedzinie,
Albo o samo niebo nie trącił!

W. P.

Po kilku dniach słotnych, uśmiechnął nam się najpiękniejszy ranek; wstaliśmy przed słońcem i zebrawszy się spiesznie, wsiedliśmy na wózki które nas odwiozły do karczmy w Kościelisku, jeszcze wówczas mieszkalnéj. Było nas pięć osób: rodzice moi, ja, siostra i X... który znając doskonale góry, ofiarował nam się za przewodnika. Za każdą bytnością w Zakopaném, bywaliśmy dwa, czasem nawet trzy razy w Kościelisku, a za każdym razem z uniesieniem radości i uwielbienia witaliśmy tę cudną dolinę, za każdym razem wydawała nam się piękniejszą. Dziś była taką istotnie.
Po kilkodniowych deszczach, Dunajec wezbrał znacznie; obfite wody jego w gwałtownym pędzie zamienione w śnieżną pianę, przewalały się wielkiemi bałwanami po granitowych progach; ze skał, boki doliny stanowiących, spływały w wielu miejscach piękne wodospady z głównym łącząc się potokiem. Dolina jeszcze była pogrążona w tajemniczym półcieniu, gdyż słońce dopiero najwyższe szczyty złociło swymi promieniami. Stopniowo jednak wznosząc się coraz wyżéj, zajrzało wkrótce i na dno doliny. Niebawem zalały ją potoki światła, którego promienie błyszczały jak dyjamenty w spienionych wodach potoku, jaśniały barwami tęczy w kroplach obfitéj rosy i pozłacały wysmukłych świerków gałązki. Pyszna jakby uszczęśliwiona widokiem wdzięczącéj się tylu powabami doliny, spoglądała na nię z jakąś wpół królewską, wpół macierzyńską dumą, a pogodnego jéj czoła najlżejszy nie zasępiał obłoczek.
Pełni radości i nadziei powodzenia, przebiegliśmy spiesznie dolinę i zatrzymaliśmy się dopiero na Ornaku. Posiliwszy się tutaj wyborném mlekiem, ruszyliśmy spiesznie w dalszą drogę, któréj cel, t. j. szczyt Pysznéj wznosił się majestatycznie tuż przed nami. Nigdzie może zwykłe w górach złudzenie zbliżające przedmioty nie jest tak wielkie jak tutaj. Patrząc z Ornaku na Pyszną, zdaje nam się że zielony kobierzec téj polany, dochodzi do samych stóp góry, że najdaléj za pół godziny, zaczniemy na nię wstępować; tymczasem dzieli nas jeszcze od niéj znaczny kawał dosyć przykréj drogi. Idzie się po większéj części lasem przechodząc kilka razy potok po kamieniach; prócz tego trudno uniknąć zamoczenia nóg na mokrzadłach które się po drodze napotyka. Gdy lato jest piękne, mokrzadła te wysychają.
W parę dopiero godzin przyszliśmy do lichego szałasu owczego, stojącego na małéj polance u samych stóp Pysznéj[33] i stąd dopiero zaczęliśmy wchodzić pod górę, trzymając się ścieżki prowadzącéj na lewo. Wstęp na wyniosłe i rozległe siodło, łączące Pyszną z turnią Babie nogi, zwłaszcza z początku jest wcale łatwy, pochyłość łagodna, tak że nawet konno przejeżdżają tędy na Liptów, którego granica przechodzi samym grzbietem góry. W miarę jak wznosimy się wyżéj, karłowacieją zarośla kosodrzewiny zrazu bardzo gęste, i ustaje roślinność już i tak dosyć uboga. Zmęczeni nie tyle drogą jak silnym, a coraz wzmagającym się wiatrem, stanęliśmy nareszcie na siodle (5762 st.), skąd już bardzo piękny i rozległy przedstawia się widok, ku północy na niektóre wierchy tatrzańskie i dolinę Kościeliską, ku południowi na Liptów i siniejące w dali pasmo Niżnych Tatrów. Spodziewając się nierównie wspanialszego widoku ze szczytu, nie rozpatrywaliśmy się nawet po okolicy, ale usiadłszy tak żeby się zachronić cokolwiek od uprzykrzonego wiatru, wypoczywaliśmy zajadając nasz podróżny obiad.
Teraz dopiero mogliśmy zmierzyć okiem długą drogę jaka nas jeszcze czekała grzbietem góry wznoszącym się zwolna do samego szczytu, który sterczał dumnie w południowo-zachodniéj stronie. Pochyłość siodła Pysznéj na południe t. j. na Liptów jest jeszcze położystsza niż od północy, lecz sam szczyt spada ku wschodowi zupełnie pionową, głębokiemi szczelinami podartą ścianą. Patrząc z siodła na ten grzbiet długi a wązki, niby krawędź owéj stroméj ściany wznoszącéj się nad przepaścią, mimowolnie przejmowała nas jakaś obawa, którą zwiększał wiatr coraz silniejszy. Rzeczywiście jednak niema żadnego niebezpieczeństwa, gdyż grzbiet ten nie jest znowu tak wązkim jak się zdala wydaje; góra nie spada także tak nagle na obie strony, aby tuż pod stopami widzieć przepaście. W ogólności wstęp na szczyt Pysznéj jest wcale łatwy i nie trudzący, byle tylko trafić na czas nie wietrzny, gdyż to ciągłe pasowanie się z wiatrem, ten świst i szum ogłuszający jakiego doświadczaliśmy w téj wycieczce, bardzo nas męczył, odurzał i utrudniał wchodzenie pod górę.
Uderzającą różnicę przedstawia północna pochyłość Pysznéj z południową. Pierwszą t. j. północną okrywa nikła, spalona trawa zaledwie owcom mogąca wystarczyć na paszę; gdy tymczasem na południowéj stronie porasta bujna i gęsta murawa na któréj wypasają się piękne woły węgierskie, przypędzane tutaj na lato z dziedzin czyli wsi słowackich na południowych stokach Tatrów położonych.
Już w bliskości szczytu zgubiliśmy przez nieostrożność ścieżkę która dotąd bardzo dobrze nas prowadziła i musieliśmy się wdzierać dosyć stromo pod górę po kamieniach upłożących się pod nogami. To wspinanie się, a więcéj jeszcze wiatr nie uciszający się ani na chwilę, tak zmęczył moich rodziców, że już nie mieli chęci iść daléj. Usiedliśmy dla wypoczynku, spoglądając z żalem na szczyt sterczący tuż przed nami, który zasłaniał nam dalszy widok. X... zrobił uwagę, że na szczycie z pewnością niema wiatru. To zapewnienie trafiło nam bardzo do przekonania, bo mieliśmy niezmyśloną ochotę dopiąć zamierzonego celu, a po dłuższym wypoczynku, przybyło sił i odwagi. Poszliśmy więc daléj, i z największą łatwością dostaliśmy się wkrótce na szczyt, gdzie rzeczywiście zupełna panowała cisza.
Nie potrzeba podobno opisywać z jaką radością stanęliśmy na wierzchołku Pysznéj; zbytecznémby było mówić że wszystkie trudy poszły w zapomnienie gdyśmy potoczyli okiem dokoła. Znakomita wysokość góry (7230 st.), kazała się spodziewać bardzo rozległego i wspaniałego widoku. Jakoż jest takim rzeczywiście.
Na wschód niby olbrzymi, odwieczny gród, niezdobyta twierdza graniczna, dźwigają się w niebo potężne Tatrów spizkich turnie; śnieg wielkiemi płatami na ich bokach bieleje, a najwyższych szczytów czepiają się mgły, niby z wiatrem igrające sztandary. Przed nimi najbliżéj nas w stronie południowo-wschodniéj, niby rycerz w stalowéj przyłbicy, stoi na straży Krywań wspaniały (7913 st.), który stąd widać w całéj wysokości od stóp aż do szczytu srebrzącego się śniegiem. Na oko zaledwo parę godzin drogi oddziela Pyszną od liptowskiego olbrzyma. Na zachód, głęboką oddzielona doliną, wznosi się piramidalna turnia Stara robota (7000 st.) co do wysokości nie wiele ustępująca Pysznéj, a daléj, w tym samym kierunku, występują jedne z za drugich szczyty gór orawskich, wśród których łatwo rozróżnić trzy zębate, dziko poszarpane, granitowe wierchy Rohaczy (6596 st.).
Wszystkie góry zachodnich Tatrów do których należy i Pyszna, różnią się bardzo kształtem od wschodniéj części tego łańcucha, którąto różnicę widać najwyraźniéj z takiéj wysokości na jakiéj stoimy. Nie są to, wyjąwszy Rohacze, owe pionowe, skaliste, nagie, dziko poszarpane iglice, jakiemi się odznaczają Tatry spizkie i wschodnia część liptowskich; ale wierchy te, przy znacznéj także wysokości, mają kształty więcéj zaokrąglone, pagórkowate i do samych prawie wierzchołków są okryte trawą lub szaremi porostami. Wstęp na nie, łatwiejszy nierównie niż na tamte.
Z pod stóp Pysznéj rozbiegły się w różnych kierunkach głębokie doliny. Od północy leży dolina Kościeliska, wyglądająca niezmiernie dziko ze swemi wyniosłemi, fantastycznych kształtów skałami, ale obok tego wdzięcząca się świeżą zielenią polan i lasów, jéj boki strojących. W północno-wschodniéj stronie zwierciedli się staw Smreczyński. Od południa wybiega na liptowskie równiny dolina Kamienista, przeciwległa Kościeliskiéj, różniąca się całkiem od ostatniéj; nie tak dzika, ale za to nie tak malownicza. Jestto raczéj długi, głęboki, jednostajny wąwóz, którego boki stanowią kamieniste upłazy. Na nich szarzeją gdzieniegdzie mchy i trawy, rosną kępy kosodrzewia, a niżéj czernią się lasy. Na dnie doliny widać dwa małe stawki. Podobny charakter mają i inne liptowskie doliny, jakoto dolina oddzielająca Pyszną od Staréj roboty i druga wybiegająca na wschód ku Krywaniowi.
Pobujawszy po téj krainie niebotycznych szczytów, oko wędrowca wybiega swobodnie na równiny, rozścielające się szeroko po za tém gniazdem skalistych olbrzymów. Od północy widzimy cały obszar nowotarskiéj doliny którą ogranicza w oddali pasmo Bieskidów z Babią górą na czele. Na południe widok jeszcze rozleglejszy, a przynajmniéj rozmaitszy. Tu roztacza się przed nami część Węgier zwana hrabstwem liptowskiém. Wśród lasów, ciemniejących wielkiemi płatami na téj rozległéj równinie, widać łany dojrzewającego zboża i gęsto rozsiane dziedziny słowackie, każda z murowanym kościołkiem. Gościńce i potoki przerzynają w różnych kierunkach tę piękną równinę dochodzącą do samych stóp Niżnych Tatrów, których pasmo rysuje się wyraźnie na krańcach widnokręgu.
Przeszło pół godziny zbiegło nam jak jedna chwila na szczycie Pysznéj, a jeszcze nie było ochoty schodzić na dół, jeszcze trudno było oderwać oczy od tego cudnego widoku. Pożegnaliśmy go nareszcie ostatniém, długiem, tęskném spojrzeniem i zabraliśmy się do powrotu. W miarę jak spuszczaliśmy się niżéj, wiatr znowu czuć się dawał; słychać było jak huczał w dolinach, a z przeraźliwym jego świstem, mięszał się łoskot staczających się w przepaście kamieni. Długi wypoczynek pod szczytem, bardzo opóźnił powrot, bo już zmrok zapadał gdy przybyliśmy do szałasu u stóp góry. Pomimo pośpiechu, oglądałam się ciągle po za siebie na Pyszną, która w tych chwilach przejścia z dziennego światła do ciemności nocy, prawdziwie czarodziejski przedstawiała widok. Na ciemniejącym błękicie niebios rysowały się wspaniałe jéj kształty, oblane złoto-purpurowém światłem jakby łuną dalekiego pożaru. Zaiste, to chwila dla malarza! Ale jakżebyto trudno było uchwycić ten koloryt tak świetny a jednak tak łagodny, tak harmonizujący z tłem nieba i otaczającemi przedmiotami, które tożsamo światło najrozmaitszym opromieniało odblaskiem!
Przy coraz grubszym zmroku, najtrudniejszą była przeprawa przez mokrzadła, a zwłaszcza przez potok; odbyliśmy ją bez przypadku i szczęśliwie dostaliśmy się na Ornak. Cisza panowała na polanie, ognie jaśniały po szałasach, psy strzegące bydła zamkniętego w koszarach, powitały nas szczekaniem. Poczciwi górale poznali po głosie zapóźnionych podróżnych i pozdrowili przyjacielsko życzeniem szczęśliwéj drogi.
Słuszném i potrzebném rzeczywiście było to życzenie, bo przebywając dolinę Kościeliską w nocy, o przypadek nie trudno. Droga bowiem tak jest kamienistą, że nawet idąc w dzień, trzeba uważać żeby się nie potknąć, a cóż dopiero w ciemności? My jednak przebyliśmy ją szczęśliwie, i wyznam szczerze iż gdyby nie obawa zbytecznego utrudzenia dla rodziców, bardzoby mię była cieszyła ta wędrówka nocną porą, ukazująca dolinę Kościeliską w nowéj a cudnéj szacie.
Bo téż to była jedna z tych nocy letnich, których majestat jakieś uroczyste i niewysłowione czyni wrażenie. Oko tonie w ciemném przestworzu, myśl gubi się w nieskończoności, w tym labiryncie słońc i światów, któremi Bóg, niby gorejącemi głoskami wypisał na niebie swą mądrość i potęgę. Od tego jaśniejącego sklepienia, bardzo często zdawała się odrywać gwiazdka, sunąc szybko wśród swych sióstr patrzących na nię nieruchomie, a zostawiwszy przez chwilę świetną smugę, gasła w ciemnych przestrzeniach[34]. Chociaż astronomowie tłómaczą nam zjawisko gwiazd spadających, budzi ono zawsze smutne i rzewne uczucia. Oko ściga z żalem biedną gwiazdkę, niby strąconego z nieba anioła, który już nigdy, nigdy na opuszczone nie ma powrócić miejsce. Patrząc w ten przestwór w którem utonęła, dusza otwiera się mimowolnie poważnym, smutnym i głębokim myślom, zapada w niewysłowioną tęsknotę, w jakiś stan zachwycenia, póki otaczające przedmioty nie sprowadzą jéj znowu na ziemię.
Ależ bo było co widzieć i na ziemi! Skały otaczające dolinę, pod tém gwiaździstém niebem, zolbrzymiały jakoś, wspanialszą przybrały postać, tworząc fantastyczną budowę, nibyto gród starodawny najeżony basztami i strzelnicami; niby odwieczną świątynię, któréj kolumny dumnie pną się ku niebu; niby miasto jakiéś w gruzy upadłe, o którego dawnéj wspaniałości, świadczą niestrawione jeszcze zębem czasu posągi, arkady, pomniki i olbrzymich murów odłamy. O zaiste, trzeba tu zawołać wraz z ludem: to Kościelisko![35] A wśród tych zwalisk, a po zakątach téj czarodziejskiéj budowy, przemykają cienie owych istót tajemniczych, nadziemskich, które wyobraźnia ludu w tak pełne życia i poetyczne niekiedy zaklęła postacie. To duchy opiekuńcze tych gór, to stróże ukrytych w nich skarbów, to biedni pokutnicy którzy winy ziemskiego życia okupują błądząc wśród skał i urwisk niedostępnych, jęczą i płaczą szumem potoku, szepczą szelestem liści poruszanych wiatrem.
Droga kamienista mogąca lada chwila przyprawić o niebezpieczne potknięcie, nie dozwalała myśli błądzić swobodnie w tym świecie duchów, który otwierał jéj tajniki swoje i wabił ku sobie nieopisanym urokiem.
Pierzchły téż wkrótce widziadła, a rzeczywistość miejsce wymarzonych światów zajęła. Pomimo utrudzenia wędrowaliśmy wesoło i byliśmy wszyscy dobréj myśli, jakkolwiek niepokoiła nas obawa, czy téż w karczmie kościeliskiéj zastaniemy jeszcze zamówiony wózek; gdyż w przeciwnym razie wypadałoby nocować w brudném, odartém karczmisku, lub téż milę jeszcze iść do Zakopanego. Młodszym, nie tyle czującym zmęczenie, nie zważającym wreszcie na nie, uśmiechałaby się może myśl dłuższéj wędrówki w noc tak cudnie piękną; ale dla starszych byłby to trud nad siły. Z niemałą więc radością dochodząc do karczmy, dowiedzieliśmy się że poczciwy góral czekał na nas z wózkiem.
Była już godzina 11, ale pomimo tak spóźnionéj pory, ani w Kościelisku, ani w drodze do Zakopanego, nie postała nam w myśli najmniejsza obawa jakiejś napaści, jakkolwiek Tatry do niedawna jeszcze, a nawet i teraz, w mniemaniu niektórych osób, uchodzą za siedlisko zbójców, z którymi spotkanie jeżeli nie życiem, to przynajmniéj zrabowaniem przypłacić można[36].


Kuźnice zakopiańskie i źródło pod Kalatówką.

Dolina w nocy jak wnętrze pieczary,
W niéj kuźnie ogniem ziejące,
Jak paszcze smoków zaklętych przez czary,
Wieczystych skarbów strzegące.

W. P.

Kuźnice zakopiańskie, które tu wszyscy bez wyjątku z góralska Homrami nazywają, przejąwszy tę nazwę niemiecką od robotników czeskich, leżą jak już wspomniałam, o pół mili od wsi, pomiędzy górami w dość obszernéj dolinie wśród ciemnych lasów świerkowych na 3000 st. n. p. m. wzniesionéj. Na wstępie do téj doliny po lewéj stronie od wschodu wznosi się piękna, skalista góra zwana Nosalem zakopiańskim (3584 st.); w głębi widać wspaniałe szczyty Swinnicy, Kościelca, Koszystéj i inne, podnoszące się dumnie ponad lasem. Ze wsi Zakopanego prowadzi do Kuźnic szeroka droga po części lasem, to znowu wyrębiskiem, na którém puszczają się już śliczne świerki i modrzewie. Po obu jéj stronach szumią bystre potoki płynące od Kuźnic i w niezliczone wijąc się zakręty, to giną w głębi lasu, to znowu zbiegają się i łączą, obejmując w rozwarte ramiona to głaz ogromny purpurowym, wonnym ubarwiony porostem, to wysmukłych świerków bukiet lub bujnéj trawy kępkę, którą śnieżna obryzguje piana. Droga ta bardzo przyjemna i piękna, z początku prawie nieznacznie, ciągle jednak wznosi się pod górę, gdyż Kuźnice leżą wyżéj od wsi Zakopanego.
Na wstępie do Kuźnic, obok drogi, wznosi się piękny krzyż żelazny z wizerunkiem Zbawiciela otoczony kratą. Prócz licznych zabudowań fabrycznych, stoi tutaj obszerny dwór właściciela (3032 st. n. p. m.) z niewielkim ogrodem, w którym piękna bije fontanna, kilkanaście schludnych domków służących na mieszkanie urzędnikom górniczym, porządny dom zajezdny i t. d. Ożywia tę osadę szum potoku zwanego Bystra, który na kilka rozdzielony ramion wije się w różnych kierunkach i pomimo że w jarzmo ciężkiéj pracy wprzężony, nic nie stracił z bystrości swojéj, nie zbrudził wód kryształowych, ale zawsze równie piękny i czysty, ochoczo, jakby igrając, obraca koła rozlicznych machin i szumem swoim łagodzi ogłuszające łomotanie młotów, warczenie kół, brzęk szyn i blach żelaznych. Nie można było obrać stósowniejszego miejsca na podobny zakład, bo i wody wielka obfitość i kopalnie rudy znajdujące się w Magórze leżą bardzo blisko.
Nie znając się na urządzeniu machin, nie mogę opisywać szczegółowo tutejszych fabryk, które należą do znakomitszych w naszym kraju i których wyroby wysoko są cenione. Przed kilku laty byłam w tutejszéj hucie w czasie spustu żelaza, co rzeczywiście bardzo zajmuje, zwłaszcza trafiwszy na lanie krat, garnków i innych drobniejszych przedmiotów. Większa część czytelników moich poprzestanie zapewne na powierzchowném obejrzeniu tych fabryk; ktoby jednak chciał zwiedzić je dokładniéj, nie dozna w tém żadnéj trudności przy uprzejmości urzędników tutejszych, którzy z największą gotowością zaspokoją ciekawość każdego.
Nie daleko za Kuźnicami, leży źródło Bystréj uważane powszechnie za źródło Białego Dunajca, którego nie pomija nikt ze zwiedzających Tatry, gdyż rzeczywiście godném jest widzenia.
Kamienistą drogą prowadzącą od Kuźnic w las pod górę, brzegiem głębokiego wąwozu[37], na którego dnie huczy potok, przychodzimy na obszerną, piękną polanę Kalatówkę. Śliczna ta łąka, z całym przepychem różnobarwnego kwiecia, rozściela się na pochyłości góry; od strony drogi opasuje ją młodych świerków wianek, a kilka szałasów rozrzuconych po niéj, dodaje jéj malowniczego wdzięku. Do koła piętrzą się wspaniałe turnie, to nagie, to ciemnym lasem i kosodrzewiną odziane. Na lewo t. j. w południowéj stronie rozłożył się szeroki grzbiet Goryczkowéj; na prawo, ku zachodowi jeżą się nagie opoki ciągnące się od Giewontu i zasłaniające tę wspaniałą górę. Przed nami wznosi się niezbyt wyniosła skalista góra z wiérchem zaokrąglonym w kształcie pagórka, prześlicznie ustrojona mchem i świerkami; jestto Kalatówka, u stóp któréj bije wspomnione źródło.
Idąc drogą około polany i góry Kalatówki, wchodzimy znowu w las; głośniejszy szum wody zapowiada bliskość źródła; wkrótce ukazuje się na lewo ogromna masa spienionéj wody buchająca z pochyłości góry w głębią potoku. Stroma ścieżka prowadzi lasem na dół do samego źródła, które (3481 st. n. p. m.) jako szeroki strumień rzuca się ze znacznéj wysokości i bardzo piękny tworzy wodospad, zwłaszcza po deszczach, kiedy bije obficiéj. Śnieżna białość spienionéj wody pięknie odbija od świeżéj zieloności świerków, mchów i akonitów wieńczących ogromne głazy, po których przewala się, wre, kipi wodospad z takim pędem i hukiem, że w bliskości wiatr się czuć daje, a o kilka kroków zrozumieć się niepodobna. Woda z tego źródła wyborna, i bardzo zimna (średnia temperatura 4,07° C.).
Nie mając zamiaru szczegółowego zwiedzania fabryk żelaznych, co zabrałoby parę godzin czasu, można się wybrać do Kuźnic i na Kalatówkę dopiero po południu.


Doliny: Mało-Łąka, Miętusia i polana Przysłop.

„Ha! jak się macie w halach gazdowie?“
Skądże nas znacie? skądże to przecie?
„Po chrzcie, po chlebie, po ludzkiéj mowie,
Po czém się ludzie znają na świecie.“

W. P.

Dolina Mało-Łąka leży o milkę od Zakopanego, w południowo-zachodniéj stronie. Prowadzi do niéj tażsama droga, co do Kościeliskiéj doliny, aż do potoku, nad którym się rozchodzi na dwie strony. Zwróciwszy się na lewo brzegiem strumienia, wchodzimy w piękną dolinkę otoczoną dosyć wyniosłemi górami odzianemi bujnym lasem, z którego wychylają się miejscami różnokształtne skały. Droga prowadząca ciągle brzegiem potoku jest dosyć dobrze utrzymana, tędy bowiem zwożą siano z Mało-Łąki; po deszczach jednak nie można się tu zaraz puszczać, gdyż źródła i strugi sączące się z gór pobocznych, tém obficiéj rozlewają się na drogę i bardzo błotnistą ją czynią[38]. Niebawem porzucamy brzeg potoku, zapuszczając się w las.
Ta część drogi jest dosyć trudzącą, ciągle bowiem wznosi się pod górę, nieraz dosyć stromo; ale cień lasu, miłego użyczający chłodu, uprzyjemnia tę przeprawę i chroni od zmęczenia. Las przerzedzający się coraz bardziéj, ściany olbrzymich opok przeglądające pomiędzy drzewami, ryk bydła, odgłos dzwonków, zapowiada bliskość celu podróży. Jakoż wkrótce widok tak czarujący a niespodziany uderza oczy, że przez chwilę stoimy jakby w odurzeniu, nie mogąc pojąć, czy to, na co patrzymy, jest tylko senném złudzeniem, czy téż rzeczywiście na łonie ciemnych lasów i skalistych turni wykwita jakby kwiat nadobny, rozkoszna polana z całym urokiem pasterskiego życia, przypominającego tak żywo czasy patryarchalne.
Czerwony Wiérch stanowi jeden bok doliny Mało-Łąki. Wznosi on się od południowéj strony t. j. na prawo, jakby olbrzymia, prostopadła, skalista ściana, niżéj ustrojona gdzieniegdzie mchem i kosodrzewiną, wyżéj zupełnie naga. Najwyżéj sterczący piramidalny, ostry szczyt, nazywają Wielką turnią. W załamkach i rozpadlinach bieleje śnieg, który zazwyczaj nie topnieje przez całe lato, chyba, że bywają wielkie upały i częste a ciepłe deszcze. Na lewo w stronie północno-wschodniéj, sterczą dziwacznie poszarpane skały zwane Małym Giewontem, a wysoko po nad nimi piętrzy się dumnie szczyt Giewontu, na który stąd wejście dość łatwe. Rozległe siodło łączące Giewont z Kopą Kondracką, któréj stąd także nie widać, stanowi wschodnią ścianę Mało-Łąki. Od południowo-zachodniéj i północnéj strony, otaczają tę dolinę wyniosłe grzbiety, świerkowym lasem okryte, z jednéj tylko strony, to jest północno-zachodniéj, wolny zostawiając przystęp. Obszerne i zupełnie równe dno doliny, zaściela prześliczna łąka, jedna z najpiękniejszych i najrozleglejszych w Tatrach, nie wiem, dla czego Mało-Łąką, zwana. Patrząc zdala, zdaje się że zielony jéj kobierzec dochodzi do samych stóp olbrzymów strzegących tego cichego ustronia; dopiero przeszedłszy wzdłuż tę piękną łąkę, spostrzegamy, że ona tylko większą połowę téj rozległéj doliny zajmuje. Druga połowa Mało-Łąki zupełnie jest odmienną od pierwszéj; jestto jakby obszerny teras z powalonych jedne na drugie ogromnych kamieni mlecznéj prawie białości, na których widoczne są ślady długiego działania wody. Zwaliska te wznosząc się piętrami, dochodzą pod same ściany Giewontu i Czerwonego Wiérchu. Wśród tych kamieni rozścielają się miejscami zielone łączki, gaiki świerków i gęste zarośla kosodrzewiny.
Bywając na Mało-Łące, nieraz w południe szukaliśmy cienia i chłodu na owym terasie. Wypoczywając tutaj, zachwycaliśmy się pięknym widokiem jaki się przedstawia z tego wzniesionego miejsca. Na dalekim widnokręgu rysuje się wspaniała Babia góra, ujęta w ramy ciemnych lasów. Przed nami rozpościera się piękna polana ubarwiona różaném kwieciem rdestu, a po skoszeniu wdzięcząca się jasną zielonością, która cudnie odbija od ciemnych świerków i szaréj barwy skalistych turni.
W południe zewsząd schodzi się bydło do koszar rycząc radośnie, biegną owce brzęcząc dzwonkami, uwijają się juhasy i kucharki, ruch i gwar tak ludzi jak zwierząt, ożywia i rozwesela to ciche ustronie. W parę godzin potém krowy i owce wydojone, zaczynają się rozchodzić na paszę. Rozsypują się zrazu po całéj polanie, potém podzieliwszy się na gromady, zmierzają ku wzgórzom, wspinają się z wielką zręcznością na strome pochyłości i wkrótce już ledwie okiem dojrzane po skałach, urwiskach, zaroślach, pożywnéj szukają paszy. Z jaką szybkością wychodzą owce na góry, jak zręcznie spinają się po urwiskach, wystawić sobie trudno. Z juhasem na czele biegnie liczna gromadka owieczek, skubiąc po drodze trawę, ginie wkrótce w cieniu lasu; za chwilę pokazuje się w takiéj wysokości, że się wydaje jak mrowisko. Pnąc się coraz wyżéj, dochodzą owce na sam szczyt Czerwonego Wiérchu, gdzie obfitą znajdują paszę. Z równą szybkością spuszczają się na dół. Krowy z tążsamą prawie zręcznością wspinają się po górach, a roztropność, ostrożność i zgoda z jaką spuszczają się na dół, jest prawdziwie zadziwiającą. Po spadzistéj ścieżce, wśród zwalisk kamieni i zarośli kosodrzewia, idą zwolna jedna za drugą długim szeregiem, nie pchają się, nie wyprzedzają, owszem z największą cierpliwością i że tak powiem wyrozumieniem, każda czeka zanim idąca naprzód, nie spuści się ostrożnie ze skalistego progu. Pomimo to zdarzają się przypadki, że krowa lub owca złamie nogę a nawet zabiję się na miejscu.
Mało-Łąka należy do kilku właścicieli; gazdowie z Poronina, Zasichłéj i Gronia, mają tu swoje szałasy; ale największa część polany jest własnością zamożnych gazdów ze Zakopanego, Wójciaków. Bywając prawie co rok na Mało-Łące, zabraliśmy bliższą znajomość z ojcem, a raczéj dziadkiem téj rodziny. Staruszek ten blisko 80-letni, tak był rześki, czerstwy, przytomny, że niktby się nie był domyślił jego podeszłego wieku; na twarzy bardzo miłego i poczciwego wyrazu, nie było jeszcze widać śladów zgrzybiałości. Tę czerstwość zawdzięczał on zapewne sposobowi życia jakie oddawna prowadził. Zaledwie znikły zimowe śniegi i zazieleniły się polany, wybierał się ze statkiem na Mało-Łąkę i pozostawał tu dopóki nie nastały mrozy, t. j. niekiedy aż do Wszystkich Świętych. Czyste i wonne powietrze jakiém oddychał w tym przeciągu czasu, musiało zbawiennie wpływać na jego zdrowie. Gdy przychodził czas żniwa, które na Podhalu odbywa się przynajmniéj o miesiąc późniéj niż u nas, współwłaściciele Mało-Łąki powracali do domu prócz Wójciaka, który zostawał na polanie sam jeden z kucharką lub pachołkiem. Ale i wtenczas mu się nie przykrzyło, nie wydawała się smutną osamotniona dolina, do któréj przywiązał się jakby do rodzinnego miejsca. Poczciwy staruszek nie spróżnował jednéj chwilki. Czas zbywający od zatrudnienia około nabiału, obracał na struganie łyżek. Narobił ich naraz trzysta i był pewnym że już wystarczą przynajmniéj do jego śmierci. Ale zapas ten wkrótce się spotrzebował i staruszek zabrał się znowu do roboty która mu czas skracała i nudzić się nie pozwalała.
Nie zapomnę nigdy tego życzliwego uśmiechu z jakim wychodził zawsze ze swego szałasu na powitanie nasze, ten poczciwy staruszek, prawdziwy patryjarcha téj uroczéj doliny. Widzę go jeszcze jak się krzątał aby nas uczęstować wyborném mlekiem i usadzić jak najwygodniéj około misy lub dzieżki; jak omywał i ocierał łyżki, a potém zasiadał obok nas, i wypytywał ciekawie co słychać na dolinach i daléj w świecie, lub rozpowiadał różne przygody pasterskie. Starzec od małego chłopca juhasił t. j. pasał owce po turniach i upłazach otaczających Mało-Łąkę. Znał więc najdokładniéj każdy garb, każdy odłam skały, pamiętał niezwyczajne ulewy, ciężkie zimy, niezwyczajnie wielkie śniegi, skwarne lata, i o tém wszystkiém umiał rozpowiadać z zajęciem, i malowniczo opisywać cuda przyrody, a przywiązanie do gór i głębokie uczucie ich piękności, w każdém przebijało się słowie.
Od kilku lat Mało-Łąka osierociała po swoim patryjarsze; starzec spoczął w grobie, ale duch jego zdaje się unosić nad ulubioną doliną, w któréj spłynęła mu większa część poczciwego życia i z górnych przybytków może jeszcze mile spogląda na swą ziemską siedzibę. Ze śmiercią starego Wójciaka nie straciliśmy wstępu do jego szałasu; nie mniéj gościnnie i serdecznie przyjmowała nas potém jego prawnuczka, która w oczach naszych z małéj dzieweczki, na dorodną i hożą wyrosła dziewczynę, a następnie wyszła zamąż.
Ale nie tylko w szałasie Wójciaka doznawaliśmy tak przyjacielskiego przyjęcia; współwłaściciele Mało-Łąki witali nas za każdą naszą bytnością jakby najlepszych znajomych, zapraszali do swoich szałasów na pogadankę, a zapraszali tak serdecznie, żeśmy im tego odmówić nie mogli. Nie jednę téż chwilę spędziliśmy pod nizkim, sczerniałym od dymu dachem szałasu na rozmowie z tymi poczciwymi ludźmi, którzy z dawnych podań znają świetną przeszłość naszą, a wśród obecnéj niedoli pocieszają się nadzieją lepszéj przyszłości w którą wierzą i oczekują jéj z taką tęsknotą, jak niegdyś lud wybrany przyjścia Mesyjasza.
Właściciele Mało-Łąki, rozgraniczają swoje części kamieniami. Wójciaki, do których największa część téj polany należy, składają siano do szopy stojącéj przy szałasie, skąd dopiero w zimie zwożą je do wsi na saniach.
Że na świecie nic bez ale, że wszędzie czegoś nie dostaje, nowym dowodem Mało-Łąka. Miejscu tak hojnie uposażonemu wdziękami przyrody, tak sprzyjającemu hodowaniu bydła, brakuje jednéj wielkiéj dogodności, jednéj wielkiéj ozdoby, t. j. wody. Mało-Łąka przepasana wstęgą bystrego potoku, byłaby o wiele piękniejszą, a co ważniejsza, bydło niepotrzebowałoby szukać napoju i ochłody w oddalonym strumieniu, lub przestawać na ciepłéj wodzie sączącéj się gdzieś z góry i zbieranéj starannie w koryto. Za to na wiosnę nie można się tu skarżyć na brak wody; gdy bowiem śniegi topnieją po górach, zewsząd spływają w dolinę potoki, i wtenczas Mało-Łąka cała zalana jest wodą i wygląda jakby ogromne jezioro.
Z Mało-Łąki można przejść do doliny Strążysk położonéj u stóp Giewontu z północnéj strony. Nie trzeba jednak zapuszczać się około saméj turni Giewontu, ale udać się przez śliczną polankę Mało-Łączkę, oddzieloną nizkim, lesistym grzbietem od Mało-Łąki. Przejście tędy jest bardzo łatwe.
Na zwiedzenie Mało-Łąki możnaby się wybrać dopiero po południu, gdyż kilka godzin wystarczy na odbycie téj wycieczki; przyjemniéj jednak udać się tam za rannego chłodu, a w powrocie zwiedzić polanę na Przysłonie i dolinę Miętusią, zwłaszcza pierwszą, gdyż jest to może najpiękniejsza z polan tatrzańskich.
Idąc z Mało-Łąki znaną nam już drogą przez las, przychodzimy niebawem do miejsca gdzie z główną drogą łączy się inna prowadząca w bok na lewo. Tą drogą dojdziemy na Przysłop. Ciemny i gęsty las otacza nas dokoła, posępną ciszę przerywa tylko szum dalekiego potoku lub brzęk dzwonków dochodzący z Mało-Łąki. Wiedząc już z doświadczenia że każda wycieczka w Tatrach kosztuje wiele czasu i trudu, ani się domyślamy jak bliskim jest kres naszéj drogi i jak miła czeka nas niespodzianka. W pół godziny bowiem wychodzimy na brzeg lasu a zdumionemu oku cudny odsłania się obraz. Na pagórkowatéj pochyłości spadającéj dość nagle ku dolinie Miętusiéj, rozpościera się najpiękniejszy kobierzec łąki, którą szerokiém kołem obstąpiły wspaniałe turnie. Przed nami piętrzą się w amfiteatr wyniosłe góry łagodnie zaokrąglonych kształtów, do samych wierzchołków bujnemi odziane lasami, wśród których jaśnieją majową zielenią liczne polany. Na tle tych gór lesistych, występuje naprzód poważna skalista turnia Kominy Kościeliskie, wznoszące najwyżéj dumne czoło uwieńczone kosodrzewiem. Z lewéj strony, t. j. od zachodu, wznoszą się prostopadłe ściany Upłazu, Krzesanicy i Czerwonego Wiérchu; od południa sterczy okazały Giewont, który stąd wygląda prawdziwie majestatycznie. Ku wschodowi stoi na straży Hruby Regiel lasem okryty, a obok wystrzela niby narożna wieżyczka śliczna, wysmukła, piramidalna, zupełnie prostopadła skałka zwana Spiczastą, rodzona siostra Kończystéj, o któréj wspominałam na wstępie do Kościeliska. Tak Spiczasta jak i sąsiedni skalisty wzgórek, mają barwę blado różową z czerwonemi smugami. Trudno sobie wystawić coś piękniejszego nad tę różową skałkę ustrojoną wieńcami świerków, niby luba pieszczotka przyrody, jéj macierzyńską ręką w tak krasne przybrana sukienki.
Za pierwszą naszą bytnością na Przysłopie, zastaliśmy tu właśnie sianożęcie. Kosiarze, chłopaki i dziewczęta grabiący siano, układający je w kopy, snujący się po całéj polanie, krowy, owce i figlarnych kóz stadko pasące się na skoszonych miejscach, wesołe śpiewy pracującego ludu, brzęk dzwonków, beczenie owiec, ryk krów, szum lasów, wszystko to w jednę złączone harmoniję, przedstawiało obraz pełen sielankowego wdzięku który niezapomniane uczynił na nas wrażenie. Jeżeli czas pozwoli, warto wejść na szczyt Hrubego Regla 4323 st. wznoszącego się nad polaną. Wstęp na ten wiérch bardzo łatwy, a widok piękny zwłaszcza na Czerwony Wiérch, Krzesanicę i Giewont, oraz na leżące u stóp ich równoległe doliny Mało-Łąkę i Miętusią.
Z Przysłopu po dość spadzistéj pochyłości, schodzi się w dolinę Miętusią. Od południa zamyka ją Krzesanica wznosząca się zupełnie prostopadłą, poszarpaną ścianą; w bardzo znacznéj wysokości, widać jakby wyższe piętro tego skalistego muru. Jestto dzika, przepaścista dolina Litworowa[39]. Tak do doliny Litworowéj jak i na Krzesanicę, wejście wprost z doliny Miętusiéj niepodobne. Owce dostają się po grzbiecie Upłazu na szczyt Krzesanicy i stamtąd dopiero spuszczają się do doliny Litworowéj, gdzie pożywną znajdują paszę. Powiadali nam juhasi, że przed kilku laty jakiś podróżny czy nieświadomy miejscowości, czy téż zuchwały i odważny do szaleństwa, spuścił się wprost z Krzesanicy do Miętusiéj. Rzucił on na dół torbę i kapelusz i wpół żywy, z przestrachu i utrudzenia, w podartém odzieniu, stanął w dolinie. Mówili nam także górale, że dawniéj Krzesanica nie była zawaloną złomami od spodu do tak znacznéj wysokości. U stóp jéj, gdzie teraz leżą stosy gruzów, stał szałas, do którego pewnego dnia w południe, miał przyjść żebrak kaleka prosząc o jałmużnę obiadujących juhasów. Ci zamiast go nakarmić, zaczęli śmiać się i natrząsać z jego kalectwa. Żebrak niezrażony tak nieludzkiém przyjęciem, przestrzegał juhasów aby zawczasu spędzili owce niżéj na dolinę, bo wkrótce straszna nadciągnie burza. Ale i ta przestroga była przyjętą śmiechem i żartami. Zaledwie minęło południe i żebrak oddalił się z szałasu, ukazała się na niebie czarna chmurka na którą nikt nie zwracał uwagi. Tymczasem chmurka powiększała się szybko i rozpościerała tak, że wkrótce całe niebo zakryła. Powstał straszny uragan: wśród grzmotów, piorunów, nawalnego deszczu i gwałtownego wichru, pękały i waliły się skały Krzesanicy, przywalając gruzami szałas, owce zamknięte w koszarze i juhasów, którzy przypłacili życiem swoję lekkomyślność. Dotąd, wśród złomów napiętrzonych pod Krzesanicą, ma być jeszcze widać szczątki szałasu, świadczące o strasznéj karze boskiéj za nieludzkie obejście się z biednym kaleką.
Dolina Miętusia nie jest tak malowniczą i piękną jak jéj sąsiadka Mało-Łąka; dno jéj wązkie przerzyna potok, boki stanowią dosyć wyniosłe lesiste grzbiety. Są tu kopalnie rudy żelaznéj. Nazwa doliny pochodzi od jéj właścicieli Miętusów, sołtysów z Cichego, którzy wykupiwszy się na wolność, stanowią osobną osadę zwaną Miętustwo. W dolinie Miętusiéj, wyjąwszy górną jéj część pod ścianą Krzesanicy, nie ma nic godnego widzenia; można zatém poprzestać na zwiedzeniu prześlicznéj polany na Przysłopie i powrócić nazad tążsamą drogą, lub téż dla odmiany spuścić się do doliny Kościeliskiéj, wygodną, piękną, lecz dosyć daleką drogą. W takim razie jednak, należy zamówić wózek do Kościeliska.


Kondratowa (Kopa Kondracka), Czerwony Wiérch (Małołączniak), Krzesanica, Upłaz.

Hej turnie moje! wy hale moje!
Jakież was cudne wychwalą słowa?
Widno z was widno, widno we dwoje,
Bo i do Spiża i do Krakowa.

W. P.

Któż, patrząc na wspaniałe pasmo Tatrów, których wysmukłe szczyty pną się ku niebu tak dumnie i śmiało, niby wieże okazałego grodu, nie zapragnąłby wstąpić na jeden lub drugi z tych skalistych szczytów, widzieć przepływające u stóp swoich obłoki, odetchnąć lekkiém sfer podniebnych powietrzem, objąć okiem kilkunastomilową najpiękniejszéj okolicy przestrzeń? Patrząc zdala na te skaliste wiérchy wznoszące się prawie prostopadle, zdaje nam się, że niepodobna przywieść do skutku życzenia nasze, że trzebaby na to zręczności dzikiéj kozy, śmiałości górala. Tak jednak nie jest w istocie. Jakkolwiek bowiem wiele turni tatrzańskich jest albo całkiem niedostępnych, lub téż wejście na nie wymaga wielkiéj zręczności i odwagi, są jednak i takie, na które bez wielkich trudów dostać się można. Z pomiędzy gór najbliższych Zakopanego, taką niedostępną turnią jest Giewont (5959 st. n. p. m.), mianowicie wschodni t. j. dłuższy grzbiet jego. Najśmielsi, najwprawniejsi do chodzenia po górach, ledwie z niebezpieczeństwem życia dostać się nań mogli.
W botanicznym względzie Giewont ma być niezmiernie ważnym dla wielkiéj rozmaitości roślin; ale zwiedzając Tatry jedynie dla przyjemności, można bez żalu zrzec się bytności na nim, gdyż z Czerwonego Wiérchu, który jest znacznie wyższym (6703 st.) i łatwo dostępnym, daleko rozleglejszy i piękniejszy czeka nas widok.
Czerwony Wiérch na oko zdaje się zaledwie o parę godzin drogi od Zakopanego odległym, a jednak całego dnia potrzeba na jego zwiedzenie. Wyprawę tę odbyć można albo wchodząc na górę od strony północno-zachodniéj z doliny Mało-Łąki, lub też wstępując na nię od wschodu z polany Kondratowéj. Ta ostatnia droga lubo dalsza, jest jednak nierównie mniéj trudząca niż tamta. Tędy i ja przed kilku laty weszłam na Czerwony Wiérch. Oto opis téj wycieczki, którą do najprzyjemniejszych liczę.
Po kilkodniowéj ciągłéj słocie, która nie pozwalała nigdzie daléj wyruszyć, 23 lipca zajaśniało nam przecież słońce; najczystszy błękit sklepił się nad zakopiańską doliną, nad którą jeszcze dniem przedtém szare i ciężkie przeciągały chmury; po wiérchach tylko wałęsały się tu i owdzie leciuchne mgliste obłoczki. Jakkolwiek nie był to dzień zupełnie stósowny do wyprawy na góry, gdyż mgły, zgęściwszy się, cały widok zasłonić mogły, że jednak nie było obawy deszczu i pogoda zdawała się pewną, umyśliliśmy nie zwlekając dłużéj, odbyć od dawna ułożoną wycieczkę na Czerwony Wiérch w nadziei, że mgły się rozejdą i użyjemy pięknego widoku na okolicę. Przysłowie „odważny wygrywa“ sprawdziło się na nas; wycieczka ta powiodła nam się zupełnie.
Wyszedłszy około ósméj zrana znaną nam już drogą przez Kuźnice, przybyliśmy na ową śliczną polanę Kalatówkę, o któréj wspominałam poprzednio. Nie zatrzymując się przy źródle, którego pokłębiona woda z szumem i hukiem spada w ciemną lasu głębią, drogą kamienistą i dosyć przykro prowadzącą pod górę[40], doszliśmy na polanę Kondratową, położoną już na granicy świerków i kosodrzewia.
Po lewéj czyli południowéj jéj stronie wznosi się Suchy Wiérch, po prawéj Giewont, który z téj strony nie piętrzy się tak prostopadle, jak od Zakopanego. Pochyłość jego okrywają trawy i zarośla kosodrzewiny, zpomiędzy których wychylają się miejscami nagie, ostre głazy; na obszernym grzbiecie, niby gruzy warownego zamku, sterczą dziwacznie poszarpane opoki, stanowiące niedostępny grzbiet Giewontu. Na polanie Kondratowéj stoją dwa szałasy; w jednym trzymają krowy, w drugim nieco opodal owce. Widzieliśmy je wspinające się po pochyłości Giewontu w takiéj wysokości, że się wydawały jak mrowisko. Odpocząwszy tutaj i napiwszy się wybornego mleka, ruszyliśmy daléj. Idąc ciągle pagórkowatą doliną, na któréj zieleniły się bujna trawa i rozrzucone tu i owdzie karłowate świerki, stanęliśmy wkrótce u stóp góry Kondratowéj zwanéj także Kopą Kondracką[41].
Wejście na siodło łączące tę górę z Giewontem jest dosyć trudzące, gdyż pochyłość jest stroma, ścieżki jednak, zwane po góralsku percie i przystępki wydeptane w różnych kierunkach przez pasterzy i owce chodzące tutaj na paszę, ułatwiają wchodzenie, które po nabyciu cokolwiek wprawy, nie wyda się tak bardzo przykrém. Wyszedłszy na rozłożysty grzbiet Kondratowéj, wznoszący się zwolna w górę, w znacznéj jeszcze odległości pokazuje nam się szczyt jéj nie skalisty i nagi jak n. p. Giewont, ale mający kształt foremnego kopca, trawą i mchami okryty. Znajdując się na takiéj wysokości, gdzie już nawet kosodrzewina nie rośnie, z jakąż radością napotykamy wśród mchów i porostów, jakby puchową poduszką górę okrywających, alpejskie kwiaty emaliową barw świetnością zdobne. Tu fiołek alpejski nierównie większy niż nasze ogrodowe, kryje we mchu piękną swą główkę, ciemno błękitna goryczka napróżno tuli się do ziemi, bo ją z daleka żywa barwa zdradza; daléj zieleni się roślinka ze składu do mchu podobna, drobniuchnym różowym osypana kwiatem; błyszczą jak gwiazdki złociste kwiateczki, wdzięczą się alpejskie niezapominajki i goździki skalne w jasny strojne amarant; śnieżną bielą jaśnieją drobne kwiateczki po trzy na jednéj łodydze. Ale któż wyliczy te lube podniebnych sfer dzieci, których główki najrozmaitszemi kolorami ozdobione, ledwie cokolwiek podnoszą się nad ziemię?
Tak zrywając nieznane nam dotąd kwiaty, podziwiając ich rozmaitość i piękność, rzucając przytém spojrzenie na okolicę, któréj wspaniały widok miał się wkrótce roztoczyć przed nami w całym przepychu, zdążaliśmy do szczytu, na który jeszcze dosyć przykra czekała nas droga. Wtém spostrzegliśmy trzy konie góralskie, stojące w osłupieniu naprzeciw nas i przypatrujące nam się ciekawie. Za zbliżeniem się naszém, pędem wiatru pobiegły w bok i znowu zatrzymały się patrząc na nas. Swoboda i lekkość ich ruchów nasuwała pamięci mojéj opisy wolnych synów stepów Ukrainy. Szliśmy zwolna, aby nie spłoszyć tych pięknych zwierząt nad przepaść otwierającą się u stóp Kondratowéj[42]. Stanęliśmy nareszcie na szczycie (6337 st.), a widok, jaki nam się tutaj przedstawił, wynagrodził sowicie trudy kilkogodzinnéj podróży.
Wspaniały łańcuch Tatrów roztoczył się przed naszemi oczami w całym ogromie swoim; skaliste turnie, dziko poszarpane z najdziwaczniéj poszczerbionemi szczytami piętrzyły się jedne nad drugiemi; wglądaliśmy w ten labirynt urwistych wąwozów, dolin, przepaści, rozpadlin, w których jeszcze bezpiecznie panowała zima, nie lękając się ognistych słońca pocisków, bo te, jak o stalowy pancerz rycerza, o jéj śnieżną, zlodowaciałą odbijają się skorupę. Od wschodu sterczy grzbiet Wielkiéj Koszystéj obok niéj Mała Koszysta, daléj piętrzą się Kościelec i Swinnica, Mięguszowska, Rysy i inne groźne turnie otaczające pięć Stawów i Morskie Oko. W głębi wznosi się dumnie Lodowa turnia, Ganek i inne Tatrów spizkich olbrzymy. Najwspanialéj tutaj występuje Krywań, królujący nad wszystkiemi szczytami sterczącemi od południa[43], i Hruby Wiérch, na którego pochyłości zalegają ogromne płaty śniegu od górali ogrodami zwane. Od zachodu zasłania nam widok tuż obok Kondratowéj sterczący Wiérch Czerwony. Na północ wznosi się Giewont; na lewo od téj skalistéj ściany wybiega oko na rozległą dolinę nowotarską, rozścielającą się jakby równina bez żadnych wzgórzów, bez najmniejszego garbu, gdyż z téj wysokości, na jakiéj stoimy, zniknęły nawet potężnych Bieskidów grzbiety i dopiero wspaniała Babia góra i Pilsko (na Szlązku), ograniczają z téj strony widnokrąg. W północno-wschodniéj stronie widać pasmo Pienin, a przez perspektywę można dostrzedz mury Czorsztyna i Niedzicy.
Mgły, pędzone dosyć mocnym wiatrem zachodnim, odsłaniały i zasłaniały kolejno pojedyncze części tego cudnego widoku, i nie pozwalały objąć okiem całéj jego piękności i rozległości; dopiero w parę tygodni późniéj, gdyśmy byli drugi raz na Kondratowéj, przedstawił nam się ten wspaniały krajobraz najlżejszą nie przyćmiony chmurką tak, jak go powyżéj opisałam.
Podawszy, o ile mogłam, wierny zarys widoku ze szczytu Kondratowéj, nie myślę silić się na oddanie tych uczuć, jakich doznajemy, znajdując się na takiéj wysokości. Bo jakże wysłowić to rzewne, uroczyste jakieś uczucie, napełniające duszę, która czuje się tutaj bliżéj Boga, daléj od kału ziemi, jak opisać ów stan błogi, że tak powiem, zachwycenia, w którym choć chwilowo wszystkie bóle, wszystkie serca koją się tęsknoty, wszystkie myśli w jednę natchnioną, korną spływają modlitwę? Wszystko to czuć można, ale opisać niepodobna.
Zabawiwszy godzinę na szczycie Kondratowéj, spuściliśmy się na siodło, łączące tę górę z Czerwonym Wiérchem. Tu napotkaliśmy wielkie płaty śniegu, który na kilka dni przedtém pobielił szczyty tatrzańskie. Pomimo to roślinność na Czerwonym Wiérchu była jeszcze bogatsza, niż na Kondratowéj. Przy samym śniegu ledwo że nie na nim, uśmiechały się najpiękniejsze alpejskie kwiateczki. Wstęp na Wiérch Czerwony, znacznie od Kondratowéj wyższy (6703 st.), jest wcale wygodny, gdyż i tu są percie wydeptane przez pasterzy i owce. Mech brunatny, zwany płucnik, który grubą warstwą okrywa feldspatową opokę i oświecony słońcem, czerwonawo wygląda, nadał szczytowi temu nazwę Czerwonego Wiérchu.
Widok stąd jeszcze rozleglejszy, niż z Kondratowéj; widzimy nietylko wschodnią i południową, ale i zachodnią część łańcucha Tatrów. Tu wspaniała Pyszna, szczyt Staro-robociański, Rohacze i inne wiérchy, po większéj części już na Orawie leżące, zamykają czarodziejskie koło, jakiém nas otaczają skaliste olbrzymy. Powiadano nam że w dzień pogodny widać stąd Kraków, rozumie się przez perspektywę. Od południowo-wschodniéj strony, gdzie rozstępują się wyniosłe turnie, buja wźrok po Liptowskich równinach i zatrzymuje się dopiero na szczytach Niżnych Tatrów, które szeroko rozwiniętym łańcuchem, pną się tak dumnie i śmiało w górę, jakby starszym swym siostrom wyrównać chciały.
U stóp Czerwonego Wiérchu w północno-zachodniéj stronie, otwiera się głęboka przepaść; jestto dolina Mało-Łąka, która stąd wydaje się jakby wązka, zielona smuga. Czerwony Wiérch przedstawia z téj strony prawie od samego szczytu do dołu zupełnie prostopadłą, skalistą, nagą ścianę, stanowiącą jeden bok doliny Mało-Łąki, która szczytowi temu nadała, używaną niekiedy przez górali nazwę, Małołączniak. O kilkadziesiąt kroków od szczytu, spuszczając się ku Mało-Łące, w miejscu zwaném Ratusz, bije wprost ze skały małe źródełko. Górale utrzymują że ma ono związek podziemny z wypływem z pod Pisanéj w Kościelisku. Na dowód powiadają, że pies zdechły wrzucony tutaj, wypłynął w Kościelisku. Trudno przypuścić żeby to było prawdą.
Niedługo mogliśmy się cieszyć widokiem jaki nam się przedstawiał z tego wyniosłego szczytu. Mgły w ciągłym będące ruchu, przewalające się jakby wzburzone bałwany morza, ogarniając nas zewsząd, scieśniały coraz więcéj rozległy stąd widok. Była chwila że zamknięci dokoła jakby w szklannéj bani, białym powleczonéj muślinem, przez którą przekradał się blady promyk słońca, nie widzieliśmy nic zgoła, prócz niewielkiéj zielonéj przestrzeni, rozścielającéj się pod stopami naszemi. Jakkolwiek widok z takiéj wysokości przy czystéj pogodzie jest prawdziwie czarujący, to jednak i te mgliste tumany, ten ruch nieustanny na niebie i ziemi, ta walka potężnych olbrzymów, otrząsających dumne swe czoła z kryjących je obłoków, mają w sobie coś zajmującego, niezwyczajnego dla mieszkańców równin.
W powrocie z Czerwonego Wiérchu, który był głównym celem wycieczki naszéj, mieliśmy dwie drogi do wyboru, to jest: tężsamę, którą przybyliśmy na górę przez Kondratową i Kalatówkę, albo téż przez skalisty szczyt Krzesanicy, Upłaz i Kościelisko. Za tą ostatnią mówiła sposobność lepszego poznania gór i widok na dalsze, dotąd niewidziane okolice. Nie wahaliśmy się téż ani chwili, i wkrótce bez wielkiego utrudzenia wstąpiliśmy na urwisty szczyt Krzesanicy (6768). Wiérch ten z ukształcenia swego jest nieco podobny do szczytu Babiéj góry. Nie jestto ów zielony pagórek zasłany mchem i trawą, jak się przedstawia szczyt Kondratowéj i Wiérch Czerwony, nie jestto jednolita skała, ale raczéj ogromne płyty szarego wapienia, ułożone jedne na drugich ukośnemi warstwami. Warstwy te ciągle pękają, odstawają od siebie, odrywają się i w przepaść zsuwają; miejscami widać głębokie między niemi rozpadliny, które woda porobiła. Potężne siły przyrody pracują zwolna, lecz bezustannie nad zburzeniem tego wiérchu, który rzeczywiście wydaje się jakby wielka ruina. Od północy, Krzesanica jest stroma, prostopadła, jak ściana; u stóp jéj przepaść głęboka, straszna, jakby paszcza otwarta na pochłonienie dumnego olbrzyma. Jestto dolina Litworowa, tasama o któréj wspominałam opisując dolinę Miętusią, tak dzika, że spojrzawszy w nię, zgroza i dreszcz nas przejmuje. Szliśmy samym brzegiem przepaści po złomach kamieni; ktoby jednak czuł najmniejszą skłonność do zawrotu głowy, nie powinien sobie robić igraszki, a iść zdala od brzegu, gdyż jedno lękliwe spojrzenie w tę głębią, jeden krok nieostrożny, może o nieszczęście przyprawić.
Widok z Krzesanicy tensam prawie, co z Czerwonego Wiérchu; u stóp jéj od południowo-zachodniéj strony, w dolinie Kościeliskiéj, zwierciedli się znany nam już staw Smreczyński; nieco daléj, piętrzą się urwiste opoki otaczające dolinę Kościeliską, nad któremi króluje wspaniały wiérch Pysznéj.
Schodzenie z Krzesanicy jest dość przykre; potrzeba bowiem w niektórych miejscach spuszczać się z wysokich progów skalistych. Czekała nas jeszcze przeprawa przez kamienisty szczyt Upłazu (6475 st), niższy od Krzesanicy, a nadewszystko nie tak spadzisty. Z siodełka łączącego tę górę z Krzesanicą, dostaliśmy się wkrótce do szczytu. Schodząc z Upłazu, idzie się ciągle po płaskich odłamach gnejzowych. Spuściwszy się już znaczny kawał, jeszcze jednak bardzo wysoko, bo dopiero gdzieniegdzie krzaczki nikłéj kosodrzewiny stroiły nagi kamień, który dotąd był prawie wyłącznym panem tych sfer podniebnych, natrafiliśmy na dość obfite źródło. Wyborna woda, zimna jak lód, pokrzepiła nas i wzmocniła na dalszą drogę.
Pod Upłazem od wschodu, leży dolina Miętusia, także bardzo głęboka, nie sprawia jednak takiego wrażenia zgrozy jak dolina Litworowa. Upłaz bowiem nie spada tak stromo jak Krzesanica, nie widzimy więc tuż pod stopami naszemi przepaści; powtóre dolina Litworowa przeraża samą swoją dzikością; jest bowiem odarta i urwista, gdy tymczasem boki Miętusi okrywa bujna kosodrzewina, widać już nawet ciemnych świerków bukiety i zieleniące się wśród nich polany. Spuszczając się ciągle na dół w strefę coraz bogatszéj roślinności, ujrzeliśmy się niebawem na obszernéj polanie otoczonéj gęstym lasem. Ku wschodowi piętrzył się Giewont, który stąd wydaje się jakby jaka wspaniała gotycka budowa, pnąca się w obłoki wyniosłém sklepieniem i strzelistemi wieżami, których szczyty obwijała już leciuchna mgły wieczornéj zasłona.
Posiliwszy się żentycą w szałasie na wspomnionéj polanie, ruszyliśmy w dalszą drogę. Spuszczanie się do doliny Kościeliskiéj było także dosyć przykre, zwłaszcza, że w lesie, przez który droga prowadzi, było już prawie zupełnie ciemno. Przeprawiwszy się przez strumień, stanęliśmy nareszcie w dolinie Kościeliskiéj, któréj wdzięki kryła teraz pomroka wieczorna. Szczęściem zastaliśmy tutaj zamówiony wózek i w godzinę potém wypoczywaliśmy w naszym domku przy wesołym ogniu kominka.
Wycieczka na Czerwony Wiérch, jest rzeczywiście dosyć trudząca dla nieprzywykłych do dłuższego chodzenia po górach; ale wrażenia, jakich w niéj doznajemy, warte zaiste tego trudu, zwłaszcza, że zmęczenie jest tylko chwilowe i nie ma szkodliwego wpływu na zdrowie, jak tego doświadczyłam niejednokrotnie zwiedzając góry, byleby się strzedz mocnego rozgrzania i spocenia, a potém nagłego ochłodzenia. Dla tego idąc na góry, trzeba mieć zawsze w zapasie cieplejsze ubranie.
Na dowód, że nawet powtórnie zwiedzając góry, nie zawsze można zaufać swojéj pamięci, i że wybierając się na dalszą wycieczkę, nawet w znane już miejsca, lepiéj wziąść z sobą jakiego poczciwego górala, choćby nie za przewodnika, lecz dla pomocy i rady w każdym przypadku, niech mi będzie wolno podać tutaj opis dość osobliwszéj wycieczki, jaką w ośm lat późniéj odbyliśmy na Czerwony Wiérch. A chociaż w ciągu opowiadania będę musiała zawstydzić się mojéj nieprzezorności, bynajmniéj mię to nie odstręcza, gdyż stąd właśnie wypływa pochwała dla gór ulubionych i ich mieszkańców.


Nocleg w Tatrach.

Na góry, na góry,
Tam bliżéj do nieba;
Tam słońce, tu chmury,
Nam słońca potrzeba!

X. K. A.

Kończył się drugi miesiąc pobytu naszego w Zakopaném. Za parę dni trzeba było powracać do miejskich murów. Lato r. 1864 dżdżyste, zimne, a w Tatrach nawet śnieżne, po całych dniach, a czasami i tygodniach, zatrzymywało nas w domu. Żal było bardzo żegnać góry nie nacieszywszy się niemi; a tu jakby na przekorę wypogodziło się niebo, Tatry oblane purpurową łuną zachodu, wróżyły trwałą pogodę. Zawitał ranek 27 Sierpnia jasny, pogodny jak uśmiech dziecięcia; Tatry opromienione odblaskiem wschodzącego słońca, wabiły niezrównanym urokiem, obiecywały cuda każdemu kto nie żałując trudu, na ich wedrze się szczyty. Myśmy zrozumieli tajemniczą mowę kochanych gór naszych, one nas nigdy jeszcze nie zawiodły, owszem sowicie odpłacały trudy i znoje, które ochotnie nieśliśmy im w ofierze, wlewając w duszę niezapomniane wrażenia. I czyż można im odmówić gdy tak ponętnie, tak lubo zapraszają na pożegnanie? Nie, nie, pożegnamy się z Tatrami na Czerwonym Wiérchu! To nasz sąsiad, wreszcie odźwierny i pierwszy w góry przewodnik, powiernik pierwszych wrażeń naszych. W mgnieniu oka powstał zamysł, a następnie plan wycieczki dość dalekiéj, zważając krótkość dnia w końcu Sierpnia.
Około ósméj wybraliśmy się w drogę zupełnie sami, tak ochoczo, wesoło, jak się to zazwyczaj wyrusza w góry. Zamierzyliśmy wejść na Czerwony Wiérch z doliny Mało-Łąki, gdyż na oko droga ta wydawała nam się bliższą, a przynajmniéj piękniejszą niż z polany Kondratowéj. Doświadczenie przekonało nas, żeśmy się pomylili; niema bliższego, a zarazem wygodniejszego wejścia na Czerwony Wiérch jak z Kondratowéj. Szliśmy spiesznie, a pomimo to nie czuliśmy zmęczenia, bo powietrze było chłodne, prawie zimne; ten téż chłód dawał nam dobrą otuchę co do pogody która zwolna poczynała się zmieniać. Przy takiém zimnie, niepodobna myśleć o deszczu; te chmurki, to przelotne tylko obłoczki które się rozejdą pewnie nim wejdziemy na górę, lepiéj nawet że słońce dopiekać nie będzie. Tak to biedny człowiek łudzi się zawsze i radby wmówić w siebie że mu się wszystko powiedzie, że wszystko do jego celów posłuży.
Nie zatrzymując się długo na Mało-Łące, chociaż górale grabiący siano, wszyscy dobrze nam znajomi, wielką mieli ochotę na pogadankę, ruszyliśmy spiesznie w dalszą drogę. Wejście na przełęcz pomiędzy Giewontem a Czerwonym Wiérchem, patrząc z doliny, wydaje się bardzo łatwém i bliskiém, rzeczywiście jednak jest dość przykrém, a nadewszystko nieskończenie długiém. Niestety! wyszedłszy na siodło oddzielające dolinę Mało-Łąki od Kondratowéj, zamiast spodziewanego widoku, ujrzeliśmy szare, pobałwanione morze mgły zasłaniającéj najbliższe nawet szczyty. W dolinach słońce jasno świeciło, ale tumany mgły zgęszczającéj się coraz więcéj, zakryły zupełnie dość jeszcze oddalony szczyt Kondratowéj i Wiérch Czerwony.
Pomimo doznanego zawodu, nie straciliśmy fantazyi; oddychając pełną piersią lekkiém, wolném wysokich sfer powietrzem, nie czuliśmy nawet zmęczenia, a nikomu na myśl nie przyszło powracać nie dopiąwszy celu. Na szczycie Kondratowéj otoczyła nas mgła gęstsza jeszcze niż przedtém, wiatr zimny pociągał. Źle! nie tylko że nie będziemy mieli żadnego widoku, ale jak tu powracać jeżeli mgła zalegnie szczyty i doliny? Ta myśl niepokojąca, przemknęła każdemu z nas, nikt jednak z nią się nie wydał, żeby się nie trwożyć nawzajem. Usiadłszy na kamieniach zajadaliśmy nasz skromny obiadek; w tém od strony Liptowa rozjaśniło się nieco niebo, mgła ustępowała szybko, odsłaniając najprzód dolinę liptowską, a niebawem wystąpił szczyt Krywania i dziko poszarpany grzbiet Hrubego Wiérchu. Wkrótce zajaśniało słońce, oświecając nie tylko Krywań ale piętrzące się po za nim spizkie turnie i szczyty nad Morskiém Okiem; widać było najpiękniejszą rzeźbę nagich opok, każdy załamek i rozpadlinę. Nie mogliśmy oderwać oczu od tego majestatycznego widoku; a jednak chcąc bądź co bądź odwiedzić jeszcze Wiérch Czerwony, nie było czasu do stracenia.
Zaledwie zbiegliśmy z Kondratowéj na przełęcz łączącą ją z Czerwonym Wiérchem, mgła jakby tylko czekała na nas, osiadła na opuszczonym przez nas szczycie, a cel podróży naszéj zakryty dotąd, wychylił swój wyniosły wierzchołek jakby zapraszając nas przyjaźnie. Stoimy nakoniec na Czerwonym Wiérchu, ale prócz chrupiącego pod nogami płucniku i szaréj mgły nad nami i dokoła nas, nic a nic nie widać. Z wytrwałą cierpliwością górskiego wędrowca, czekamy co daléj będzie, oglądamy się na wszystkie strony, czy nam skąd nie błyśnie jaśniejszy promyczek. Ku zachodowi mgła jakaś bielsza, przejrzystsza, widać jakiś okrąg jaśniejszy; tam wynikło blade widmo słońca bez promieni, bez blasku, a jednak miłe naszemu oku, bo ono jedno przerywa szarą jednostajność, bo ono obiecuje, swoją coraz wzmagającą się potęgą, rozprószyć mgły natrętne. Jakoż wkrótce zaczęły występować jedna po drugiéj turnie zachodnich Tatrów i odsłonił się widok nie tak wspaniały jak ku wschodowi, ale za to pełen wdzięku i życia. Na chwilę zamajaczały nam jeszcze wśród mgły groźne spizkie szczyty, wysunęła się tu i owdzie granitowa iglica, mieliśmy widok zachwycający, ale tylko przez chwilę, bo niebawem nadciągnęła nowa nawała mgły i wszystko w niéj utonęło. Równocześnie powiał wiatr tak ostry, że dzwoniliśmy zębami od zimna. Pozatulaliśmy się jak można było najlepiéj i jakby przykuci staliśmy na miejscu, chcąc się jeszcze doczekać słońca i jeszcze raz ujrzeć cudne panorama. Było wpół do piątéj, a my nie mieliśmy ochoty schodzić na dół, ale na prędce układaliśmy nowy plan powrotu. Mierząc okiem rozległe siodło Kondratowéj i szczyt jéj który wypadało nam znowu przebywać chcąc się spuścić do doliny Kondratowéj, zdawało nam się że to droga bardzo daleka i że kto wie czybyśmy zdążyli do domu przed nocą. Przyszło nam zatém na myśl, że byłoby może bliżéj udać się w przeciwną stronę przez wierchy Krzesanicę i Upłaz i spuścić się do doliny Kościeliskiéj jak to opisałam poprzednio. Omyliliśmy się fatalnie, a raczéj zawiodła nas pamięć, straciliśmy zupełnie miarę odległości. Droga przez wierchy do doliny Kościeliskiéj, jest bez porównania dalsza niż przez Kondratową; na długim dniu Lipcowym jestto wyprawa całodzienna, niepodobna jéj więc odbyć w końcu Sierpnia i to ruszając z Czerwonego Wiérchu o piątéj. Ale te wszystkie uwagi i porównania, przyszły dopiero po czasie; na razie zdawało nam się że obie drogi zupełnie są równe co do długości, a za ostatnią przemawiało to, że zamiast spuścić się od razu na dół, długo jeszcze będziemy na wysokościach, przechodząc z wiérchu na wiérch i rozległym, a coraz nowym zachwycając się widokiem. Jakby dla ostatecznego rozstrzygnienia naszego wahania, gruby bałwan mgły zaległ szczyt i siodło Kondratowéj, a natomiast Krzesanicę jasno oświeciło słońce. Ku słońcu więc, ku słońcu pójdziemy, nie tam gdzie mgły i ciemności!
Pamiętając niby doskonale drogę, z radością podjęłam się przewodnictwa i ruszyliśmy na Krzesanicę. Wyznam szczerze że jakkolwiek byłam pewną że trafię do szałasu na Upłazie i pamiętałam wszystkie ustępy téj drogi, jednak gdyśmy weszli na obszerny szczyt Krzesanicy, gdym się ujrzała wśród olbrzymich zwalisk pomiędzy któremi trzeba było kierować się własną pamięcią, a po części może instynktem, zachwiała się moja odwaga, poczęłam żałować żeśmy się zapuścili tutaj. Straszna, dzika, urwista przepaść doliny Litworowéj którą pamiętałam dobrze z pierwszéj naszéj wycieczki, ubezpieczała mię że nie pobłądziliśmy przynajmniéj dotąd. Idąc samą krawędzią przepaści, ukradkiem rzucałam wźrokiem w tę otchłań zawaloną śniegiem i odłamami skał; nie śmiałam w nię zajrzeć, lękając się aby ten widok dreszczem przejmujący, nie odebrał mi do reszty odwagi.
Z Krzesanicy przeszliśmy na kamienisty, pagórkowaty grzbiet Upłazu, przedłużony w ramię zniżające się zwolna. Napróżno wytężałam wźrok, szukając owego szałasu będącego stacyją na drodze do Kościeliska, nigdzie nie widać polany, okolica jakaś nowa któréj nie pamiętam wcale. Po prawéj stronie otwiera się nieznana mi dolina, przed nami sterczy skała zdająca się zakończać ów grzbiet po którym idziemy. Pobłądziliśmy, to widoczna! Zakręciło mi się w głowie, stanęło przed oczyma grożące nam niebezpieczeństwo: nie znając drogi, mogliśmy bardzo łatwo natrafić na urwiska i zginąć w przepaściach. A tu nigdzie ścieżki lepiéj uchodzonéj któraby mogła zaprowadzić do szałasu, nigdzie żywéj duszy nie widać, bo to już wieczór, juhasi dawno powrócili z owcami. Położenie nasze było w istocie przykre: sami, zupełnie sami, zaskoczeni szybko zapadającym zmrokiem na takiéj wysokości! Poleciliśmy się Bogu i nie tracąc przytomności zaczęliśmy rozpatrywać miejscowość. Spostrzegliśmy wprędce żeśmy pobłądzili niedawno, że nam wypadało powrócić na szczyt Upłazu i stamtąd rozpoznać dokładnie położenie. Zaledwieśmy wyszli nieco wyżéj, ujrzeliśmy szerokie ścieżki prowadzące do szałasu, który widać było pod lasem. Bogu dzięki, jesteśmy na dobréj drodze, ale jak to jeszcze daleko! Bywaj zdrowe Zakopane, a nawet Kościelisko do jutra; nie dla nas nocleg w domu lub odartéj karczmie, my za szczęśliwych się poczytamy, jeżeli przed nocą zdążymy do szałasu i wypoczniemy przy ogniu na cetynie[44]. Zbłądzenie nasze nie wiele przyczyniło nam drogi a czasu nie zabrało więcéj nad kwadrans. Przy pierwszych téż krzakach kosodrzewia, natrafiliśmy na miejsce gdzie ze skalistéj ściany tryskało owo źródełko, które przed ośmią laty pokrzepiło nas wyborną wodą. Zmęczeni i spragnieni, od dawna cieszyliśmy się na tę wodę. Jakiż zawód! kamienie zawaliły źródło i woda sączyła się tak skąpo, że nawet kieliszkiem nie można jéj było zaczerpnąć. Nabraliśmy ręką po kilka kropel aby odwilżyć przynajmniéj usta i spiesznie puściliśmy się daléj.
Nagle czarowne widowisko ukazało się oczom naszym i na chwilę przykuło do miejsca. Ujrzeliśmy zachodzące słońce, nie owo piękne, jasne słońce, rozrzucające na pożegnanie świetne promienie: nie, byłto raczéj ogniem buchający wulkan, rozlewający dokoła blask krwawéj łuny. Nad zapadającą pod poziom tarczą, przedłużoną w słup płomienisty, zawisła czarna chmura, niby obłok dymu, rzucający cień posępny na okolicę. Na przyćmionym błękicie nieba, rysowały się ostro, dziko poszarpane szczyty, stanowiące niby brzegi krateru. Nowotarska dolina, Babia góra i inne grzbiety Bieskidów, pływały w powodzi jakiegoś dziwnego, purpurowego światła, które chyba do łuny pożaru, przyrównaćby można. Wysokości któreśmy opuścili, skaliste szczyty Giewontu, bliższe nas polany, lasy i wzgórza, już zalegał zmrok wieczorny, od którego tém posępniéj odbijała owa daleka okolica zalana żarem ognistym. Zwolna, zwolna przygasły ognie wulkanu, ciężkie kłęby dymu zaległy jego straszną paszczę, zmrok zapadł na całą okolicę.
Zaskoczeni ciemnością, zbieraliśmy ostatki sił aby zdążyć do szałasu nim noc zupełna zapadnie. Jeszcze na szczycie Upłazu przyszło nam na myśl, że szałas ten położony jeszcze bardzo wysoko, bo na górnéj granicy lasów, jest już może opuszczonym, że tam nie zastaniemy nikogo. Odpychaliśmy jednak tę myśl wstrętną, która przecież w miarę zbliżania się do szałasu, coraz większego nabierała prawdopodobieństwa. Nie widać było ani ludzi, ani owiec w koszarze, a co najważniejsza, nad dachem nie unosiła się błękitnawa kitka dymu, znak niemylny mieszkania człowieka. Owe głosy ludzkie, szczekanie psów, ryk bydła które nas dolatywały od dawna, pochodziły z innego szałasu stojącego nieco niżéj na pochyłości wzgórza, wprawdzie bardzo blisko, ale za lasem w który niepodobna było zapuszczać się w takiéj ciemności. Jak tylko upewniliśmy się że szałas do którego zdążamy stoi pustką, zaczęliśmy wołać na juhasów w nadziei że może usłyszą i doprowadzą nas do swego szałasu. Wszystko napróżno, głos ginął w otaczających nas dolinach, nikt nam nie odpowiadał, byliśmy zupełnie sami na takich wyżynach.
Już było tak ciemno, że z trudnością można było rozeznać najbliższe przedmioty, gdy stanęliśmy przed drzwiami szałasu który miał nas przyjąć pod swój dach. Nie były zaparte, weszliśmy więc, a pierwszém staraniem było rozniecenie ognia za pomocą krzesiwka, gdyż zapałek nie mieliśmy z sobą. Znając zwyczaje szałasowe, po omacku natrafiliśmy na ognisko przykryte deskami. Znalazłszy kilka węglików, nazbieraliśmy około szałasu drobnych gałązek i trzasek i daléj do roboty. Nie łatwa to była sprawa; mokre trzaski nie mogły się palić; dmuchaliśmy aby rozżarzyć węgle, ale wszystko gasło kilka razy na wilgotnéj ziemi. Nareszcie udało nam się rozpalić ogień na ławie. Błysnął słaby płomyczek i oświecił wnętrze szałasu. Uszczęśliwieni, uprzątnęliśmy spiesznie deski któremi zarzucone było ognisko i w tryumfie przenieśliśmy ogień na właściwe miejsce. Było tam jeszcze kilka polan i niedopalonych głowni, były wreszcie deski które w potrzebie mogły także pójść na ogień. Ale noc długa, bardzo długa, trzeba się dobrze zaopatrzyć w drzewo, żeby nie zostać w ciemności i zimnie. Przed szałasem leżał długi i gruby pień smreka, tenby wystarczył na całą noc. Wspólnemi siłami wciągnęliśmy do szałasu ogromną kłodę i zatoczyliśmy ją na ogień który już teraz buchał wesołym płomieniem, pryskał iskrami, a mówiąc nawiasem, zapełniał dymem nasz hotel, gryząc niemiłosiernie w oczy. Ale któżby tam zważał na taką drobnostkę, któżby nie darował temu przyjacielowi i dobroczyńcy tych kilku łez które wycisnął nieprzywykłym do jego smolnego oddechu? Zaiste, ten tylko kto się znajdował kiedy w położeniu podobném naszemu, potrafi ocenić, jakimto skarbem jest ogień, ten żywioł tak nieraz straszny, tak lekceważony w codzienném życiu. Bez niego, jakże okropną byłaby dla nas ta noc spędzona w szałasie przez którego dach gwiazdy świeciły, a wiatr przewiewał szparami! Zimno byłoby nam się dobrze dało we znaki: a potém, jakże to okropnie zostać na całą długą noc w ciemności, w miejscu tak odludném i dzikiém! Każdy szelest, każdy łoskot spadającego w przepaść kamyka, byłby nas strachu nabawiał. Przy ogniu było nam ciepło, wesoło, bezpiecznie.
Bezpiecznie! piękne bezpieczeństwo przy ognisku, w okolicy tak dzikiéj, jeden mężczyzna i trzy kobiety! Muszę się przyznać, że gdy już było widoczném że będziemy musieli noc przepędzić w takiéj pustce, miałam chwilę bojaźni, ale tylko chwilę; bo czyż może się lękać ten kto wierzy że opatrzne oko Boże czuwa nad nami we dnie i w nocy, że On nas nigdy nie wypuszcza z ojcowskiéj swojéj opieki? Myśmy oddaleni od ludzi, samotni niby, na dzikiéj skale, ale Bóg jest z nami, bez jego woli i włos nam z głowy nie spadnie. On obrońcą naszym, opiekuńcze skrzydła jego anioła, osłaniają nasz szałas, możemy więc spoczywać bezpiecznie. Prawdę mówiąc nie było się czego obawiać. Gdyby gdzie w pobliżu miasta przyszło tak nocować w polu pod lasem, trzebaby się lękać napadu złodziei i włóczęgów miejskich lub wiejskich; tu z tego względu mogliśmy być zupełnie spokojni; nigdy nic podobnego nie przytrafiło się w naszych górach, najbezpieczniéj można po nich wędrować wzdłuż i wszersz, choćby nawet samemu bez przewodnika. Owi zbójniki o których dawne śpiewają piosnki, przepadli bez wieści.
Rozgospodarowawszy się w naszéj oberży, t. j. ustawiwszy z owych deszczek ławy tak aby nas dym jak najmniéj dochodził, pomodliliśmy się wspólnie, a z modlitwą uleciały ostatnie obawy. Już nawet nie życzyliśmy sobie aby przyszli do nas juhasi z niższego szałasu zwabieni dymem z naszego ogniska. Żalby nam było ognia z takim mozołem rozpalonego i tego samotnego szałasu gdzie nam było tak dobrze, cicho, spokojnie. Wprawdzie głód czuć się dawał, ale chociaż mieliśmy jeszcze kawałek chleba i séra na wieczerzę, nie jedliśmy nic, żeby nie powiększać pragnienia które i bez tego bardzo nam dokuczało.
Siedząc na ławie naprzeciw ognia, chciałam się zdrzemnąć, ale ani na chwilę nie mogłam zamknąć oczu, bo zaraz przesuwały się przedemną przepaście, urwiska, przeprawy pełne niebezpieczeństw i takim nabawiały mię strachem, że pomimo niezmyślonéj ochoty do spania, otwierałam oczy aby rozpędzić natrętne mary. Chcąc czém inném zatrudnić rozkołysaną wyobraźnię, wyciągałam rozmaite uwagi z obecnego naszego położenia. Zastanawiałam się więc nad tém jak to mało istotnych potrzeb ma człowiek, do jak szczupłych rozmiarów może ograniczyć swoje życzenia. Gdyśmy stali na Czerwonym Wiérchu, mierząc okiem rozległe siodło Kondratowéj, ulękliśmy się tak długiéj drogi i obraliśmy inną, która nam się bliższą wydawała; rachowaliśmy na łatwość dostania koni w Kościelisku, cieszyliśmy się zawczasu na wypoczynek w domu przy kominie i szklance gorącéj herbaty. Późniéj gdy się pokazało żeśmy sobie przyczynili ledwo nie połowę drogi, już nie było mowy o domu, ale pragnęliśmy tylko zdążyć do Kościeliska i tam przenocować na leśniczówce lub w karczmie. Niebawem życzenia nasze jeszcze się bardziéj ograniczyć musiały. Gdybyż przed nocą być w szałasie! O jak to będzie dobrze wypocząć na kosodrzewinie, napić się najprzód wybornéj wody, a potém świeżéj żentycy na wieczerzę! Ale i to jeszcze zbyt wygórowane były marzenia, jeszcze o jeden ton spuścić trzeba. Gdyśmy zabłądzili, nie miałam już nadziei trafienia do szałasu, byłam prawie pewną że nam wypadnie noc przepędzić pod gołém niebem, przytuliwszy się do jakiéj skały. O nie! to znowu byłoby z ujmą dla tak zawołanych jak my wędrowców, żeby na piękne pobłądzić mieli i w swoich ulubionych Tatrach nie znaleźli na noc gościnnego dachu. — Nie, nie, tak źle nie będzie. Czeka na nas hotel tatrzański, pusty wprawdzie, bez gospodarza, ale wygodny, bardzo wygodny. Mamy ogień suty, ławy dokoła, przez dach nie bardzo przeświecają gwiazdy, są miejsca gdzie ich całkiem nie widać, a zatém nawet w przypadku deszczu nie nalałoby nam się za kołnierz. Głodno nam trochę, pić się chce, ale przynajmniéj nie chłodno, nie boimy się niczego, jesteśmy panami w swoim szałasie. I czegóż więcéj potrzeba? Gdyby nam kto w Krakowie, a nawet w Zakopaném, taki przepowiadał nocleg, z pewnością bylibyśmy się zrzekli Czerwonego Wiérchu; teraz jesteśmy weseli i zadowoleni jak rzadko. Znikła nawet obawa deszczu która nas trochę niepokoiła, niebo się przepogodziło, księżyc wysunął się ponad góry, gwiazdy coraz liczniéj wyzierały z poza ustępujących chmur. Noc była chłodna ale nie zimna, wiatr nawet całkiem ustał.
Pomimo że nam tak dobrze było w szałasie, godziny wlokły się bardzo leniwo, a ta ich powolność nasuwała myśli smutną dolę biednych więźniów, którzy nie jednę noc, ale miesiące i lata taką odmierzają miarą. — Ach! nie taką jeszcze. — Dla znękanych boleścią i tęsknotą duszy, wycieńczonych nieraz fizyczném cierpieniem, godzina każda wiekiem się zdaje. Dla wielu z nich po téj długiéj, strasznéj, lata trwającéj nocy, nie zaświta już wesoły ranek na ziemi, bo ich z więzienia śmierć dopiero uwolni; nad ciemnym lochem otworzą się niebiosa, i przyjmą w swe progi duszę męczennika, która odbyła czyściec na ziemi i uświęciła się cierpieniem.
Jak wszystko na świecie, tak i ta długa noc zbliżyła się przecież do końca. Polany, lasy i skały wynurzając się z nocnych cieniów, zrazu niepewnemi, przyćmionemi majaczały barwami, zarysy ich rozpływały się w mglistéj powłoce; ale stopniowo, coraz wyraźniéj występowały. Wkrótce ukazała się nad poziomem złoto-purpurowa smużka, zwiastując bliski wschód słońca. Ale słońce nie wstawało dzisiaj ochotnie, wesoło, jak to bywa w pięknych dniach letnich; grube chmury, niby ciężka kotara, zawisły nad łożem, z którego podnosiło się leniwo, ospale, niby dziecko kapryśne które z musu wstaje, a za chwilę uśnie gdzie w kątku. Zaledwie pierwszy brzask dnia przedarł się przez szpary do wnętrza szałasu, z radosném rozrzewnieniem podziękowaliśmy Bogu za tę noc tak szczęśliwie przebytą pod jego opieką, za ten dach który nam dał przytułek bezpieczny.
Jeszcze cała okolica drzemała w sennym pogrążona zmroku, jeszcze nie pobladły gwiazdy, gdy, rozgarnąwszy tlejące głownie, żeby przypadkiem wiatr nie rozdmuchał ognia, pożegnaliśmy nasz szałas. Szeroką, dobrze wydeptaną ścieżką dostaliśmy się wkrótce na drugą stronę lasu, gdzie stał ów, wczoraj jeszcze widziany, szałas. Widok jaki nam się tutaj przedstawił, był prawdziwie malowniczy. Przed nami Kominy Kościeliskie, olbrzymia, skalista turnia, piętrząca się wspaniale niby jakie stare zamczysko, jaka groźna warownia. Wierzchołek jéj skąpo uzieleniony kosmykami trawy i porostami, niższe stopnie stroją świerki, buki, klony, jawory, jarzębina, splecione w majowe wieńce; a niżéj jeszcze, zaległy ciemne lasy, wśród których zieleniły się świeżo skoszone polany. U stóp téj wspaniałéj góry, na przeciwległém wzgórzu stał szałas, daléj drugi, a obok niego nowa, porządna szopa; nie opodal, kierdel (stado) owiec zamkniętych jeszcze w koszarach. Pstra gromadka roiła się jak mrowisko, becząc żałośnie i brzęcząc dzwonkami; kilku juhasów uwijało się pomiędzy niemi, bo to ranny odbywał się podój. Dwa młode psy owczarskie igrające przed szałasem, dopełniały ten obrazek pasterskiego życia Podhalan, który nam się przedstawił w napół sennym mroku, w jakim była jeszcze pogrążona cała dolinka, chociaż wschodzące słońce już złociło szczyty gór ją otaczających.
Jeżeli nas zajął ten widok pełen wdzięku właściwego polanom tatrzańskim, nie mniéj zajmującém, a nawet dziwném wydać się musiało juhasom niespodziewane pokazanie się podróżnych o tak rannéj porze i na takich wysokościach. Na wołanie nasze przybiegł baca, rosły, dorodny mężczyzna, a gdy się dowiedział żeśmy nocowali w pustym szałasie, nie mógł się uspokoić o to że musieliśmy zziębnąć. Zapewnialiśmy go że nam było dobrze i ciepło, a on, jakby gospodarz troskliwy o wygodę swoich gości, ciągle się użalał nad nami żeśmy nie zdążyli na noc do jego szałasu, gdzieby nam był kazał nasłać smreczyny i mielibyśmy nocleg wygodny, „a tak musieliście téż doziębnąć“, powtarzał ciągle.
Na usilne proźby i naleganie bacy, wstąpiliśmy na chwilę do szałasu. Uczęstowani gorącą żentycą, pogwarzyliśmy trochę z poczciwym góralem, który nas potém wyprowadził na wzgórze i pokazał drogę do Kościeliska. Tą drogą bardzo spadzistą i niewygodną, spuściliśmy się w dolinę i tu pierwszy raz napiliśmy się wody któréj tak byliśmy spragnieni od wczoraj. Orzeźwiła nas ona i pokrzepiła na milową drogę dzielącą nas jeszcze od domu.
Tymczasem niebo zasępiło się zupełnie; szara, jednostajna opona rozpostarła się nad Kościeliską doliną, utonął w jéj fałdach wspaniały szczyt Pysznéj, bliższe góry i lasy wyglądały czarno i straszno, widocznie miało się na słotę. Powietrze coraz bardziéj się oziębiało, tak że dreszcz nas przechodził, a co dziwniejsza, że, w miarę jak zbliżaliśmy się do Zakopanego, było coraz zimniéj. Jakże opiszę nasze zdziwienie, gdy wyszedłszy z lasu, ujrzeliśmy Tatry ubielone śniegiem! Spadł on téj właśnie nocy na Muraniu, Koszystéj, Granacie, Swinnicy, Kasprowéj; Giewont stanowił granicę; na turniach po prawéj jego stronie t. j. na Czerwonym Wiérchu i Upłazie, gdzieśmy nocowali, nie było jeszcze śniegu, ale białe mgły i chmury spuszczające się na ich wierzchołki, zapowiadały, że i tam wkrótce zimowy rozpostrze się całun. Patrząc na Tatry tak rozdzielone na dwie połowy, jednę w letniéj, drugą w zimowéj barwie, nie mogłam powstrzymać wykrzyku: Wielki Boże! czyż nie widoczna Twoja opieka nad nami! Myśmy tak ciepłą i spokojną noc mieli, a tuż obok na sąsiednich szczytach, spadły śniegi! O jakżeby nam było dokuczyło zimno, a nawet zaszkodziło na zdrowiu, zwłaszcza że nie byliśmy całkiem przygotowani na nocleg w górach, a zatém dość lekko ubrani.
Tymczasem nasi znajomi w Zakopaném bardzo byli niespokojni gdyśmy nie przyszli na noc, a tém więcéj jeszcze, gdy parę godzin zrana upłynęło, a nas widać nie było. Wszyscy wiedzieli że znamy doskonale góry, nie przypuszczali więc abyśmy pobłądzili, obawiali się tylko czy które z nas nie zasłabło i czy bez ratunku nie siedzimy gdzie w lesie lub szałasie nie umiejąc sobie radzić. Nasza gaździna pobiegła z płaczem na plebanią poradzić się X. Proboszcza co robić w takiéj przygodzie. On jak najspieszniéj wysłał górala na polanę Kondratową, a gdyby nas tam nie zastał, miał się przeprawić do Mało-Łąki. Inny posłaniec miał iść w przeciwną stronę i wypytywać się o nas w Miętusiéj i na Upłazie. Nie zdążyliśmy na czas aby uprzedzić pierwszego posłańca, szczęście że się na tym jednym skończyło i że więcéj ludzi nie poszło szukać zguby. O jakże się ucieszyli wszyscy, gdy nas zobaczyli zdrowo powracających! „Coby to było, mówiła ze łzami nasza gaździna, żeby tacy ludzie, co to już jakby nasi, zginęli w górach.“
Kończąc opis téj wycieczki to jeszcze dodam, że w parę godzin po naszym powrocie, spadł śnieg na Czerwonym Wiérchu i Upłazie, a odjeżdżając we trzy dni późniéj, mieliśmy widok znany nam dotąd tylko z opowiadania, to jest ujrzeliśmy cały łańcuch Tatrów ubielony śniegiem, z zieloną opaską lasów u dołu.


Staw Czarny, Zmarzły i stawy Gąsienicowe.

Gdzie ty znajdziesz w cudzéj stronie
Takich jeziór takie tonie!
Takie góry nad wodami,
Takie niebo nad górami!

Jedném z owych miejsc w Tatrach, gdzie olbrzymia górska przyroda występuje w dzikiéj piękności swojéj zdumiewającéj wędrowca, jest okolica Czarnego i tak zwanych Gąsienicowych Stawów. Jest ich kilka, leżą w południowo-wschodniéj stronie od Zakopanego, na obszernéj, znacznie wzniesionéj dolinie, rozciągającéj się między Magórą a pasmem skalistych turni zamykających ją od południa i wschodu. Podaję tutaj opis jeziora zwanego Czarnym Stawem, leżącego w bliskości Stawów Gąsienicowych, a piękniejszego i dostępniejszego, niż te ostatnie.
Na zwiedzenie Czarnego Stawu i jego okolicy, należy wybrać się zaraz zrana. Przybywszy do Kuźnic, tuż za dworem właściciela, spostrzegamy dwie drogi rozchodzące się w przeciwne strony. Jedna prowadzi na prawo do doliny Jaworzynki, druga zwraca się na lewo w las zwany Nieborakiem. Tą drogą za dawnych czasów zwożono rudę z Magóry. Po zrobieniu nowéj, wiodącéj do kopalń przez Jaworzynkę, dawna droga poszła w zaniedbanie; deszcze porozrywały ją i popsuły tak, że miejscami podobniejsza do parowu, niż do drogi wozowéj; bokami jednak wszędzie dobre przejście. Idąc ciągle pod górę, wychodzimy na wyniosły, kamienisty grzbiet który górale zowią Boconiem, stąd mamy wspaniały i rozległy widok tak na skaliste turnie, jak i na dalszą okolicę Podhala aż po Bieskidy i Pieniny, opasujące ją jakby łańcuchem.
Najbliżéj nas na prawo wznosi się okazała Kopa Magóry, a tuż przed nami dwa wysokie także, zielone pagórki tak zwane Kopy Królowe (4887 st.). Po obu stronach skalistego grzbietu po którym prowadzi droga, a raczéj ścieżka, otwierają się w przepaścistéj głębi obszerne doliny. Na prawo leży Jaworzynka, na któréj zachodnim boku widać drogę prowadzącą do kopalń w Magórze. Na lewo widać dolinę Olczysko, nie tak odartą i dziką jak pierwsza. Zasłana lasami i polanami, licznemi szałasami ożywiona, wydaje się jakby jakaś osada wiejska malowniczo wśród gór rozłożona. Idąc zwolna lecz ciągle pod górę, przychodzimy na halę Królową. Położona bardzo wysoko, bo już w krainie kosodrzewia, nie ma ona wdzięku właściwego innym halom tatrzańskim. Niema tu ani bujnéj trawy, ani skał fantastycznych; dwa liche szałasy stoją samotnie bez żadnéj osłony, oddane na pastwę wiatrom i burzom, które tu szalone zwodzić muszą tańce. Ale jakkolwiek Królowa nie bardzo miłe czyni na nas wrażenie, z powodu osamotnionego a bardzo wyniosłego położenia, za to wspaniały widok jaki się stąd przedstawia na olbrzymie turnie Granatu, Kościelca i Swinnicy, zupełnie ten brak wdzięku wynagradza. Z Królowéj spuszczamy się na obszerną halę zwaną nad Stawami, a dzika piękność i majestat obrazu jaki tutaj mamy przed sobą, czaruje nas, lecz zarazem jakąś zgrozą przejmuje. Stoi przed nami olbrzymi zastęp skalisty; dzikie, nagie, granitowe opoki strasznie podarte, najdziwaczniéj poszczerbione, pną się w górę zupełnie pionowo. Zdawaćby się mogło, że zima założyła tutaj główne legowisko swoje, takie masy śniegu zalegają urwiste boki tych opok, olśniewając oczy srebrzystą białością, która tém świetniéj a rażąco odbija od ciemnych skał granitowych.
Widzimy tu już nam dobrze znaną Wielką Koszystą w stronie południowo-wschodniéj; daléj na prawo znacznie naprzód wysuniona jakby najforemniejsza piramida, wznosi się Żółta turnia zupełnie naga, gładka jak ściana, ubarwiona żółtym porostem, który jéj nadał nazwisko. Obok Żółtéj, zawsze na prawo, lecz więcéj w głąb cofniony, piętrzy się niezmiernie dziki i wyniosły Granat, tuż przy nim piramidalny ostro ścięty szczyt Kościelca, którego grzbiet wysuniony naprzód i zakończony piramidalnym także wierchem o wiele niższym od pierwszego, nazywają Małym Kościelcem. Obok Kościelca wznosi się nie mniéj urwista i prostopadła Swinnica, najwyższy szczyt w Tatrach nowotarskich (7395 st.). Wyniosłe, a nie tak dzikie turnie Pośrednia, Skrajnia i Bieskid, okrążają tę halę od zachodu. Dwa ostatnie wierchy, t. j. Skrajnią turnię i Bieskid, łączy przełęcz Lilijowe (6165 st.) nosząca tę nazwę od obficie tam rosnącéj wietrznicy (anemone alpina). Widok stamtąd ma być bardzo piękny.
Gdzie najdziksze skały, gdzie największe płaty śniegu pod Kościelcem i Granatem, widać niby groblę szeroką; jestto łożysko Czarnego Stawu. Na obszernéj pięknéj hali, okolonéj łańcuchem tych wyniosłych turni, stoi kilka szałasów; ocienia ją las świerkowy, a bujna trawa miękkim rozesłana kobiercem, dostarcza wybornéj paszy dla statku.
Kawał dosyć przykréj drogi, dzieli nas jeszcze od Czarnego Stawu. Przechodząc w poprzek wspomnianą halę nad Stawami, zwracamy się ścieżką na prawo, wstępując coraz wyżéj po ostrych granitowych złomach. W miarę jak zbliżamy się do Czarnego Stawu; roślinność coraz uboższą się staje. Na granitowych złomach, rośnie już tylko kosodrzewina, drobnieje borówka jakby kobiercem ziemię zaścielająca, różnobarwne porosty strojące nagi kamień, zastępują miejsce zielonéj murawy, coraz dziksza, coraz groźniejsza otacza nas przyroda. Napotykamy tu źródło, jedno z najzimniejszych w Tatrach, ma bowiem tylko 2° R. Stajemy nareszcie nad brzegiem jeziora, które spokojne, czyste, niby zwierciadlana tafla, rozlewa się do samych stóp olbrzymich turni, odbijając w przejrzystych wodach ciemne opoki sterczące dokoła ponuro i groźnie. Czarny Staw ma powierzchni przeszło 31 morgów, kształt podłużny, nieforemny; od południowo-wschodniéj, południowéj i południowo-zachodniéj strony, obstąpiły go wyniosłe turnie: Żółta, zwana także Małą Koszystą, Granat i Kościelec w olbrzymie zatoczone półkole. Południowe brzegi jeziora zasypane skalistemi złomami są dzikie, nie ubarwione nigdzie zielonością; brzeg północny przeciwnie zaścielają mchy najrozmaitszych a bardzo pięknych gatunków, gęste trawy, borówka i krzaki kosodrzewia; alpejskie niezapominajki, akonity i inne kwiaty właściwe strefom alpejskim, krasnym wiankiem opasują kryształowe wody jeziora, z którego głębi, o kilka sążni od zachodniego brzegu, wynurza się nie wielka kamienista wysepka, strojna świeżą zielonością kosodrzewia i borówki.
Staw Czarny 5263 st. n. p. m. wzniesiony, a zatém wyżéj położony niż Morskie Oko, pod względem piękności i wspaniałości położenia, po tém ostatniém piérwsze trzyma miejsce w rzędzie północnych jeziór tatrzańskich. Turnie wznoszące się dokoła majestatycznie i groźnie, to piękne jezioro, którego głębi domyślać się każe coraz ciemniejsza, a ku środkowi prawie zupełnie w czarną przechodząca barwa wody, ta zielona wyspa, cudnie odbijająca na lśniącéj powierzchni, wszystko to tworzy obraz tak wspaniały i zachwycający, że nic nie zdoła zatrzeć go w pamięci. Echo tutaj prześliczne; wystrzał rozlega się najprzód od Kościelca, niby odgłos dalekiego grzmotu; huk ten powtarza się nieco słabiéj od odleglejszego Granatu; podają go sobie kolejno inne turnie, powtarzają go to głośniéj, to ciszéj skaliste ściany, dopóki nie skona gdzieś tam daleko. Z Czarnego Stawu wypływa obfity potok który, połączywszy się z innym z Gąsienicowych Stawów wypływającym, wpada przy Poroninie do Dunajca pod nazwą Porońca.
W r. 1867 dwaj słynni przewodnicy Jędrzéj Wala, o którym już parę razy wspomniałam i Maciéj Sieczka, zrobili tratwę dla gości życzących sobie użyć przyjemności żeglugi po Czarnym Stawie. Korzystając z pierwszego dnia którego ranek obiecywał piękną i trwałą pogodę, wybraliśmy się do Czarnego Stawu, który już poprzednio zwiedziliśmy niejednokrotnie. Wala poszedł z nami. Przybywszy nad brzeg Czarnego Stawu, weszliśmy na tratwę i przeprawiliśmy się na ową piękną zieloną wysepkę. Tu Wala rozpalił ogień z przewiezionéj na tratwie suchéj kosodrzewiny, bardzo bowiem przestrzegał, żeby nie niszczyć téj, która tak pięknie przystraja wysepkę. Wkrótce zawrzała woda na herbatę, którą uczęstowaliśmy się z wielkiém zadowoleniem Wali, że my, jako najdawniejsi i najwierniejsi lubownicy Tatrów, pierwsi pijemy herbatę na Czarnym Stawie. Zostawiwszy ogień który, świeżem zasilony drzewem, buchnął na pożegnanie wesołym płomieniem, popłynęliśmy na przeciwny brzeg jeziora, gdzie się piętrzą turnie: Granat, Zawrat i Kościelec, chcąc zwiedzić tak zwany Zmarzły Staw, leżący około 400 stóp wyżéj.
Wspinając się dość przykro pod górę, zrazu po trawie, potém po złomach kamieni, bez żadnego jednak niebezpieczeństwa, wychodzimy na grzbiet stwardniałym śniegiem okryty; a przeszedłszy po nim z ostrożnością, stajemy na urwistéj skale trawą porosłéj i w głębi u stóp naszych spostrzegamy nagle jezioro śniegiem i lodem okryte tak, że nie wielki tylko okrąg na środku, zajmuje przejrzysta szyba wody. Dzikie, prostopadłe, strasznie poszarpane turnie, obstąpiły w koło tę głęboką kotlinę; a od ich ścian granitowych, ciemniejszéj niż gdzieindziéj barwy, rażąco odbija białość śniegu, leżącego tu w wielkiéj obfitości po urwiskach i kamienistych upłazach. Na prawo wśród tych groźnych turni, widać jakby drogę zasutą piargiem[45], wspinającą się bardzo bystro pod górę, aż do szczerbiny zwanéj Zawratem (6500 st.), którędy jest przejście do doliny Pięciu Stawów[46]. Mozolna to i utrudzająca przeprawa, zwłaszcza że kamienie upłożą się pod nogami, ale jakiż to wspaniały widok czeka wytrwałego wędrowca gdy stanie w bramie Zawratu!
My założywszy sobie cel tak bliski i łatwy jak Staw Zmarzły, nie mogliśmy jednak użyć w całéj pełni dzikiéj piękności tego miejsca, które właściwym sobie urokiem przeszło wszelkie moje oczekiwania. Na chwilę tylko błysło nam słońce, oświecając nagie turnie i lodem ścięte wody jeziora, a potém nagle zasępiło się niebo, szczyty skał utonęły w chmurach, otoczyła nas mgła tak gęsta, że o parę kroków nic widać nie było. Na domiar niepowodzenia, lunął deszcz zimny i gruby; nie było co robić dłużéj, spiesznie więc spuściliśmy się na dół, gdzie znowu powitało nas słońce.
Wszedłszy na tratwę, płynęliśmy w koło po pod same ściany Kościelca, dla poznania lepiéj rozległości i głębi Czarnego Stawu.
Ach cóżto za otchłań! Woda choć przejrzysta jak kryształ, wydaje się prawie czarną, a w niéj jakby w magicznym zwierciadle, odbijają się z całą grozą olbrzymie turnie kąpiące swe stopy w jeziorze. Cóż to za ogrom ten Kościelec wznoszący się prostopadłą, dziko poszarpaną ścianą wprost z niezgłębionéj czarnych wód otchłani! Słońce oświecając tę groźną opokę, uwydatniało przecudną jéj rzeźbę, która wydawała się jakby posrebrzona w niektórych miejscach, gdzie woda sączy się po skale.
Nieraz późniéj, a nawet dziś jeszcze gdy to piszę, i pomyślę żeśmy żeglowali po takich niezgłębionych toniach na małéj i wątłéj tratwie, dreszcz mię przejmuje i ćmi się w oczach. Ale wtedy tak byliśmy zajęci, tak oczarowani pięknością jeziora i jego otoczenia, że nawet w myśli nie postało niebezpieczeństwo. Przy tém obecność poczciwego Jędrzeja takie w nas wzbudzała zaufanie, że w jego zostając opiece, nie doświadczaliśmy żadnéj obawy. Jakoż szczęśliwie przybiliśmy do brzegu i nieraz potém winszowaliśmy sobie téj żeglugi, zwłaszcza że na rok następny już tratwy nie było; rozbiły ją na wiosnę kry pływające po jeziorze.
Potężny, najmniéj do 300 st. wysoki i rozległy wał kamienisty zwany Małym Kościelcem, po największéj części kosodrzewiną zarosły, odgranicza zagłębienie Czarnego Stawu od dzikiéj i posępnéj doliny Stawów Gąsienicowych, na zachód od tamtego położonéj. Stawów tych jest ośm, lecz cztery tylko większe, inne zaś maleńkie, płytkie, i w wielkie upały wysychające. Obstąpiły tę dolinę znacznéj wysokości turnie: od wschodu Swinnica i Kościelec, od zachodu turnie Pośrednia i Skrajnia, daléj Bieskid i Pośredni Wiérch. Największy i najgłębszy ze stawów Gąsienicowych jest tak zwany Suczy Staw, w południowo-zachodniéj stronie pod Bieskidem. O kilkadziesiąt stóp wyżéj i bliżéj głównego grzbietu pod Swinnicą, leży Kurtkowiec. Nad nim między granitami są dwa małe stawki. Prawie pod samym Kościelcem jest płytki staw Roztoki. W nim zatrzymują się wody w przepływie do stawu zwanego Zielonym, z którego płynie Poroniec. Od stawów Gąsienicowych jest przejście na Swinnicę.
W powrocie można się udać około Magóry, drogą prowadzącą od samego prawie wierzchołka, skąd wydobywają rudę, przez dolinę Jaworzynkę, aż do Kuźnic zakopiańskich. Na pochyłości góry widać kilka bań, to jest kopalń otwartych. Wchód do bani obstawiony deskami, wygląda podobnie do otworów piwnic po wsiach. W żadnéj z nich nie byliśmy dla wielkiéj wilgoci, jaka czuć się daje w tych podziemiach. W kilku miejscach w Tatrach są kopalnie żelaza, w Magórze jednak ruda jest najbogatsza. Drogę prowadzącą około jednego boku góry, prawdziwie krwawą nazwać można. Jest ona zasłana grubą warstwą drobnych kamyczków, jakby zwirem niezmiernie ostrym, usuwającym się pod nogami, tak, że z trudnością utrzymać się można, zwłaszcza w miejscach spadzistszych. Wózkom zwożącym rudę z bani zdejmują tylne koła, zakładają smyki, a pomimo to biedne konie ledwie z największém wysileniem utrzymać mogą ciężar zsuwający się pędem na dół.
W dolinie Jaworzynki pod Magórą, jest dosyć obszerna jaskinia, do któréj przystęp bardzo łatwy. Kto nie widział wspaniałych pieczar ojcowskich, ten z zajęciem zwiedzi tę jaskinię rzeczywiście bardzo piękną, choć bez porównania mniejszą niż tamte. Ściany téj jaskini powleka masa wapienna, lekka, zupełnie podobna do zmarzniętego mleka; to téż górale nazywają tę masę mlekiem kamienném, używając roztartéj i rozpuszczonéj w wodzie na lekarstwo. To białe sklepienie i ściany jakby gipsowemi sztukateryjami zdobne, w blasku bengalskiego ognia, czarodziejski przedstawiają widok.
Po prawéj stronie doliny Jaworzynki, sterczą najdziwaczniejszych kształtów skały, niby połamane pnie drzew lub jakieś potwory skamieniałe; po lewéj wznoszą się góry okryte ciemnemi lasami. Dno téj pięknéj doliny zaściela murawa, a kilka szałasów rozwesela to ustronie. Niebawem dolina się ścieśnia; idąc brzegiem wązkiego, dno jéj przerzynającego potoku, przychodzimy do Kuźnic zakopiańskich.


Krywań.

Co prędzej, co prędzéj! wędrowny mój Panie!
Bo ku nam mgła prosto się toczy,
A tu na Krywaniu nie dobre posłanie
Gdy ścieżkę mgła biała zamroczy.

W. P.

Będąc pierwszy raz na Czerwonym Wiérchu, podziwialiśmy stamtąd wspaniały Krywań, który swym dumnym szczytem, na 7913 st. n. p. m. wyniosłym, króluje nad wszystkiemi wiérchami południowo-zachodniéj części łańcucha Tatrów. Zaraz wtenczas przychodziła nam chęć zwiedzenia téj pięknéj góry, nierównie dostępniejszéj niż spiskie olbrzymy, a przecież znakomitą wysokością swoją należącą niejako do ich rodziny. Odbywszy jednak kilka trudzących wycieczek, nie mieliśmy już ani ochoty, ani sposobności do podjęcia trzydniowéj pieszéj wyprawy i odłożyliśmy ją na rok następny. Jakoż przybywszy znowu do Zakopanego, pierwszém naszém staraniem było wywiedzieć się dokładnie, czy wycieczka na Krywań nie będzie nad nasze siły. Udaliśmy się w tym względzie do Jędrzeja Wali, doskonałego przewodnika, a przytém bardzo poczciwego człowieka, na którego sumienność mogliśmy z pewnością rachować. Ten nam zaręczył, że droga na Krywań, lubo rzeczywiście daleka, nie jest jednak tak trudzącą, żebyśmy jéj nie mogli odbyć z łatwością przy sprzyjającéj pogodzie. Jego opowiadanie o cudnym widoku, jaki się przedstawia z tego wyniosłego szczytu, tém więcéj nas zachęciło i postanowiliśmy odbyć niezwłocznie tę wyprawę, dającą nam sposobność poznania południowéj części Tatrów. Chodziło jedynie o pogodę, która była tak niestałą, że nie można było liczyć z pewnością na trzy dni pogodne. I w tym razie zdaliśmy się zupełnie na przewodnika naszego, który już dawniéj dał nam dowody swoich meteorologicznych wiadomości.
Upłynęło dni kilka, w ciągu których pogoda i słota zmieniały się kolejno. Parę razy gdy słońce zaszło pogodnie i z błękitnego sklepienia usunęły się chmury, mieliśmy ochotę wyruszyć w drogę; ale Wala kręcił głową i nie chciał puszczać się w góry na czas niepewny. Jakoż rzeczywiście po jednym dniu pięknym następował znowu dżdżysty; i wtenczas winszowaliśmy sobie, że siedzimy w ciepłéj i suchéj izbie, a nie mokniemy na słocie gdzieś tam wśród gór i lasów.
Nareszcie jednéj niedzieli, było to 2 sierpnia, po paru dniach deszczu, wypogodziło się zwolna, zachodzące słońce oblało góry potokiem purpurowéj jasności, co w Tatrach bywa zwykle znakiem ustalonéj pogody. Wieczorem przyszedł Wala i jakaż była nasza radość, gdy po zwykłém pozdrowieniu „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus“ powiedział: „No już przyszła nasza pogoda, jutro trzeba iść na Krzywań.“ I daléjże rozpowiadać znowu, co to za widok będziemy mieli ze szczytu, jak tam ujrzymy jak na dłoni Łomnicę, Lodowy szczyt, Ganek, Gierlacha i inne olbrzymy wschodnich Tatrów. Łatwo sobie wystawić, jak nas zachęcało to opowiadanie; wszystkie trudy szły w zapomnienie, a uśmiechała się jedynie nadzieja ujrzenia tylu cudów, cieszyła myśl, że przez trzy dni będziemy ciągle wśród gór, otoczeni najwspanialszemi ich widokami.
Nazajutrz pogoda była zupełna, na całém niebie ani jednéj chmurki. O szóstéj zrana wyruszyliśmy z Walą i drugim góralem, który niósł nasze zapasy. Piękna droga prowadząca do Kuźnic i Kalatówki za rannego chłodu tym przyjemniejszą się wydawała. Lasy i trawniki w obfitéj skąpane rosie, świeższą, piękniejszą uśmiechały się zielonością, a w drżących na listkach i kwiatach kropelkach, tęczowe jaśniały barwy. Śnieżne, skaliste szczyty ponad ciemne wystrzelające lasy, rysowały się wyraźnie i śmiało na czystym lazurze. Powietrze lekkie i chłodne tchnęło świeżością wiosenną. Minąwszy piękną polanę Kalatówkę, wypoczęliśmy nieco przy szumiącém źródle u jéj podnóża i orzeźwiliśmy się wyborną wodą. Od Kalatówki droga prowadzi ciągle ciemnym lasem aż do szałasów stojących u stóp góry Goryczkowéj, przez którą trzeba się przeprawiać na liptowską stronę.
Wejście na obszerny grzbiet Goryczkowéj (6324 st.) jest wcale łatwe, a widok, jaki się stąd przedstawia, wszelkie wynagradza trudy. U stóp naszych w niezmiernéj głębi, leży dolina zagięta w łuk ciągnący się od południa ku wschodowi, a wypukłością na północ zwrócony. Południową część téj doliny nazywają Jaworową, wschodnią, doliną Wiercichy[47]. Tę ostatnią zamyka wyniosły grzbiet wznoszący się ku wschodowi, także Wiercichą zwany. Dolina ta zasługuje na uwagę z tego względu, że gdy wszystkie inne przerzynają na poprzek pasmo Tatrów, ona ciągnie się wzdłuż niego. Na dnie jéj wije się potok, który z téj wysokości wydaje się jakby wąziuchna, biała, zupełnie nieruchoma wstążeczka. Na prawo, t. j. na zachód widzimy dobrze nam już znane turnie: Kondratową, Czerwony Wiérch, Krzesanicę, daléj Rohacze; więcéj jeszcze ku południowi siodło czyli przełęcz prowadzącą do Tomanowéj w dolinie Kościeliskiéj, nad którą Pyszna wznosi wspaniale śniegiem uwieńczone czoło. Jeszcze daléj ku południowi, idąc w kierunku doliny Jaworowéj, napotykamy przerwę między górami, w głębi któréj widać rozległe liptowskie równiny. Na lewo za tą przerwą wznosi się góra Koprowa; przed nami nad doliną Jaworową i Wiercichy ciągnie się grzbiet wyniosły, pagórkowaty, okryty w niższéj części lasem, w wyższéj bujną trawą i kosodrzewiną. Są to tak zwane Kopy Jaworowe.
Poza tym grzbietem i wysoko nad nim, ujrzeliśmy dwie ogromne skaliste masy, Krywań i Hruby Wiérch. Otoczone mgłą i obłokami fantastycznych kształtów, czepiającemi się ich boków i szczytów, wydawały się one jakby jakie olbrzymie, napowietrzne, zaklęte zamczyska. Potężne płaty śniegu zalegały urwistą pochyłość Krywania, bieliły się na spadzistych bokach Hrubego Wiérchu, podnosząc jeszcze dziką piękność tego widoku tak majestatycznego i czarodziejskiego, że oczów od niego nie mogłam oderwać. Jakże szczęśliwą czyniła mię w téj chwili myśl, że dziś jeszcze będę u stóp tych olbrzymów, że jutro wstąpię na ten szczyt tak dumnie obłoki rozdzierający! Ale czyż uczucie szczęścia i radości jest kiedy zupełném, wolném od chmurki smutku lub żalu? czyż wybierając się w najprzyjemniejszą nawet podróż, nie żałujemy zawsze czegoś, co opuszczamy? I ja téż z pomimowolném uczuciem tęsknoty i żalu, oglądałam się poza siebie na tę piękną Kalatówkę, na góry otaczające Kuźnice, na jeżące się Giewontu skały, na przymgloną już cokolwiek Gubałówkę i na całą tę uroczą a tak mi dobrze znaną okolicę Zakopanego, którą żegnałam stąd, udając się w strony zupełnie mi obce.
Przez sam grzbiet Goryczkowéj przechodzi granica węgierska; cały krajobraz, który mamy przed sobą zwróciwszy się na południe, leży już na Liptowie. Krok jeden, a już na innéj stoimy ziemi, jesteśmy wśród ludzi różniących się mową, obyczajami, ubiorem, wiarą[48].
Różnica ta uderzyła nas zaraz, gdyśmy wypoczywali na grzbiecie Goryczkowéj. Północną pochyłość téj góry okrywa dosyć nikła trawa, południową zaściela nierównie bujniejszéj murawy kobierzec, najrozmaitszém zdobny kwieciem. Juhas pasący tutaj owce, na pierwsze zaraz spojrzenie, różnił się od naszych polskich górali kapeluszem z bardzo szerokiemi skrzydłami i długim biczem, którym poganiał swą trzodę. Mówił narzeczem słowackiém prawie zupełnie zrozumiałém dla nas. Tutaj spotkaliśmy jeszcze górala ze Zakopanego, który wracał z Liptowa, dokąd chodził za jakimś interesem. Poczciwy gazda przywitał nas z serdecznością właściwą Podhalanom, jakby dawnych znajomych. Pogwarzywszy z nim chwilkę i uczciwszy wspomnieniem tych dzielnych barskich Konfederatów, którzy według podania przez grzbiet Goryczkowéj przeprowadzali armaty na węgierską stronę[49], ruszyliśmy w dalszą drogę.
Schodzenie z Goryczkowéj nie jest tak trudne, jakby można wnosić po jéj spadzistości; ścieżka bowiem nie prowadzi wprost na dół, lecz wije się kręto po pochyłości góry. Niżéj dopiero, gdzie trzeba się przedzierać przez zarośla kosodrzewiny, schodzenie jest więcéj trudzące. Zmęczeni nie tyle drogą jak południowym upałem, stanęliśmy nakoniec w dolinie Jaworowéj, z któréj przeszliśmy wkrótce do doliny Wiercichy będącéj przedłużeniem pierwszéj. Lewą t. j. północną ścianę téj doliny stanowi rozłożysty grzbiet Goryczkowéj i łączące się z nią równie wyniosłe grzbiety, których nazwiska nie pamiętam. Obok nich sterczy skalista, naga, śniegiem okryta Walentkowa. Po prawéj stronie t. j. od południa, ciągną się wyniosłe Kopy Jaworowe, których łagodnie zaokrąglone kształty i świeża zieloność odziewającéj je trawy, rażącą sprzeczność stanowią z urwistemi ścianami stojącéj naprzeciw Walentkowéj. Przed nami, t. j. na wschód, wznosi się grzbiet Wiercichy, przez który czekała nas także przeprawa. Na dnie doliny huczy bystry potok po ogromnych przewalając się głazach. Piękne, poważne świerki jakby umyślnie sadzone, kosodrzewina rosnąca klombami i rozścielające się pomiędzy niemi, zielone równinki to nad strumieniem, to na pochyłościach gór, w rozkoszny ogród zamieniają dolinę Wiercichy i uprzyjemniają nie bardzo wygodną, kamienistą drogę, którą dochodzimy do szałasu stojącego już w bliskości grzbietu Wiercichy.
Szałasy na Liptowie zwane hotary, są porządniéj i trwaléj zbudowane niż u naszych górali; dach i ściany obijają zewnątrz korą świerkową. Obok szałasu stoi na dwóch słupkach niewielki daszek, a pod nim w górze umocowana jest półka, na któréj kładą sery dla obsuszenia ich na wolném powietrzu. Kupiliśmy tutaj kilka serków w kształcie serca, z wierzchu w rozmaite wyciskanych wzory. Sery te, zwane parzenice, są bardzo smaczne i tłuste, gdyż pasza tutaj daleko jest obfitsza, niż na północnéj pochyłości Tatrów. Juhasy Słowacy przyjęli nas gościnnie. Uczęstowani kwaśną żentycą, która lubo nie tak smaczna jak słodka, jest za to bardzo chłodząca i orzeźwiająca, wypocząwszy w cieniu rozłożystych świerków, puściliśmy się daléj w dolinę i niebawem zaczęliśmy wstępować na Wiercichę, która co do wysokości niewiele ustępuje Goryczkowéj, jest jednak daleko położystsza, a zatém łatwiejsza do wchodzenia.
W parę godzin stanęliśmy na grzbiecie Wiercichy, skąd najwspanialszy widok uderzył zdumione oko. Przed nami nieco na wschód wznosi się kończysty szczyt Kotelnicy, na prawo od niéj sterczy skalisty, nagi, ostry grzbiet, zwany Pośrednim Wiérchem, a u stóp jego w dzikiéj, ogromnemi złomami zawalonéj dolinie, zwierciedlą się dwa znacznéj wielkości jeziora. Są to stawy Ciemno-smreczyńskie. Wody pierwszego z nich, leżącego wyżéj w dolinie, spływają do drugiego, bliżéj nas położonego, z którego dopiero powstaje obfity potok i pięknym wodospadem rzuca się w dolinę Ciemnych Smreczyn, dzielącą Wiercichę od Pośredniego Wiérchu i ciągnącą się daléj w kierunku południowo-zachodnim. Za stawami w głębi doliny, będącéj ich łożyskiem, widać wyniosły, skalisty szczyt Szpiglasu (właściwie Spiessglasu t. j. antymonu), wznoszącego się nad Morskiém Okiem, a obok niego wyziera wierzchołek Mnicha, owéj piramidalnéj skały, sterczącéj nad tém najpiękniejszém w Tatrach jeziorem. Przeprawiwszy się przez te odarte, dziko poszarpane rypy, które otaczają Ciemno-smreczyńskie stawy, można dojść do Morskiego Oka. Daléj jeszcze na prawo, w stronie południowo-wschodniéj, piętrzy się Hruby Wiérch, niby olbrzymia, niezdobyta twierdza. Zaiste trudno sobie wyobrazić coś dzikszego, groźniejszego a zarazem majestatyczniejszego, jak ta potężna, skalista masa, wznosząca się prawie prostopadle do olbrzymiéj wysokości, zupełnie naga, straszliwie poszarpana z szerokim najdziwaczniéj poszczerbionym grzbietem. Urwiste pochyłości Hrubego Wiérchu, nie przystrojone nigdzie zielonością, zalegają ogromne smugi zlodowaciałego śniegu. Dwie takie największe śnieżne przestrzenie nazywają górale Wielkim i Małym Ogrodem. Nad Hrubym Wiérchem wystrzela sam wierzchołek Krywania, północną swą stroną do nas zwrócony, stromy, prostopadły, jakby skalista ściana, tak, że mimowolnie dreszcz przejmował na myśl, że jutro na ten szczyt wdzierać się mamy.
Słońce chyliło się już ku zachodowi; promienie jego, padając ukośnie przez jakąś przerwę w górach, oświecały czerwonawym blaskiem groźne Hrubego Wiérchu ściany i wznoszący się nad nim dumny Krywania wierzchołek; reszta tego wspaniałego obrazu, którego zarysy tutaj skreśliłam, w posępnym już kryła się cieniu. Nie potrafię nigdy wysłowić tego wrażenia, jakie sprawia widok górskiéj przyrody, tak potężnéj i groźnéj, a jednak wspaniałéj i pięknéj w dzikości swojéj; uczuć, jakie w takich chwilach napełniają serce, myśli, które bezładnie cisną się do głowy. Jeżeli kiedy, to wtenczas czujemy, jakim nieocenionym skarbem jest religija, jest wiara żywa, nietylko w ważnych życia zdarzeniach, ale nawet w zapatrywaniu się na naturę, częstokroć tak wspaniałą i piękną. Czémby były Tatry bez myśli o ich Stwórcy? Trupem, olbrzymim trupem, którego widok na pierwsze spojrzenie wprawia w zdumienie, lecz wkrótce powszednieje, bo żadnéj nie budzi sympatyi, bo ta masa granitu milczy, jak sfinks. Ale spojrzyjmy na Tatry z Bogiem w myśli i w sercu, spojrzyjmy na nie, jako na dzieło wszechmocnéj Jego ręki, a zaraz wszystko się zmieni i do życia rozbudzi. Te groźne turnie, przed chwilą martwe, milczące, przemówią do nas o potędze Stwórcy, huk potoków, szum lasów chwałę nam Jego opowie. Wszystko, wszystko, od kamienia, co leży nad brzegiem potoku świetną purpurą odziany i woń swą miłą śle do nieba, aż do wspaniałéj turni kąpiącéj w obłokach szczyt swój ubielony śniegiem, zwraca ku Bogu duszę i serce, rozrzewnia, unosi, uwielbieniem i czcią ku Niemu przejmuje.
Prawda, że dla lubiących się zastanawiać, każda trawka z łąk naszych, każdy listek z wierzby nad cichą wodą, każde ziarnko piasku nie mniejszym jest wszechmocności Stwórcy dowodem, jak ten olbrzym tatrzański; ale te cuda, na które ciągle patrzymy, już nam spowszedniały i wydają się rzeczą tak prostą i naturalną, jak codzienny wschód i zachód słońca, jak kolejna zmiana pór roku, i trzeba dopiero widoku takiego, jak Tatry, aby nas wprawić w zdumienie, upokorzyć i podnieść zarazem ku Bogu.
Jeżeli gdzie, to tutaj, gdy nas obstąpią skamieniałe pomniki wielkości i potęgi Stwórcy, gdzie oko napróżno szuka tego życia i ruchu, do jakiego nawykło, bo wszędzie głaz zimny prawie wyłącznie rozpościera panowanie swoje; jeżeli gdzie, to tutaj budzi się nieopisana tęsknota za tą Istotą przedwieczną, któréj ożywia nas tchnienie; tutaj więcéj niż gdziekolwiek wabi nas jasny błękit nieba; ale tutaj także czujemy się zupełnie niegodnymi téj krainy szczęścia, do któréj dojść jedynie można przez kolce przeciwności, przez ciernie boleści, z pełnym kłosem zasług w ręku.
I mimowolnie wybiega myśl poza granitowe mury i wieże niedostępnéj Tatrów warowni i płynie po równinach, po dolinach, gdzie mieszka lud biedny, pracuje, biedzi się, umiera; gdzie tyle łez czeka napróżno litościwéj ręki, coby je otarła, tyle nędzy potrzebuje wsparcia, tyle upadków moralnych wygląda słowa przestrogi i dobrego przykładu. Oto pole zasługi, oto droga do nieba. Czujemy to dobrze, że te chwile spędzone w podniebnych sferach, gdzie nam tak lekko, swobodnie i uroczyście, to łaska udzielona nam od Boga, aby nas pokrzepić i wzmocnić w trudnéj życia pielgrzymce. Tento wpływ błogi, jaki wywierają góry, ta ich władza niepojęta, jaką nas zbliżają do Boga, godzą z życiem i ludźmi, jest owém ogniwem, łączącém nas z niemi, jest źródłem tęsknoty za niemi; silniejsi, mężniejsi na duchu wracamy z ich wysokości w zakres powszedniego życia. I jakże nie kochać gór? Ale czas wrócić do naszéj podróży, od któréj za daleko uniosły mnie wspomnienia wrażeń, jakich doznawałam zawsze, zwiedzając nasze piękne góry.
Wypoczywając na bujnéj murawie zaścielającéj pochyłość Wiercichy, śledziliśmy pilnie, czy nie dostrzeżemy na jakim skalistym Hrubego Wiérchu odłamie dzikiéj kozy, mieszkanki tych niedostępnych rypów, przepaści, wąwozów; czy nie ujrzymy tych pięknych zwierząt, igrających po śnieżnych ogrodach, gdzie zwykły szukać ochłody. Ale napróżno nastawialiśmy perspektywę, napróżno Wala wytężał wźrok, bystrzejszy może nad nią, nigdzie nie ukazała się ta pani skalistego grodu, któréj lekka stopa na najwznioślejsze wstąpi wiérchy, w najniedostępniejsze wedrze się miejsca, pędem strzały po stroméj ześliźnie się ścianie, w lot przeskoczy głębią przepaści.
Zejście z Wiercichy w głęboką dolinę Ciemnych Smreczyn jest dosyć trudzące; spuściwszy się już znaczny kawał, usłyszeliśmy głośne szczekanie, i wkrótce po drugiéj stronie potoku zobaczyliśmy dwa ogromne psy owczarskie, ujadające na nas. Wyznam szczerze, że lubo taki widok, jaki miałam ciągle przed sobą, wystarczał mi zupełnie i czułam się prawdziwie szczęśliwą, myśląc, że jesteśmy sam na sam z tą olbrzymią przyrodą, w miejscu zupełnie odludném, gdy jednak niespodzianie usłyszałam szczekanie psów, oznajmujące bliskość ludzi, ucieszyłam się szczerze, bo miło to w takich dzikich okolicach napotkać dach gościnny, serca otwarte, ludzi, którzy nas powitają przyjazném ręki ściśnieniem jakby dawnych znajomych. Pod taki téż dach trafiliśmy rzeczywiście w Ciemnych Smreczynach. W szałasie stojącym na wstępie do téj doliny, przyjął nas najgościnniéj stary baca i kilku juhasów. Posiliwszy się żentycą, z życzeniem szczęśliwéj cesty (drogi), jakiém nas obdarzyli poczciwi Słowacy, ruszyliśmy spiesznie daléj, bo już zmierzchać się zaczynało, a do noclegu mieliśmy jeszcze dobrą milę.
Dolina Ciemnych Smreczyn, w którą weszliśmy teraz, prześliczna, wspaniała. Po prawéj stronie ciągnie się pasmo gór wyniosłych, okrytych w niższéj części pięknym świerkowym lasem, wyżéj kosodrzewiem i trawą majowéj zieloności. Na tym zielonym grzbiecie sterczą gdzieniegdzie skaliste złomy, niby zwaliska niezdobytych feudalnych grodów. Góry te są to tak zwane Gołe Wiérchy smreczyńskie. Lewą stronę doliny stanowią nagie, chropowate ściany Hrubego Wiérchu i dziko poszarpane opoki należące już do Krywania, który nad całą okolicą swém dumném króluje czołem. Skaliste te ściany do znacznéj wysokości okrywają lasy i kosodrzewina.
Środkiem doliny płynie szeroki i bardzo gwałtowny potok, pieniąc się i rzucając z hukiem po ogromnych kamieniach, które oderwały się zapewne i stoczyły z wysokości gór, piętrzących się po obu stronach. W kilku miejscach woda szalonym pędem rzucając się z wysokich progów, piękne tworzy wodospady. Przed niedawnemi jeszcze czasy, dolina Ciemnych Smreczyn zarosła była wspaniałym, nie tkniętym siekierą lasem, który jéj nadał dotąd utrzymującą się, lubo już teraz niewłaściwą, nazwę[50]; las bowiem tak na dnie doliny, jako téż na pochyłościach otaczających ją gór, bardzo przerzedzony, miejscami zupełnie wycięty; mało gdzie napotkać jeszcze można piękne, stare świerki. Drzewem tutejszém znaczny prowadzą handel; spławiają je wspomnionym wyżéj potokiem do Wagu, którym idzie daléj do Komorna i Pesztu. Na wysokościach gór, a nawet i w dolinie, znajdują się tu i owdzie limby; my jednak nie widzieliśmy żadnéj, wyjąwszy ogromny, powalony już pień tego pięknego i rzadkiego drzewa, z którego wzięliśmy parę kawałków na pamiątkę.
Droga przez dolinę Ciemnych Smreczyn, lubo nie górzysta, dosyć jednak trudząca, bo kamienista, zarzucona gałęziami i powaloném drzewem; miejscami są na niéj błota i bagna, przez które po kamieniach i przegniłych dylach przeprawiać się trzeba. Ale ktoby tam zważał na te małe niedogodności, mając dokoła siebie tak zachwycający krajobraz. W miarę jak zapuszczamy się głębiéj w dolinę, rozszerza się ona zwolna; widzimy przed sobą zrazu w dalekiéj perspektywie, potém coraz bliżéj rozległe równiny, po których buja swobodnie oko, rade że wybiegło z ciasnego obrębu, w jaki je góry i lasy zamknęły, na otwarte miejsce.
Już wyniosły szczyt Krywania, który najdłużéj przyświecał całéj okolicy odblaskiem zorzy wieczornéj, utonął w szarym pomroku; taż sama szara, niepewna barwa oblokła daleki krajobraz, głęboki cień zaległ piękną Ciemnych Smreczyn dolinę, a jeszcze nie było widać szałasu, w którym mieliśmy nocować. Szczęściem droga była teraz równiejsza; postępując krok w krok za przewodnikiem, już w zupełnéj ciemności, którą rozjaśniać zaczynała światłość ukrytego za górami księżyca, stanęliśmy nareszcie u kresu podróży. Nie mogliśmy się wydziwić, jak w takiéj ciemności Wala, który nie był w tych stronach od przeszłego roku, trafił od razu na kładkę, po któréj przeszliśmy na drugą stronę potoku, gdzie stał ów szałas z takiém wyglądany upragnieniem, gdyż po całodziennéj podróży, potrzeba spoczynku czuć się dawała i nęciła myśl o ogniu, przy którym możnaby się ogrzać, bo wieczór bardzo był chłodny. Nasi górale rozniecili zaraz ogień i przy jego blasku obejrzeliśmy nasz hotel. Byłto niewielki, wcale porządny szałas, zbudowany z drzewa i kory, jak wszystkie w tych stronach. Znaleźliśmy tu jakby umyślnie dla nas przygotowane kilkanaście polan suchego drzewa. Wkrótce przy wesołym ogniu, który oświecił niskie szałasu ściany, wrzała woda na herbatę, a my siedząc na świerkowych gałęziach mających nam służyć za posłanie, wypoczywaliśmy po całodziennych trudach, gwarząc z poczciwymi naszymi góralami. Wala, który od wstępu na Wiercichę, skąd ujrzał z bliska Hruby Wiérch, Krywań i całą tę okolicę tak dobrze mu znaną jako strzelcowi, wyraźnie ożywił się, rozjaśnił, a teraz znalazłszy się w szałasie, tém więcéj rozweselił przypomnieniem podobnych noclegów, jakie miewał dawniéj będąc bacą; rozpowiadał nam swoje myśliwskie przygody, opisywał cuda niedostępnych dolin, przepaści, wąwozów, w jakie się nieraz zapuszczał, polując na dzikie kozy i świstaki[51].
Wala zwiedził niejednokrotnie urwisty grzbiet Hrubego Wiérchu, wdzierał się w rozmaitych kierunkach na skaliste jego ściany. W przepaścistéj dolinie leżącéj u stóp téj groźnéj turni, jest jakaś pieczara, w któréj zwykle nocował w czasie wypraw swoich i którą nazywał swoją chałupą. Opowiadał nam, że raz nocując tam z towarzyszem, usłyszeli huk straszliwy do grzmotu podobny, a zarazem zatrzęsła się cała góra. Strwożeni, pewni byli że już nadeszła ostatnia ich godzina, że zamknięci w pieczarze jakim odłamem skały, okropną śmiercią zakończą życie. Nie mając zrazu nawet odwagi przekonać się o prawdzie, uklękli najprzód polecając się Bogu; w jakiś czas dopiero doszli wśród nocnych ciemności do otworu jaskini i zastawszy go tak jak wprzódy nie zawalonym, padli na nowo na kolana dziękując ze łzami Opatrzności za życie, o którém już zwątpili. Wyszedłszy na dalszą wędrówkę, zobaczyli dopiero, że blisko szczytu oderwał się rzeczywiście ogromny kamień i stoczył na zaspę śnieżną, podobno do jednego z ogrodów. Śnieg ten odwieczny tak jest stwardniały, że kamień spadając z takiéj wysokości, nietylko w nim nie ugrzązł, ale nawet staczając się, śladu nie zostawił. W opowiadaniu Wali nie było żadnéj przesady, nie przechwalał on się z odwagi i zręczności, według zwyczaju myśliwych, którzy swą próżną chełpliwością ciężko prawdę obrażać zwykli.
Mówiąc poprzednio o góralach, wspomniałam, że nie są oni wcale obojętnymi na cuda górskiéj przyrody, że je czuć i cenić umieją. W żadnym jednak nie zdarzyło mi się znaleść takiego zamiłowania tych piękności, jak w naszym poczciwym Jędrzeju. Trzeba było słyszeć, jak pięknie, jak poetycznie nawet opisywał góry, jak przyrównywał Krywań do olbrzymiego orła, którego skrzydłami są te urwiste opoki rozciągające się szeroko ponad Ciemno-smreczyńską doliną, a wspaniała głowa, dumnie wzniesiona, patrzy na rozległy obszar polskiéj i węgierskiéj ziemi. Nie jestto ten przewodnik idący tylko za pieniądze, dla zarobku, ale raczéj towarzysz podróży najdoskonaléj obeznany z miejscowością, a pomimo to szczęśliwy, że mu się nadarza sposobność widzenia znowu tych okolic, których dzika piękność przemawia zrozumiałym dla duszy jego językiem. Ks. Proboszcz zakopiański, który zna, jak to mówią, na wylot każdego z parafijan swoich, zaręczał, że Wala gotówby nawet za darmo, jedynie dla własnéj przyjemności puścić się w góry, które prawdziwie synowskiém kocha uczuciem.
Ale nietylko o cudach Tatrów można toczyć rozmowę z tym ich wychowańcem; obok naturalnego a tak w góralach zadziwiającego rozsądku, ma on wiele wiadomości, których nabył służąc za przewodnika zwiedzającym Tatry, a więcéj jeszcze w częstych rozmowach z Ks. Proboszczem[52]. Powoli więc z otaczających nas cudów zeszła rozmowa na inne, bliżéj nas obchodzące przedmioty, i tak raz wesoło, to znowu smutno a zawsze swobodnie, otwarcie, przegwarzyliśmy ten cały wieczór aż do późnéj nocy. A Krywań wspaniały rysując się wyraźnie na czystym lazurze zasianym gwiazd milionami, oblany srebrnym blaskiem księżyca, skłaniał ku nam poważną głowę, jakby potakiwał tym uczuciom i mowom, jakie tutaj przeszły przez serca i usta nasze, jakby nam obiecywał opiekę na tę noc, którą mieliśmy spędzić u stóp jego.
O cudny to, uroczy był wieczór! Te ciemne wyniosłych gór kształty na tle gwiaździstego nieba, to urocze światło księżyca srebrną twarzą zaglądającego na dno w sennéj pomroce pogrążonéj doliny; ten olbrzym z promienném czołem stojący na straży; ta woń i świeżość powietrza; ta uroczysta cisza przerywana tylko szumem bliskiego potoku, wszystko to tworzyło obraz tak wzniosły, tak majestatyczny, że nic nie zdoła zatrzeć go w pamięci. Obawa przepędzenia nocy prawie pod gołém niebem, w miejscu tak odludném i dzikiém, ani na chwilę nie postała nam w myśli; spokojni, szczęśliwi nadzieją jutra, układliśmy się na zieloném posłaniu z świerkowych gałęzi i wkrótce sen skleił powieki. Nie był to sen spokojny i mocny, bo jasność ciągle płonącego ognia i trzaskanie świerkowego drzewa, co chwila go przerywały; pokrzepił jednak siły nasze tak, że nazajutrz nie czuliśmy bynajmniéj wczorajszego zmęczenia.
Wyszedłszy rano z szałasu, pierwszym przedmiotem jaki uderzył oczy nasze, był wyniosły wiérch Krywania, a obok niego na czystym, jeszcze cieniem nocy przyćmionym błękicie, srebrząca się jutrzenka. Księżyc już zaszedł za góry, słońce jeszcze nie wstało, drzémała jeszcze szarym zmrokiem obleczona dolina i tylko ta jedna gwiazda niby troskliwéj piastunki oko, czuwała nad okolicą, czekając rychło zabłysną na wschodzie królewskiego orszaku pochodnie i na rozjaśniony błękit wszechwładny wstąpi monarcha.
Opuściwszy szałas, którego dach gościnny miał nam dać schronienie i na noc następną, wyruszyliśmy w drogę, ciągle jeszcze prześliczną Ciemno-smreczyńską doliną, która rozszerzała się coraz więcéj. Uszedłszy znaczny kawał, zatrzymaliśmy się w obszernym, bardzo porządnie zbudowanym szałasie, stojącym już pod samym Krywaniem, w którym mieszkali juhasy Słowacy, pasący woły węgierskie. Całe stado rozeszło się już na paszę i w powrocie dopiero mogliśmy się przypatrzyć temu pięknemu bydłu. W szałasie zastaliśmy kilku juhasów gotujących ranny posiłek. I my dostaliśmy tutaj kwaśnego mleka na śniadanie. Pokazywano nam tu żelazne paści, w które przed parą dopiero dniami złapał się w bliskości szałasu ogromny niedźwiedź, nierzadki gość w tych stronach.
Wyszedłszy z wolarni zaczęliśmy zaraz wstępować na Krywań, do znacznéj wysokości okryty lasem, którego niemałą przestrzeń właśnie w tym roku wyrąbano. Ta część drogi jest bardzo męcząca i przykra; wązka bowiem ścieżka zawalona to kamieniami, to poprzerastana grubemi korzeniami drzew, prowadzi w las niezmiernie stromo jakby na ścianę. Tchu nam już brakowało, siły ustawały, a tu przed nami piętrzy się ciągle ciemny, ponury las, nie widać kresu tych trudów. Góra do pewnéj wysokości tak jest stroma, że będąc zaledwie w połowie, nie widać już dna doliny i szałasu na niéj stojącego. Wyznam szczerze, że chwilami opuszczała mię odwaga, spojrzawszy, jak jeszcze wysoko i przykro wspinać się trzeba. Ale że wszystko ma koniec, skończyła się więc i ta trudząca przeprawa; dostaliśmy się przecież na drogę, która z liptowskiéj równiny prowadzi pod sam szczyt Krywania. Zrobiono tę drogę w czasie, kiedy w téj górze były kopalnie złota.
Już za czasów Macieja Korwina króla węgierskiego w 15 wieku, zaczęto wydobywać złoto na Krywaniu; lecz zaniechano tego, gdyż nie wynagradzały się koszta. Późniéj około połowy 16 wieku, cesarz Maxymilian II otworzył znowu opuszczone kopalnie; ale wkrótce także zaprzestano tych robót dla tychże samych powodów. Kopalnie bowiem krywańskie leżą na wysokości 4000 do 5000 st. w klimacie ostrym, gdzie wcześnie spadające i długo leżące śniegi, utrudniają bardzo przywóz potrzebnych materyałów i wielkich wymagają kosztów, którym nie odpowiada skąpa ilość wydobywanego tutaj złota. Dla tego téż roboty górnicze na Krywaniu rozpoczynane w późniejszych czasach na mniejszą lub większą skalę, nigdy nie trwały długo. Staszyc będąc tu w r. 1805 już je znalazł zupełnie zarzucone i dotąd nikt nie przedsiębrał nowych poszukiwań.
Droga ta lubo zaniedbana, jednak szeroka, wygodna wijąca się w gzygzak, wyprowadziła nas wkrótce z lasu na rozległy grzbiet Krywania, okryty bardzo bujną i piękną trawą, ubarwioną najrozmaitszém kwieciem. Ta rozkoszna murawa zaścielająca południowo-zachodnią pochyłość góry aż do bardzo znacznéj wysokości, dostarcza obfitéj paszy wołom, których wielkie stada tutaj spędzają. My nie zastaliśmy tu jeszcze pasterzy. Szałas na samém wyjściu z lasu zbudowany, stał jeszcze pusty i dopiero za parę dni mieli się tu przenieść Słowacy ze wspomnionéj powyżéj wolarni na dolinie stojącéj, na wielkie zmartwienie Wali, który nie mógł wyżałować, że woły tyle pięknéj trawy zjedzą, na któréjby tysiące owiec wypaść można. Pomimo że droga wznosząca się zwolna pod górę nie jest bynajmniéj trudzącą, zmęczyliśmy się bardzo, gdyż słońce zbliżające się już ku południowi, dopiekało nieznośnie. Nikt z nas jednak nie zważał na to, każdy o ile możności przyspieszał kroku, bo skalisty, groźny szczyt Krywania wznoszący się dumnie przed nami, czysty, piękny, najlżejszą nie zakryty chmurką, obietnicą najcudniejszego widoku na okolicę, do wytrwałości zachęcać się zdawał. Już w bardzo znacznéj wysokości, nieco w bok drogi, napotykamy wkopany z ziemię moździerz, sprowadzony tu zapewne, jak nam powiadał przewodnik, przez licznie przybywających z Liptowa gości, którzy wycieczkę na Krywań bez żadnych niemal trudów, a nawet konno odbyć mogą ową wyborną drogą, na którą dostaliśmy się dopiero po wielu przykrych przeprawach. Tutaj to wyprawiają oni wesołe uczty, przy których grzmią na wiwat wystrzały z tego moździerza[53]. Zazdroszcząc szczerze tym, co tak wygodnie i łatwo dostają się na to samo miejsce, do którego my z takim dążyliśmy mozołem, spostrzegliśmy sączące się niewielkie źródełko. Woda niezbyt wprawdzie dobra, bo miękka i ciepła, smakowała jednak nam spragnionym zapewne więcéj, niż tokaj biesiadującym tutaj Węgrom.
Niebawem skończyła się téż i robiona droga; w tém miejscu widzieliśmy głębokie, zawalone kamieniami doły, jakie napotykaliśmy już niżéj; są to owe zarzucone kopalnie złota. Pozostawała nam jeszcze do przebycia najwyższa i najtrudniejsza część drogi t. j. złomy kamieni, zalegające do znacznéj wysokości pochyłość Krywania i sam szczyt jego, z litéj składający się opoki, w któréj dla ułatwienia wejścia, wykuto stęple czyli stopnie. Teraz dopiero korzystając z przywileju, jakiego używają niemal wszyscy zwiedzający mniéj znane okolice, miałabym szerokie pole do opisu strasznych urwisk, stromych opok, na których ledwie znaleźć można dość miejsca, aby połowę stopy postawić; niezgłębionych przepaści, w które pogrążyć może jeden krok chybiony, słowem tysiącznych niebezpieczeństw towarzyszących wejściu na szczyt Krywania. Dostawszy się tam nareszcie z nadludzką odwagą i wysileniem, należałoby jeszcze dla upoetyzowania opisu spotkać się z jakim rozbójnikiem lub marzycielem poetą, a widokiem burzy, błyskawic i piorunów, u stóp naszych bijących, dodać jaskrawych barw obrazowi. Ale ja, w podobnych opisach przekładając prawdę nad najgórniejszą poezyą, nad najświetniejsze urojenia fantazyi, powiem otwarcie, że niestety nie doszliśmy na sam szczyt Krywania; nie dla tego, żeby to groziło jakiém niebezpieczeństwem, lub było zbyt trudzącém dla nas, gdyż przewodnik zapewniał, że bez wielkiego zmęczenia możemy się tam dostać, ale z powodu mgły, która nagle, niespodzianie, zasłoniła skalisty wierzchołek.
Od samego rana pogoda była zupełna, na niebie ani jednéj chmurki, wspaniały szczyt Krywania piętrzył się przed nami najlżejszym nie przyćmiony obłoczkiem. Gdyśmy wypoczywali przy wspomnioném powyżéj źródełku, przejrzysta mgła, jakby lekki dymek, przesunęła się po szczycie; za nią druga i trzecia coraz grubsza, gęściejsza i wkrótce mgliste tumany wznoszące się jakby z łona saméj opoki coraz więcéj i dłużéj zasłaniały ów szczyt wyniosły. Nie zrażeni tém bynajmniéj, dążyliśmy spiesznie do celu. Przebyliśmy znaczny kawał po ogromnych złomach granitu dość przykro pod górę; ale iść daléj nie było po co. Już nie mgły ale chmury przepływały nad głowami naszemi i gęściły się około szczytu, który utonął w nich bez śladu. Wdzierać się daléj na górę bez żadnéj nadziei rozległego stamtąd widoku i jedynie dla tego, żeby powiedzieć, że byliśmy na szczycie Krywania, byłoby nierozsądkiem. Dwie godziny przesiedzieliśmy pod szczytem w nadziei, że mgły się rozejdą; ale napróżno! wiérch Krywania nie ukazał nam się ani na chwilę. Czasami przerzedzały się szare tumany, odznaczała się wśród nich skalista iglica; lecz wnet wszystko tonęło znowu we mgłach, zmrok nas ogarniał. Wala nie mniéj może od nas zmartwiony tém niepowodzeniem, wybiegł wyżéj, chcąc zobaczyć, czy się nie odkrywa widok na wschodnią stronę, czybyśmy nie mogli choć częściowo ujrzeć olbrzymów tatrzańskich, Łomnicy, Lodowego szczytu, Ganku, Gierlacha i t. d., o których poznanie najwięcéj nam chodziło. Wszystko napróżno! Mgły i chmury przeciągając od strony Liptowa, gromadziły się na Spiżu i widok na tamtę stronę całkiem zasłaniały.
Ileżto podobnych w życiu zawodów! Z pracą, mozołem, trudem dążymy do celu, który wznosi się przed nami w oddali tak wspaniały, piękny, do nieba sięgający jak szczyt Krywania; jesteśmy już bliscy spełnienia najsłodszych nadziei naszych, gdy niespodzianie jawi się nieprzeparta przeszkoda i wszystko stracone! Szczęśliwi, jeżeli obejdzie się przynajmniéj bez piorunów i burzy, któraby złamała na zawsze biedne serce; jeżeli w poddaniu się wyższym wyrokom potrafimy znaleść siłę i męztwo; jeżeli zwrócimy wźrok ku niebu i tam szukać będziemy tego szczęścia, jakie tu na ziemi w wyobraźni i nadziei jedynie istnieje, a nigdy nie jest w zupełności tego życia udziałem.
Oddawna przygotowaną byłam na najwspanialszy widok ze szczytu Krywania. Mieliśmy widzieć stamtąd całe gniazdo Tatrów, jakby skalistą wyspę wśród rozległych równin otaczających je naokoło. Oko nasze bujałoby swobodnie po dolinach nowotarskiéj, spizkiéj, liptowskiéj i orawskiéj, przenosząc grzbiety ograniczających je gór i gubiąc się gdzieś w mglistéj dali nadwiślańskich i nadcisańskich równin. Teraz trzeba było poprzestać na jednéj części obrazu, pięknéj, czarującéj, ale zawsze tylko części! Z miejsca, na którém siedzieliśmy, widać było najpiękniéj rozległą dolinę, zwaną Liptowem, zasłaną uprawnemi polami, łąkami, lasami; przerzniętą wijącemi się w różnych kierunkach, jak białe wstęgi, gościńcami i potokami. Na téjto dolinie bieleją malowniczo rozsiane miasteczka i dziedziny czyli wsi słowackie; w dali na granicy widnokręgu, w odległości czterech mil, wznosi się pasmo Niżnych Tatrów, ciągnące się równolegle do łańcucha Tatrów właściwych. Nie są to owe wysmukłe, ostro, dziko poszarpane szczyty, jakiemi odznaczają się nasze Tatry, ale raczéj wydają się one jakby długi grzbiet, nad który wznoszą się najwyżéj Kralowa Hola (6000 st.) i Dziumbir (6170 st.) bielejący płatami śniegu. Cały ten rozległy i piękny krajobraz oświecało jasne słońce, pogodne nad nim sklepiło się niebo, po którém, niby wędrowne ptastwo, przeciągały śnieżne, mgliste obłoczki, gęszcząc się i kupiąc dopiero w bliskości Krywania. Na prawo, t. j. ku wielkiemu zachodowi, piętrzą się jedne nad drugie wspaniałe wiérchy tatrzańskie: Stara Robota, Rohacze, Czerwony Wiérch, Krzesanica, Kominy Kościeliskie i inne, bo któżby wyliczył nazwiska tych wszystkich szczytów w jednę skupionych grupę, nad któremi wznosi się najwyżéj ubielony śniegiem wiérch Pysznéj.
Nie zadziwi to zapewne nikogo, gdy się przyznam, że ze łzami żegnałam pogrążony we mgle szczyt Krywania, ze łzami wyrzekłam się łudzącéj mię do ostatka nadziei. Ale niepodobna było czekać dłużéj, tém bardziéj, że nic nie zwiastowało pożądanéj zmiany; ciągle gęściły się chmury, zakrywając nietylko Krywań, ale i inne wiérchy. Było już dobrze z południa; myśl o przeprawie przez las o zmroku a może i w deszcz, znagliła nas do powrotu, do którego jeszcze nie mieliśmy ochoty. Smutni, milczący postępowaliśmy tążsamą drogą, którą przed parą godzinami przebywaliśmy tak wesoło i ochoczo. Mgły jakby tylko czekały na oddalenie się nasze, zaczęły się przerzedzać, szczyt Krywania odznaczał się coraz wyraźniéj i wkrótce stanął w całéj okazałości, zupełnie wolny od natrętnéj zasłony. W jednéj chwili zapomnieliśmy i o spóźnionéj godzinie i o przykréj drodze, jaka nas czekała; chęć powrotu na górę, nadzieja cudnego widoku, wszystko przemogła. Bylibyśmy się pewnie wrócili, ale w téj saméj chwili, jakby dla zniweczenia nierozsądnych zamiarów, upadło kilka kropel deszczu. Cała przykrość, a nawet niebezpieczeństwo podróży w słotę tak fatalną drogą, stanęła znowu w myśli, odpadła ochota powrotu, owszem tym spieszniéj spuszczaliśmy się na dół. Za chwilę ustał deszcz, a ile razy spojrzałam na groźny wiérch Krywania znowu tak piękny, czysty jak zrana, oblany jasnym promieniem słońca, żal ściskał boleśnie serce.
Spuszczanie się w dolinę Ciemnych Smreczyn było znowu bardzo przykre, nie tyle jednak, jak wchodzenie pod górę. Odpoczywając przy źródle w bliskości wolarni, rozmawialiśmy z bacą, który rad był niezmiernie, że mógł z kimś obcym pogadać, co mu się rzadko zdarza, gdyż od téj strony bardzo mało osób zwiedza Krywań. Poczciwy Słowak z własnéj ochoty przeprowadził nas pomiędzy stadem pasących się wołów. Piękneto te woły węgierskie! ogromne, siwéj maści, z bardzo długiemi rozłożystemi rogami, z oczami błyszczącemi życiem, jakiego próżnobyśmy szukali u naszych biednych, spracowanych wołków.
Z zachodzącém słońcem stanęliśmy w naszym szałasie. I znowu noc cicha, pogodna roztoczyła swój gwiaździsty namiot nad piękną Ciemnych Smreczyn doliną; znowu łagodne światło księżyca posrebrzyło poważne czoło Krywania; znowu w szałasie wesoły zajaśniał ogień, ale blask jego nie tak wesołe jak wczoraj oświecał twarze. Rozmowa jakoś nie szła, doznany zawód ciężał na sercu; zwolna jednak rozpogodziły się myśli nasze, zatarło się cokolwiek smutne wspomnienie i znowu gwarzyliśmy swobodnie do późnéj nocy. Po całodzienném chodzeniu nie czuliśmy prawie żadnego zmęczenia; sen, choć krótki, pokrzepił nas i wzmocnił tak, że bez obawy myśleliśmy o dalekiéj i przykréj drodze, jaka nas dzieliła od naszego domku w Zakopaném.
Jeszcze światłość dzienna blasku gwiazd nie przyćmiła, jeszcze na pogodném niebie nie ukazała się ranna słońca zwiastunka, kiedy opuściliśmy szałas, który przez dwie noce gościnnym osłaniał nas dachem. Obfita rosa srebrzyła się na trawie i gęstych zaroślach borówek, nadając im niezwykłą świeżość. I my użyliśmy téj rannéj roślin kąpieli, brnąc po kolana w trawie dla skrócenia drogi; ale ta kąpiel wcale nie była przyjemną nieprzywykłym do niéj, zwłaszcza, że ranek był bardzo chłodny. Już uszliśmy z pół mili, gdy pierwsze promienie słońca powitały wspaniały szczyt Krywania i zajaśniały na czole jego niby królewska korona, któréj blask rozlał się wkrótce i na inne wiérchy, dotąd jeszcze w półsennym pogrążone mroku. Przez dzień wczorajszy droga prowadząca przez dolinę Ciemnych Smreczyn wyschła, a tém samém poprawiła się znacznie; można więc było przyspieszyć kroku i nie spostrzegliśmy się nawet, kiedy doszliśmy do znanego nam już szałasu stojącego u stóp Wiercichy. Poczciwi Słowacy przyjęli nas najgościnniéj jakby dawnych znajomych, powynosili nam ławeczki przed szałas, uczęstowali wyborną ciepłą żentycą i słodkim serem. Wolarnia pod Krywaniem będąca, szałas, o którym właśnie mówię, drugi stojący w dolinie Wiercichy i trzeci jeszcze daléj, należą do gazdów z Kokawy, wsi na Liptowie w pobliżu Tatrów leżącéj. W każdym z tych szałasów jest po kilkaset owiec; stąd można wnosić o zamożności słowackich włościan. Pożegnawszy gościnnego bacę i juhasów, którzy nas bardzo zapraszali do swojéj Kokawy, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Wyjście z doliny Ciemnych Smreczyn na grzbiet Wiercichy jest bez porównania łatwiejszém, niż spuszczanie się na dół. Widok, jaki się stąd przedstawia, tak jest zajmujący dziką, górom tylko właściwą pięknością, że gwałt trzeba zadawać oczom, odrywając je od tego cudnego obrazu. Chcąc sobie choć w części wynagrodzić doznany na Krywaniu zawód, umyśliliśmy wejść na siodło Kotelnicy, leżące niedaleko Wiercichy w północno-wschodniéj stronie, skąd widać całą dolinę Pięciu Stawów. Dość przykrą percią po spadzistém uboczu Kotelnicy, dostaliśmy się wkrótce na brzeg téj rozległéj doliny.
Nie wiem doprawdy, jak odmalować widok, jaki tak niespodzianie zdumionemu przedstawia się oku; od czego zacząć opis, aby dać wyobrażenie jego ogromu i dzikości. Obszerną dolinę, która, patrząc z takiéj wysokości, wydaje się równiną, otacza najprzód od wschodu, pasmo skał niezbyt wysokich, dzikich, odartych, których jedyną ozdobą białawy porost i śnieg wielkiemi płatami zalegający kamieniste upłazy. Są to góry Miedziane. Na prawo, to jest w południowo-wschodniéj stronie, wznosi się Kotelnica, za nią sterczy wysmukły, prostopadły Szpiglas, daléj ku wschodowi kilka ostrych szczytów zwanych pod Wysoką, za niemi wyniosły, także ostro zakończony Ganek, daléj dźwiga się wspaniała, olbrzymia turnia Lodowa, odznaczająca się płatami śniegu, leżącego tutaj w większéj masie niż gdzieindziéj; za Lodową wystrzela szczyt Gierlachowski, a ku północy wznoszą się dwa wysmukłe szczyty, głęboką rozdzielone szczerbą; są to Murań i Hawrań. Daléj, już w północno-zachodniéj stronie, widzimy skalisty wiérch Granatu i ową szczerbę zwaną Zawratem, która stąd nie wydaje się tak groźnie, jak od strony Czarnego Stawu. Obok Granatu, na oko zaledwie o kilkadziesiąt kroków od nas na lewo, wznosi się Swinnica wydająca się także do niepoznania niską. Pomiędzy temi olbrzymiemi turniami, zamykającemi w czarodziejskie koło dziką Pięciu Stawów dolinę, wprost nas, to jest w północno-wschodniéj stronie, otwiera się przerwa, niby szeroka brama; po prawéj jéj stronie stoi Murań, po lewéj sterczy Granat. Przez tę bramę wybiega oko na świat podtatrzański, na równiny, bo rozległą równiną wydaje się cała przestrzeń, jaką wzrokiem obejmujemy. Jestto nowotarska dolina, na któréj z téj wysokości znikają nietylko mniejsze garby i wzgórza, ale nawet potężne grzbiety Bieskidów, ograniczające ją od strony północnéj. Na dnie doliny leżącéj tuż przed nami w przepaścistéj i zawrotnéj głębi, zwierciedli się Pięć Stawów. Zwróciwszy się poza siebie, mamy na prawo, to jest w stronie południowo-wschodniéj, urwiste Hrubego Wiérchu rypy, a za nimi, więcéj ku południowi, roztacza się Liptowska dolina przyćmiona już mgłą oddalenia. Daléj ku zachodowi piętrzą się wyniosłe, dobrze nam już znane turnie, ponad które jakby królewska korona wystrzela szczyt Pysznéj srebrzący się w blasku słońca. Każdemu, kto zapuści się w te strony, życzę nie szczędzić niewielkiego trudu i wyjść na siodło Kotelnicy, gdyż to jest prawie jedyny punkt, z którego można widzieć dolinę Pięciu Stawów w całéj rozległości.
Przebywszy spiesznie dolinę Wiercichy i Jaworową, która w powrocie jeszcze mi się piękniejszą wydawała, stanęliśmy u stóp Goryczkowéj, przez którą czekała nas bardzo trudząca przeprawa. Wstęp na tę górę od strony południowéj jest nierównie przykrzejszym niż od północy. Na domiar złego, przez te trzy dni pogody trawa okrywająca stromą jéj pochyłość wyschła i zrobiła się niezmiernie ślizką, co bardzo utrudniało wchodzenie, które mogłabym prawie na równi położyć z lesistą drogą na Krywań. Stanąwszy na grzbiecie Goryczkowéj, pożegnaliśmy wspaniały Krywań, Hruby Wiérch i całą tę przecudną okolicę, któréj urok czarował nas przez te trzy dni.
Z Goryczkowéj tchem jednym zbiegliśmy na Kalatówkę, gdyż nie było już czasu do odpoczynku. Zmrok zapadał, ostatni blask dnia błądził już tylko po szczytach gór, otaczających tę piękną polanę; w zupełnéj prawie ciemności spuściliśmy się do Kuźnic i dopiero na równéj stanąwszy drodze, uczuliśmy zmęczenie, jakiego nas nabawiło tak pospieszne przebycie dość długiéj drogi z Goryczkowéj.
Ostatnich sił dobywając, zdążaliśmy do naszéj chatki, krok w krok za przewodnikiem, gdyż znużeni i w zupełnéj ciemności nie mogliśmy nawet rozpoznać drogi, tak dobrze nam znanéj. Ale wkrótce za Magórą zajaśniała srebrzysta lampa nocy, która ponad wyniosłe wzbijając się wiérchy, oświeciła łagodnym blaskiem piękną okolicę Zakopanego. Stanęliśmy nakoniec w naszym miłym domku, który nam się smutnym i pustym wydał po tym szałasie wśród gór i lasów, gdzie tak przyjemne mieliśmy noclegi. Nad wszelkie spodziewanie, na drugi dzień nie czuliśmy żadnego zmęczenia, owszem byliśmy silniejsi, zdrowsi, niż przed tém.
Zaraz nazajutrz czas się zmienił, burze, nawalnice i wichry szalały po górach, właśnie tam, gdzie wczoraj jeszcze, przy najpiękniejszéj wędrowaliśmy pogodzie. Doświadczenie więc Wali, który zapowiedział pogodę na trzy dni, stwierdziło się zupełnie; mgły bowiem, która pozbawiła nas widoku z Krywania, przewidzieć nie mógł, gdyż była ona tylko chwilowa i miejscowa.
Jakkolwiek w téj wycieczce spotkał nas taki zawód, nie żałuję jednak bynajmniéj podjętych trudów, bo wynagrodziło je sowicie poznanie tylu nowych, a tak cudnych okolic. Pomimo to wyznam, że wyprawa na Krywań, lubo bardzo przyjemna, jest za nadto trudząca dla kobiet. Nie każdemu bowiem poszczęści się tak jak nam pod względem pogody, którą nawet Wali nie zawsze się uda przepowiedzieć z pewnością na trzy dni, a prawdziwie strach zbiera na samą myśl o odbywaniu téj drogi w słotę.


Dolina Białéj-wody (Pod-Upłazki, Pod-Wysoką).

Koło doliny podnoszą się skały,
Strome i czarne, milczące,
A nad skałami tumany się zlały,
Niby sklepienia wiszące.

W. P.

Jakkolwiek Tatry tylokrotnie przezemnie zwiedzane nic nie straciły z uroku swego, był jednak rok w którym klęski i nieszczęścia przywalające ciężkiém brzemieniem ziemię rodzinną, tak żywo oddziałały na mą duszę, że wszystkie przyjemności życia, straciły dla mnie swój powab. Już ja się nie cieszyłam jak dawniéj na pobyt w Zakopaném, nie układałam nowych wycieczek, nie śniłam o górach; wszystko było mi obojętném. Ach więcéj nawet! ja miałam sobie do wyrzucenia każdą, choćby najniewinniejszą rozrywkę, każdą swobodniejszą chwilę, gdy tylu rodaków moich tonie w potokach krwi i łez, tylu całkiem inne, a wcale nie przyjemne odbywa podróże.
Lato w owym roku zimne, dżdżyste, a w Tatrach nawet śnieżne, odpowiadało zupełnie temu smutnemu nastrojowi méj duszy. Góry prawie ciągle okryte chmurami, zamglone deszczem lub pobielone śniegiem, nie wabiły wcale do wycieczek. Owce po halach padały z głodu i zimna; późne, a ciągłém zimnem i słotą przygnębione zasiewy, groziły niedostatkiem mieszkańcom Podhala. Smutno było w téj okolicy, gdzie po inne lata gościła wesołość przy miernym bycie. Pewną byłam że tak przejdzie cały czas pobytu naszego w Zakopaném, że cała jego przyjemność ograniczy się do pogadanek z poczciwymi góralami i bliskich przechadzek odbywanych w upatrzonych godzinach; a i to prawie zawsze pod strachem deszczu, który ciągle groził i wcześnie zapędzał do domu.
Gdy jednak po parotygodniowéj słocie wyjaśniło się niebo, gdy góry otrzęsły z siebie grube chmur i mgły bałwany, i stanęły przed nami w dawno niewidzianéj wspaniałości, mimowoli i z czoła zesunęły się chmury i myśl jakaś weselsza zawitała do duszy. Było to wspomnienie tych wrażeń, jakich doznawałam zwiedzając Tatry. Przychodziły mi na pamięć wesołe i swobodne po nich wędrówki, stawały przed oczyma cudne widoki, a zarazem nieznacznie wkradała się chęć odnowienia tych wrażeń, niby iskierka tego zapału z jakim dawniéj rwałam się na szczyty tatrzańskie. Wspomnienie było tylko środkiem za pomocą którego góry odzyskały swą czarodziejską nademną władzę.
Przyszedł Wala, zaczęliśmy rozmawiać z nim o dolinie Białej-wody, zwanéj od Spiszaków doliną Pod-Wysoką, od naszych zaś górali Pod-Upłazki. Słyszeliśmy już dawniéj o piękności téj doliny, rozpytywaliśmy więc o drogę i różne szczegóły dotyczące miejscowości. Sama postać Wali, jego głos i sposób mówienia, wydaje mi się zawsze jakby pobudką, jakby hasłem do wyruszenia w góry. Prosty góral nie umie wyszukanemi słowy malować ich piękności, ale on je kocha namiętnie; a gdy o nich mówi, zapał jaśnieje w jego oczach, my zaś patrząc na niego, słuchając jego opowiadań, czujemy jakby przedsmak téj swobody i rozkoszy jakiéj doznajemy wdzierając się na skaliste szczyty lub przebywając dzikie doliny i urwiste grzbiety. Opowiadaniem swojem tak nas Wala zachęcił, więcéj powiem, zapalił do poznania doliny Białéj-wody, że wyglądaliśmy tylko ustalenia się pogody, aby odbyć tę wycieczkę. Ale w tym roku nie można było rachować z pewnością na pół dnia pogody a cóż dopiero na dwa dni koniecznie potrzebne na tę wyprawę. Podróż nasza zwlekana, odkładana z dnia na dzień, spóźniła się tak, że Wala odebrawszy polecenie do zbierania owadów, nie miał już wolnego czasu aby pójść z nami.
Nastręczył on nam na przewodnika Macieja Sieczkę niegdyś towarzysza swoich strzeleckich wypraw, a następnie kolegę w dozorze nad bezpieczeństwem kóz i świstaków. Gdy więc według miejscowych poznak pogoda zdawała się pewną, nie tracąc czasu poszliśmy zamówić tego nowego przewodnika. Maciéj znał nas z widzenia, znał także i ze sławy niezmordowanych wędrowców, znał dobrze i dolinę którąśmy zwiedzić chcieli, pomimo to nie wielką okazywał ochotę do pójścia z nami. Wymawiał się że nigdy z kobietami nie chodził i chciał nam nastręczyć swojego brata. Ale my bojąc się nieświadomego drogi przewodnika, a polegając całkiem na zaręczeniu Wali, nie chcieliśmy ustąpić i zamówiliśmy Macieja na dzień następny. Przed wieczorem wszystkie przygotowania do podróży były załatwione, furmanka mająca nas odwieść do Roztoki zamówiona, słowem nie pozostawało nic więcéj jak położyć się wcześnie aby wstać przed świtem i wyjechać o wschodzie słońca.
Ale jak tu spać kiedy olbrzymie turnie, stawy, wodospady, potoki o których nam Wala rozpowiadał, snują się ciągle przed oczyma, a do tego niepokoi obawa czy nie zawiedzie pogoda. Jeszcze téż było zupełnie ciemno gdy wybiegliśmy przed dom żeby zobaczyć co słychać z pogodą. Noc chłodna, rosa obfita, to dobrze; ale od zachodu ciągną chmury, to źle, bardzo źle. Chmury się rozpraszają i nikną w powietrzu, od poziomu niebo czyste, będzie pogoda! Pogoda, to czarodziejskie słowo około którego obraca się powodzenie każdéj wycieczki w góry. Obcięlibyśmy byli wmówić w siebie i w niebo że jest pogodném, że powinno zostać pogodném, bo już dosyć się napłakało, nadąsało, a tu tak potrzeba słońca aby owies dojrzał, żeby siano wyschło, żeby się poprawiła pasza w halach, żebyśmy nareszcie mogli zobaczyć dolinę Białej-wody. Zajechał wózek, przyszedł Maciéj, pakujemy podróżne zapasy, wsiadamy nareszcie w imię Boże. Poczciwy Wojciech jeden z najlepszych i najżyczliwszych znajomych naszych w Zakopaném, którego brat jechał właśnie z nami, serdeczném uściśnieniem ręki życzył nam powodzenia w naszéj wyprawie, a gdy wózek ruszył z miejsca, widziałam jak zdjąwszy kapelusz i zwróciwszy się w stronę kościoła, zmówił pacierz o szczęśliwą dla nas drogę.
Jechaliśmy na Bukowinę, a zatém tążsamą drogą którą już opisałam opowiadając wycieczkę do Morskiego Oka. Leśniczówka i karczma bukowińska leży jak wiemy na wyniosłéj górze, na którą prowadzi dość bystro droga zrobiona w gzygzak. Wysiedliśmy aby ulżyć koniom, a idąc zwolna pod górę, rozmawialiśmy z naszym przewodnikiem, wywiadując się o różne szczegóły naszéj wycieczki, chcąc tym sposobem bliżéj się z nim zapoznać. Teraz dopiero dowiedzieliśmy się dla czego nie miał ochoty pójść z nami. I któżby się tego domyślił? poczciwego Macieja odstraszało, co? krynoliny! Gdyśmy wysiadły, gdy zobaczył nasze skromne, krótkie i wązkie płócienkowe sukienki, uśmiechnął się z zadowoleniem. „No, to oni widzę już znają co to góry, kiedy mają takie góralskie ubranie.“ I daléjże opowiadać różne kłopoty jakich go nabawiły krynoliny wlokące za sobą kamienie i spychające je na nogi. A cóżto dopiero było gdy te nieszczęsne obręcze uwięzgły w zaroślach kosodrzewiny! szczęściem Maciéj miał przy sobie igłę i nici, mógł więc jakotako zaradzić na prędce téj modnéj biedzie. Wszystkie te niefortunne przygody opowiadał w tak zabawny sposób, że zrywaliśmy boki ze śmiechu. Odtąd byliśmy z naszym przewodnikiem w najlepszéj harmonii, zadowoleni z siebie nawzajem. Jestto bowiem poczciwy człowiek w całém tego słowa znaczeniu, a przy tém usłużny i troskliwy przewodnik.
Karczma bukowińska to ostatnie stałe mieszkanie ludzkie pod Tatrami; od niéj jakby wąż snuje się droga do Morskiego Oka, ginąc w lasach podnóża i boki gór okrywających. Z góry bukowińskiéj roztaczał się przed nami cały łańcuch Tatrów, a tam gdzie najwyższych szczytów gromada, gdzie wystrzelają groźnie granitowe iglice, Rysy, Ganek, Wysoka, Gierlach, gdzie największe masy śniegu, tam cel naszéj podróży: dolina Białéj-wody. Spieszmy tam, spieszmy póki służy pogoda, kto wie co będzie jutro.
Znaną nam dobrze drogą do Morskiego Oka wiodącą, zapuściliśmy się w prześliczne lasy tutejsze. Jakiżto cudny widok mamy dokoła! Rozkoszne polany rozścielają się po obu stronach drogi, a jasna zieloność modrzewi zwanych tutaj świerkami, rozwesela posępny cień smrekowego lasu. Jadąc wymijaliśmy ciągle po drodze gromadki górali z Bukowiny i Białki dążące na odpust św. Anny do Jaworzyny, osady hutniczéj, leżącéj niedaleko stąd po drugiéj stronie rzeki Białki na Spiżu.
Spuszczając się na Łysą polanę, tracimy z oczu Lodową turnię, która dotąd najwspanialéj się przedstawiała, a natomiast występują potężne szczyty Koszystéj i Wołoszyna. Minąwszy Łysą polanę i otwierającą się w bok na prawo dolinę Waksmundzką pomiędzy urwistemi ścianami Koszystéj i Wołoszyna, przybyliśmy na polankę, zwaną pod Czubą, położoną na wstępie do doliny Roztoki. Tu był kres naszéj jezdnéj podróży; odtąd mieliśmy wędrować pieszo do doliny Białéj-wody. Zostawiliśmy więc pod Czubą naszego furmana z wózkiem i końmi, Maciéj zaś spakował w torbę zapas żywności na drogę i cieplejsze ubranie na przypadek deszczu.
Nie była zbyteczną ta ostrożność, gdyż pogoda jeszcze tak piękna gdyśmy wyjeżdżali z Bukowiny, zmieniała się widocznie i nie wielką dawała nadzieję powodzenia. Chmury coraz grubsze wysuwały się z za gór, nie czepiały się wprawdzie ich szczytów, ale kupiąc się i zgęszczając, zasępiły niebo tak, że już tylko kiedy niekiedy wykradał się promień słońca oświecając tę przecudną okolicę. Pomimo tak niepomyślnéj wróżby, wesoło wyruszyliśmy w drogę, używając obecnéj chwili a nie zasępiając jéj myślą o przyszłości. Wkrótce ujrzeliśmy cel naszéj wędrówki dolinę po lewéj stronie Białki, z któréj płynie szeroki i bystry potok Biała-woda łączący się z Białką powyżéj Roztoki. Przeszedłszy Białkę po moście powyżéj ujścia Białéj-wody, zapuściliśmy się w tę obszerną dolinę. Prawie zaraz na wstępie napotkaliśmy niezbyt obfity, ale nadzwyczaj gwałtowny potok, którego woda w śnieżną zamieniona pianę, przewalając się po olbrzymich głazach, spadała nagle do łożyska Białéj-wody, tworząc piękny wodospad. Przebyliśmy po kamieniach ten gwałtowny potok i odtąd trzymając się prawie ciągle kamienistych brzegów Białéj-wody, szliśmy dość przykrą drogą, to lasem błotnistą ścieżką wśród gęstych i bujnych jaferów (borowiny), to znowu wspinaliśmy się po uboczach, lub przechodziliśmy po ogromnych głazach w samém łożysku potoku. Ustawne deszcze tak popsuły tę drogę, bo przedtém jak zapewniał Sieczka, była ona wcale wygodną.
W miarę jak zapuszczaliśmy się w dolinę Białéj-wody, tém wspanialsze i wyższe występowały turnie. Na lewo wznosi się bardzo wyniosły grzbiet po części kamienisty, po części trawą zarosły, na którego wierzchu sterczą dziwnych a rozmaitych kształtów skały, jakby starych zamczysk ruiny. Dołem ciemnieje piękny las i zielenią się nie wielkie równinki przeglądające się w czystych wodach potoku. Ten grzbiet nazywają górale Upłazki i stąd cała dolina otrzymała nazwę Pod-Upłazki. Po prawéj stronie występuje bardzo wspaniale wysoka, prostopadła skała przecudnie ustrojona świerkami, kosodrzewiną i limbami, zwana Młynarzem. W głębi doliny ukazuje się olbrzymi zastęp niebotycznych turni ubielonych płatami odwiecznego śniegu. Przy początku doliny leży niewielka polanka Biała-woda i ruchem swoim pasterskim ożywia tę odludną okolicę. Zachwycając się coraz nowemi a prawdziwie czarującemi widokami, zbliżaliśmy się zwolna do owéj groźnéj, skalistéj zapory, zamykającéj dolinę.
Już słońce zniżało się ku zachodowi, gdyśmy przybyli do szałasu stojącego w końcu doliny, który na dzisiaj miał być kresem naszéj podróży. Stąd dopiero roztoczył się przed nami najwspanialszy widok na którego opis, słów mi brakuje. Wystawmy sobie olbrzymią, skalistą ścianę w najdziwaczniejsze poszczerbioną zęby, a po nad nią i z po za niéj, niby wieże wystrzelają ostre, niebotyczne iglice. Na prawo Ganek (8021 st.) szczyt niedostępny nawet dzikim kozom; na lewo równie wysmukła i prostopadła Wysoka; pomiędzy nią a Gankiem niby mur dziko poszarpany, wznoszący się zupełnie pionowo: są to tak zwane Żelazne Wrota (6191). Z drugiéj strony Wysokiéj, więcéj jeszcze na lewo, bardzo także wyniosła przełęcz, nazywa się Polskim Grzebieniem (6933 st.); po za nim leży dolina Felka. Tędy to podróżni udający się do Szmeksu przechodzą do téj pięknéj doliny położonéj pomiędzy olbrzymiemi ścianami Gierlacha (8414 st.) i szczytu Sławkowskiego (Schlagendorferspitze) (7860 st.). Na prawo od wspomnionych powyżéj turni i nieco w głębi, piętrzą się bardzo także ostre i groźne szczyty Rysy (7309) i Żabie (7810 st.). U spodu téj granitowéj ściany, po urwistych bokach i w szczelinach turni, zalegają masy śniegu w takiéj obfitości, że białość jego jest przemagającą barwą w tym wspaniałym krajobrazie. Jakkolwiek na oko olbrzymie te turnie zdają się bardzo bliskie siebie i jakby w jednę skupione grupę, są jednak oddzielone jedna od drugiéj dość znaczną przestrzenią dzikich i niedostępnych dolin, jak Litworowa, Czeskie, Mięguszowska i kotlina Czarnego Stawu nad Morskiém Okiem.
Dla dopełnienia uroku i dzikiéj piękności tego miejsca, widzimy tutaj trzy wodospady. Pierwszy zwłaszcza na prawo, powstający ze stawu położonego w dolinie Czeskie, jest bardzo piękny. Szeroki i obfity strumień rzuca się nagle z prostopadłéj prawie ściany, nie odbijając się po kamieniach. Ta jednostajna, a nigdzie prawie nie przerwana wstęga wody, bardzo wspaniały przedstawia widok. Drugi wodospad, który mamy wprost przed sobą, spływa z pod Żelaznych Wrót, ze stawu Zielonego. Nie jest on tak obfitym, nie ma tak nagłego spadku, raczéj spływa po ogromnych głazach; nie wydaje się zatém tak pięknie. Trzeci wodospad na lewo od poprzedzających, wypływa ze stawu Litworowego będącego w dolinie Litworowéj pod Polskim Grzebieniem. Jest także mniéj piękny.
Mieliśmy zamiar podejść nieco wyżéj dla bliższego przypatrzenia się tym wodospadom. Wiedzieliśmy że dolina Czeskie niedostępną jest dla nas, ale do stawu Zielonego i Litworowego mogliśmy byli dojść z łatwością. Dziś jednak było już za późno, a do tego nowe i niespodziewane widowisko zapędziło nas do szałasu, z którego drzwi przedstawiał się wspaniały widok na owe olbrzymie turnie zamykające dolinę. Nagle z poza Ganku wysunęła się chmura a raczéj mglisty bałwan; jednocześnie runął grzmot przytłumiony i urywany jak zwykle w górach, a następnie najprzód na turniach, a potém i u nas w dolinie puścił się deszcz rzęsisty; szczyty gór utonęły w chmurach. W dziesięć minut deszcz ustał, chmury się poprzerywały i podniosły w górę, a wysoko po nad niemi wystrzeliły dwie czarne iglice. Były to Rysy; do połowy szaremi tumanami mgły i chmur okryte i z nich się wynurzające, wydawały się jakby jakie nadpowietrzne zjawisko. Za chwilę góry otrzęsły z siebie resztki chmur i znowu czyste, piękne, wspaniałe, stały przed nami w swéj śnieżnéj szacie przymarzłéj do ich granitowych ramion.
Długo, długo staliśmy przed szałasem wpatrując się w ten majestatyczny ogrom, w to gniazdo odwiecznych lodów i śniegów; chcieliśmy wrazić sobie w pamięć ten nieporównany widok, bo przeczucie szeptało że jutro nie nasze.
Trzeba było nareszcie pomyśleć o noclegu, gdyż członki strudzone dość długą wędrówką, dopominały się wypoczynku. Szałas który miał nam użyczyć gościnnego dachu na tę noc, należał do górali z Rzepisk, wsi na Podhalu spizkiém. Nie było przy nim owiec, bo te poszły na paszę głębiéj w góry, skąd nie wracały nawet na noc; do wspomnionego szałasu przynoszono tylko sér. Zastaliśmy tu starego gazdę, którego nie wiem jak tytułować; nie byłto bowiem baca o ile się mogłam domyśleć, ale tylko dozorca szałasu a raczéj séra. Człowiek ten niezbyt miłéj powierzchowności, przyjął nas dosyć uprzejmie, a uczęstowany herbatą rozochocił się i rozgadał. Maciéj tymczasem narąbał smreczyny na posłanie, podsycił ogień świeżemi polanami drzewa i zabraliśmy się do spoczynku.
Już sen zaczynał sklejać nasze powieki, gdy nas doleciało gwizdanie coraz się zbliżające. Stary gazda leżący na ławie przy ogniu, wstał natychmiast i wyszedł z szałasu. Nie pojmując co to znaczy, na razie zmięszaliśmy się i przestraszyli niezmiernie. Maciéj nas uspokajał że to jeden z tutejszych juhasów powracający z odpustu w Jaworzynie. Dobrze, ale jeżeli pijany?
Zaledwie zdążyliśmy zapalić świecę, którą zawsze bierzemy z sobą na dalsze wycieczki, wpadł do szałasu młody góral rzeczywiście podochocony. Zrazu bardzo był nie rad że zastał obcych ludzi; nibyto się gniewał uwijając się po szałasie, gwizdał, przyśpiewywał, podskakiwał tak lekko i zgrabnie, że gdyby nie obawa znajdowania się pod jednym dachem z pijanym człowiekiem i to jeszcze w nocy, bylibyśmy się serdecznie śmiali z tych skoków. Ojciec wstał z posłania na którém siedzieliśmy jakby przykuci, chcąc zapalić cygaro u ognia i wtedy przypadkiem wypadł mu pugilares z kieszeni. Dostrzegł to pierwszy juhas i zawołał z tryumfem: „Widzicie że ja nie złodziéj, mógłbym był wziąść to co wam upadło!“ Widać że i po pijanemu chodziło mu o dobrą sławę. Naskakawszy się usiadł nareszcie przy ogniu, ale o zgrozo! wyjął z kieszeni flaszkę wódki. Struchleliśmy gdy nie szukając kieliszka, napił się wprost z flaszki i poczęstował starego gazdę. Co to będzie gdy się oba upiją! Juhas jakby zupełnie przytomny, rozpowiadał różne odpustowe przygody a raczéj karczemne pohulanki, przy tém co chwila pociągał z flaszki, stary gazda tożsamo, póki tylko stało wódki. Gdy się flaszka wypróżniła, juhas nie ruszając się już z miejsca, wyciągnął się jak długi na ławie zbliżywszy nogi do ognia tak, że nie pojmuję jak mógł wytrzymać gorąco. Za chwilkę juhas usnął również i stary gazda, a tak przeszła spokojnie ta noc która nas takiego nabawiła strachu.
My naturalnie nie zmrużyliśmy oka, bo ta niespodziewana przygoda całkiem sen nam odebrała, a myśl o jutrze także niepokoiła. Zaraz z wieczora niebo się zachmurzyło i noc była nadzwyczaj ciemna. Jak w takiéj ciemności ów juhas przyszedł z Jaworzyny przez lasy, wody i złomy kamienia, jak trafił do szałasu i to nie będąc trzeźwym? tego pojąć nie mogę. Gdyby był trzeźwym, pewnieby się nie był odważył na takie niebezpieczeństwo.
Gdy dnieć zaczęło pobudzili się górale, my także wyszliśmy przed szałas. Smutno było spojrzeć na góry wczoraj tak piękne. Wprawdzie wszystkie ich szczyty ostro były wykrojone, nie przysłonione żadną chmurką, ale niebo okryte jednostajną szarą zasłoną, rzucało na nie cień posępny, żałobny. Powietrze było parne i duszące, cisza zupełna; wszystko to zapowiedź bliskiego deszczu, a może długiéj słoty. Naradzaliśmy się z Maciejem co robić daléj i stanęło na tém że nie będziemy się zapuszczać ku stawom jak mieliśmy zamiar, ale jak najspieszniéj udamy się w drogę z powrotem, ażeby uciec przed niechybnym deszczem.
Wróciwszy do szałasu, zastaliśmy juhasa klęczącego ze złożonemi rękami i modlącego się z największą pobożnością. Gdy skończył modlitwę, przypomnieliśmy mu wczorajszą pijatykę i pacierz o którym wczoraj wieczór zapomniał. „Ej, ja sobie wczoraj tylko zborgował,“ odrzekł zawstydzony. Byłto młody chłopak bardzo miłéj, łagodnéj twarzy, w którym niktby się był nie domyślił nocnego awanturnika.
Uważałam nieraz różnicę jaka zachodzi pomiędzy góralami spizkiemi a naszymi. Chociaż wspólne mają pochodzenie, wiarę, język, zatrudnienie, przecież różnica między nimi widoczna. Twarze Podhalan spizkich ściągłe, oczy czarne, cera blada, smagława, wzrost średni, postawa nadzwyczaj wysmukła i giętka. Ale w tych rysach tak miłych, w tych oczach łagodnych i spokojnych na pozór, przebija usposobienie namiętne i gwałtowne. Nie mają oni tego poczciwego, serdecznego i otwartego wyrazu jak nasi Podhalanie.
Opuściwszy szałas, oglądaliśmy się z żalem na te groźne turnie, które wkrótce mieliśmy stracić z oczu; ale niestety one same nas pożegnały prędzéj niż się tego spodziewaliśmy. Zakryły je grube chmury, które nad całą doliną zawisły niby czarna, dziwacznie udrapowana opona. Niebawem puścił się deszcz, zrazu był on drobny, ale wkrótce zamienił się w ulewę. Łatwo sobie wystawić w co się obróciła droga już przedtém błotnista. Miejscami brnęliśmy po kostki w rzadkiém błocie lub wodzie; do tego w lesie wszystkie gałązki świerków zamieniły się w rynny oblewając nas nie już kroplami, ale strumieniami deszczu. Z naszych kapeluszy zrobiły się dzwony po których spływała woda; przemokliśmy prawie do suchéj nitki. Szczęściem deszcz był ciepły, przy tém spieszny pochód krew rozgrzewał; nie było więc obawy przeziębienia. To téż wesoło odbywaliśmy tę miłą przechadzkę, byliśmy wszyscy dobréj myśli i żartowaliśmy sobie z pięknéj drogi która w dolinie Białki zamieniła się w rzeczkę, płytką wprawdzie, ale płynącą dość żwawo. Przechodząc wczoraj po kamieniach nad potokiem, wybieraliśmy starannie miejsca żeby nie zamoczyć nogi, nieraz w zbytku ostrożności wzywaliśmy pomocy Macieja żeby się nie zachwiać i nie ześliznąć z kamienia. Dziś każdy przechód był dobry, każde z nas radziło sobie samo i przechodziło zręcznie po zmoczonych, a zatém oślizgłych kamieniach; pośpiech, chęć dostania się co prędzéj pod dach, ułatwiały wszystko.
Około południa stanęliśmy szczęśliwie w szałasie pod Czubą, przyjęci najgościnniéj i z najserdeczniejszém pożałowaniem od całéj osady. Szałas ten należał do gazdów z Bukowiny; nie było tu bacy i juhasów, ale każdy gazda miał przy swoich owcach lub krowach, osobnego pasterza, i dla tego czeladź szałasowa była bardzo liczna i rozmaita, nad którą miał nadzór poważny gazda. Nie zapomnę nigdy widoku jaki przedstawiało wnętrze szałasu i przyjęcia jakiegośmy tu doznali. Około ogniska rozłożonego na ziemi zwyczajem szałasowym, zobaczyłam kilkanaścioro ludzi, najwięcéj wyrostków obojéj płci, ale były i starsze kobiety i małe dziewczątka i chłopaczki. Że było właśnie południe, każde zajęte było gotowaniem obiadu, t. j. bryi w swoim garnuszku. W kilku garczkach już wrzała woda, każdy więc wydobył swój woreczek z mąką i sypał ją na war wśród wesołych żartów i śmiechów. Ogień oświecał te miłe twarze, a cały ten sielski obrazek ładnie odbijał na czarném tle okopconych ścian szałasu.
Gdyśmy weszli, zrobił się ogólny ruch w téj wesołéj gromadce, wszyscy chcieli nam ustępować miejsca przy ogniu, podawali ławeczki do siedzenia, dziewczęta pomagały zdejmować przemokłą zwierzchnią odzież, którą chcieliśmy trochę przesuszyć. Jednę szczególniéj dziewczynkę najwięcéj piętnaście lat mającą, dotąd pamiętam. Twarzyczkę miała drobną, ładną i świeżą jak rozkwitająca różyczka, uśmiech figlarny, a niewinny jak uśmiech dziecięcia, kibić wysmukłą, kształtną i wiotką, wdzięk i powab niezwykły w każdym ruchu. Ta milutka dziewczynka którą zaraz wtedy przyrównywałam do sarneczki i tak ją dotąd pamiętam, zajęła się nami ze szczególną usłużnością. Wspięła się zgrabnie wysoko pod dach szałasu i trzymała nad ogniem przemokłe nasze chustki, obracając na wszystkie strony żeby je prędzéj wysuszyć. Z upodobaniem przypatrywałam się jéj zgrabnym i zwinnym ruchom gdy się krzątała aby nas poratować w biedzie. Nie chcąc się zatrzymywać długo, nie gotowaliśmy tu nawet herbaty do któréj był wielki apetyt, lecz napiliśmy się trochę wina. Resztą poczęstowaliśmy starego gazdę. Ale jakież było nasze zdziwienie, gdy on zaledwie przytknąwszy do ust szklankę, podał ją swemu synowi, dorodnemu chłopakowi; ten skosztował i znowu podał drugiemu, ów innemu i tak szklaneczką wina obczęstowali się wszyscy. Takąsamą koleją poszedł kawałek chleba który wszyscy pomiędzy siebie rozdzielili. Ta patryjarchalna wspólność pożycia, prawie mnie rozrzewniała i nadzwyczaj miłe czyniła wrażenie. Byliśmy tak zajęci jakiém takiém przebraniem się i zabezpieczeniem od deszczu na dość długą drogę jaka nas jeszcze czekała, że nikomu na myśl nie przyszło ofiarować jakiś pieniężny datek gościnnéj szałasowéj osadzie, czego dotąd żałuję. Oni jednak najmniejszéj do tego nie okazywali pretensyi, żegnali nas przyjacielsko, życząc szczęśliwéj drogi i zapraszając na drugi raz do swego szałasu.
Gdyśmy wyjechali, deszcz ustał, ale powietrze bardzo się oziębiło. Droga do Bukowiny zawsze błotnista i porozrywana wybojami, zrobiła się teraz jeszcze przykrzejszą; biedne konięta ślizgały się po błocie, a tu ani sposób im ulżyć, bo wszędzie głębokie kałuże i bagna, tak że wysiąść niepodobna. Zimno stawało się coraz dokuczliwsze w miarę jak zbliżaliśmy się do Bukowiny, gdzie jak nam powiadano, padał zrana grad gruby i gęsty.
Nie potrzebuję podobno mówić z jaką radością stanęliśmy w Zakopaném, a odpoczywając po całodziennych trudach w suchéj i ciepłéj izbie, przypominaliśmy sobie nawzajem wszystkie szczegóły odbytéj wycieczki, która choć nie zupełnie się powiodła, dała nam przecież poznać olbrzymią tatrzańską przyrodę w takiéj dzikości, jakiéj dotąd nigdzieśmy nie widzieli. Przemoczenie i zimno nikomu z nas nie zaszkodziło, nikt nawet kataru nie dostał; takito jest cudowny wpływ górskiego powietrza!


Krzyżne.

Gdy się przed człekiem świat ten rozłoży
I tak wesoło i tak szeroko,
Aż serce skacze że téż Bóg tworzy,
I góry takie i w głowie oko.

W. P.

Jedném z miejsc godnych zwiedzenia a jednak dotąd mało komu znaném, jest przełęcz pomiędzy trzema skalistemi i wyniosłemi grzbietami, Koszystéj, Granatu i Wołoszyna, zwana Krzyżne. Bez zaprzeczenia jestto jedyny punkt w Tatrach nowotarskich, z którego tak majestatyczny przedstawia się widok, z którego zajrzeć można w samo wnętrze, w samo gniazdo najwyższych, najgroźniejszych tatrzańskich olbrzymów.
Jeden z największych miłośników górskich widoków, a który może pierwszy z obcych był na Krzyżném, zachęcał nas bardzo do odbycia téj wycieczki, zaręczając że nie pożałujemy trudów. Rozpytawszy się o drogę, uważaliśmy wprawdzie że nie obejdzie się bez zmęczenia, bo droga daleka i nie łatwa; ale przemogła ciekawość i ten jakiś niepojęty zapał, ta nieprzeparta siła jaka nas pociąga na śnieżne szczyty tatrzańskie. „A chociażby na czworaku, to muszę tam pójść i zobaczyć te cuda!“ zawołał mój Ojciec z zapałem. Tak więc stanął układ że jak tylko ustali się pogoda, odbędziemy tę wycieczkę, do któréj obiecał się przyłączyć Ks. Proboszcz zakopiański, zapalony gór miłośnik. Długo czekaliśmy z upragnieniem na pogodę; nareszcie zapowiedział ją Wala dnia 16 Sierpnia i wyprawa na dzień następny nieodwołalnie ułożoną została.
Jakkolwiek nasza gaździna obiecała zbudzić nas z pierwszym brzaskiem dnia, ja jednak z siostrą, w obawie żeby nie zaspała, wreszcie uszczęśliwione nadzieją jutra która sen nam odbierała, przez całą noc nie zmrużyłyśmy oka. Jeszcze nie zagasła na niebie zorza zachodnia gdy wybiegłyśmy przed dom, a chociaż przekonałyśmy się że jeszcze daleko do świtania, nie było chęci wracać do izby. Ale bo téż i noc tak cudna zachęcała do czuwania i rozpatrywania się w jéj majestacie prawie całkiem nieznanym mieszkańcom miasta, którzy, gdzieś tam wysoko wśród murów, widzą zaledwie mały płateczek nieba i nie mają nawet wyobrażenia o wspaniałości tego lazurowego przeźrocza, co jakby namiot wszechmocną ręką rozpięty, sklepi się nad głowami naszemi zasiany gwiazd miryjadami.
Biaława jasność ukazująca się na wschodniéj stronie nieba, była hasłem do podróży. Jakoż wkrótce nadbiegł Wala, przyszedł p. R. mający wraz z nami odbyć tę wycieczkę i wyruszyliśmy drogą wiodącą do Kuźnic, na któréj połączył się z nami Ks. Proboszcz. Było jeszcze tak ciemno, że o kilkanaście kroków nie mogliśmy się rozpoznać; zwolna jednak przerzedzały się nocne cienie, przechodząc w szarą barwę poranku, która na całą okolicę tajemniczy rozlewała urok. O nigdy, nigdy nie zapomnę tego widoku jaki w téj chwili przebudzenia ze snu nocnego, przedstawiały góry! Byłoto coś niezwykłego, czarodziejskiego. Pierwsze promienie ukrytego jeszcze pod poziomem słońca, oblewały purpurowym blaskiem śnieżne Tatrów iglice, które na szarém tle nieba, gorzały jakby wulkany rozpalone podziemnym ogniem, a tumany mgły pędzonéj silnym wiatrem, niby kłęby dymu z ognistéj buchające paszczy, słały się ciemnemi chmurami ponad doliny i lasy. Wiatr gorący, suchy, jakby spiekły oddech wulkanu, tém złudniejszém czynił to podobieństwo.
Atoli to widowisko jakkolwiek wspaniałe i piękne, zdawało się złowrogiém dla nas. Chociaż bowiem niebo było pogodne i najpiękniejszy wschód słońca rokował dzień równie piękny, jednak owa mgła powiewająca na wierzchołkach gór, niby krwawy sztandar targany na szmaty gwałtowną siłą wiatru i ciepło niezwyczajne o tak rannéj porze, odbierały prawie nadzieję powodzenia naszéj wycieczki. Pod tak smutną wróżbą zapuściliśmy się w las zwany Nieborakiem znaną nam już drogą poza dworem zakopiańskim. Wyszedłszy z lasu na grzbiet Boconia, byliśmy zachwyceni okazałym i rozległym widokiem jaki nas tutaj otaczał. Na zachód sterczał wspaniały Giewont, a na szczycie jego niby pióropusz, na hełmie rycerza powiewała biała mgła w różnokształtne rozpływająca się obłoczki. Stroma, urwista, strasznie poszarpana Kasprowa ze smugami śniegu w rozpadlinach, dzikością swoją mimowolną zgrozę budziła. Przed nami wznosił się skalisty grzbiet Koszystéj i Murań, niby narożna baszta strzegąca od wschodu potężnego grodu Tatrów. Jasne promienie słońca padając ukośnie, oblewały świetnym blaskiem ten wspaniały krajobraz, nie mogły jednak rozpędzić mgły kryjącéj szczyty gór. Szare jéj bałwany przewalały się ciągle po wierchach, a gnane gwałtownym wiatrem, rozpierzchały się w postaci lekkich obłoczków i rozpływały w błękicie. Ksiądz Proboszcz i Wala, nie dobre wyprowadzali wróżby z téj mgły tak upornie czepiającéj się szczytów, a Babia góra śnieżnym przysłoniona rąbkiem, owym złowrogim czepcem, odbierała prawie całkiem nadzieję powodzenia.
Pomimo to szliśmy spiesznie owym skalistym grzbietem po nad doliną Jaworzynki. Wiatr coraz się wzmagał, a z ogłuszającym szumem i świstem jego, mięszał się łoskot staczających się w przepaść drobnych kamyczków. Chwilami zapędy wiatru tak były gwałtowne, że z trudnością przychodziło utrzymać się na nogach i mimowolnie dreszcz przejmował spojrzawszy w otwartą paszczę otchłani, nad którą droga się wije. Zmęczeni ciągłém pasowaniem się z wiatrem, przybyliśmy wreszcie na polanę Królową. Tu zaczęła się ostateczna narada czy iść daléj, czy téż poczekać do południa i jeżeli mgły się rozejdą, wejść na Kopę Magóry skąd także piękny widok a wstęp bardzo łatwy. Ks. Proboszcz z zupełną słusznością utrzymywał, że byłoby nierozsądkiem tyle trudów łożyć na niepewne, bo na Krzyżne droga daleka, a około południa zazwyczaj mgły się zgęszczają i spuszczają niżéj, zalegając doliny. Prócz tego wiatr tak mocny tutaj, kto wie czy wyżéj nie będzie jeszcze silniejszym, a w takim razie podróż byłaby nie tylko bardzo trudzącą, ale nawet niebezpieczną. Wszystkie te uwagi trafiały zupełnie do mego przekonania, ale chęć dopięcia celu, wsparta zwodniczą często lecz niemniéj zawsze łudzącą nadzieją powodzenia, przemagała rozsądne rozumowania. Nie śmiałam jednak słowa powiedzieć i tylko oczy, do których już prawie łzy się cisnęły, zwracałam ciągle to na gromadę olbrzymich szczytów zanurzonych we mgle, to na cel naszéj podróży, ów skalisty wzgórek obok Koszystéj, która piękna i czysta, zdawała się wabić nas ku sobie.
Już niemal wyrzeczoném było ostateczne słowo: nie pójdziemy, zostaniemy tutaj, gdy w tém nadbiegł młody, dzielny góral, Szymek Tatar, którego ks. Proboszcz zamówił do niesienia żywności i pomocy w trudniejszych przejściach. Zaspał on zrana, i dopiero w parę godzin po naszém wyjściu, przybiegł na plebanią, a dowiedziawszy się, że już dawno wyruszyliśmy w drogę, co tchu podążył za nami i tu nas dopiero dopędził. „No cóż słychać Szymku? widzieliście góry na wschodzie, czy tam tak pomglone jak tutaj?“ — „O nie, tam zupełna pogoda i te mgły zaraz się rozejdą“ odpowiedział ochoczo i proroczo. W téj bowiem chwili jakby na czarodziejskie zaklęcie, ukazały się szczyty Kościelca, Swinnicy i Granatu, jasném oświecone słońcem, a mgły pierzchały i rozpływały się w powietrzu jak senne mary. Wiatr także nacichł, nowa otucha, nowy zapał wstąpił w nas wszystkich. Pierwszy ks. Proboszcz zerwał się z miejsca mówiąc: „Nie traćmy czasu, chodźmy, a da Bóg że wygramy.“ Szymek jako zwiastun pogody, poszedł teraz w cenę, a Wala jako fałszywy prorok który byłby nas pozbawił przyjemnéj wycieczki, nie mało nasłuchać się musiał przymówek, w których rozumie się nie było ani połowy prawdy.
Tak więc wesoło, ochoczo spuszczaliśmy się z Królowéj na rozległą, a już nam znaną z opisu Czarnego Stawu halę Nad-Stawami. Kilka razy byłam w tém miejscu, a piękność jego coraz silniejsze czyni na mnie wrażenie. Bo téż tyle przedmiotów i tak rozmaitych, tak sprzecznych na pozór złożyło się na ten obraz cudny! Przez chwilę stoimy w zdumieniu, patrząc to na tę miękką murawę pod stopami, to na te urwiste, śniegiem ubielone opoki, nie mogąc pojąć jakim cudem u podnóża tych olbrzymów, których lodowate tchnienie zdaje się że powinnoby zmrozić wszelkie zarody życia, rozkwitła ta wdzięczna polana zdobna młodocianą krasą wiosny. Ale gdy oko oswoi się z widokiem tak rażącéj na pozór sprzeczności, tém więcéj lubuje się ono i zachwyca tém niezrównanym obrazem, wszystkie jego zarysy i barwy spływają w harmoniją pełną wdzięku, która czaruje i unosi duszę, budząc w niéj jakieś błogie zadowolenie, a oraz uczucie radości i szczęścia. Wszyscy byliśmy pod wpływem tego miłego wrażenia, które pomimo woli objawiało się to wykrzykiem podziwu, to słowem zwracającém uwagę drugich na przedmiot szczególniéj kogoś uderzający. Przepyszny kobierzec murawy narzucony bogatym haftem różnobarwnego kwiecia; olbrzymia ściana granitowych turni z najdziwaczniéj poszarpanemi szczytami; a wreszcie ten przeczysty błękit sklepiący się nad nami niby okazała kopuła i słońce tak cudnie oświecające tę rozkoszną halę, złocące nagich opok krawędzie, były kolejno przedmiotem naszego zachwytu.
Wala, który także ze szczególném upodobaniem przyglądał się okolicy, uderzony najwięcéj majestatem piętrzących się tuż przed nami turni, odezwał się: „Moje państwo, już to bardzo dobrze nazwał ktoś tę turnię Kościelcem, bo patrzcież tylko: ten wierch co to taki kończysty, to zupełnie jak wieża, a ten grzbiet ku nam, to jakby dach, a ten drugi znowu wierszycek co przed nami, to rychtyk jak sygnaturka na kościele.“
Z hali „nad Stawami“ mogliśmy już poniekąd ocenić trudność drogi na Krzyżne; dzieliła nas bowiem od niego skalista, piramidalnego kształtu Żółta turnia wznosząca się po przed Granatem i Koszystą. Przez tę więc turnię trzeba było przeprawić się do doliny Pańszczycy pod Koszystą, a stamtąd dopiero wchodzić na Krzyżne. Nie mieliśmy wprawdzie przeprawiać się przez sam szczyt Żółtéj turni, lecz przez znacznie niższy, łączący się z nią grzbiet Dubrawiskiem zwany; widoczném jednak było że to droga daleka i wcale nie łatwa. Rozległy, kamienisty grzbiet Dubrawisko okrywają zarośla kosodrzewia a po nad niemi tu i owdzie wznoszą się pojedynczo limby, świadczące najlepiéj na jak znacznéj znajdujemy się już wysokości. Drzewa te tak wspaniałe i piękne w innych miejscach, tu jakby zapomniane sieroty stoją smutne, wyciągając ku niebu konary na w pół uschłe, odarte z wiecznie zielonych szpilek, które wieńczą same tylko ich wierzchołki i wydają się jakby cierniowa korona na czole biednych wygnańców.
Przeprawiwszy się przez Dubrawisko, znużeni i spragnieni wypoczęliśmy na ogromnych granitowych złomach przy obfitém źródle w dzikiéj dolinie Pańszczycy. Wszystkie źródła tatrzańskie nie tylko że mają wodę wyborną i zimną, ale orzeźwiającą i wzmacniającą zarazem, byle tylko nie pić jéj zbyt wiele, bo to szkodliwém być może. Ileż to razy w naszych wędrówkach zmęczeni przykrą drogą, znużeni upałem i prawie już bezsilni, padaliśmy przy źródle, a po paru szklankach wody, wracały siły, ustępowało utrudzenie i po krótkim wypoczynku, ruszaliśmy w drogę rzeźwo, ochoczo, jakbyśmy dopiero z domu wychodzili.
Kto zwiedzał zachodnią część Tatrów, t. j. dolinę Kościeliską, Miętusię, Mało-Łąkę, Strążyska, ten zna góry nasze jedynie ze strony romantycznéj, sielankowéj. Są tu wprawdzie szczyty do bardzo znacznéj dochodzące wysokości, ale kształty ich są łagodnie zaokrąglone, bujna trawa i gęste porosty okrywają te góry do samych wierzchołków. Doliny u ich stóp czarują wdziękiem i krasą, a skaliste ściany wznoszące się nieraz zupełnie prostopadle, dodają im malowniczego uroku. Wszystko tu rozkoszne, lube, wypieszczone ręką przyrody która z macierzyńską hojnością wyposażyła te miejsca całém bogactwem najrozmaitszych ozdób.
Wschodnia strona Tatrów całkiem odmienny przedstawia widok. Jak pierwszéj wybitnym charakterem wdzięk malowniczy, tak drugiéj olbrzymi majestat i dzika wspaniałość główne stanowi piętno. Tutajto strzelają w obłoki granitowe iglice, ostre, urwiste, strasznie poszarpane, z odwiecznym śniegiem w szczelinach, z głębokiemi przepaściami dokoła. Prostopadłemi a chropowemi ścianami, lub kamienistemi upłazami, spadają te turnie w doliny dzikie, odarte z wszelkiego łagodniejszego powabu. Dno tych dolin zalegają stosy granitowych złomów, świadki gwałtownych wstrząśnień naszéj ziemi. A wśród tych zwalisk tytanicznego grodu, zwierciedlą się niezgłębione jeziora, spokojne, milczące, niby stróże tych miast i zamków zaklętych, które w swém zimném zamknęły łonie. Roślinność tu niezmiernie uboga; lichy kosodrzew, różnobarwne porosty, miejscami gruba trawa, oto cała tych stref podniebnych ozdoba. Nie ozwie się tu hukanie pasterzy, nie zadźwięczą dzwonki trzód, nie słychać beczenia owiec, ryku krów i psów szczekania; głucha, posępna cisza zalega te niedostępne doliny. Przerywa ją tylko huk wodospadów podobny do oddalonego grzmotu, lub szum potoków burzących się w skalistém łożysku. Czasem po granitowych rypach przemknie lekka, swobodna, wesoła mieszkanka tego olbrzymiego grodu, dzika koza; czasem doleci przeraźliwy gwizd świstaka, lub ozwie się urywany, krótki głos maleńkiéj ptaszyny (siwarnik), niby tęskna piosenka wygnańca, ze zbolałéj wyrywająca się piersi. I znowu cicho, głucho, posępno. Ale i te okolice na pozór odarte z wszelkiego wdzięku, mają swoję piękność, swoję poezyją, swój powab właściwy. Piękność to dzika, surowa, ale jak wspaniała, jak silne czyniąca wrażenie!
Do rzędu okolic których rys ogólny tutaj skreśliłam, należy także dolina Pańszczycy. Trudno zaiste wyobrazić sobie straszniejszą ruinę. Dolinę tę wązką, długą, ciągnącą się z północno-wschodniéj, ku południowo-zachodniéj stronie, okala pasmo skał wyniosłych i dzikich. Na lewo wznosi się Wielka Koszysta (7047 st.) od góry do dołu poorana w bruzdy, któremi w czasie nawalnych deszczów spływają potoki, staczając na dolinę ogromne kamienie. Na przeciwnéj stronie t. j. na prawo, sterczy piramidalna Żółta turnia (6631 st.), tak nazwana od żółtego porostu okrywającego strome i urwiste jéj ściany. Zamyka dolinę olbrzymi, w ostre zęby poszarpany Granat (7090 st.). W Tatrach nowotarskich nie widziałam nic równie dzikiego i zgrozą przejmującego jak ta opoka straszliwą jakąś siłą wyparta z łona ziemi i zdająca się nosić jeszcze ślady ognia, który ją na twardy wypalił granit. Granat spada w dolinę Pańszczycy kamienistym upłazem, wyżéj jednak piętrzy się zupełnie prostopadle. Ściana jego chropowata, czarna, podarta w głębokie rozpadliny, nie umajona nigdzie najmniejszym kosmykiem trawy lub mchu, świeci tylko smugami zlodowaciałego śniegu.
Dno doliny Pańszczycy pogarbione wzgórzami, zawalają ogromne bryły granitowe. Przeprawa przez te zwaliska niezmiernie mozolna. Postępując zwolna z kamienia na kamień, przychodzimy niebawem nad brzeg niewielkiego jeziorka zwanego Zielonym stawem, którego widok powiększa jeszcze wrażenie zgrozy jakiéj doznajemy patrząc na te olbrzymie gruzy, świadczące o okropnéj katastrofie jaka tu niegdyś zajść musiała. Woda jeziorka zielona, przejrzysta, brzegi zawalone ogromnemi złomami granitu czerwonéj barwy. Nie jestto ów wonny, purpurowy porost strojący tak pięknie brzegi niektórych potoków tatrzańskich, ale raczéj rdzawy osad który pozostawia woda rozlewająca się szeroko po wielkich deszczach. Potwierdza ten mój domysł ta okoliczność, że czerwone kamienie opasują w koło jezioro jakby wstęga jednakowéj wszędzie szerokości; przy brzegu, gdzie woda płytsza, widać takieżsame kamienie na dnie; zresztą wszędzie na dolinie zalegają szare głazy, obleczone żółtym, białawym lub zielonawym porostem, czerwonych zaś nigdzie się nie napotyka. Z Zielonego stawu wypływa dość znaczny potok, lecz wkrótce ginie pod ogromnemi bryłami i tylko huk przytłumiony zdradza bystry pęd ukrytéj wody. Wielkie płaty śniegu który zapewne nigdy nie topnieje, rozpościerają się po brzegach stawu i skalistych urwiskach.
Nieskończenie długą wydawała nam się droga przez dolinę Pańszczycy, bo téżto przeprawa rzeczywiście trudząca. Wspominaliśmy sobie owo osławione przejście około Pięciu Stawów, które teraz zdawałoby nam się miłą przechadzką, raz dla tego, że bez porównania krótsze, a powtóre że były tam miejscami ścieżki wcale wygodne, tu zaś jednego kroku nie można postawić na równéj ziemi lecz ciągle przestępować trzeba z kamienia na kamień, co dla nas nie mających zręczności góralskiéj, bardzo było trudzącém. Ujrzeliśmy nakoniec zbliska cel naszéj podróży, owo siodełko łączące Granat z Koszystą i Wołoszynem, którego stąd jeszcze nie widać. Kres podróży naszéj był już nie daleki, ale ileżto trudów kosztować miało dojście do niego!
Pomiędzy dwiema skalistemi ścianami t. j. Koszystą i Granatem, widać kilkanaście stóp szeroki, kilkaset wysoki, stromy, kamienisty upłaz. Oto droga na Krzyżne, droga mozolna i bardzo przykra, bo tak drobny zwir, jak i większe kamienie stanowiące to niemal prostopadłe usypisko, upłożą się i usuwają pod nogami i rękami któremi tutaj koniecznie dopomagać sobie potrzeba. Tu nawet pomoc przewodnika nie na wiele się przyda, bo i on nie może stanąć pewnie i silnéj podać ręki; każdy więc sam sobie zostawiony, radzi sobie jak umie.
Wdzierając się pod górę z utrudzeniem które dech zapierało i gorącym potem oblewało czoło, nie mogliśmy przecież wstrzymać się od wykrzyku podziwu na widok prześlicznego kwiecia strojącego te martwe zwaliska. Niezapominajki błękitne i różowe, złote kwiaty kozłowca niezwyczajnie piękne i bujne, splecione w krasne wianki, emaliową świetnością barwy, cudnie odbijały na tém kamienistém usypisku. Tuż przy śniegu, kwitnął właśnie jaskier (ranunculus glacialis), roślina okazalsza niż inne tym wysokim strefom właściwe, z bogatym liściem, z pośród którego wystrzelają piękne, białe kwiaty na dość wysokich szypułkach. Inna odmiana tegoż jaskru, ma koniuszki listeczków kwiatowych ubarwione jasno-amarantowo. Wązkie smugi trawnika majowéj zieloności, rozścielają się także miejscami wśród tych granitowych złomów. Co za dziwna igraszka przyrody! Tu, na grobie wszelkiego życia, na zimnym, nagim głazie, tak piękne kwiaty, tak bujna roślinność! Czy to wieniec grobowy, znak tkliwéj pamięci i miłości matki przyrody? Nie wiem czemu to przypisać, że widok tych kwiateczków tęskne jakieś i rzewne budził we mnie uczucie, chociaż ich oczka wdzięczyły się i uśmiechały wesoło.
Już od paru godzin wdzieramy się pod górę, groźne, dzikie turnie obstępują nas zbliska; przed nami piętrzy się jeszcze wysoko wał kamienisty, a nigdzie żadnéj przerwy, żadnego na dal widoku; nic nie zapowiada owego cudnego obrazu jaki wkrótce ma się odsłonić przed spragnioném okiem i być sowitą nagrodą całego mozołu, albo może zawieść wszystkie nadzieje, jeżeli mgła zaległa na szczytach. Jeden z towarzyszów wyprawy, wyszedł pierwszy na górę i doniósł że pogoda zupełna. Ta pewność dodała nam odwagi, podwoiliśmy ustające siły. Ks. Proboszcz stanął drugi u celu, a za nim i ja dostałam się na Krzyżne! Spojrzałam przed siebie i wykrzyk podziwu skonał na ustach; stałam przez chwilę w niemém zdumieniu, bez myśli, bez ruchu, nie mogąc przyjść do siebie po tém silném, a tak nagłém wrażeniu. Pierwszém uczuciem jakie się wysnuło z chaosu powstałego w méj duszy, było uczucie żalu na myśl że rodzice i siostra jeszcze z mozołem dobijają się celu. Łzy stanęły mi w oczach, odwróciłam się natychmiast od czarodziejskiego obrazu, nie rozpatrując się w nim daléj, bo nie chciałam, nie umiałam używać sama takiéj rozkoszy, podczas kiedy biedni rodzice każdy krok okupują wysileniem. Ale otóż i oni są już na miejscu, nie tyle nawet zmęczeni jak sobie wystawiałam, a nie mniéj uradowani najcudniejszym widokiem który przewyższył wszystkie oczekiwania i w jednéj chwili zatarł pamięć przebytych trudów.
Ależ bo co to za widok! Najwyższa, najwspanialsza część Tatrów od Spiża do Liptowa, roztacza się przed nami szerokiém pasmem. Piętrzą się olbrzymie szczyty to ostre jak iglice, rozpływające się prawie w błękicie, to w najrozmaitsze poszczerbione zęby, niby tytanicznych murów zwaliska, niby baszty i wieże obrócone w ruinę. Sterczą one tuż przed nami, majestatyczne, groźne, a zdumieni ich ogromem, nie wiemy doprawdy co więcéj podziwiać, czy wspaniałość i rozmaitość kształtów, czy cudną rzeźbę granitowych opok jaśniejących w najświetniejszym blasku południowego słońca. W pośród tych potężnych turni, otwierają się głębokie, dzikie i przepaściste doliny, poprzedzielane urwistemi grzbietami. Na dnie ich widać snujące się potoki lub jeziora, których powierzchnia ciemno sina, połyskuje od słońca niby magiczne zwierciadło. Śnieg zalegający szerokiemi smugami tak ściany dolin jak i urwiste boki turni, podnosi jeszcze dziką piękność tego widoku. A gdy oko, szukające zawsze nowości i rozmaitości, wybiegnie po za ten dziwny, cudowny, olbrzymi świat górski, wtedy płynie swobodnie po szerokich rozległych równinach, na których patrząc z téj wysokości, znikają zupełnie grzbiety Bieskidów i jedna tylko Babia Góra rysuje się kształtnie niby niewielki pagórek. Po za nią, po nad nią, piętrzą się odległe góry w pobliżu Myślenic i Krakowa, przyćmione błękitnawą mgłą oddalenia.
Aby znającym Tatry dać jakiekolwiek wyobrażenie o rozległości widoku z Krzyżnego, wyliczę szczyty i doliny w tym porządku jak nam się przedstawiają. Najprzód jednak należy opisać dokładnie ów punkt tak niepozorny, a tak szczęśliwie położony, iż zdaniem znawców pod względem widoku, niema prawie równego w Tatrach. Nie wielka, trawą zasłana równinka, zwana Krzyżne (6846 st. a zatém przeszło o 300 st. wyższe od Zawratu), jestto, jak już nadmieniłam poprzednio, przełęcz łącząca trzy grzbiety skaliste t. j. Granat od zachodu, Wołoszyn sterczący ku południo-wschodowi i Wielka Koszysta w stronie północo-wschodniéj. Pomiędzy temi olbrzymiemi ścianami, w zawrotnéj głębi, otwierają się u stóp naszych rozległe doliny. I tak: w stronie północno-zachodniéj, widzimy ową dziką dolinę Pańszczycy, objętą w potężne ramiona Granatu, Żółtéj Turni i Koszystéj. Pomiędzy Koszystą a Wołoszynem, leży dolina Waksmundzka. Skaliste jéj ściany pokrywa kosodrzew, dno przerznięte krętym potokiem, ubarwia zieloność, co czyni tę dolinę nierównie powabniejszą niż Pańszczyca. Zapuściwszy wźrok daléj w kierunku doliny Waksmundzkiéj, t. j. ku wschodowi, widzimy rozległe lasy u podnóża Tatrów około Bukowiny i Białki, która niby wąż srebrną połyskujący łuską, wysnuwa się z łona gór i w niezliczonych zakrętach wije się po rozległym obszarze nowotarskiéj doliny. U stóp Krzyżnego legła także dolina Roztoki, ciągnąca się pomiędzy urwistą ścianą Wołoszyna a wyniosłym grzbietem zwanym Opalone. W niezmiernéj głębi wije się na dnie doliny szalona Roztoka jakby wąziuchna wstążeczka, a na południowym jéj brzegu widać czepiającą się po urwiskach ową ścieżkę dobrze nam znaną z wędrówki do Siklawéj wody. Widać tu i ten wodospad, ale z tak znacznéj wysokości, traci on zupełnie swą wspaniałość i niktby się nie domyślił że te połyskujące pręgi na skalistym wale, dzielącym dolinę Roztoki od doliny Pięciu stawów, są owém pyszném zjawiskiem przyrody. Przy wschodnim wietrze ma tu być słychać głuchy huk wodospadu, my nie słyszeliśmy go wcale.
Obok doliny Roztoki, otwiera się o wiele płytsza, bo nierównie wyżéj położona, rozległa, wspaniała, samą dzikością swoją piękna dolina Pięciu Stawów. Panują nad nią urwiste opoki Granat, Kotelnica, Miedziane, oraz Swistówka, gdzie widna ścieżka prowadząca do Morskiego Oka. Na téj płaszczyźnie zawalonéj bryłami granitu, zwierciedli się Wielki Staw z którego wypływa Siklawa, i dwa mniejsze jeziorka, tesame około których przechodzimy udając się do Morskiego Oka. Dwa wyżéj położone stawy, kryją się w zakręcie doliny za turnie Granatu. Oto najbliższe otoczenie Krzyżnego.
Podniósłszy wźrok wyżéj, siągnąwszy nim nieco daléj, widzimy najprzód w stronie zachodniéj groźną twierdzę Liptowa, zupełnie prostopadłą, skalistą masę Hrubego Wiérchu, nad którego grzbietem strasznie porozrywanym, Krywań wznosi dumnie swe czoło. Daléj ku południowi wystrzelają urwiste turnie liptowskie Szczerbska i Niekcyrka, a tuż za nimi Szpiglas, Mięguszowska, Rysy i inne turnie, których szczyty przeglądają się w niezgłębionych toniach Morskiego Oka. Widać stąd, ale do pewnéj tylko głębokości, kotlinę, na dnie któréj leży to czarodziejskie Tatrów zwierciadło; widać po części i dolinę Białki. Posuwając wźrok dalej w kierunku wschodnim, zwraca uwagę naszę wyniosły szczyt zwany Gankiem, a tuż za nim wspaniała, piramidalna turnia Wysoka. Jestto najpiękniejsza, najmajestatyczniejsza z gór widzianych z Krzyżnego. Za Wysoką wznoszą się dzikie turnie nad Żabiemi stawami, leżącemi w przepaścistéj dolinie, którą zalegają wielkie masy śniegu. Teraz następuje gromada olbrzymich spizkich szczytów jakoto: Staroleśna, Królewski Nos, szczyt Gierlachowski, najwyższy w Tatrach, ma bowiem 8414 st., gdy tymczasem wysokość Łomnicy wynosi 8342. Bardzo wspaniale występuje także szczyt Lodowy (8324 st.) olbrzymia, piramidalna turnia, któréj boki zalegają ogromne płaty śniegu, usprawiedliwiające nazwę dawaną temu wierchowi tak od naszych górali, jakotéż od Niemców spizkich Eisthalerspitze. Lodowy szczyt ogromem swoim zasłania Łomnicę, tak że jéj nie widać nie tylko z Krzyżnego, ale nawet z najwyższych szczytów w Tatrach nowotarskich, lubo usłużni przewodnicy, dogadzając ciekawości podróżnych, zwykli ją pokazywać z każdego wynioślejszego miejsca. Za Lodowym sterczą tak zwane Baranie rogi (7302 st.) i Szeroka Jaworzyńska (6924 st.); daléj, nie tak już wyniosłe i ostre szczyty Murań i Hawrań, stanowiące ostatnie strażnice Tatrów na wschodzie.
W pośród turni spizkich otwierają się także głębokie doliny; szczególniéj zwraca uwagę bardzo obszerna i długa, skalistemi ścianami zamknięta dolina Staroleśna, którą widać w całéj rozległości. Daléj dzika dolina pod Lodowym szczytem, także Jaworowa, Kołowa, Koperszady, Gałajdówka i inne których dna nie widać, lecz tylko skaliste boki do większéj lub mniejszéj głębokości.
Widok tego wspaniałego łańcucha śnieżnych szczytów tak jest zdumiewającym, że z trudnością przychodzi oderwać od niego zachwycone oko i zwrócić je w przeciwną stronę, gdzie także piękna przedstawia się okolica. Wspaniały Giewont panuje stąd nad całą grupą zachodnią, która zajmuje nas już nie ogromem i dzikością, lecz raczéj wdziękiem i malowniczą pięknością polan, lasów, skał fantastycznych, wierchów odzianych zielonością, a wszystko razem stanowi obraz pełen rozmaitości i życia.
Więcéj niż godzina zeszła nam na Krzyżném; nikt z nas po tak trudzącéj podróży nie czuł nawet potrzeby wypoczynku i prócz krótkiéj chwili użytéj na posiłek, nie siedzieliśmy wcale. Tu miałam nowy dowód, że piękne okolice, a szczególniéj górskie, nie powszednieją, nie tracą uroku po pierwszém widzeniu, lecz zawsze czynią głębokie wrażenie na tym co ich piękność uczuć i ocenić umie. Ks. Proboszcz który nieraz już zwiedził Tatry we wszystkich kierunkach, był niemal na każdym szczycie, w każdéj dolinie, wyszedłszy na Krzyżne także nie pierwszy raz, może więcéj od nas był zajętym i zachwyconym przecudnym stąd widokiem. I nie tylko że sam nie spoczął na chwilę, ale nikomu spocząć nie pozwolił, wyszukując miejsca, skąd widok najpiękniejszy, skąd lepiéj widać tę lub ową turnię, tę lub ową dolinę. Jeżeli góry spowszednieć mogą, to najwięcéj zapewne spowszedniałyby temu, kto na nie patrzy ciągle przez lat kilkanaście.
Była godzina czwarta z południa, a zatém czas naglił do powrotu, chociaż żal było nad wszelki wyraz żegnać się z tak zachwycającym widokiem, a żegnać zapewne na zawsze. Nie było rady, trzeba gwałt zadać oczom i oderwać je od cudnéj Tatrów panoramy. Nad wszelkie spodziewanie spuszczanie się z Krzyżnego nie było tak trudném jak się zdawało; wkrótce téż bez żadnego przypadku stanęliśmy w dolinie Pańszczycy. Idąc zwolna po pod Koszystą, ujrzeliśmy na jéj krawędzi dzikiego kozła. Stał on nieporuszony na urwisku skały, przyglądając nam się ciekawie. Jędrzéj i Szymek wówczas zapaleni myśliwi, pożerali go chciwém okiem, świstali, wołali na niego, ale piękne zwierze czując się bezpieczném, podnosiło dumnie głowę i patrzyło śmiało na nas jak na drobne robaczki pełzające u stóp jego warowni.
Z niemałém utrudzeniem, ale daleko spieszniéj niż pierwéj, przebyliśmy dolinę Pańszczycy i Dubrawisko, zmrok bowiem już zapadał a do domu było jeszcze daleko. Na Królowéj, zaskoczyła nas noc zupełna, noc bez księżyca rozjaśniona jedynie światłem gwiazd migocących na sklepieniu nieba, które od poziomu zasłaniały bałwany chmur czarnych. Na Krzyżném i w dolinie Pańszczycy, była w powietrzu prawie zupełna cisza. Ale teraz znowu zerwał się wiatr tak mocny, że nawet w szałasach nie palono ognia. Ponura ciemność panowała na polanie, psy owczarskie ujadały na nas wstrzymywane przez pasterzy, którzy po głosach poznali zapóźnionych podróżnych. W nocy niepodobna było zapuszczać się zwykłą drogą przez las, ale wypadało zejść do doliny Jaworzynki. Lecz i ta droga wcale nam się nie uśmiechała w ciemności, a zwłaszcza przy wietrze, który w dolinie Jaworzynki dochodzi czasem do takiéj gwałtowności, że strąca kamienie które jak grad spadają w przepaść. Szczęściem dla nas nie był on dzisiaj tak silnym, a lubo utrudniał bardzo schodzenie, dzięki przezorności i doświadczeniu naszych przewodników, przebyliśmy tę przykrą drogę bez żadnego przypadku.
Z prawdziwą wdzięcznością wspominam o tych poczciwych ludziach, którzy dopomagali nam jak mogli na téj drodze zasłanéj ostrym, usuwającym się pod nogami zwirem, gdzie wśród nocnych ciemności, a do tego mając tuż obok przepaść głęboką, jednego kroku nie można było postawić śmiało i pewnie. Widząc ile się trudzą prowadząc nas, chcieliśmy iść sami w miejscach bezpieczniejszych. „Nie, nie, odrzekł jeden z nich, tylko się nie starajcie o nas, mnie to daleko więcéj męczy jak widzę że się ktoś morduje.“ Czyżbyśmy się spodziewali w prostym góralu tak delikatnego czucia?
Stanąwszy na dolinie Jaworzynki, zdawało nam się że po najmiększym stąpamy kobiercu i pomimo wielkiego znużenia, dość spiesznie zdążaliśmy do Kuźnic, skąd dochodził nas już zdala szum wody i kół warczenie. W Kuźnicach gdzieniegdzie jeszcze błyszczały światła w oknach, ale nie było już żadnego ruchu. Mała nasza gromadka przesuwała się w milczeniu jak nocne cienie piękną drogą do wsi wiodącą. Wiatr zrywał się chwilami z taką gwałtownością, że woda porwana jego pędem z kół młyna stojącego przy drodze, oblała nas niespodzianie niby deszcz ulewny. Tumany piasku wzbijały się w górę, a grube drzewa połamane świadczyły, że we wsi wicher był jeszcze nierównie silniejszym niż w górach.
O północy stanęliśmy szczęśliwie w domu z wielką radością poczciwéj naszéj gaździny bardzo o nas niespokojnéj.
Wycieczka którą tu opisałam, jest rzeczywiście bardzo trudzącą; gdyby jednak Krzyżne weszło w poczet miejsc uznanych za godne zwiedzenia, górale trudniący się przewodnictwem obmyśliliby zapewne drogę dogodniejszą.


Tatry od Kiezmarku, Szmeks i Pięć Stawów węgierskich.

......Łomnica
Świeci polskiéj ziemi do dnia
Nad Tatrami jak pochodnia,
A na pełni jak gromnica....

W. P.

Poznawszy Tatry nowotarskie, zwiedziwszy kolejno najpiękniejsze, a nam dostępne doliny i szczyty w tém paśmie, życzyliśmy sobie dla uzupełnienia obrazu, zobaczyć Tatry od strony Węgier, skąd, jak niejednokrotnie zdarzyło nam się słyszeć i czytać, wyglądają nierównie wspanialéj. Łomnica szczególniéj zaostrzała ciekawość naszę. Łomnica! Któż o niéj nie słyszał? Ten nawet kto nie zna z nazwiska żadnego ze szczytów tatrzańskich, wie że ona najwyższą polskiéj ziemi strażnicą. A lubo najnowsze pomiary przyznały berło wyższości szczytowi Gierlachowskiemu, mimo to z poważnego czoła Łomnicy nie spadła wieńcząca je od wieków korona, bo pod względem wspaniałości, Gierlach nie wytrzyma z nią porównania i ona pozostanie nadal Tatrów królową.
Jak każdy przyjeżdżający dla zwiedzenia tych gór, tak i my najprzód pytaliśmy o Łomnicę, ją chcielibyśmy byli zobaczyć z każdego wierchu. Ale położenie téj wspaniałéj turni jest takie, że nie można jéj widzieć z najwyższych nawet szczytów nowotarskich i dopiero ze Spiża od Kiezmarku przedstawia się ona w całéj okazałości. W pobliżu Kiezmarku, na południowo-wschodnim stoku Tatrów, u podnoża Łomnicy, leży Szmeks, miejsce zabawy i letniego pobytu Węgrów, główna kwatera podróżnych udających się dla zwiedzenia Łomnicy i innych spizkich szczytów. Nasłuchawszy się opowiadań o piękności Szmeksu, i kwaśnych źródłach tamtejszych, mieliśmy niezmyśloną ochotę poznać zarazem to urocze miejsce.
Ze Zakopanego rachują do Kiezmarku 8 mil drogi, a ztamtąd do Szmeksu jeszcze trzy mile; na długim jednak dniu, wyjechawszy o świcie, można choć późnym wieczorem stanąć na miejscu. Gdy więc ustaliła się pogoda, wybraliśmy się w tę podróż dnia 13 Sierpnia. Droga do Bukowiny już nam znana z poprzednich obrazków. W miarę jak się oddalamy od Zakopanego, łańcuch Tatrów niby kolumna wojska w coraz dłuższą rozwija się liniją. Zniżają się zachodnie wierchy tego pasma, a natomiast występują coraz wspanialéj spizkie turnie, które mieliśmy okrążyć i dziś jeszcze stanąć u ich stóp od strony południowo-wschodniéj.
Widok z Bukowiny już także opisałam, tu tylko dodam, że po tylu latach, po tylu widzianych już potém pięknościach, w mych oczach nie stracił on nic ze swéj wspaniałości, a wspomnienie wrażeń jakich tu doznałam w pierwszéj naszéj wycieczce, nowym urokiem oblokło ten obraz cudny. Będąc tu po raz pierwszy, patrzyłam na Tatry jakby na gród zaklęty, którego ogrom zdumiewał, tajemniczość nęciła, a dziwy rozpowiadane o niebezpieczeństwach grożących temu kto się zapuści w ten labirynt dzikich dolin i niezgłębionych przepaści zawalonych śniegiem i lodem, podniesione siłą wyobraźni, pomimowolnym przejmowały mię dreszczem. Z nieopisanym zapałem, ale obok tego z jakąś obawą wstępowałam w te piękne doliny, a na szczyty wznoszące się dumnie do koła, nieśmiały wźrok podnosiłam, uważając je za niedostępne dla mnie. Takato jest moc uprzedzeń, taka nieufność we własne siły, która nieraz w życiu odstręcza nas od wzniosłych przedsięwzięć i cel życia wytknięty nam przez Boga wielki, szczytny, nieba dosięgający, jak ów olbrzym tatrzański, każe uważać za niedościgły. Oby! tak jak się stało ze mną w moich górskich wędrówkach, mógł się każdy przekonać w pielgrzymce życia, że chęć szczera i wytrwałość, zdolne przełamać wszelkie przeszkody; że trudności które z daleka zdają się nieprzezwyciężonemi, maleją i nikną w miarę jak z nimi walczymy. Oby wszystko co prawdziwie wielkie, piękne, Bogu chwałę a bliźnim szczęście przynoszące, pociągało ku sobie dusze i serca, pobudzając do ofiar i poświęceń szlachetnych!
Z wielkim moim żalem nie jechaliśmy na Łysą polanę, i nieznaną mi wówczas Jaworzynę spizką, którędy byłoby bliżéj i piękniéj, ale spuściliśmy się z góry bukowińskiéj ku Białce. Kapryśna to i swawolna rzeka, zepsute, rozpieszczone Morskiego Oka dziecię. Czasem płynie spokojnie w swojém łożysku, a szum jéj dolatuje zdala niby melodyja wesołéj, półgłosem nuconéj piosenki; ale gdy wzbierze, niktby jéj nie poznał. Szmaragdowe wody zmienione w brudny kał, nie znają hamulca, nie ulękną się żadnéj przeszkody, nic oprzeć się nie zdoła ich szalonemu pędowi. Jeżeli napotkają wzgórze, póty biją gwałtownym nurtem o kamieniste ściany, póty je podmywają, póki nareszcie wzgórze nie rozsypie się w gruzy i napastnicy wolnego nie otworzy przejścia. Jeżeli zawadza bryła granitu, Białka unosi ją na falach i wszelkie przełamawszy zapory, rozlewa się szeroko po pastwiskach i polach, które po ustąpieniu wody, przedstawiają straszny obraz zniszczenia. Wielkie przestrzenie kamieńców po obu brzegach, to nieme świadki spustoszenia jakie tu szerzy rozhukany żywioł. Dziś Białka płynęła cicho i skromnie tak, że przejechaliśmy ją w bród bez innéj przeszkody, prócz ogromnych kamieni któremi dno jéj zasłane.
A więc jesteśmy już na Spiżu, Białka bowiem jak nam wiadomo, stanowi tutaj granicę pomiędzy Galicyą a Węgrami. Wieś Jurgów przez którą najprzód przejeżdżamy, porządnie jest zabudowaną; domy duże, z pięknego drzewa stawiane, ziemia żyźniejsza niż w Bukowinie a nawet w Zakopaném. Prócz owsa, sieją tu dosyć żyta które wcale pięknie się udaje; konopie nieznane wcale na Podhalu naszém, rozrastają się bujnie na zagonach; lnu jednak sieją więcéj, widać że jest właściwszy tutejszym gruntom. Okolica nie miała zrazu nic zajmującego prócz widoku na Tatry spizkie, które występowały coraz majestatyczniéj, przyćmione lekką zasłoną mgły, a raczéj srężogi która zazwyczaj pokazuje się przy dniu pogodnym a upalnym. Niebawem olbrzymie to pasmo zaczęło się zwijać i skracać, cofnął się gdzieś w głąb szczyt Lodowy, a naprzód wystąpiła jedna turnia, a raczéj grupa skalista bardzo wspaniała i piękna, znana pod nazwą Murania. Z jednego pnia że się tak wyrażę, wyrastają trzy szczyty t. j. Murań od zachodu, (5945) daléj Hawrań Wielki (6185) i Mały. Ogromną tę skalistą masę odziewają do znacznéj wysokości najpiękniejsze lasy, po większéj części bukowe. Oko przywykłe do ciemnéj barwy świerków, mile uderza świeża i jasna zieloność powiewnych listków buczyny, wśród których wychylają się tu i owdzie koralowe jarzębiny grona.
Te bukowe lasy nadają całkiem odmienną fizyjognomiję malowniczéj okolicy u stóp Murania. W mglistéj oddali sterczą groźnie i nadzwyczaj wspaniale, szczyty Granatu, Koszystéj i Wołoszyna, a pomiędzy ich granitowemi ścianami widać dzikie, śniegiem zawalone doliny Roztoki, Pięciu Stawów i głęboką Morskiego Oka kotlinę. Nad brzegiem szumnéj Białki około któréj prowadzi droga, widać rozległe polany, na nich rozrzucone szałasy, mnóstwo ludu zajętego zbiorem siana i liczne stada bydła pasącego się na skoszonych miejscach. Górale ze wsi spizkich Jurgowa, Czarnéj hory, Zdżaru, Rzepisk, Pod-Spadów i innych, na pierwszy rzut oka nie różnią się niczém od naszych Podhalan; mowa ich i ubiór mężczyzn ten sam co u tamtych. W ubiorze kobiet widziałam korzystną różnicę. Głowę ich osłania dość duża chusteczka biała rąbkowa, tiulowa lub muślinowa, mocno krochmalna, związana pod brodą w ten sposób, że odstaje naokoło twarzy tworząc dość obszerny okrąg. Twarze Śpiszanek o delikatnych rysach i bladéj cerze, bardzo pięknie, idealnie prawie wyglądają w téj śnieżnéj i przejrzystéj obsłonie. Koszula na ramionach suto wyszywana czerwoną taśmą, gorset wycięty na przodzie w głębokie i śpiczaste zęby, lamowany galonem lub kolorową taśmą; u korali wisi mnóstwo medalików, bąbelków i innych świecących ozdób. Kiedy tak strojnie były ubrane przy robocie w dzień powszedni, ubiór ich świętalny musi być rzeczywiście bardzo piękny i malowniczy.
Polany wśród których przejeżdżaliśmy zachwycając się okolicą tak czarującą, że chyba we śnie można wymarzyć coś równie pięknego, należą do wsi Pod-Spady. U samych stóp Murania stoi porządna leśniczówka, tartak i karczma. Tu wypadł nam popas. Jadąc daléj ciągle jeszcze po pod ścianą Murania, zapuściliśmy się w głęboki las drogą dość bystro prowadzącą w górę, a wyjechawszy niebawem na otwarte miejsce, spuściliśmy się znowu na obszerną, ale nie tak już malowniczą dolinę. Bok jéj prawy stanowi skaliste ramię Murania zwane Średnicą. Piękne polany z mnóstwem szałasów, ścielą się wśród lasów już tutaj przeważnie świerkowych, lubo tu i owdzie widać jeszcze buki, jarzębinę, a nawet całkiem prawie nieznane w polskich Tatrach sosny. Na wspomnionéj poprzednio dolinie, leży dość nędzna, ale bardzo rozległa wieś Zdżar po madziarsku Zdjar, którato nazwa wypisana jest na wysokim słupie pomalowanym węgierskiemi barwami t. j. czerwoną i zieloną. W końcu wsi stoi mały murowany kościołek.
Niebawem dolina się zwęża, po obu stronach podnoszą się wysokie góry ponurym lasem odziane; dziko tu, posępnie, nic nie przerywa jednostajności głębokiego lasu, wśród którego jedziemy zrazu ciągle na dół, potém zaś równiną, drogą szeroką i dobrze ujeżdżoną; tędy bowiem ciągną liczne karawany naszych Podhalan po zboże do Kiezmarku. Na kraju tego lasu stoi karczemka zwana Szarpaniec; ztąd droga, dzieląc się na trzy ramiona, biegnie równiną po większéj części wśród pól licho uprawnych, do miasteczka Białéj i Kiezmarku.
Tu muszę nawiasem wspomnieć jakiemu przypadkowi zawdzięczamy niespodziewane poznanie Białéj. Nasz furman, parobek, czyli jak tu nazywają pachołek pewnego zamożnego gazdy, który nam wynajął konie do Szmeksu, jeździł już kilka razy do Kiezmarku, a zatém miał doskonale znać drogę. Pokazało się jednak inaczéj: gdyśmy przyjechali na rozstajne drogi, zaczął się wahać nie wiedząc którą obrać; a chociaż pasterze zapytani przez nas wskazywali drogę na prawo, uparł się i pojechał na lewo. Wkrótce ukazały się z za drzew wieże i dachy miasta. Góral pokazuje z tryumfem że to Kiezmark i przechwala się jak dobrze zrobił nie słuchając pasterzy, bo bylibyśmy pobłądzili. Na wstępie do miasta stoją słupy z napisem: Bela. Widoczna zatém że jesteśmy nie w Kiezmarku, ale w Białéj.
Miasteczko Biała, po węgiersku Bela, jest osadą niemiecką z XIII wieku. Po strasznym napadzie Tatarów, król węgierski Bela IV sprowadził tu Niemców, i od jego to imienia ta osada nazwaną została Bela. Dawniéj miasteczko to prowadziło znaczny handel winem i żelazem; obecnie przemysł ogranicza się na rolnictwie, hodowaniu bydła, płóciennictwie i rozmaitych rzemiosłach na małą skalę prowadzonych. Biała ma pozór bardzo starożytny, prawie średniowieczny. Po ulicach i w rynku stoją staroświeckie kamienice z wysokiemi, śpiczastemi dachami, z ganeczkami i wystawkami dziwnego kształtu, dziwacznie pomalowane. Znaki rozmaitych rzemieślników, na każdym widzieć można domu. Są tu dwa kościoły: protestancki dość wielki z wysoką wieżą i katolicki maleńki. Widać że katolików musi być mało. Na rynku i ulicach pusto, przed niektóremi tylko domami siedzą Niemcy, zajęci jakąś robotą, w kapeluszach z wielkiemi skrzydłami i sukiennych granatowych kaftanach. Kobiety noszą ciemno szafirowe spódnice, takież kaftany, a na głowach białe, płócienne czepki. Ubiór to bardzo brzydki.
Jakkolwiek zaraz na wstępie poznaliśmy żeśmy zbłądzili, sądząc jednak że może przez Białę dojedziemy do Kiezmarku, rozglądaliśmy się ciekawie po miasteczku, nie pytając nikogo o drogę, tém bardziéj że nasz furman bynajmniéj nie zakłopotany, jechał daléj a daléj, nie pytając także nikogo i milcząc według swego zwyczaju. Ale gdyśmy spostrzegli że wyjeżdżamy z miasta wązką, polną dróżyną, zrobiliśmy uwagę, że niepodobna aby ta droga prowadziła do Kiezmarku. Zapytaliśmy więc pierwszego lepszego mieszczanina. Ten w pół po słowacku, w pół łamaną i dziwną jakąś niemczyzną, powiedział nam żeśmy źle pojechali i posłał z nami swego klapca (chłopca) żeby nam pokazał drogę. Znowu więc wróciliśmy się na rynek i boczną ulicą wyjechaliśmy na bity gościniec ku Kiezmarkowi wiodący.
W zakłopotaniu naszém pobłądzeniem, nie wiele zwracaliśmy uwagi na okolicę; a jednak było co widzieć do koła. Przed nami równina spizka gęsto zasiana wsiami, na prawo Tatry, wznoszące się okazałą, prostopadłą grupą. Szczyt górujący nad innemi w samym środku, to Łomnica, a obok niéj inny nieco niższy, to wierch Kiezmarski. Zachodzące słońce nie oblewało purpurą tatrzańskich olbrzymów, jak to bywa na północnéj, t. j. polskiéj stronie, ale świetna zorza gorzała gdzieś za nimi, a na tém tle rysowały się ostro czarne, groźne wierchy niby obwiedzione złocistym brzeżkiem; z poza turni wystrzelały daleko sięgające promienie białawego światła. Zmrok zapadł, mgła wieczorna przyćmiła okolicę; wjechaliśmy do Kiezmarku.
Kiezmark położony nad Popradem, znanym jest w historyi jako miejsce zjazdów Jagiełły z cesarzem Ferdynandem w r. 1410 i 1423. W dziesięć lat późniéj 1433 w czasie wojen husyckich, 20,000 Taborytów wraz z Polakami którzy przyjęli naukę Husa, wtargnąwszy na Spiż i szerząc wszędzie zniszczenie, zdobyli Kiezmark, złupili i spalili. W wojnach cesarza Ferdynanda z Janem Zapolskim, wiele także ucierpiał Kiezmark należący wówczas do Hieronima Łaskiego, któremu Zapolski nadał hrabstwo Spizkie. Od rodziny Łaskich przeszedł Kiezmark w posiadanie Tökölich; mieli oni tu obronny zamek, co do wspaniałości i bogactw nie mający podobno równego sobie na Węgrzech. Stefan Tököli słynął jako najmożniejszy pan w północnych Węgrzech. Podejrzany o spisek, schronił się na Orawę gdzie wkrótce umarł. Wojska cesarskie zajęły Kiezmark, który w r. 1682 odzyskał syn Stefana Emeryk, podburzywszy powstanie w Siedmiogrodzie i wezwawszy na pomoc Francuzów. Wyniósł on się na godność księcia, ale klęska jego sprzymierzeńców Turków pod Wiedniem 1683 r., wpłynęła nieszczęśliwie na dalsze jego losy i spowodowała upadek. Mieszczanie kiezmarscy nienawidzący Tökölich, chcąc się raz na zawsze uwolnić od nieprawych panów, przy zdarzonéj sposobności kupili zamek w r. 1702, posprzedawali wszystko co można było spieniężyć, resztę zaś zniszczyli. Zewnętrzne mury zamku stojącego w północnéj stronie miasta, są jeszcze całe, lecz wnętrze w zupełnéj prawie ruinie.
Kiezmark był od dawna miastem przemysłowém: kwitnął tu niegdyś handel winem, obecnie idzie ztąd bardzo wiele płótna do Pesztu i Debreczyna. W tém schludném miasteczku liczącém kilka tysięcy mieszkańców, po większéj części Niemców lub zniemczonych Słowaków, jest wielu rozmaitych rzemieślników: szyldy krawców, szewców, siodlarzy, garbarzy, farbierzy, mydlarzy, zegarmistrzów, mosiężników i innych, widać nad drzwiami domów i kamienic, które nie tylko okalają rynek, ale i przy główniejszych stoją ulicach. Na rynku wznosi się ratusz z wysoką wieżą, który niegdyś stanowił część zamku Tökölich. Katolickich kościołów jest dwa, protestancki jeden, lubo daleko większa część mieszkańców jest tego ostatniego wyznania.
Nie mając ochoty jechać nocą do Szmeksu, lubo księżyc pięknie przyświecał, zanocowaliśmy w Kiezmarku. Nazajutrz wyjechaliśmy o świcie, bitym gościńcem wiodącym pod Tatry do Szmeksu o dwie czy trzy mile odległego, bo prawdziwéj odległości nikt mi nie umiał powiedzieć. Dziś dopiero mogłam lepiéj poznać okolicę Kiezmarku, a szczególniéj przypatrzyć się temu wspaniałemu obrazowi który był głównym celem naszéj przejażdżki. Właśnie słońce wschodziło, a czém zachód dla naszych Tatrów, tém jest wschód słońca dla spizkich. Cała okolica drzemała jeszcze w półsennym zmroku, gdy sam wierzchołek Łomnicy, zarumienił się purpurowém światłem. Zwolna niby ognista lawa spływały po skalistéj ścianie jaśniejące smugi, rozlewając się coraz szerzéj. Wkrótce zapłonęły i inne szczyty, a w téj powodzi jasności odznaczały się ostremi cieniami głębie przepaści, widać było wyraźnie stopniowanie roślinności: od ciemnych lasów gorejących dziwném, złotawém światłem, szarzejący pas kosodrzewiny, stanowił przejście do litéj opoki, któréj rzeźba uwydatniała się przecudnie na ostrych szczytach. Ale jakkolwiek Tatry spizkie o wschodzie słońca przedstawiały widok tak czarodziejski, że nic nie zdoła zatrzeć go w mojéj pamięci, jednakże muszę tu wyznać, że zawiodły one całkiem moje oczekiwania. Wznoszą się one rzeczywiście wprost z równiny, bez żadnych prawie przedgórzy, opasane u spodu lasami ciemniejącemi na lekkiéj pochyłości. Nie jestto pasmo, ale rzecby można piękna, okazała grupa, a raczéj trzy oddzielne grupy spodem połączone z sobą. Sam środek zajmuje najwyższa ze wszystkich Łomnica (8342) a obok niéj wiérch Kiezmarski (8082) cokolwiek niższy i nie tak wysmukły. Po obu stronach tych olbrzymów, wznoszą się w oddzielnych grupach znacznie niższe góry, na prawo szczyt Sławkowski (Schlagendorfer spitze) (7860) z za którego wyziera niby mur poszarpany, grzbiet Gierlacha, (Gerlsdorfer, Kesselspitze) (8414) wydający się stąd tak niepozornie, że nawet nie zwraca uwagi. Po prawéj stronie wznosi się podobna grupa gór odzianych lasami, ponad któremi wystrzelają skaliste wierzchołki.
Mnóstwo takich ostrych, granitowych zębów wystercza z poza téj głównéj grupy. Są to szczyty najwyższych tatrzańskich turni jak: Biała Turnia (Weisse See spitze) (7190) Głupi wierch (Törichter Gern) (6530) Zielona Turnia (Grüne See spitze) (8013). Ratzenberg, (6508). Szczyt Batyżowiecki (Botzdorfer spitze) (8051) Baranie rogi (Karfunkelturm) (7303) i t. d. Nie znając atoli ich nazwisk, niktby się tego nie domyślił, bo wszystkie cofnione w głąb, zasłania i przyćmiewa niejako ogromem swoim Łomnica. Ona jedna wygląda majestatycznie, ona prawdziwie królową.
Niema tu owych malowniczych przedgórzy, owych pięknych naszych regli; nie widać roskosznych dolin i polan, tych niepoliczonych szczytów, téj rozmaitości barw i kształtów. Jedném słowem Tatry od Kiezmarku, to wspaniała facyjata gotyckiéj katedry, budowy pełnéj majestatu, ale w zupełném odosobnieniu stojącéj. Widziane z północnéj strony, np. z Bukowiny lub Głodówki, to istny gród olbrzymów po którym błądzi zdumione oko nie wiedząc gdzie ma spocząć, co pierwéj podziwiać; czy te niebotyczne wieże, czy okazałe kopuły świątyń, czy zębem czasu poszczerbione mury i baszty warowni, czy wspaniałe pałace i niepożyte wiekiem pomniki; czy nareszcie wźrok zapuścić w głębie przepaści i dolin, gdzie zima drzemie bezpiecznie w swym białym płaszczu, który tak pięknie srebrzy się w blasku słońca. I téj ostatniéj ozdoby nie dostaje Tatrom spizkim; zaledwie w paru miejscach bieleją płaty śniegu, zresztą wszystkie szczyty i grzbiety zupełnie nagie, odarte z téj pięknéj, właściwéj górom śnieżnéj szaty. Układ spizkiéj grupy tak jest symetryczny, że w kilka chwil już ją znamy, już potrafimy zrobić jéj zarys, gdy tymczasem Tatry od strony Galicyi przedstawiają takie bogactwo, taką rozmaitość i fantastyczność kształtów, że widząc je kilkanaście razy, więcéj powiem, mieszkając pod niemi i patrząc na nie ciągle, jeszcze nie możemy powiedzieć, że je znamy dokładnie, jeszcze uderzać nas będą majestatem i ogromem swoim.
Równina spizka, jak już mówiłam, jest zasiana miasteczkami i wsiami, wyglądającemi także jak miasteczka. W każdéj bowiem wsi są dwa kościoły murowane, obok siebie stojące, katolicki i protestancki; lubo to ostatnie wyznanie przeważa zwłaszcza w okolicach Kiezmarku. Ksiądz katolicki bywa zazwyczaj jeden na trzy kościoły, w których kolejno odbywa nabożeństwo. Wsie tutejsze mają domy murowane, lub na podmurowaniu stawiane, wszystkie bielone, schludnie i porządnie wyglądają. Mieszkańcy, zniemczeni Słowacy lub Niemcy, prócz rolnictwa trudnią się rzemiosłami, bo rozmaite szyldy widać nade drzwiami domów. Prócz ziemniaków i owsa, uprawiają tu dosyć żyta i jęczmienia, które jednak dość licho wyglądały. Byłato właśnie pora żniwa, mnóstwo ludu pracowało w polu. Uderzyło mię to, że mężczyźni ubrani w granatowe kaftany i kapelusze z wielkiemi, w górę podniesionemi skrzydłami, wszyscy mieli zapasane fartuchy z grubego płótna, co wyglądało dziwnie i śmiesznie. Kobiety w czarnych krótkich spódniczkach, w kaftanach lub gorsetach z bardzo krótkiemi stanami, z szerokiemi rękawami od koszul podwinionemi wysoko poza łokieć, i w białych czepcach na głowach, niezgrabnie wyglądały.
Miasteczka i wsie spizkie, mają w Tatrach swoje pastwiska i ztąd nazwiska szczytów i dolin gdzie są położone te hale, odpowiadają nazwom wsi do których należą. I tak: są miasta: Kiezmark, Biała (Bela), Felka; wsie: Łomnica (Lomnitz), Gierlachówce (Gerlsdorf), Sławków Wielki (Gros Szlagendorf), Batyżowce (Botzdorf), Mięguszowce (Mengsdorf) i t. d.
Jadąc do Szmeksu widzieliśmy nad brzegiem Popradu miasteczko Poprad (Deutsehendorf) a daléj Felkę; bliżéj zaś Tatrów wsie: Nową i Starą Leśną (Neu- und Alt-Walddorf), Spizką Sobotę (Georgenberg), Folwarki (Forberg) i t. d.
Na drodze z Kiezmarku, napotkaliśmy najprzód wieś Hunsdorf, która to nazwa ma pochodzić od Hunnów z któremi Rzymianie stoczyć tutaj mieli wielką bitwę w r. 441, co zdają się potwierdzać znajdowane przy uprawie pól tutejszych, broń, moneta i inne zabytki starożytne, tak rzymskie, jak i do Hunnów należące. Przejeżdżaliśmy następnie przez wsie Łomnicę i Mühlenbach. Widząc zwracającą się w bok drogę a nie ufając już naszemu furmanowi, pytaliśmy pierwszego lepszego przechodnia czy dobrze jedziemy do Szmeksu? Niemiec idący w tężsamą stronę, postąpił kilka kroków obok naszego wozu, wskazał ręką przed siebie mówiąc: że tędy droga, ale zarazem nadstawił kapelusz prosząc o wynagrodzenie za tę przysługę. Oto uczynność niemiecka.
Wygodna i szeroka droga wznosząc się coraz bystrzéj pod górę, zapuściła się w piękny las świerkowy. Wkrótce na tle ciemnéj zieleni ukazał się czerwony dach szwajcarskiego domku, zwolna jeden po drugim wysuwało się z lasu coraz więcéj takich domków. To Szmeks. Przy odgłosie cygańskiéj muzyki, która grywa dla przyjemności bawiących tutaj gości, wjechaliśmy do téj malowniczéj osady. Rozgościwszy się w porządnéj i obszernéj stancyi zajezdnego domu, poszliśmy na obejrzenie Szmeksu.
Szmeks, ulubione miejsce letniego pobytu a poniekąd i kuracyi Węgrów, zwany przez nich łaźnią tatrzańską (Tatra Füred) leży na północno-wschodnim krańcu Tatrów (3201 st. n. p. m.), na pochyłości góry Bierbrunn. Szczawy tutejsze nie mające żadnych własności leczniczych, są wyborne dopicia. Woda ta zimna jak lód ma smak tak przyjemny i jest tak orzeźwiającą, że jéj się odpić nie można. Z bliższych okolic przyjeżdżają po nią i zabierają w beczki. Są tu łazienki urządzone do odbywania wodnéj kuracyi; daléj oberża, t. j. piękny dom piętrowy o dwunastu oknach; prócz tego kilkanaście ślicznych i gustownych domków szwajcarskich, rozrzuconych w malowniczym nieładzie, a służących za mieszkanie gościom. W obszernym i pięknym domu zbudowanym także w szwajcarskim guście a stojącym na wstępie do Szmeksu, jest wspólna sala jadalna, a oprócz tego sala zebrań towarzyskich, gdzie się odbywają bale, koncerta i tym podobne zabawy. Z ganku i wystawy tego domu, jest bardzo rozległy widok na spizkie Podhale. Przede drzwiami jest jedno z kwaśnych źródeł pięknie ocembrowane. Patrząc na te klomby drzew i bujnych krzewów liściastych, na te prześliczne trawniki i grzędy najpiękniejszych ogrodowych kwiatów, możnaby zapomnieć, że się znajdujemy u podnoża tatrzańskich olbrzymów, ale gdy podniesiemy wźrok w górę, widzimy poważne głowy tych sędziwych patryjarchów. Łomnica, szczyt Sławkowski i Gierlachowski, Królewski Nos, to najbliższe Szmeksu sąsiady, spoglądające na tę osadę co niby kwiat nadobny u ich stóp rozkwita. Tak główna, szeroka droga jak i wszystkie ulice i ścieżki, są wysypane twardo ubitym piaskiem, czy jakąś téj okolicy właściwą ziemią czerwonawéj barwy. W czasie suszy niema tu wcale pyłu, po deszczu zaś żadnego błota. Ścieżki te wiją się wśród domów i kwiatowych klombów, zapuszczają się w las, plączą się i krzyżują w różnych kierunkach, tworząc najprzyjemniejsze dzikie przechadzki, przyozdobione w różnych miejscach altankami, ławeczkami, mostkami itp. Sztuka zrobiła tu wiele, a nie przekształcając natury, uwydatniła tylko jéj piękności i uczyniła je dostępniejszemi.
Jakkolwiek w Szmeksie zbiera się bardzo liczne towarzystwo i przebywają nieraz węgierscy magnaci, jednakże jak słyszałam nie przesadzają się bynajmniéj w wystawności i elegancyi. Niema tu nudnéj etykiety, a następnie komerażów, niechęci i wzajemnego niezadowolenia które tak nużącym i niemiłym czynią pobyt w niektórych naszych kąpielach, a zwłaszcza w Szczawnicy. Panuje tutaj zupełna swoboda, któréj każdy używa pojąc się czystém powietrzem górskiém i korzystając z przyjemności dobranego towarzystwa. Przyjemne spędzenie letniéj pory i wzmocnienie zdrowia, jest głównym celem bawiących w Szmeksie.
Nie wiem do kogo Szmeks należy; od roku 1833 dzierżawcą jego był Reiner Niemiec, rodem ze Spizkiéj Soboty. Jemu to winien Szmeks urządzenie, rozwinienie i upięknienie swoje, gdyż przedtém było tu zaledwie parę domów. Późniéj Reiner zajmował się tylko polowaniem z bawiącemi tutaj Węgrami, cały zaś zarząd prowadziła żona bardzo obrotna, gospodarna i miła kobieta. W porównaniu z innemi miejscami kąpielowemi, Szmeks tak pod względem mieszkania jak utrzymania, jest nadzwyczaj tanim. Po śmierci Reinerowéj przed trzema czy czterema laty, dzierżawa Szmeksu przeszła w inne ręce, ale jak słyszałam nic się tam nie zmieniło.
Mówiłam już że Tatry spizkie nie mają przedgórzy, niema tu więc owych dolin i polan, które tak się uśmiechają, bawiącemu w Zakopaném i dostarczają miłéj a nie trudzącéj przechadzki tym nawet, którzy nie mogą się odważyć na dalsze wyprawy w góry. Ze Szmeksu wyruszają zwykle konno na zwiedzenie doliny Felki u stóp Gierlacha, na Łomnicę, na szczyt Sławkowski, wreszcie do doliny Wielkiego lub Małego Kolbachu. W téj ostatniéj, u stóp Łomnicy, leży Pięć Stawów węgierskich; po drodze zaś można widzieć słynne wodospady Kolbachu.
Chcąc przecież zajrzeć w głąb Tatrów spizkich, umyśliliśmy odbyć nazajutrz tę wycieczkę i w tym celu według miejscowego zwyczaju, udaliśmy się do p. Reinerowéj prosząc o przewodnika i prowiant na drogę. Obszedłszy przechadzki które niepostrzeżenie gubią się w pięknym lesie, wypoczywaliśmy wieczorem siedząc na dużych kamieniach ustawionych niby krzesła i ławki około ogromnéj, naturalnéj płyty granitu, która zastępowała miejsce stołu. Nie zapomnę nigdy tego wieczoru. Dokoła nas kwiaty wydające woń upajającą, nad nami ciemniejący błękit, a na nim rysował się ostremi liniami wspaniały szczyt Łomnicki, wynurzający się z ciemnych lasów. Leciuchna mgła śnieżnéj białości, otulała do połowy tę poważną i piękną turnię, a ścieląc się ponad lasy, opadała coraz niżéj. Wkrótce Łomnica zajaśniała w księżycowym blasku. Szmeks i Łomnica w powodzi księżycowego światła, to obraz z tysiąca i jednéj nocy.
Gdyśmy powrócili do naszéj kwatery, doleciały nas dźwięki muzyki; byłto ognisty, namiętny Czardasz. Mieszkanie nasze było w pobliżu domu w którym znajduje się sala zabawy, gdzie właśnie bal się odbywał. Byliśmy niezmiernie ciekawi tego narodowego węgierskiego tańca, ale znając wymagania zwykłéj etykiety, nie sądziliśmy, żeby można wejść na salę inaczéj jak w balowym stroju. Poprzestaliśmy zatém na przysłuchiwaniu się muzyce. Po niewczasie dopiero dowiedzieliśmy się, że w Szmeksie i pod tym względem zupełna panuje swoboda: każdy przychodzi na salę w codzienném ubraniu, i nasze więc skromne suknie byłyby tam uszły. Układaliśmy sobie, że następnego wieczora przypatrzymy się czardaszowi, ale jakby na przekór zamiast balu był koncert.
Nazajutrz przypadał dzień 15ty sierpnia, dzień uroczysty Wniebowzięcia N. P. Wybierając się do Szmeksu, wiedzieliśmy że tam jest kaplica gdzie się odprawia msza św. Ale spotkał nas zawód: kaplica jest wprawdzie, ale ksiądz nie mieszka stale, czasem tylko trafi się jako gość i wtedy bywa msza św. Wczoraj właśnie wyjechał ksiądz bawiący tu jakiś czas. Tak więc w dzień ten uroczysty myślą tylko mogliśmy być przytomni najświętszéj ofierze, jednocząc się z tłumami wiernych, które napełniają świątynie nasze i modły swoje składają u stóp Téj, któréj tryumf kościół dziś głosi. Mieliśmy przytém podziwiać cuda boskiéj potęgi, cuda téj przyrody, która jest arcydziełem Jego wszechmocnéj ręki, a taki widok w duszach wierzących rozbudza zawsze religijne uczucia, usposabia je i nastraja do wzniosłéj modlitwy.
Gdyśmy wyruszyli w drogę, niebo przyćmione było mgłą, która zasłaniała szczyt Łomnicy i inne wynioślejsze wierchy; ale byłato mgła lekka i biała przerywająca się i rozpływająca w powietrzu w miarę jak słońce wznosiło się wyżéj; nie budziła więc najmniejszéj wątpliwości co do pogody. Minąwszy oberżę, stojącą o ile pamiętam najwyżéj ze wszystkich domów mieszkalnych w Szmeksie, zapuściliśmy się w las ścieżkami wijącemi się wśród gęstych zarośli borówek. Idąc zwolna, ale ciągle pod górę, przyszliśmy do źródła pięknie ocembrowanego kamieniami, które dawniéj nosiło nazwę Prisnitza, późniéj zaś nazwaném zostało źródłem Reinera i Elżbiety. Około tego źródła i daléj jeszcze po bokach pięknie utrzymanych ścieżek, widać mnóstwo najrozmaitszych drzew liściastych, strojnych świeżą zielonością. Taką przyjemną drogą dochodzimy do miejsca zwanego Kämmchen (4048 st.). Jestto dość obszerna polanka, zkąd najpiękniejszy przedstawia się widok. Na lewo wyziera w dali wspaniały, szeroki szczyt Gierlachowski, a bliżéj nas wierch Sławkowski. Przed nami piętrzą się nadzwyczaj urwiste, zupełnie prostopadłe i dzikie opoki, grzbiet strasznie poszarpany, zwany Mittelgratt, lub Kalbachergratt (7808 st.).
Pomiędzy tymto grzbietem a szczytem Sławkowskim, otwiera się szeroka i długa dolina Wielkiego Kolbachu. Dno jéj zalegają masy śniegu, a w głębi leży kilka jeziór. Mittelgratt oddziela dolinę Wielkiego, od doliny Małego Kolbachu, położonéj znacznie wyżéj od tamtéj, pomiędzy owym urwistym grzbietem, a olbrzymią ścianą Łomnicy. Łomnica! ach jak ona pięknie ztąd się przedstawia! Stoi tuż przed nami; szczyt jéj wznosi się majestatycznie obstawiony piórami, jak nazywają nasi górale. Są to istne wieżyczki granitowe, równie jak sam szczyt przecudnie rzeźbione. Nie trzeba zbyt bujnéj wyobraźni, aby w tych wysmukłych, skalistych iglicach, dopatrzeć podobieństwa do pysznéj, gotyckiéj budowy, któréj szczyt stanowi sam wierzchołek Łomnicy. Jeżeli Łomnica od Kiezmarku jest wspaniałym olbrzymem, ztąd widziana, jest majestatyczną i niezrównanéj piękności królową.
Wkrótce głuchy huk zapowiedział nam bliskość Wodospadu Wielkiego Kolbachu (Grosser Kolbachwasserfall). Jestto jeden z najpiękniejszych wodospadów tatrzańskich, wprawdzie nie ze względu wysokości spadku, jak raczéj wielkiéj obfitości wody. Powstaje on w miejscu połączenia nadzwyczaj bystrego potoku nadpływającego z doliny Wielkiego Kolbachu, z innym, spływającym z doliny Małego Kolbachu. Widać tu olbrzymie zwaliska skał granitowych, potężne bryły nagromadzone jedne na drugie w strasznym nieładzie niby ruiny mostów lub wodociągów wzniesionych przed wieki ręką Tytanów, a potém okropną jakąś katastrofą obróconych w gruzy. Z tychto granitowych progów z wierzchu prześlicznie ustrojonych mchem, krzewami, a nawet kwieciem, rzuca się dwoma ramionami ogromna masa spienionéj wody; burzy się, kłębi, wre, kipi, przewalając się i spadając w najrozmaitszych podskokach, a promienie słońca odbijając się w rozpryskujących się kroplach, tworzą piękną tęczę o bardzo żywych barwach.
Nie daleko ztąd, lecz znacznie wyżéj, napotykamy drugi wodospad, powstający ze spadku potoku płynącego z doliny Małego Kolbachu i dla tego zwany Kleiner Kolbach Wasserfall. Masa wody jest więcéj niż o połowę mniejsza od poprzedniego, ale spadek według mnie piękniejszy. Woda rzuca się prawie prostopadle z bardzo znacznéj wysokości, jednostajną wstęgą, nie odbijając się nigdzie, w głębokie, skaliste łożysko. Patrząc z daleka, cudnie się wydaje ten śnieżny bałwan spienionéj wody na tle bujnéj zieloności świerków, limb i kosodrzewia.
Za wodospadem wstępując coraz wyżéj i stromiéj przez tak zwane Schodki (Treppchen), zdążamy do doliny Małego Kolbachu, położonéj, jak już mówiłam, pomiędzy Łomnicą a skalistym grzbietem zwanym Mittelgratt. Olbrzymia, skalista ściana, tak zwany Grzebień Łomnicki (Lomnitzer Kamm), piętrzy się po prawéj stronie doliny, a nad tą dopiero ścianą, wznosi się sam szczyt nie wydający się tak wysmukłym i pięknym jak patrząc ze Szmeksu. Jestto niby olbrzymia głowa jakiegoś Sfinksa nieco na bok skłoniona. Grzebień Łomnicki nie jestto naga, lita opoka, owszem do samego prawie wierzchu porasta na nim trawa, a dołem ciemnieją bujne krzaki kosodrzewia. Naprzeciw Łomnicy t. j. po lewéj stronie doliny, wznoszą się urwiste ściany zwane Mittelgratt. Trudno sobie wystawić dziksze, straszniéj poszarpane skały jak te opoki nagie, prawie całkiem pionowe, nie umajone nigdzie zielonością, nie przystrojone nawet śniegiem; czarne, chropawe jakby przepalone i okopcone od ognia. Przypominały mi one podobny koloryt i dzikość Granatu. Mittelgratt jednak wygląda jeszcze straszniéj. Grzbiet, a raczéj ostra grań jego, jest jakby poszczepana na drzazgi sterczące groźnie tuż nad głową wędrowca, który z mimowolną trwogą myśli o gwałtownym wichrze, któryby, jak się zdaje mógł postrącać te filigranowe iglice.
Od samego wstępu w dolinę, ukazuje nam się w głębi jakby wał, a raczéj teras skalisty. Na tejto wysokości leży Pięć Stawów węgierskich, które były celem naszéj dzisiejszéj wycieczki. Na téj skalistéj ścianie lśniły się zdala dwie srebrzyste wstęgi. Jestto potok odpływający z Pięciu Stawów i spadający na dolinę dwoma ramionami. Dno doliny przerznięte tym obfitym i bystrym potokiem, jest ustrojone bardzo piękną i bujną roślinnością, a jednak niema tu życia i wdzięku dolin na północy Tatrów położonych. Głucho i pusto do koła; niesłychać hukania juhasów, ani dzwonków bydła, nie widać nigdzie szałasu. Podobno Spiszaki pasają tu konie i woły; za naszéj jednak bytności nie spotkaliśmy ich nigdzie.
Uszedłszy znaczny kawał doliną, na komendę naszego przewodnika, zniemczonego Słowaka, poczciwego o ile się zdawało człowieka, choć bez iskierki żywości i dowcipu właściwego naszym góralom, zatrzymaliśmy się dla wypoczynku przy Feursteinie. Wyznam szczerze iż lubo przewodnik wymówił wyraźnie to nazwisko, nie wierzyłam mu i nieprzypuszczałam nawet żeby to był ów sławny Feurstein, owa grota o któréj nieraz czytałam w niemieckich opisach wyprawy na Łomnicę. Dopiero gdy w pięknym opisie K. Łapczyńskiego wyczytałam, że i jemu Feurstein podobnego wypłatał figla, uwierzyłam że ów pochyło leżący, ogromny kamień okopcony od ognia, jest rzeczywiście sławnym Feursteinem. Za daleko posuwacie swe żarty, panowie Niemcy! zdaje wam się zapewne, że nikt nie pójdzie w wasze ślady i na ten rachunek prawicie nam o grocie Feursteinu. O podobne kamienie nie trudno w Kościelisku i innych dolinach tatrzańskich.
Feurstein jest punktem, od którego udający się na Łomnicę, zaczynają wstępować na Grzebień. Widać dobrze tę ścieżkę wspinającą się w górę wśród skał i kosodrzewia; ale chociaż wejście na Grzebień i tak zwane Pole Łomnickie, nie ma nic niebezpiecznego, jest jednak dość utrudzającém, a jak zapewnia Łapczyński, nie opłaci się widokiem jaki się ztamtąd przedstawia, bo szczyt Łomnicki sterczący jeszcze bardzo wysoko, wszystko zasłania; nim zaś kto się odważy wejść na ten szczyt, musi wprzód dobrze się obrachować z siłą nóg i głowy.
Wejście na ów teras około 6600 st. n. p. m. wzniesiony, na którym leży Pięć Stawów, jest dosyć przykre, bo trzeba wspinać się bardzo bystro pod górę po ogromnych złomach granitu. Dostawszy się tam nareszcie, mamy przed sobą widok uderzający. Zdaje nam się, że nagle zostaliśmy przeniesieni w jakąś okolicę północnéj Norwegii, takie ogromne masy śniegu zalegają tę obszerną kotlinę objętą w ramiona Kolbachu i Łomnicy w foremne zatoczone półkole. Dno téj kotliny nie jest zawalone skalistemi złomami, ale jakby wyłożone granitowemi płytami. Zaraz na wstępie spostrzegamy pierwszy, maleńki stawek, z którego wypływa ów potok rzucający się w dolinę. Daléj na prawo pod samą ścianą Łomnicy, leży drugi staw największy ze wszystkich i bardzo piękny w kształcie podkowy. Trzeci także dość znacznéj wielkości, na lewo ku Kolbachowi; czwarty najmniejszy, leży najwyżéj (6600 st.); piąty także maleńki. Stawy te są tak blisko siebie położone, że w pół godziny wszystkie obejść można.
Zdaje się że zima która w kotlinie Pięciu Stawów obwarowanéj potężnemi ścianami Kolbachu i Łomnicy, znalazła bezpieczne schronienie, odpłacając doznaną gościnność, powstrzymała swój lodowaty oddech, bo nie zmroziła bynajmniéj bujnéj roślinności jaka się tu rozwija tuż obok śniegu. Wprawdzie prócz paru karłowatych krzaków kosodrzewia, nie widać tu innego drzewa lub krzewu, ale trawa gęsta, bujna, usiana różnobarwném kwieciem, zaprasza do wypoczynku. Gdy odwrócimy wźrok od olbrzymich turni opasujących kotlinę i skierujemy go w przeciwną stronę, mamy widok przecudny. U stóp naszych malownicza dolina Kolbachu, a w mglistéj dali równina spizka, gęsto zasiana wsiami, których białe domki i wieże kościołów, bardzo pięknie się wydają.
Gdy tak rozpatrywaliśmy się po okolicy, zwróciło uwagę naszę ciche, urywane świergotanie ptasząt: byłyto siwarniki. Zdziwione jak się zdaje przybyciem naszém w tę odludną ustroń, podlatywały blisko nas, siadały na kamiennych brzegach stawów, a szczebiotaniem swojém zdawały się pytać, pocośmy tu przyszli? Biedne ptaszęta nie znające ludzi, nie obawiały się zdrady. Widzieliśmy tu i motyle przelatujące z kwiatka na kwiatek. W okolicy tak odludnéj i dzikiéj, cieszą i zajmują te objawy życia; otoczeni martwą przyrodą, witamy każdą żyjącą istotę przyjacielskim uśmiechem jakby nam pokrewną.
Jeszcze słońce było wysoko gdy powróciliśmy do Szmeksu, a nazajutrz o świcie pożegnaliśmy to urocze miejsce, które długo potém i dotąd jeszcze, przedstawia się pamięci mojéj jak senne widzenie. W powrocie pojechaliśmy z Kiezmarku już nie na Białą, ale na wieś niemiecką Rakuzy (Roks), którędy droga znacznie bliższa[54]. Tegożsamego dnia późnym wieczorem stanęliśmy w Zakopanem.

Opisawszy szczegółowo ważniejsze wycieczki moje, wspomnę jeszcze pokrótce o kilku miejscach godnych zwiedzenia w razie dłuższego pobytu w Zakopaném, tak w jego pobliżu, jak i głębiéj w Tatrach położonych.





Pod modre niebo góry się jeżą,
Śniegi tam zimą i latem leżą;
W nizinach szumią wody rozliczne,
Przy wodach bujne łąki prześliczne,
Po skałach ciemne świerki się chwieją,
Jak zajrzysz, góry w mgłach błękitnieją.
Tak ci tam raźno, tak nic nie trzeba,
Jakbyś na prawdę trafił do nieba!
T. L.


Strążyska.

Piękna ta i bardzo malownicza dolina, odległa o małe ćwierć mili od Zakopanego, leży u stóp Giewontu. Droga do Strążysk prowadzi przez łąki, pola i pastwiska; w saméj zaś dolinie ma tę tylko niedogodność, że parę razy trzeba przebywać po kamieniach potok zwany Młyniska. Kto jednak nie zna drogi, nie parę, ale kilka razy przeprawiać się musi przez potok, co w niektórych miejscach jest trudném, zwłaszcza dla kobiet; dla tego idąc na Strążyska, należy wziąść przewodnika. Pomiędzy skałami otaczającemi Strążyska, odznaczają się trzy zupełnie prostopadłe, stojące rzędem niby wspaniałe kolumny. Zowią je tutaj Mnichami, którąto nazwę dają górale każdéj odosobnionéj, a wysmukłéj skale. W głębi doliny piętrzy się nadzwyczaj majestatyczny, a ogromem swoim zdumiewający Giewont. Przy stósowném oświetleniu, zwłaszcza ku zachodowi słońca, przecudnie się uwydatnia rzeźba téj olbrzymiéj, pionowéj ściany, w któréj rozlicznych załamkach i ustępach, zielenią się smugi trawy i porostów strojących tę opokę, która patrząc zdala, wydaje się całkiem naga.
W samym końcu doliny, jest bardzo piękny wodospad zwany Siklawicą. Dość obfity strumień wody w śnieżną zamienionéj pianę, spada dwoma piętrami ze skalistéj, zupełnie prostopadłéj ściany, odzianéj zielonym mchem, uwieńczonéj splotami bukowych i świerkowych gałęzi.
Ze Strążysk jest wcale łatwe przejście do doliny Mało-Łąki, udawszy się głębokim wąwozem po prawéj stronie doliny, wprost polany i szałasu, a nie zaś od wodospadu przez Swistówkę i Warzechę około ściany Giewontu.
Do Strążysk można się wybrać dopiero po południu, a w powrocie zwiedzić dolinę zwaną

Biała,

gdzie także jest piękna polana. Dolinę tę ciasną i dziką, przerzyna bystry potok zwany Biały, około którego prowadzi ścieżka, wspinająca się późniéj po uboczu skalistego wzgórza. Ta jéj część jest bardzo piękną, zwłaszcza po południu, gdy słońce oświeca lasy i skały na przeciwnéj stronie doliny.

Dolina za bramą.

Na zachód obu tych dolin, najwięcéj ćwierć mili od kościoła zakopiańskiego, wprost zabudowań zamożnego gospodarza Krzeptowskiego, leży mała dolinka, zwana za bramą. Dwie niezbyt wyniosłe skały, które otwierają wstęp do niéj, tworząc naturalną bramę, nadały jéj zapewne tę nazwę. Po obu stronach téj wązkiéj i krętéj dolinki wznoszą się góry, których pochyłość stroi świeża pięknych buków zieloność, tym miléj wpadająca w oko, że odwykliśmy tutaj prawie zupełnie od widoku drzew liściastych. Z téj jasnéj, majowéj zieleni, wychylają się skały uderzające podobieństwem do ludzkich postaci. Tu na szczycie opoki klęczy zakonnik ze złożonemi rękami i wzniesioną ku niebu głową, tam stoi posąg przypominający postać, w jakiéj zwykle przedstawiają św. Antoniego z dzieciątkiem Jezus na ręku, daléj jakby jeden z ewangielistów siedzi na odłamie skały i t. p. Podobieństwo jest tak łudzące, że dopiero po dokładném przypatrzeniu się poznajemy, że te postacie nie są dziełem ręki ludzkiéj, ale tylko przypadkowém dziwactwem natury.

Dolinka ku Dziurze.

Pod Małą Swinnicą leży dolinka zwana ku Dziurze, którą Zakopianie zwykli najpierwéj pokazywać każdemu z nowo przybyłych, jakby największą osobliwość Tatrów. Rzeczywiście jednak niema tam nic godnego widzenia; owa Dziura, która nadała nazwę dolinie, jestto niewielka jaskinia mająca w sklepieniu utwór nakształt okna. Drzewa rosnące na wierzchu, zasłaniają to naturalne okno, co piękny sprawia widok, zwłaszcza gdy promienie słońca przeświecają przez gałęzie buczyny okryte delikatnym, jasno zielonym liściem.

Jaszczurówka.

O parę godzin drogi od Zakopanego za Nosalem, ową skalistą górą stojącą na wstępie do doliny w któréj leżą Kuźnice, znajduje się źródło zwane Jaszczurówką lub źródłem salamandrowém, z powodu, że w pobliżu jego pod kamieniami przebywa mnóstwo salamander[55]. Obfite to źródło zasługuje na uwagę z tego względu, że temperatura jego jest nierównie wyższa niż wszystkich innych tatrzańskich zdrojów. Gdy bowiem źródła tameczne mają zazwyczaj 3° do 5° R., Jaszczurówka ma 16° do 18° R.
Górale od dawna używają téj wody w różnych słabościach, osobliwie na ból oczu, a chemiczny rozbiór wykazał w niéj własności lecznicze. Postawiono więc nad źródłem łazienkę, zbudowano dom mieszkalny dla gości, ale to nie jest jeszcze dostateczném aby chorym zapewnić wygodę i przyjemność w tak odludném miejscu. To téż prawie nikt tu nie mieszka, a kąpieli w Jaszczurówce używają dla przyjemności goście dojeżdżający codziennie ze Zakopanego lub Kuźnic.
Droga piesza do Jaszczurówki ze Zakopanego, prowadzi przez wzgórze zwane Koziniec, skąd prześliczny widok na dolinę w któréj leżą Kuźnice.

Gubałówka.
Opisując dolinę, w któréj leży Zakopane, wspomniałam, że od północy ogranicza ją wzgórze Gubałówką zwane (3542 st.). Życzę każdemu być na tym wyniosłym grzbiecie, gdyż stamtąd można użyć bardzo wspaniałego widoku na Tatry roztaczające się całym łańcuchem od turni spizkich do orawskich, na nowotarską dolinę, Babią-górę i całą przecudną okolicę. Zwłaszcza gdy sprzyja pogoda i mgły nie wałęsają się po górach, widok ten jest piękny nad wszelki opis. Najwygodniéj wejść można na Gubałówkę, przeszedłszy po kładce potok tuż za plebanią i udawszy się potém przez Gładką ścieżkami wijącemi się po pochyłości wzgórza. Bliższe, ale za to przykrzejsze wejście, jest przez tak zwaną Walową górę.
Wołowiec.

Jednym z najdostępniejszych wierchów tatrzańskich, jest Wołowiec (6530 st.), położony na zachodnim ich krańcu, na granicy orawskiéj. Nie tylko widok z tego wyniosłego szczytu bardzo rozległy i piękny, ale zarazem poznanie całkiem nowéj okolicy, zachęca do odbycia téj wycieczki, na co przy sprzyjającéj pogodzie potrzeba półtora dnia.
Wołowiec wznosi się w dolinie Chochołowskiéj ciągnącéj się w kierunku równoległym do Kościeliskiéj, lecz daléj na zachód położonéj. Nająwszy wózek i wziąwszy przewodnika ze Zakopanego, można wyruszyć w drogę dopiero po południu. Zostawiwszy na lewo dolinę Kościeliską, zwracamy się szeroką, lecz błotnistą i pełną wybojów drogą w las, wśród którego napotykamy kolejno piękne polany: Roztoki, Biały potok i Siwą. Tu sterczą tuż nad drogą wspaniałe i prostopadłe opoki zwane Skałą Siwiańską. Jesteśmy już w dolinie Chochołowskiéj. Boki jéj zrazu bardzo rozłożyste, zbliżają się, i piętrzą po obu stronach niby olbrzymie ściany, na dnie huczy szeroki i bystry potok. Napotykamy tu źródło obfitsze i większe niż opisane przezemnie w Kościelisku. Nierównie téż słuszniéj niż tamto, uważaćby je można za źródło Czarnego Dunajca, lubo rzeka ta nie ma właściwie jednego źródła, ale powstaje z połączenia dwóch obfitych potoków, t. j. chochołowskiego i kościeliskiego, nie licząc innych pomniejszych.
Dolina Chochołowska ma całkiem odmienny charakter od sąsiedniéj Kościeliskiéj. Jest najprzód nierównie szersza; powtóre boki jéj stanowią nie owe piękne, prostopadłe i różnokształtne skały, które podziwiamy w Kościelisku, ale raczéj wyniosłe grzbiety gór okrytych lasami i polanami. Polany te są bardzo rozległe; mnóstwo na nich szałasów, liczne stada owiec, wielki ruch ludzi i bydła; życie pasterskie rozwija się tutaj w całéj pełni. Z pomiędzy gór otaczających dolinę, wymieniam Kominy Dudowe zwane także Dudzińcem (4260 st.). Jambur, Bobrowiec (5184 st.), Trzydniówka (5386 st.), Kryta (3888 st.) i w. i. Wołowiec, Upłaz (6360 st.) i Hruby Wiérch (6743 st.) zamykają dolinę od południa.
Dolina Chochołowska rozgałęzia się na kilka pobocznych dolin: jak Jarzębcza, Trzydniówka, Starorobociańska i inne. Każda z tych dolin zasila obfitym potokiem główny strumień płynący przez dolinę Chochołowską. Począwszy od polany zwanéj Huty, bardzo malowniczo położonéj, dolina Chochołowska ścieśnia się, a po obu jéj stronach występują skały przystrojone roślinnością, i przypominają nam urocze Kościelisko. Niebawem przyjeżdżamy, a raczéj przychodzimy na tak zwaną polanę Chochołowską; droga bowiem tak jest kamienista, że niepodobna dosiedzieć na wózku i daleko lepiéj iść piechotą. Na téj polanie stoi kilkanaście szałasów i szop na siano. Tak tu ludno, gwarno, wesoło, że łatwoby można zapomnieć, iż miejsce to jest tylko letniém koczowiskiem górali i wziąść je raczéj za stałą osadę. Tu można mieć, jak w górach, wygodny nocleg, zwłaszcza trafiwszy w porę po zbiorze siana, które składają na poddaszach szop, a poczciwi gazdowie z Chochołowa do których należy polana, najgościnniéj zapraszają podróżnych na to wonne posłanie.
Nazajutrz o świcie, trzeba wyruszyć w drogę pieszo, wózek bowiem na nic się już nie przyda. Zostawiwszy na lewo polanę Jarzębczą, i idąc zwolna lecz ciągle pod górę, przychodzimy na halę Jarzębczą, u stóp Wołowca, który wznosi się tuż przed nami. Kształt jego przypomina Pyszną, nie wydaje się jednak tak wspaniale jak tamta. Kosodrzewina zajmuje tu już miejsce świerków. Orzeźwieni wyborną wodą ze źródła bijącego z pod Wołowca a dającego początek owemu bystremu potokowi, który nam dotąd towarzyszył, zaczynamy wstępować na górę po lekkiéj pochyłości zasłanéj bujną trawą. Tak dostajemy się na grzbiet Wołowca i już odtąd postępując granią jego, dochodzimy niebawem na sam szczyt tak wygodnie, że z łatwością możnaby tam nawet konno dojechać.
Widok z Wołowca jest bardzo rozległy; uderza nas szczególniéj piętrząca się ku zachodowi grupa dzikich, granitowych turni już na Orawie leżących. Są to Rohacze (6596 st.). U ich stóp otwiera się obszerna dolina z trzema niewielkiemi stawami. Inne doliny, jak Studziennica, Podbielska, Zuberska, rozbiegają się z pod stóp wyniosłych wierchów jak Zuberce, Osobita, Salatyn i inne. Od południa widzimy wysmukłą skałę, niby narożna baszta, zwaną pod kobylą głową i dolinę Jamnicką, a ku wschodowi ciągną się nieprzerwanym łańcuchem znane nam dobrze wierchy: Stara Robota, Pyszna, Czerwony Wiérch, Giewont, Koszysta, Swinnica. Ta ostatnia wydaje się stąd prawdziwie majestatycznie, tak jak jéj znikąd jeszcze nie widziałam. W dali piętrzą się bardzo stąd oddalone spizkie olbrzymy, których szczyty tylko dobrze obeznany z miejscowością rozróżnić i nazwać potrafi.
Poza Tatrami widzimy rozległe, do nich przypierające doliny, gęsto zasiane wsiami. Pod same stopy Babiéj góry rozciąga się Orawa, a daléj ku północy nowotarska dolina. Od południa leży Liptów ograniczony pasmem Niżnych Tatrów.




Jaworzyna Rusinowa.

Najpiękniejszą ze znanych mi polan tatrzańskich, jest bez zaprzeczenia Jaworzyna Rusinowa, leżąca u stóp Wołoszyna. Ze Zakopanego potrzeba dwa dni czasu na tę wycieczkę, którą w dwojaki odbyć można sposób: t. j. dojeżdżając wózkiem na tę polanę, lub téż idąc pieszo drogą o wiele bliższą. Ta ostatnia droga jak słyszałam od dobrych przewodników, jest wcale wygodną; prowadzi przez Jaszczurówkę, a daléj lasami na polanę Waksmundzką u stóp Koszystéj, skąd potém, przebywszy lesisty lecz niezbyt wysoki i przykry grzbiet, dostajemy się na polanę Rusinową. Drogą wozową trzeba objeżdżać znacznie daléj, bo na Bukowinę, a stamtąd na polanę Głodówkę leżącą już na drodze do Morskiego Oka. Od téj polany, skąd majestatyczny przedstawia się widok na całe pasmo Tatrów od Murania do Osobitéj, uboczna i kamienista droga, zwraca się na prawo i prowadzi na polanę Rusinową.
Stoi tu kilka szałasów, należących do pojedynczych gazdów; najznaczniejsza jednak część téj polany jest własnością ks. K., obecnie wikarego w Lubniu, który ją otrzymał w spadku familijnym. Parę razy do roku, a zwłaszcza w porze sianokosu, przyjeżdża on na swoję polanę i bawi po parę dni. Ma tu nawet zbudowany maleńki domek o jednéj izdebce. W tym domku można mieć wygodny nocleg w razie niebytności właściciela, który tego nie broni i owszem zaleca nawet swojéj czeladzi doglądającéj bydła na polanie, gościnnie przyjmować podróżnych.
Z Jaworzyny Rusinowéj najwspanialéj przedstawia się olbrzymia turnia Lodowa, piętrząca się jakby tuż przed nami w całym ogromie, nie przysłoniona niczém. Bardzo pięknie także wydają się Murań i Hawrań ostatnie strażnice Tatrów na wschodzie. U stóp ich widać rozległe polany i doliny Galajdówkę i Koperszady. Daléj ku południowi występują olbrzymie granitowe turnie jakoto szczyt Gierlachowski, Wysoka, Ganek, Rysy, Żabie i inne. Widać w całéj rozciągłości malowniczą dolinę Białéj-wody z potężnym Młynarzem w głębi; obok niéj otwiera się nadzwyczaj dzika i wysoko położona kotlina Żabich Stawów zawalona masami śniegu, a po części i kotlina Morskiego Oka. Bliżéj nas mamy północny bok doliny Białki, a zeszedłszy nieco niżéj, widać w głębi drogę do Morskiego Oka i szałasy na wstępie do doliny Roztoki.
W najbliższém sąsiedztwie Jaworzyny Rusinowéj, bo tuż nad nią ku zachodowi, sterczą dwie potężne turnie, dwa skaliste i dziko poszarpane grzbiety, przedzielone przepaścistą dolinką. Jestto Koszysta i Wołoszyn. Wyszedłszy nieco wyżéj na wzgórze wznoszące się nad polaną, zwane Gęsią szyją, mamy widok jeszcze piękniejszy i rozleglejszy, bo prócz powyżéj wspomnianych szczytów, widać Giewont, Czerwone Wierchy, polanę Królową, halę nad Stawami i całą okolicę Czarnego Stawu, pod Kościelcem.
Lubownikom pięknych widoków, którzy nie czują się na siłach potrzebnych do wchodzenia na wierchy tatrzańskie, polecam Jaworzynę Rusinową, a ręczę że nie pożałują nie wielkiego trudu.




Koperszady Bialskie.

Niezmordowanych górskich wędrowców, chciałabym namówić na jednę jeszcze wycieczkę, w któréj zobaczą na poważném i surowém obliczu tatrzańskich olbrzymów, wdzięczny uśmiech najpiękniejszéj, najbujniejszéj roślinności.
Chcąc zwiedzić Koperszady, dolinę położoną u stóp Hawrania a zarazem wejść na Kopę (5844 st. n. p. m.) obok któréj jest przełęcz, którędy wygodne przejście a nawet konny przejazd na Podhale spizkie, trzeba rachować na trzy dni pogodne. Na długim dniu lipcowym, można wyjechać ze Zakopanego dopiero po południu, nie późniéj jednak jak o godzinie drugiéj, znaną drogą na Bukowinę i Łysą polanę. Tutaj przeprawiwszy się przez Białkę na węgierską stronę, może w godzinę dojeżdża się lasami do Jaworzyny, osady hutniczéj, gdzie są Kuźnice i gdzie można zanocować. Kto zaś przekłada nocleg w szałasie lub szopie góralskiéj nad żydowską karczmę, ten może zdążyć na niedaleką, a bardzo malowniczo położoną polanę Galajdówkę, gdzie najgościnniéj przyjętym będzie od górali ze wsi podtatrzańskich. Nazajutrz ze wszelkiém bezpieczeństwem można tu zostawić furmana z wózkiem i rzeczami, a z zakopiańskim przewodnikiem, lub w braku tego z miejscowym juhasem, wyruszyć pieszo do doliny Koperszad.
Na téj pięknéj szerokiéj i rozkosznéj dolinie, wypasają się już nie tylko owce, ale stada siwych wołów węgierskich, a roślinność tutejsza w prawdziwe wprawia zdumienie. Tak dno doliny jak i wysokie, położyste upłazy po obu jéj stronach, zaściela nadzwyczaj bujna i gęsta trawa, usiana najpiękniejszém kwieciem. Tutajto dopiero lubownik kwiatów może do woli upieścić oko rozmaitością najcudniejszych barw i kształtów! Jest pomiędzy nimi wiele znanych nam już alpejskich gatunków, ale wszystkie rosną tutaj bez porównania bujniéj, są daleko większe i mają świetniejszą barwę. Goryczka szafirowa, lilia, żółta nakrapiana, fijołki i pierwiosnki żółte, ponsowe hieracium, niezapominajki błękitne i różowe, dzwoneczki lilia i białe, strzępiaste różowe wonne goździki; ale któż wyliczy te wszystkie kwiaty które z pośród najświeższéj zieloności wychylają kielichy swoje zwracając je ku słońcu? Wyznam szczerze, iż jakkolwiek widok gór ma zawsze dla mnie niezwykły urok i nie powszednieje mi nigdy, gdy jednak weszliśmy w dolinę Koperszad, nie wiele zwracałam uwagi na ów potężny szczyt Głupiego Wierchu wznoszący się wspaniale po prawéj stronie, na urwiste i różnokształtne skały Murania i Hawrania, a zajmowałam się jedynie cudnemi kwiatami, z pomiędzy których wybierałam najpiękniejsze, aby je zasuszyć na pamiątkę. Żal mi było je zrywać, ależ trudno oprzeć się pokusie.
Jak już wspomniałam, przez Koperszady i na Kopę prowadzi wygodna i dla jezdnych nawet dostępna ścieżka. Stanąwszy na miejscu, mamy przed sobą jeden z najwspanialszych górskich widoków. Tatry rozwijają się przed nami długim łańcuchem, a najmajestatyczniéj występują groźne spizkie olbrzymy w których przysionku stoimy. Gdy zaś oko wybiegnie po za obręb tych granitowych murów i wieżyc, na rozległéj, mgłą oddalenia szarzejącéj podhalskiéj równinie, napotyka mnóstwo bielejących spizkich wsi i miasteczek, w pośród których znający okolicę, odróżni Kiezmark, Białą a nawet Koszyce.
Z Kopy można jeszcze zwiedzić Staw Zielony u stóp turni Baranie rogi (Karfunkelturm), nic jednak o nim powiedzieć nie mogę, prócz że ma być godnym zwiedzenia, i że ztamtąd można powrócić wieczorem na Galajdówkę, gdzie wypada znowu zanocować i dopiero nazajutrz wybrać się z powrotem do Zakopanego.




Opuszczając Zakopane mamy przed sobą dwie drogi: albo znaną nam już przez Poronin, Biały Dunajec i Szaflary do Nowegotargu, lub téż inną, biegnącą ku zachodowi około doliny Kościeliskiéj na Witów, Chochołów i Czarny Dunajec, także do Nowegotargu. Kto chce zwiedzić dotąd nie znaną sobie okolicę Podhala i wsie których nazwiska każdemu zapewne obiły się o uszy, wybierze bez wątpienia tę ostatnią drogę, jakkolwiek nieco dalszą, a po części mniéj wygodną niż pierwsza. W takim razie najlepiéj wyruszyć ze Zakopanego po południu, żeby na noc ściągnąć do Nowegotargu.
Do Kościeliska droga prowadząca po pod Regle, już nam dobrze znana; pożegnawszy ostatniém spojrzeniem tę uroczą dolinę otwierającą się na lewo t. j. ku południowi, zwracamy się około tartaku w stronę północno-zachodnią, oddalając się od Tatrów. Piękny las świerkowy towarzyszy nam w drodze, zresztą nie bardzo wygodnéj bo pełnéj wybojów i kamieni. Tak przybywamy do Witowa, wsi rozległéj i porządnie zabudowanéj. Okolica bardzo piękna, ziemia żyźniejsza niż w Zakopaném; żyto i jęczmień kołyszą się na zagonach; groch tyczny i kapusta bardzo dobrze się udają. Tatry przedstawiają się stąd bardzo wspaniale, zwłaszcza zachodnia część tego pasma i Giewont stanowiący środek całego łańcucha. Rozległą równinę rozciągającą się ku zachodowi, zamyka poważna Babia góra.
Zostawiwszy na prawo wieś Dzianisz zbudowaną po części na pochyłości wzgórza, po części zaś w dolinie, przybywamy niebawem do wsi Chochołowa. Obok nizkiego, drewnianego, wiekiem sczerniałego kościołka tutejszego, który stoi, a raczéj chwieje się wśród sędziwych lip tak wspaniałych i pięknych jakich nie zdarzyło mi się napotkać nigdzie na Podhalu, w ostatnich kilkunastu latach wzniesiono nowy kościół, zbudowany po największéj części z ciosowego kamienia. Fundatorem jego był Ks. Wojciech Błasiński proboszcz Sidziński, rodem z Chochołowa. On to w r. 1851 zaczął stawiać ten kościół, zbierając składki w całéj okolicy, obracając na ten cel własne dochody i zachęcając do współudziału w pracy wszystkich parafijan. O ile tylko pozwalały mu obowiązki pasterza dość oddalonéj Sidziny, doglądał osobiście budowy. W piętnaście lat stanął bardzo wspaniały i piękny, miedzią pokryty kościół. W r. 1866 dnia 11 sierpnia, gdy po skończonéj budowie wieży rozbierano rusztowanie, a Ks. Błasiński według zwyczaju doglądał téj roboty, ugodzony w głowę spadającą z wysokości belką, padł zabity na miejscu. Śmierć jego na krótki tylko czas wstrzymała postęp budowy, którą prowadzi daléj z pozostałych składek Ks. Kossek, wikary dawniéj sidziński, a obecnie chochołowski. Dano już sklepienie i posadzkę, a obecnie zajmują się urządzeniem wnętrza kościoła i pobocznych kaplic. Kościół chochołowski który jest prawdziwą ozdobą Podhala, wkrótce zapewne ukończonym zostanie i będzie pomnikiem kapłańskiéj gorliwości ks. Błasińskiego i ofiarnéj pobożności poczciwego ludu górskiego.
Lud w Chochołowie roślejszy, dorodniejszy niż w Zakopaném, Poroninie i całéj tamtejszéj okolicy; szlachetność będąca wybitną cechą rysów Podhalan, maluje się jeszcze wyraźniéj na twarzach tutejszych mieszkańców i mimowolny dla nich wzbudza szacunek. Temu wyrazowi twarzy, odpowiada cała postawa pełna powagi i godności, a obok tego dzielności i siły któréj umieją użyć w dobréj sprawie.
Z Chochołowa prowadzi droga na Czarny Dunajec, wieś rozległą i zamożną, któréj murowane domy nadają pozór miasteczka. Co do handlu, Czarny Dunajec współzawodniczy z Nowymtargiem, gdyż kolejno w obu tych miejscach odbywają się jarmarki co drugi poniedziałek. Pożar w r. 1859 zniszczył wieś i kościół tutejszy, który odbudowano bardzo pięknie za staraniem miejscowego proboszcza.
Zostawiając na boku Ludźmierz, jednę z najdawniejszych osad na Podhalu, przybywamy do Nowegotargu.


Czorsztyn, Pieniny, Krościenko, Sącz Stary i Nowy.

O te skarby, te obrazy
I natury i swobody
Chwytaj, pókiś jeszcze młody,
Póki w sercu jeszcze rano,
Bo nie wrócą się dwa razy,
A schwycone pozostaną...
Nie wyrywaj się z gościny,
Gdy cię losy tam zawiodą,
A z powrotem puść się wodą
Na Dunajcu przez Pieniny.

Idąc za radą ulubionego Wieszcza, którego słowa tu położyłam, gdy nam przyjdzie pożegnać cudne okolice Podhala, którym winniśmy tyle niezatartych wrażeń, tyle najmilszych wspomnień, chciejmy uzupełnić tę przejażdżkę poznaniem Czorsztyna, Pienin, Szczawnicy i czarujących okolic Sącza, które do nieopisanych piękności, łączą jeszcze urok wspomnień dziejowych. Zamiast więc wracać tąsamą drogą, jaką przybyliśmy do Nowegotargu, udajmy się gościńcem prowadzącym ku wschodowi brzegiem Dunajca, którego ramiona, Czarny i Biały, płynące jak wiemy z Kościeliska i Zakopanego, tuż za miastem w jednę łączą się rzekę. Okolica, którą przebywamy jadąc do Czorsztyna, dwie mile od Nowegotargu leżącego, jest bardzo ludna, zasiana gęsto wioskami. Pierwsza, przez którą przejeżdżamy, jest Waksmund, daléj Ostrowsko i Łopuszna, w któréj pobyt tak miłe zostawił wspomnienia natchnionemu Śpiewakowi Sobótki. Wylewy Dunajca, który szeroko rozlewa się po dolinie zatapiając pola i łąki, są prawdziwą klęską dla tych okolic. Wsie w tych stronach nie tak już porządnie i pięknie zabudowane, jak pod Tatrami; lud także nie tak dorodny i zamożny, choć urodzaje nierównie lepsze. Minąwszy Harklową, jedziemy przez wieś Dębno, pod którą Białka wpada do Dunajca, stanowiącego odtąd granicę od Węgier. Na przeciwnym brzegu téj rzeki, a zatém na Spiżu, bielą się w niewielkiéj od siebie odległości dwa ładne miasteczka Nowa Biała i Frydman. Jan III wracając przez Węgry po odsieczy Wiednia, wstąpił do Frydmanu i w tutejszym kościele składał dziękczynne modły za odniesione zwycięztwo. Odjeżdżając hojnie obdarował kościół.
Za wsią Maniowami, dolina Dunajca dotąd szeroka i otwarta, zwęża się coraz więcéj. Dwa pasma skalistych wzgórzów podnoszą się zwolna po obu brzegach rzeki i tak ścieśniają dolinę, że między niemi a Dunajcem zaledwie przeciska się droga. Śliczne są te wzgórza, szczególniéj na węgierskim brzegu; okrywają je piękne świerkowe lasy, z pośród których wychylają się białe lub bladoróżowe opoki marmurowe; miejscami widać skały amonitowe tak czerwone jak szwedzki marmur.
Już zdala ukazały nam się mury Czorsztyna; zrazu zdawało się, że stoją na równinie; ale w miarę jak zbliżaliśmy się do nich, spuszczając się w coraz ciaśniejszą i prawie w wąwóz przechodzącą dolinę, wspaniałe te zwaliska coraz poważniéj górowały nad okolicą. Wysoka, urwista, stroma skała, stercząca groźnie nad samym brzegiem Dunajca, stanowi posadę zamku; na jéj południowym boku podnoszącym się zupełnie prostopadle, stoją rozwaliny warownego niegdyś Czorsztyna. Rozburzone baszty, sterczące jak kościotrupy, poszczerbione, w gruzy rozsypujące się mury, smutny zniszczenia przedstawiają obraz, tém smutniejszy, że to zniszczenie nie jest dziełem nieubłaganego czasu, ale chciwości ludzkiéj.
Czorsztyn, jak większa część naszych zamków warownych, był odnowiony i wzmocniony przez Kazimierza Wielkiego. Pierwsza atoli wzmianka o Czorsztynie napotyka się już pod r. 1241. R. 1335 i 1339 przejeżdżał tędy Kazimierz W. do Wyszehradu, a 1369 do Budy, celem umówienia następstwa tronu dla siostrzeńca swego Ludwika, króla węgierskiego. Tędy przejeżdżali Ludwik, tędy Jadwiga do Polski. Tędy przejeżdżał Władysław Jagiełło 1412 i 1419 r. do Lubowni na Spiżu, aby się widzieć z cesarzem Zygmuntem i ułożyć się o wygnanie Krzyżaków z Prus, Wenecyan z Dalmacyi, Wołoszy i Turków z Europy. Roku 1423 wyruszył ztąd Władysław Jagiełło w czwartą niedzielę postu, a spotkawszy się na polach pobliskiéj wsi Sromowiec z cesarzem, udali się obaj do Kiezmarku, gdzie traktat przyjaźni spisali.
Między latami 1398 a 1403 Grot Słupecki herbu Rawicz i Jan Rogala, wywołani z kraju za zabicie Jana Ossolińskiego kasztelana wiślickiego, ztąd rozboje szerzyli. Wreszcie zdobyto zamek, Słupecki uszedł, a Rogala pojmany długo zostawał w więzieniu, aż go za przyczyną Zawiszy Czarnego starosty spizkiego, uwolniono. R. 1434 rozbójnicza banda Czechów i Rusinów obwarowawszy się w Czorsztynie, okolicę niepokoiła. Tu pożegnał się Władysław Warneńczyk z matką Zofią i bratem Kazimierzem, udając się 1440 roku do Węgier. Roku 1651 Aleksander Napierski z Gocławskim, poduszczony przez Chmielnickiego podburzył górali Podtarza, i ubieżał bez straży będący zamek. Piotr Gembicki biskup krakowski, zebrawszy własnym kosztem wojsko, pochwycił Napierskiego, którego u szubienic kazimierskich na pal wbito. R. 1655 czy 1656, Jan Kazimierz uchodząc przed Szwedami, szukał tu schronienia; ale nadciągające wojska najezdnicze, zmusiły go do udania się do Lubowni. W zamieszkach za Stanisława Leszczyńskiego, okolica ta bardzo wiele ucierpiała przez ucisk i łupieztwa własnych i obcych wojsk, mianowicie Teodora Lubomirskiego starosty spizkiego, stronnika Fryderyka Augusta III, i przez oddział Moskali pod dowództwem niejakiego Kominka i Darowskiego w Moskwie wychowanego szlachcica polskiego, którzy na wiosnę 1734 i pod jesień 1735 r. wielkie w starostwie czorsztyńskiem i w samym Czorsztynie szkody czynili.
Przed kilkudziesiąt laty, Czorsztyn jeszcze był mieszkalnym. Goszczyński wspomina, że znał człowieka, który biesiadował w komnatach zamkowych, a w Krościenku umarł niedawno temu sędziwy góral (Guszkiewicz), co także pamiętał ten zamek, gdy jeszcze był całym. Świętokradzka ręka targnęła się na ten szanowny pomnik ubiegłych wieków; z murów Czorsztyna brano cegłę i kamienie na budowanie gorzelni czy téż innych zabudowań gospodarskich, w wiosce rozsypanéj u stóp góry zamkowéj i nazwę Czorsztyna noszącéj. Nie pojmuję, jak można mieć tak mało uszanowania, tak mało przywiązania do pamiątek przeszłości, które ochraniać i zachowywać z czcią religijną należy! Nie można się oprzeć rozrzewnieniu, patrząc na te zwaliska jeszcze tak wspaniałe, które zapewne już nie długo będą panować okolicy. Czas i żywioły przyjdą w pomoc niszczącéj ręce człowieka, dokończą rozpoczętego dzieła. Napróżno Czorsztyn, jakby zgrzybiały starzec, wyciągający błagalnie wyschłe i drżące już ręce, dźwiga ku niebu nawpół rozwalone baszty; nikt go nie poratuje, nikt nie podeprze. Nadciągnie burza, zahuczy grzmot, błyśnie piorun, zawyją wiatry, runą w gruzy odwieczne mury i wkrótce może wielkich naszych królów pamiątka, zniknie ze szczytu skalistéj góry, któréj czoło od tylu wieków wieńczyła.
Było samo południe, upał nieznośny; pomimo to udaliśmy się prosto na górę, chcąc wypocząć w cieniu rozwalin. Mury zamku od strony zachodniéj, skąd jest wcale łatwy przystęp, są jakby dalszym ciągiem czerwonéj skały stanowiącéj jego posadę. Zbudowane po większéj części z kamienia, niczém prawie nie różnią się od niéj, i na pierwszy rzut oka możnaby mniemać, że cały ten gmach wykutym został ręką olbrzymów z litéj opoki. W niejakiéj odległości od ścian głównych, widać szczątki bardzo grubych i mocnych murów, które wraz ze skałami, któremi najeżona pochyłość góry, stanowiły wał ubezpieczający warownię. Drogą zarosłą chwastem, zarzuconą rumowiskiem i kamieniami, dostaliśmy się pod same mury i wyłomem wdarliśmy się do zamczyska. Straszna to ruina! Trudno już powziąść wyobrażenie o rozkładzie i wewnętrzném urządzeniu gmachu; wszędzie zwaliska, kupy gruzów, pustka okropna. Wchodząc, spłoszyliśmy dwa puszczyki, które zerwały się z przeraźliwym świstem. Ten głos grobowy, to jedyne echo obijające się teraz o te mury, wśród których rozlegała się niegdyś wrzawa wojenna, brzmiały huczne wesołéj uczty wiwaty, mięszając się z brzękiem łańcuchów i cichym, stłumionym jękiem ofiar rozzuchwalonéj zbrodni, więzionych w wilgotnych zamkowych podziemiach. Sowy, puszczyki, to jedyne tych zwalisk mieszkańce, wraz z duchami dawnych zamku dziedziców i błąkającym się cieniem nieszczęśliwéj Wandy. Poziomki, macierzanka, chwasty i krzewy rozścielają się wśród zwalisk, jakby chciały osłonić, ożywić i rozweselić smutny obraz zniszczenia.
Stanąwszy na krawędzi murów, mamy przed sobą widok, którego piękności niepodobna oddać słowami. U stóp przepaścistéj góry huczy Dunajec; na przeciwnym jego brzegu, wprost Czorsztyna, wznosi się węgierski zamek Dunajcem[56] zwany na pięknéj górze zarosłéj gęstym lasem, jednak nie tak wyniosłéj i niedostępnéj, jak ta, na któréj szczycie wznosi się Czorsztyn. Budowa zamku Dunajca także nie tak śmiała, jak Czorsztyna; jest on jeszcze w dobrym stanie i po części dotąd mieszkalny. Zwróciwszy się ku zachodowi, mamy przed sobą cały obszar nowotarskiéj doliny, przeplecionéj wijącemi się kręto niby połyskujące węże potokami, zasianéj mnóstwem wiosek. Od południa łańcuch śnieżnych Tatrów stanął na straży téj rozległéj i pięknéj równiny, od północy i północnego zachodu, opasują ją Bieskidy z Babią górą na czele. Stąd zasłaliśmy ostatnie pożegnanie już mgłą oddalenia przyćmionym Tatrom, które po raz ostatni w téj podróży w całym widzieliśmy ciągu. Ku wschodowi i północy, zamykają widok piętrzące się jedne nad drugiemi góry, to skaliste, to lasami odziane, należące już do pasma Pienin, które rozpoczyna się właśnie przy Czorsztynie. Nie zastaliśmy tu już owych drewnianych niedźwiedzi porozstawianych na skałach dokoła zamku, o których wspomina Goszczyński i Autorka dziełka pod tytułem: Miasta, góry i doliny. Nie wiadomo, czy burze oddały tę przysługę Czorsztynowi, strącając szpecące go poczwary, czy też znalazł się ktoś taki, komu ten szczególny pomysł nie przypadł do gustu i zniszczyć kazał te niedźwiedzie, które każdego rozśmieszać a nawet oburzać musiały. Więcéj niż godzina zeszła nam wśród rozwalin zamczyska; pożegnaliśmy je z żalem, a zerwawszy parę gałązek macierzanki na pamiątkę, spuściliśmy się z góry i w dalszą ruszyliśmy podróż.
O milkę za Czorsztynem leży wieś Sromowce wyżnie ponad samym Dunajcem, skąd już czasem podróżni puszczają się na łódkach do Szczawnicy. My jednak wiedząc, że przewoźnicy tutejsi nie bardzo są zręczni i że czarująca żegluga pomiędzy Pieninami rozpoczyna się właściwie o milę daléj od Sromowiec niżnich, czyli na południowym brzegu Dunajca położonego Czerwonego klasztoru, przewieźliśmy się przez Dunajec na węgierską stronę, gdzie leży wspomnione miejsce. Jadąc drogą wijącą się brzegiem Dunajca popod zielone pagórki ślicznemi gaikami odziane, nie mogliśmy się dosyć napatrzeć skałom piętrzącym się coraz wyżéj i stromiéj po drugiéj stronie rzeki i w jéj wodach swe stopy kąpiącym. Skały te należące już do pasma Pienin, prawie wszystkie mają kształt piramidalny, są ślicznego bladoróżowego lub białego koloru, ubarwione czerwonemi smugami. Zostawiwszy na prawo miasteczko Starą Wieś, przez które prowadzi droga do Kiezmarku, pamiętne zawartym tutaj 1474 roku pokojem, godzącym spory o korony czeską i węgierską synom Kazimierza Jagiellończyka ofiarowane, zajechaliśmy przed Czerwony Klasztor.
Wśród pięknych lip i innych drzew, kryje się ten obszerny niegdyś klasztor z kościołkiem o czerwonym dachu i takiejże dzwonniczce, skąd zapewne pochodzi jego nazwa. Klasztor ten założył 1319 roku niejaki Kokosz; 1335 Wilhelm Drugeth palatyn węgierski nadał go Starą Wsią; późniéj objęli go Kameduli. W czasie znoszenia klasztorów w państwie austryjackiem za cesarza Józefa, i ten klasztór został suprymowanym. Obecnie jest on wraz z pobliską osadą Śmierdzonką, gdzie są kąpiele siarczane, od r. 1820 własnością biskupa i kapituły grecko-unickiéj w Preszowie. Bardzo żałuję, że nie zwiedziliśmy tego klasztoru; ale zastawszy w cieniu stóletnich lip, stojących na ślicznéj równinie rozesłanéj nad brzegiem Dunajca, liczne towarzystwo umyślnie ze Szczawnicy przybyłe dla użycia czarującéj pomiędzy Pieninami żeglugi, nie chcieliśmy tracić sposobności odbycia w kilkanaście osób téj miłéj przejażdżki.
Wkrótce przybiły do brzegu czółenka, któremi mieliśmy płynąć. Czółenka te długie a wązkie, są to grube pnie wyżłobione na podobieństwo koryta; zbite z sobą po dwa; na poprzek położone dwie deski służą za siedzenia. W jedném czółenku mieszczą się tylko dwie osoby naprzeciw siebie siedzące i przewoźnik. Słysząc dawniéj o tych czółenkach i żegludze po bystrym Dunajcu, pewna byłam, że się nigdy na to nie odważę; ale teraz bez najmniejszéj obawy wsiadłam w łódeczkę i przekonałam się, że jeżeli woda nie bardzo wielka a przewoźnicy trzeźwi i zręczni, żadnego niema niebezpieczeństwa. Kilka par czółen odbiło od brzegu i wpłynęliśmy w skalisty wąwóz, którym Dunajec przerzyna pasmo Pienin. Pewna jestem, że najbujniejsza wyobraźnia w złotych snach swoich nic podobnego nie wymarzy; jestto zaczarowana kraina, jakby droga do lepszego świata!
Wystawmy sobie dwa pasma skał wyniosłych, dziwacznie poszarpanych, miejscami strojnych do samych wierzchołków najpiękniejszemi jodłami, świerkami, buczyną i innemi drzewy uśmiechającemi się świeżą zielonością w najrozmaitszych odcieniach, miejscami wznoszących się nagą, prostopadłą, poszczerbaną ścianą białéj, szaréj, żółtawéj lub różowéj barwy: wśród tych skał i lasów, tu i owdzie nad samą rzeką, maleńką polankę z szałasem pasterskim; wystawmy sobie bystry, szumny Dunajec po ogromnych przewalający się głazach, obmywający stopy tych skał wyniosłych i stanowiący dno doliny, tak, że w niektórych miejscach najwęższa nawet ścieżka nie przeciśnie się brzegiem jego; wystawmy sobie ten skalisty wąwóz wijący się wraz z rzeką w niezliczone zakręty, tak, że za każdém niemal poruszeniem wiosła zdaje się, że skały dalszą zamkną nam drogę, gdy tymczasem rozwija się on, jak czarodziejska wstęga, coraz nowe, coraz rozmaitsze, coraz więcéj zachwycające widoki snując przed zdumioném okiem przez dwie godziny; wystawmy sobie nad tém wszystkiem najpiękniejsze niebo oblane blaskiem zachodzącego słońca, a na tym czystym błękicie rozsiane gdzieniegdzie lekkie purpurowe obłoczki, a będziemy mieli słaby, niewyraźny obraz, raczéj cień Pienin, tak jak nam się przedstawiły w dniu 14 sierpnia 1854.
O! czemuż ci, którzy zwiedzają i pod niebiosa wynoszą piękności brzegów Renu, nie znają Pienin naszych! Przekonaliby się, że niekoniecznie za granicą szukać zachwycających cudów przyrody, że i pod naszém niebem znajdą się miejsca nie ustępujące w niczém owym aż do przesady wychwalanym obcym okolicom. Zdarzyło mi się słyszeć, że przepłynąwszy dwa razy pomiędzy wysławianemi brzegami Renu, już nie ma chęci powtórzenia trzeci raz téj żeglugi, gdy tymczasem Pieninom nigdy dosyć napatrzyć się nie można. Przebywszy kilka razy tę czarodziejską drogę, jeszcze nie poznaliśmy wszystkich jéj piękności, jeszcze nas wabią te cudne skały i czyste, szumne Dunajca nurty.
Jeżeli wspomnienia ubiegłych wieków, wiejące z ruin starożytnych zamków, tyle uroku nadają nadreńskim okolicom, nie zbywa i Pieninom na szacownych, świętych pamiątkach przeszłości. Są to Czorsztyn i zamek św. Kunegundy królowéj naszéj, którego szczątki pokazują dotąd na górze zwanéj Zamczyskiem nad potokiem Pieńskim. Gdy barbarzyńskie hordy Tatarów krwawą powodzią zalały polską ziemię, w te niedostępne skały schroniła się przed ich napadem święta królowa. Tu ona w ciemnych, okropnych nocach, rozjaśnionych jedynie krwawą łuną płonących do koła miast, zamków i wiosek, ostrą włósiennicą okryta, na twardym klęcząc głazie, błagała Boga za lud swój nieszczęśliwy, zasłaniała tarczą modlitwy swojéj tę krainę biedną, a okoliczne skały echem podawały sobie bolesne westchnienia jéj serca i cichy szmer gorących modlitw.
Porównajmy, jeżeli się godzi, tę świętą, anielską postać królowéj naszéj, unoszącą się jak jasny obłok nad tą cudną okolicą, z cieniami owych dumnych baronów, z krwawemi widmami ofiar ich zemsty, okrucieństw i zbrodni, snującemi się wśród zwalisk zamków nadreńskich; porównajmy legendy przywiązane do tych feudalnych grodów z podaniami ludu zamieszkującego malownicze brzegi Dunajca! Jeżeli te krwawe obrazy mogą na chwilę zająć wyobraźnię, to każde szlachetne serce odwrócić się od nich musi ze zgrozą i wstrętem. Przeciwnie, niemasz może imienia któreby się głębiéj wyryło we wdzięcznéj pamięci ludu i z większą przechowało miłością, jak imię św. Kunegundy. Za każdym niemal krokiem na pięknéj ziemi sandeckiéj, napotykamy pamiątki i wspomnienia jéj doczesnéj pielgrzymki. Lud wdzięczny pamięta dotąd i powtarza szczegóły jéj świętego żywota, jéj łask i cudów za jéj modlitwą zdziałanych; do jéj czasów odnoszą się wszystkie miejscowe podania, jakby do najpamiętniejszéj w dziejach epoki. Owe nawet wspaniałe szczyty Pienin, ów bystry nurt Dunajca, który z niepojętą siłą przez te dzikie przedarł się skały, to pomnik niepożyty świętéj Królowéj. Mówi podanie, że uciekając w te strony przed straszną tatarską nawałą, gdy już, już doścignąć ją mieli pohańcy, rzuciła za siebie grzebień i z jego to zębów, wystrzeliły Pienin iglice. Biegnie daléj a daléj po skałach i ostrym zwirze, który rani jéj nogi aż do krwi; gdzie padnie krwi kropla, tam zaraz wykwitają wonne goździki i róże, a zioła i kwiecie, różnowzorym kobiercem ścielą się jéj pod stopy. Zagrożona znowu niebezpieczeństwem, rzuca szczotkę od włosów i góry natychmiast gęstym porastają lasem, który przecież nie na długo wstrzymuje pogoń. Rzuca więc zwierciadło i wtedy Dunajec wzbiera nagle, przedziera się przez Pieniny i płynie w ślad za królową. Tak dostaje się ona szczęśliwie do zameczku swego, gdzie dotąd widać jéj stopkę wyciśniętą na kamieniu który zapłakał nad jéj dolą, a z tych łez powstało obfite źródło do dziś dnia płynące[57]. Zameczek św. Kunegundy według wiary ludu stoi dotąd nienaruszony, ale ten tylko widzieć go może, kto żadnym nieskalany grzechem. Tutajto możemy się przekonać że jak do rzetelnego szczęścia i tu i w wieczności, tak i do nieśmiertelnéj pamięci cnota jedna ma prawo. Przebrzmiały téż huczne oklaski, któremi świat zdumiony witał półbogów swoich; sława ich niegdyś tak głośna, cichnie z dniem każdym; następne pokolenia obrywają listek po listku z ich świetnych niegdyś wawrzynów; olbrzymie te postacie coraz głębiéj zstępują w grób zapomnienia, a imię pokornéj służebnicy Chrystusowéj, która cnotą każdy krok ziemskiéj pielgrzymki znaczyła, żyje i żyć będzie w późne wieki w sercach ludu, w jego pieśniach i podaniach, wspominane z miłością, powtarzane z błogosławieństwem, wzywane z ufnością w każdéj potrzebie. Ale ja zająwszy się główną Pienin ozdobą, duchem ożywiającym te urocze miejsca, zapomniałam zupełnie o naszéj żegludze; czas do niéj powrócić.
Lekkie czółenka sunęły szybko, pędzone bystrym nurtem ulubionego syna gór, który wdarłszy się pomiędzy skały, jakby przypomniał sobie swoję kolebkę i swobodne na łonie Tatrów igraszki, znowu w swawolne przemienia się dziecię, huczy, szumi, zrywa się i pieni po dawnemu, po skalistych przewalając się progach. W miejscach szerszych i głębszych, czółna płyną wesoło obok siebie; za chwilę rozwijają się, jak krasna wstęga, goniąc szalenie jedno za drugiém, wkrótce znowu się łączą i rozbiegają na nowo.
Miejscem wysiadania, jest ujście strumyka Rzeką zwanego, płynącego od Szczawnicy. Już zdala dawał się słyszeć odgłos muzyki zebranéj na brzegu dla powitania powracających z Czerwonego Klasztoru. Przybiwszy do brzegu, zaledwie mogliśmy się przecisnąć przez gromadę wiejskich dziewcząt strojnie przybranych, które przecinając nam drogę to chustkami, to wieńcami kwiatów, żądały okupu. Już się zmierzchało; towarzystwo, w którém odbyliśmy czarującą przejażdżkę Dunajcem, udało się spiesznie do zakładu kąpielnego leżącego jeszcze opodal stąd w Wyżnéj Szczawnicy; nam zaś jeden z przewoźników, a oraz wójt Niżnéj Szczawnicy, tuż nad Dunajcem położonéj, ofiarował nocleg w swym domu. Pasmo Pienin niekiedy mylnie Pioninami zwanych, u stóp których leży Szczawnica, ze wszech miar godném jest zwiedzenia. Trudno sobie wyobrazić więcéj zajmującą, i na małéj przestrzeni tyle piękności w sobie mieszczącą formacyję gór. Prostopadłe ściany, ostre jak igły szczyty, głębokie, ciasne parowy i wądoły z szumiącym potokiem; to znowu położyste grzbiety z kwiecistemi polanami i gęstemi po bokach szpilkowemi i liściastemi laskami, a ze szczytów najcudniejszy na wszystkie strony widok, wszystko to jest tutaj zgromadzone, wprawiając co chwila wędrowca w nowe zdumienie.
Pieniny rozpoczynają się przy Czorsztynie i przeciwległym zamku Niedzicy, a ciągnąc się po obu stronach Dunajca aż po za Szczawnicę i Leśnicę, wraz ze skałami wapiennemi i ammonitowemi w dolinie nowotarskiéj zupełnie podobnego zakroju, we względzie geologicznym jedną stanowią formacyę. Długość ich wynosi dwie, szerokość jednę milę. Najwyższy szczyt naprzeciwko Czerwonego Klasztoru wznosi się 3100 st. n. p. m., skała Rabsztyn za Leśnicą 3318 st. Nad poziom Dunajca piętrzą się szczyty Pienin do 1400 st. Pomiędzy Czorsztynem a Krościenkiem wygina się Dunajec granicą węgierską łukiem na południe. Między tym tedy łukiem a drogą z Czorsztyna do Krościenka wiodącą, i stanowiącą cięciwę owego łuku Dunajca, wznosi się najpiękniejsza część Pienin. Od strony północnéj położyste i łatwo przystępne, spadają one na południe skalistemi ściany, miejscami kilka set stóp wysokiemi, jak to na przejażdżce Dunajcem najlepiéj widać. Sam trzon z najwyższemi iglicami i ze wszech stron spadzistemi, a po części niedostępnemi bokami, odcinają od wschodu i zachodu dwa górskie potoki, do Dunajca wpadające, Słobczany i Pieński. Pomiędzy niemi od północy, t. j. od Krościenka na sam szczyt, łatwy jest przystęp, a stamtąd na wijący się w głębi między skałami Dunajec, na Spiż i Tatry, w prostym kierunku trzy mile odległe, najcudniejszy widok. Nad potokiem Pieńskim, płynącym głębokim i wązkim, lecz godnym zwiedzenia wądołem, stał na stroméj i z jednéj tylko strony wązką ścieżką dostępnéj skale, wspomniony zamek św. Kunegundy, wzniesiony przez Bolesława Wstydliwego, miejsce schronienia przed napadami tatarskiemi, lecz jak się zdaje już w 15 wieku upadły. Według wszelkiego prawdopodobieństwa był on z drzewa na podmurowaniu.
Już późną nocą przyjechał nasz furman, który z Czerwonego Klasztoru udał się drogą okrążającą Pieniny, przez lasy, parowy, urwiska, a do tego zupełnie mu nie znaną. Ledwie więc, wywróciwszy podobno dwa razy dostał się do Szczawnicy. Ta niefortunna przeprawa, pozbawiła nas zwiedzenia zakładu kąpielowego; konie bowiem młode, nieprzywykłe do drogi, tak się zmęczyły, że nie można było myśleć o odbywaniu niemi dalszéj podróży. Furman miał nas tylko odwieść nazajutrz do Krościenka, miasteczka leżącego o małą milkę, gdzie łatwiéj było wystarać się o konie. Zaledwie więc najpiękniejszy zajaśniał ranek, wyruszyliśmy w drogę. Tuż pod Szczawnicą przeprawiliśmy się na promie przez Dunajec. Droga prowadzi u samych stóp Pienin, brzegiem téj rzeki nie mającéj w całym swoim biegu tak znacznego spadku, jak zaraz poniżéj przewozu. Nagle, na tle skał i lasów ukazało nam się Krościenko ze swemi białemi domkami i wystrzelającą ponad nie wieżyczką kościoła. Miasteczko te leży u samych stóp Pienin, nad ujściem potoku Krośnicy do Dunajca. Niesie podanie, że po zniszczeniu okolicy przez Tatarów, garncarze Rusini pierwsi tu osiedli. To pewna że w tych stronach obrządek ruski sięgał niegdyś aż po Nowytarg.
W Krościenku zajechaliśmy także do wójta, u którego można było wynająć konie do dalszéj podróży. Jako w uroczyste święto Wniebowzięcia Matki Boskiéj, chcieliśmy wysłuchać mszy św., na którą właśnie dzwoniono, a potém, nie tracąc czasu, zaraz puścić się w drogę. Wójt przystawał niby na ten układ, ale gdy rzeczy nasze do jego izby zniesiono, stanowczo powiedział, że nie pojedzie przed południem. „Państwo to co innego, mówił, jesteście już w podróży — ale żebym ja wyjeżdżał z domu przed południem w takie wielkie święto, kiedy u nas odpust, żebym dla zysku opuszczał takie nabożeństwo, na to nigdy nie przystanę.“ Jakkolwiek kilkogodzinna zwłoka nie bardzo nam była na rękę, z drugiéj strony znowu miło było widzieć takie poszanowanie święta, jak rzadko się teraz zdarza. Nie nastając więc wcale na poczciwego mieszczanina, poszliśmy do kościoła.
Kościołek krościeniecki murowany nad samym urwistym brzegiem Dunajca i schludnie utrzymany, ale za szczupły na dość wielką parafią, gdyż prócz miasteczka cztery wsie okoliczne do niéj należą.
Powróciwszy z kościoła do domu wójta, oglądaliśmy obszerne zabudowania gospodarskie i piękny sad należący do niego. Dobry byt i zamożność wszędzie tu widoczne. W izbie sprzęty porządne, łóżka aż pod powałę wysłane pościelą, wielkie skrzynie pełne bielizny i innéj przyodziewy, piękny zegar na ścianie. Cieszy niezmiernie widok takiego dostatku, który po małych miasteczkach i na wsiach bywa poniekąd miarą moralnéj wartości mieszkańców, dowodem ich trzeźwości i pracowitości, jakkolwiek Krościeńczanie co do trzeźwości, nie zasługują na zbyt wielkie pochwały.
Niebawem zadzwoniono na summę; mnóstwo ludu tak z miasta jako téż ze wsi, spieszyło do kościoła. Wybiegliśmy przed dom chcąc się przypatrzyć ubiorom tutejszym. Co za śliczne stroje! Gdybym na nie własnemi nie była patrzyła oczami, każde opowiadanie wzięłabym za przesadzone, rysunek za zmyślony. Zacznę od kobiet. Spodnica bardzo fałdzista w wielkie kwiaty w żywych kolorach lub jednostajna pąsowa z szerokim złotym galonem, zapaska najczęściéj muślinowa biała, suto haftowana, gorset materyalny na guziczki zapinany; mnóstwo korali i paciorków zdobi szyję spadając na białą jak śnieg i cienką koszulę. Na głowie czepiec jedwabny, najczęściéj amarantowy, wyszywany galonkami i blaszkami, z płaskiém, okrągłém denkiem, z przodu wycięty w ząb i spuszczony na czoło. Na ten czepiec kładą dosyć dużą chustkę muślinową, tiulową haftowaną lub jedwabną złożoną na krzyż. Chustka ta jednym końcem spada na plecy, z przodu zaś związana jest na piersiach w kokardę ułożoną jak najstaranniéj. Muślinowy rańtuch, obszyty tiulową falbaną, lub szal rąbkowy przejrzysty w różne wzory wyrabiany, zarzucony na ramiona, i żółte lub czerwone buciki dopełniają ubioru mężatki. Strój dziewcząt tém się tylko różni, że nie noszą czepca i chustki na głowie, lecz włosy gładko z przodu umuskane splatają w jeden warkocz ozdobiony bogato wstążkami, i spuszczony na plecy. Uderzała mnie tu wielka staranność w ubiorze, że nie powiem nieco przesady, czego nie uważałam nigdy u naszych wieśniaczek. Chustka, rańtuch, gorset, wszystko, nawet u kobiet podeszłego wieku, włożone i poupinane z największą starannością, w niczém nie widać pośpiechu lub zaniedbania. Każda z kobiet prócz książki do nabożeństwa, niosła snopek wonnych ziół i kwiatów, które, według przywiązanego do dzisiejszego święta zwyczaju, miano święcić w kościele.
Mężczyźni noszą kamizelki pod szyją zapinane z granatowego, zielonego lub pąsowego sukna, z przodu i na plecach suto wyszywane kolorowym jedwabiem z niemiecka leibikami zwane. Na wierzch kładą sukmanę z białego sukna, co do kroju trzymającą środek pomiędzy gunią góralską a sukmaną naszych wieśniaków, nieco wciętszą od pierwszéj, wolniejszą od drugiéj. Sukmanę tę z przodu i przy rękawach okładają czerwoném suknem w różne wzory wycinaném. Kapelusz z dość szerokiemi skrzydłami opasany kolorową wstążką, za którą zatknięty bukiet z robionych kwiatów, lub opaską nabijaną mosiężnemi ćwieczkami zwaną koronką. Nie noszą tu już długich włosów jak na Podhalu, lecz strzygą je krótko. Miejsce kierpców, używanych tylko na dzień powszedni i w podróży, zastępują wysokie buty do kolan sięgające.
Lud tutejszy, szczególniéj mężczyźni, nie są tak dorodni jak Podhalanie; kobiety wszystkie prawie przystojne i miłe, nie widać jednak owych piękności jakie między tatrzańskiemi góralkami często napotkać można.
Napatrzywszy się do woli prześlicznym strojom, poszliśmy przed kościół, który oblegały tłumy ludu nie mogące pomieścić się wewnątrz. Po sumie wyszła uroczysta procesyja; dzwony brzmiały bez ustanku, pienia nabożne dalekiém rozlegały się echem, woń ziół napełniała powietrze, wszystko głosiło chwałę i wywyższenie Matki Bożéj, wszystko dodawało świetności i uroczystéj powagi temu radosnemu świętu.
Po południu pożegnaliśmy miłe Krościenko, udając się w dalszą podróż ciasną doliną Dunajca. Po obu jego brzegach piętrzą się do 3000 st. wysokie góry, należące już do pasma Bieskidów, w części lasami odziane, w części nagiemi i dosyć spadzistemi świecące bokami. Kształty ich przypominały nam jeszcze urocze Pieniny. Malowniczą tę dolinę ożywia i rozwesela bystry nurt Dunajca, wijącego się w niezliczone zakręty wśród rozkosznych brzegów. Droga nad samą prowadząca rzeką, czepia się po stromych i spadzistych pochyłościach obłazami zwanych. Dunajec pomimo dość znacznéj głębokości i szerokości, dla wielkich odsepisk i głazów o które rozbija się z szumem i hukiem, między Nowymtargiem a Zakluczynem, tylko przy średniéj wodzie jest spławnym.
Przejeżdżaliśmy przez kilka wsi porządnie zabudowanych, jak Kłodna i Tylmanowa, któréj położenie i długa topolowa ulica prowadząca do dworu, przypominają nieco Wolą Justowską przy Krakowie. Po drodze spotykaliśmy liczne gromadki ludu powracającego z nieszporów. Na przyźbach domów, siedzieli wieśniacy spędzający resztę dnia świątecznego na przyjacielskiéj gawędce; nigdzie nie było słychać kłótni, pijatyki i karczemnéj wrzawy. Widać że nałóg pijaństwa bardzo jest uskromiony w téj okolicy.
Minąwszy Łącko, wieś pięknie położoną, na dość obszernéj międzygórskiéj równince, daléj Maszkowice i Jazowsko, przeprawiliśmy się w Kadczy przez Dunajec i wjechaliśmy w piękną dolinę sandecką. Nie jest ona tak rozległą, nie ma tak wspaniałego otoczenia jak dolina nowotarska. Olbrzymie Tatry zamykające tamtę od południa, tutaj już tylko blado, niepewnie, rysują się na widnokręgu, wystrzelając ponad wyniosłemi, amfiteatralnie piętrzącemi się Bieskidami. Wszystko tutaj zmalało, zdrobniało, łagodniejsze przybrało kształty. Ale jakkolwiek dolina sandecka nie robi na nas tak silnego i zdumiewającego wrażenia, jakiego doznajemy na widok cudów tatrzańskiéj przyrody, niemniéj jednak przynęca malowniczém i pełném wdzięku położeniem. Okrąg jéj stanowią góry szczególniéj od południa, wysoko upiętrzone, zaokrąglonych, pagórkowatych kształtów, odziane pięknemi lasami, wśród których złociły się żyzne łany dojrzałém kołyszące się zbożem. Dno doliny zaścielają także uprawne pola; mnóstwo wiosek rozsianych to na równinie, to na pochyłościach wzgórzów, ożywia okolicę. Już poustawiane mendle zboża, snopy gęsto stojące na polach dowodziły, że tu nie napróżno rolnik skrapia ziemię swym potem, bo obfitym plonem szczodrze mu ona wynagradza poniesione trudy. Z wielkiém podziwieniem spotkaliśmy kilka wozów wyładowanych zbożem; w inném miejscu wiązano snopy na polu, chociaż bynajmnéj nie zanosiło się na deszcz, owszem piękny zachód słońca, niebo czyste i jasne, powietrze chłodne, wróżyło pogodę i na dni następne; nic więc nie usprawiedliwiało ciężkiéj pracy w tak uroczyste święto. Dowiedzieliśmy się dopiero, że Niemcy kalwińskiego czy ewangelickiego wyznania, mają w tych stronach osady swoje; ich to więc widzieliśmy pracujących jak w dzień powszedni, gdyż jak wiadomo, nie obchodzą oni świąt Matki Boskiéj.
W miarę zbliżania się do Starego Miasta (tak tu nazywają Stary Sącz), okolica coraz piękniejszą się stawała; śliczny las jodłowy ciemniał na wzgórzach ciągnących się po prawéj stronie; krzyże i figury coraz częściéj napotykane, bliskość kościoła i klasztoru zapowiadały. Już po zachodzie słońca wjechaliśmy do Starego Sącza. Miasteczko to położone między rzekami Dunajcem a Popradem, łączącemi się poniżéj miasta, początkiem swoim sięgające czasów Kazimierza Sprawiedliwego, małe, ubogie, ale schludne i spokojne, owiane urokiem świętych pamiątek, miłe jakieś i rzewne czyni na przejeżdżającym wrażenie. Prócz starożytnego kościoła farnego, zbudowanego po r. 1251, w którymto roku spłonął dawny kościół św. Krzyża, jest tutaj klasztor PP. Klarysek w końcu miasta stojący, otoczony murem na podobieństwo fortecy, z kościołem piękną ozdobionym wieżą. Klasztor ten założyła św. Kunegunda i tu po śmierci męża trzynaście lat (1279 do 1292) w zakonie przeżywszy, pełna cnót i zasług rozstała się z tym światem. Niespodziewane zatrzymanie się w Krościenku, pozbawiło nas szczęścia pomodlenia się przy zwłokach św. Królowéj i Patronki polskiéj, spoczywających na ołtarzu w kaplicy klasztornéj, i zobaczenia przechowujących się po niéj pamiątek (klęcznik, szklanka, on pierścień znany z legendy o wynalezieniu soli wielickiéj, relikwijarzyk, co jéj zawsze towarzyszył). Spojrzeniem tylko mogłam powitać te mury już szarą zasłoną zmroku obleczone, w których żyła pokorna służebnica Chrystusa, jak anioł opiekuńczy czuwająca nad tą ziemią, gdzie pamięć jéj dotąd tak żywo utrzymuje się w sercach wdzięcznego ludu.
Nadmieniam jeszcze, że Bolesław Wstydliwy, używszy posagu żony na potrzeby kraju, darował jéj natomiast Stary Sącz z przeszło stu wsiami 1257 r., zastrzegając jedynie, aby królowa darowizny téj nie puszczała ludziom obcego narodu w posiadanie. Dobrami temi 1280 roku uposażyła św. Kunegunda klasztór, który je dopiero 1782 r. postradał, a w r. 1812 także srebra kościelne wraz z innemi kosztownościami; między niemi, złotem tkany ornat własnoręcznéj roboty św. Kunegundy. Był tu także klasztor Franciszkański, późniéj na ratusz przerobiony.
Milę od Starego Sącza leży Sącz Nowy, gdzieśmy nocować mieli. Ściemniło się już zupełnie; cicha, piękna noc letnia, rozpostarła nad uśpioną ziemią swój gwiaździsty namiot; droga była równa i gładka, wózek nasz toczył się jak po stole; mogłam więc swobodnie oddać się myślom i przechodzić pamięcią wspomnienia, których tyle do téj zachwycającéj wiąże się okolicy. Obok św. Matki i Patronki Sandeckiéj ziemi, któréj życiem i cudami uświęcone te miejsca, stanęli mi w myśli synowie Kazimierza Jagiellończyka. W tym Starym Sączu, dziś ubogiéj, małéj mieścinie, mieszkali młodzi królewiczowie, i zdala od gwaru stolicy, pod okiem biegłych mistrzów Filipa Kalimacha i Jana Długosza, kształcili się na przyszłych panów i ojców narodów. Tu wzrósł święty nasz Patron Kazimierz, wzór niewinności, czystości, pokory; tu się wychowali Jan Olbracht i Aleksander, królowie więcéj klęskami, które za ich panowania nieszczęsną Polskę trapiły, niż dobrym rządem pamiętni; Władysław, pan Czech i Węgier, a nakoniec ów wielki, przesławny Zygmunt, co blisko pół wieku z łagodnością ojca mądrze i szczęśliwie Polską władając, zagoił krwawe jéj rany, wyniósł ją do nieznanego jéj dotąd stopnia potęgi, świetności i chwały, a panowaniem swojém rozpoczął chlubnie złoty wiek, słusznie od jego imienia Zygmuntowskim zwany. Szybkością błyskawicy przeleciała myśl moja kilku wieków przestrzeń; srogie klęski wojny, lata błogiego pokoju i pomyślności, szczęśliwa i smutna dola téj pięknéj krainy, niby wieniec z róż i ciernia uwity, przesunęły się zwolna przed oczyma memi.
Nowy Sącz położony powyżéj ujścia Kamienicy do Dunajca, na wschodnim brzegu tegoż, niegdyś gród warowny, ludny i handlowny, powstał po roku 1292 na miejscu królewskiéj wsi Kamienicy, przedtém własności biskupów krakowskich. Tutaj w r. 1370 witali obywatele polscy, Ludwika króla węgierskiego na tron polski obranego, a w sześć lat późniéj matkę jego Elżbietę w imieniu syna rządy obejmującą. Stąd wyprawił Władysław Jagiełło Witołda do Zygmunta króla węgierskiego w r. 1410. Tu, Jagiełło w r. 1419 zjechał się z cesarzem Zygmuntem, dla narady względem podniesienia wojny przeciw Turcyi. Kazimierz Jagiellończyk r. 1471 odprowadził do Sącza syna swego Kazimierza (świętego), na tron węgierski wezwanego.
Miasto to ucierpiało wiele przez pożary w latach 1522, 1611, 1644, 1655, 1753; przez morowe powietrze 1710, tudzież w czasie wojen szwedzkich nie mało klęsk doznało. Obecnie Sącz jest stolicą obwodu, posiada gimnazyjum i jest jedném z większych i porządniejszych miast Galicyi. Obszerny rynek ze starożytnym ratuszem na środku, otaczają piękne, piętrowe kamienice; ulice także porządnemi zabudowane domami; żydzi, składający znaczną część ludności, mają sklepy na osobnéj ulicy, jak na żydowską dosyć jeszcze porządnéj[58]. W północnéj stronie miasta nad Dunajcem wznosząca się baszta i resztki rozwalonych murów, są zabytkami pięknego niegdyś zamku.
Kościoły katolickie są dwa: parafijalny św. Małgorzaty i jezuicki. Prócz tego, kościół ewangielicki, niegdyś franciszkański, pierwotnie podobno 1297 przez Władysława króla czeskiego i polskiego fundowany, potém 1654 przez Konstantego Lubomirskiego podczaszego w. kor. i starostę sandeckiego, na nowo wystawiony. Kościół parafijalny założony koło r. 1300, pięknéj gotyckiéj budowy i bardzo obszerny, 1448 r. przez Zbigniewa Oleśnickiego na kolegijatę zamieniony, którą pozostał do r. 1791. Będąc w nim zaledwie na krótką chwilkę, nie mogłam zwrócić uwagi na żadne szczegóły. Kościół jezuicki wzniesiony przez Władysława Jagiełłę w r. 1409 i na szpital przeznaczony, r. 1410 oddanym był Norbertanom; dopiero w r. 1831 Jezuici przenieśli się tutaj po spaleniu Tyńca. Piękne malowania zdobią ściany kościoła; w wielkim ołtarzu jest obraz Matki Boskiéj, w dwóch bocznych św. Ignacego i św. Stanisława Kostki; w trzecim bardzo piękny wizerunek Ukrzyżowanego Zbawiciela, rzeźbiony z drzewa przez Plaskiego stolarza z Sącza, podług rysunku księdza Sztyrmera T. J., znakomitego rytownika przeszłego wieku. Można tu także widzieć wiszący na ścianie obraz przedstawiający króla Władysława Jagiełłę w naturalnéj wielkości. Największa czystość i staranność w utrzymaniu kościoła, mile wpada w oko i daje poznać, że tu nie najemne ręce obsługują ołtarze Pańskie, że te starania wypływają z serc wyłącznie Bogu poświęconych.
W tym to kościele odebrał błogosławionéj pamięci ksiądz Karol Antoniewicz kapłańskie święcenie, tu rozpoczął apostolskie swe prace, w których tak widocznie Bóg mu błogosławił, tutaj w tułactwie zwracał z tęsknotą myśli i serce swoje. Te ołtarze, kazalnica, konfesyjonały, świadki niezmordowanéj jego gorliwości, tak wymownie i rzewnie do każdego polskiego serca przemawiają, budząc w niém żal i boleść nad stratą, jakąśmy ponieśli w przedwczesnym téj jasnéj gwiazdy zachodzie[59]. Onto w roku 1846 z miłością i boleścią w sercu, z wyrazem niebiańskiego pokoju na pogodném czole, ze słowami pociechy, nauki, nadziei na ustach, z krzyżem zbawienia w ręku, przebiegał okropną klęską nawiedzoną część ziemi polskiéj. Gdzie wstąpił, błogosławieństwo nieba z sobą przynosił; gdzie padło słowo jego, tam zaraz wykwitały kwiaty upamiętania, żalu, pokoju, przebaczenia, ufności i poddania się boskim wyrokom. Z góry nadludzką czerpiąc siłę, nieugięty, niezrażony niczem, wszędzie nauczał, wszędzie dobrze czynił, w cierpliwości, pokorze i pokucie, jedyny środek przebłagania Boga wskazywał. Tu wyrywa dusze z przepaści rozpaczy, staje jako pośrednik pomiędzy rozgniewanym Ojcem a występnemi dziećmi, wraca im zakłócony pokój sumienia; indziéj dźwiga upadających na duchu, balsamem niebiańskiéj pociechy otwarte skrapiając rany. Ileż on to miłości, nauki, pociechy rozlał po ziemi naszéj, jakże czułą, ojcowską opieką otaczał lud biedny, ile cudów zdziałała natchniona jego wymowa, jakże wzniosły wzór apostolskiéj gorliwości zostawił, ile łez wdzięczności, ile zasług uniósł z sobą do nieba! Oprócz ogólnéj czci i szacunku, do jakiego ksiądz Antoniewicz w sercu każdego ma prawo, my Krakowianie szczególną, wyłączną winniśmy mu wdzięczność. Po okropnéj klęsce pożaru w r. 1850, która wydzierając nam drogie ubiegłych wieków pamiątki, rzuciła w serca zwątpienie i żal rozpaczliwy, on pierwszy z gruzów świątyń naszych przemówił słowem niebiańskiéj pociechy, on w krzyżu wskazał nam sztandar nadziei doczesnéj i wiecznéj, on przez rok blisko z dawno niesłyszaną wymową, z niezrównaną gorliwością głosił po kościołach naszych świętą miłości naukę; on w najwyższych i najniższych klasach pozyskał dla siebie uwielbienie i zaufanie; pociągał wszystkich prostotą i łagodnością anielską, zbliżał nas do nieba, a niebo nam modlitwą swoją przychylał. Ta święta postać w całym uroku krótkiego niestety, lecz pełnego zasług i poświęceń zawodu, stała mi ciągle przed oczyma, gdyśmy bawili w Sączu, i już nie mogłam się od niéj oderwać.
Piękne zabudowania kolegium, po wydaleniu stąd Jezuitów, w r. 1848, obrócono na koszary czy téż szpital wojskowy; gwar, hałas, szczęk broni, rozlegał się w tym cichym przybytku nauki, modlitwy, rozmyślania. W czasie naszéj bytności, trzech tylko zakonników mieszkało przy kościele.
Był tu dawniéj jeszcze kościół św. Wojciecha w miejscu, gdzie teraz dom pocztowy, tudzież kościół św. Krzyża, teraz zburzony, w którym, według podania, św. Wojciech miał nabożeństwo odprawiać, a ostatni raz według liturgii grecko-słowiańskiéj, Izydor kardynał i metropolita kijowski 1440.
Po południu pożegnaliśmy Nowy Sącz, miłe krótkiego w nim pobytu unosząc wspomnienie. Przecudna jego okolica teraz dopiero ukazała nam się w całym uroku i wdzięku. Dokoła piętrzą się góry i pagórki jakby amfiteatr, którego najwyższym stopniem są wspaniałe, w oddali siniejące Tatry. Pomiędzy temi górami mnóstwo dolin i wąwozów w rozmaitych rozgałęzia się kierunkach, a w każdéj dolinie, w każdym wąwozie, to na pochyłościach wzgórzów, to na równinie, bieleją wioski oplecione zielonym wieńcem ogrodów i sadów. Wszędzie rozścielają się urodzajne niwy, rozkoszne łąki, śliczne gaiki i poważne, po większéj części jodłowe lasy. W takiéjto żyznéj, ludnéj i malowniczéj dolinie leży Stary Sącz, odznaczający się bielejącemi zdala zabudowaniami klasztornemi i piękną wieżą kościelną; a daléj nieco na wzgórzu, Nowy Sącz z okazałą kopułą luterskiego kościoła, wysmukłą dzwonniczką Jezuitów i starożytną dawnego zamczyska basztą. Wyborny gościniec wspina się zakrętami na grzbiet góry do 2000 stóp wysokiéj, prowadząc na Wysokie i Kaninę do Limanowéj.
Jeszcze słońce było wysoko, gdy dojechaliśmy do Limanowéj, małego, porządnie zabudowanego miasteczka z wielkim drewnianym kościołem, leżącego o trzy mile od Sącza. Nie zatrzymując się tutaj, zajechaliśmy do karczmy ćwierć mili za Limanową, która była kresem dzisiejszéj naszéj podróży.
Nazajutrz przed wyjazdem byliśmy świadkami zabawnéj sceny, dowodzącéj, jak w każdym względzie żydzi korzystają z niewiadomości prostego ludu, a w ogóle każdego, co się im da okpić. Nasz furman z drugim wieśniakiem, zabili nieopodal od karczmy jakieś nieznane im zwierzę, które wyszło z rowu, zarosłego sitowiem i krzakami. Żyd arendarz, do którego zdobycz swoję przynieśli, powiadał im, że to kot. Wieśniacy nie wierzyli temu i śmiali się z żyda, bo zwierzę nie miało żadnego podobieństwa do kota, a do tego wyszło z wody. Sprawa wytoczyła się przed nas. „Dajcież to tutaj“ rzecze nasz furman, „państwo może poznają, coto za jedno,“ i to mówiąc, wszedł do izby żydowskiéj, gdzie był zostawił swą zdobycz. Ale arendarz już schował zwierzę do komina, i trzeba było widzieć jego ruchy, wyraz jego twarzy, na któréj malowała się chciwość, zabiegliwość, chęć oszukania, słowem całą pocieszną figurę żyda, biegnącego za wieśniakiem, który niósł wydrę, co łatwo było poznać na pierwszy rzut oka po kształcie, futrze i łapach, których palce na podobieństwo pletew błonami połączone były. Żyd poznał naturalnie od razu, co to za zwierzę; ale bezprzestannie utrzymywał, że to kot, chcąc za parę groszy nabyć piękne i dosyć cenione futro. Dwaj strażnicy, którzy przyjechali do karczmy, także z arendarzem trzymali. Jakże on ich prosił, zachęcał, żeby poszli do rowu poszukać więcéj tych kotów; jak się krzątał, zabiegał w strachu, żeby wieśniacy nie zabrali zwierzęcia.
Wśród tych zabiegów około wydry, wyruszyliśmy w drogę. Mgła, wznosząca się z wąwozów i parowów, nie bardzo pomyślną była dla nas wróżbą; jakoż wkrótce całe niebo zaciągnęło się chmurami i deszcz lada chwila groził. Okolica wciąż górzysta, ale już nie tak malownicza, jak około Sącza. Wkrótce pożegnaliśmy obwód sandecki, a wjechaliśmy w bocheński. Uderzały nas tu nędzne, niskie, do połowy w ziemię zapadłe lepianki; znikł już ten dobry byt i dostatek, jaki widzieliśmy nietylko na Podhalu, ale i w okolicach Krościenka i Sącza. Tu, gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie smutny obraz nędzy się przedstawia i ziemia nawet tak żyzna w tamtych okolicach, tu jakby przekleństwo na niéj ciążyło, skąpe i liche wydaje plony.
Rozweselił nas nieco widok Królówki, ślicznie położonéj wioseczki, w któréj urodził się Kazimierz Brodziński. Z wielkim żalem moim, droga przechodziła krajem wioski; nie widzieliśmy ani dworu, stojącego może jeszcze na témsamém miejscu, gdzie stał dom rodziców Kazimierza, gdzie i on na świat przyszedł; nie widzieliśmy i tego kościołka, gdzie z organistą pieśni nabożne śpiewywał, gdzie biedny sierota modlił się tak serdecznie i rzewnie, szukając u Boga opieki i pociechy, któréj od ludzi tak rzadko doznawał. Z jakiémże rozrzewnieniem patrzyłam na te ubogie chatki, w których tulił się biedny chłopczyna, unikając gniewu i bicia macochy, w których tyle miłości i współczucia znajdował w sercach poczciwych wieśniaków. Cały wiek dziecinny poety, spędzony w ciągłych strapieniach, smutkach, tęsknocie, rozjaśniony zaledwie kilką weselszemi chwilkami, a opisany przez niego samego z tak rozrzewniającą i pełną wdzięku prostotą, rozwijał się przed oczyma memi w żywych, jasnych obrazach, a te wspomnienia nowego uroku dodawały malowniczéj okolicy Królówki. Na prawo w dolinie bieleje miasteczko Lipnica, miejsce urodzenia świętego Szymona, gdzie Kazimierz Brodziński z bratem swym uczęszczał do szkoły.
Wkrótce za Królówką ukazał nam się Wiśnicz, niegdyś dumnych Kmitów siedziba, dziś miejsce więzień i sądów kryminalnych. Kościół i klasztor niegdyś Karmelitów bosych na górze za miastem z przepysznym naokoło widokiem, wzniósł 1635 r. Stanisław Lubomirski wojewoda ruski, na pamiątkę zwycięztwa odniesionego nad Turkami pod Chocimem 1621 r., używszy do roboty zabranych w niewolą Turków. Po zniesieniu zakonu, klasztor 1783 r. na więzienie zamieniono. Nie opodal wznosi się mocny, dość opustoszały zamek Kmitów. Tu przyjmował Piotr Kmita króla Zygmunta Augusta wraz z żoną Barbarą Radziwiłłówną; tu miano jéj truciznę zadać. Oba te gmachy nadają Wiśniczowi zdaleka bardzo piękne wejrzenie. Ale przykry zawód czeka każdego za wjazdem do miasta. Jakże opisać te ciasne uliczki, ten rynek zabudowany obtarganemi, walącemi się klétami, budami, lepiankami, jakie ledwie w najustronniejszych zaułkach na naszym Kazimierzu znaleść można. Trudno doprawdy dać nawet wyobrażenie o dziwnéj architekturze tych domów, jeżeli je domami nazwać można. Wszystkie drewniane, niskie, walące się, zapadłe w ziemię, najdziwaczniéj powykrzywiane; jedne wznoszą się na wpół przegniłych palach, inne na jakichś arkadach; okna bez szyb, pozaklejane w części papierem lub szmatami pozatykane, jedno wyżéj, drugie niżéj, to na skos, to na poprzek poodwracane. Wystawmy sobie teraz niepoliczone roje nędznego, obdartego, obrzydliwego żydostwa — było go w Wiśniczu do 6000 na półtrzecia tysiąca chrześcian — snujące się wśród tych rozwalin, wrzask, krzyk, szwargot, błoto po kostki, a będziemy mieli jaki taki obraz Wiśnicza[60].
W tym jednak Wiśniczu musieliśmy zabawić czas jakiś, aby konie wypoczęły. Zajechaliśmy do jednego z owych hotelów w rynku, ma się rozumieć, żydowskiego. Z wielką trudnością dano nam osobną izbę, najbrudniejszą jak tylko wyobrazić sobie można. Zapłaciwszy złotówkę za godzinny pobyt w tym apartamencie, wyjechaliśmy z obrzydliwego Wiśnicza. Na drodze do Bochni, gdzie właśnie był jarmark, spotykaliśmy ciągle wozy napchane żydostwem wracającém stamtąd. Tak więc rozstawszy się z Wiśniczem, długo jeszcze nie mogliśmy się rozłączyć z jego mieszkańcami.
Od Bochni, około któréj przejeżdżaliśmy, okolica nic zajmującego nie miała, a przywykłym do pięknych górzystych widoków, bardzo jednostajną się wydawała. W Gdowie, małéj, lichéj mieścinie, pamiętnéj rozsypką powstańców w r. 1846, zatrzymaliśmy się godzinkę, i stąd już tchem jednym zajechaliśmy do Krakowa, którego piękna okolica roztoczyła się przed nami, gdyśmy dojeżdżali do Wieliczki. Miłeto miasteczko; domy schludne, po części murowane, dwa kościoły: farny w samém mieście i OO. Reformatów za miastem stojący.
Coraz liczniéj napotykane podwody żołnierskie, ładowne bryki i wozy, hałas, turkot, ruch coraz się zwiększający, zapowiada bliskość Krakowa i przygotowuje nas zwolna do tego gwaru miejskiego, w którym niebawem utonąć mamy. Wjeżdżamy nareszcie. Jakże gęste i ciężkie powietrze! jak przesycone dymem i innemi nie zbyt wonnemi wyziewami! Z początku zdaje nam się że niepodobna będzie niém oddychać. A jednak są ludzie którzy żyją wśród miejskich murów i późnéj dochodzą starości, nie wychyliwszy się nawet po za ich obręb. Oni nie pojmują, nie wierzą żeby gdzie mogło być piękniéj, zdrowiéj jak na miejskim bruku, wśród miejskiego gwaru.
Takato jest moc przywyknienia i to nie tylko w fizycznym, ale i w moralnym względzie. Lecz kto raz zakosztował górskiego powietrza, kto zaprzyjaźnił się z przyrodą i jéj tajemniczą zrozumiał mowę, kto nadewszystko myślą, uczuciem, pragnieniem, umie wzlecieć wyżéj jeszcze, ponad tatrzańskie iglice, dla kogo one stały się niby konduktorami ściągającemi z nieba wzniosłe natchnienia, ten na zawsze zachowa w sercu wspomnienie owych chwil błogich, a może już niepowrotnych — spędzonych wśród gór, z życzliwą pamięcią dla ich mieszkańców.




I czemuż gdy ostatnie nakreśliłam słowa i spojrzałam na leżący przedemną rękopism, ogarnął mię smutek i nieokreślone jakieś uczucie goryczy, żalu i niezadowolenia, obudziło się w duszy? Mnie tak błogo było wywoływać w pamięci obrazy minionego szczęścia i swobody jakich przez lat tyle używałam w górach, tak miło dzielić się z drugimi wrażeniami memi, zapoznawać ich z piękną okolicą Podhala i jéj mieszkańcami, teraz zaś czuję niesmak i jakby wyrzut sumienia, a usta mimowolnie powtarzają tę skargę wieszcza:


Żal mi żem góry i ten lud pochwalił
I sam na siebie prawiebym się żalił,
Bo jako biją szkodnicy jastrzębie,
Tak uderzycie na stado gołębie.

Zepsute dzieci lubią cacka psować;
A żal się Boże co piękne marnować!
Was nie uleczy ten lud swą prostotą,
Nie dla was mają polskie Tatry złoto.

Was nie rozjaśni ten świat swym uśmiechem,
Ani was natchną góry swym oddechem,
Ani was górskie wody nie obmyją,
Ani w was prawdy ludu nie ożyją!

Bo na to, byście stąd wracali krzepsi
Na duszy waszej i ciele wzmocnieni,
Potrzeba byście tu przybyli lepsi,
A ludzie po was nie byli zgorszeni.


Do tych słów gorzkich będących wiernym uczuć swoich tłumaczem, jużby podobno nic dodać nie trzeba; zrozumieją czytelnicy do czego one zmierzają i dla czego opisawszy Tatry, czuję poniekąd wyrzut sumienia. Przebywając po parę miesięcy w Zakopaném, owym zakątku gdzie pod opieką osiwiałych olbrzymów żyje lud krzepki na duchu i ciele, pełen wiary i patryarchalnéj prostoty, z bólem serca dostrzegałam pomiędzy zwiedzającemi Tatry emisaryjuszów tegoczesnego postępu, a raczéj obłędu. Oni to starają się zaszczepić pomiędzy górskim ludem szalone i bezbożne idee spółecznego przewrotu, a zarazem szerzą wyuzdane zepsucie moralne. Dotąd na twardym i kamienistym gruncie Podhala, nie przyjęło się ziarno postępu. Zdrowy zmysł ludu odgadł truciznę podawaną w upajającym nektarze, a w różanych splotach mających uwieńczyć tych co się wyłamią z pod prawa Bożego, sromotnych dopatrzył więzów. Pogarda, to nagroda jaką u Podhalan znajdują wysłańcy postępu.
Ale jakkolwiek ich działanie bezpośrednio żadnego dotąd nie odniosło skutku, wpływ tych przewrotnych czy tylko obałamuconych ludzi, bardzo zgubnym się okazuje. Dotąd w pojęciu górali wyższa oświata, cywilizacyja, była synonimem wyższości moralnéj i szlachetności duszy; byli oni przekonani że co ujdzie prostaczkowi, nie uchodzi pomiędzy ludźmi oświeconymi. Stądto pochodziło owo poszanowanie i chęć do nauki, któréj dla dzieci swoich pragnęli rodzice. Dzisiaj otworzyły im się oczy. Widzą oni że z miasta to przybywają uczeni ludzie pomiatający religiją, lekceważący jéj najświętsze przepisy, ludzie zepsuci moralnie, bezwstydni gorszyciele niewinności. Nic więc dziwnego że odwracając się z pogardą i wstrętem od podobnych wyrzutków odzianych pozorami cywilizacyi, zrazili się do wszelkiéj oświaty. I kiedy dawniéj rodzice wyciągali się do ostatka aby dzieci swoje w szkołach utrzymać, dziś już często dają się słyszeć z tém iż wolą żeby pozostały w domu poczciwymi prostakami, niż żeby przy nauce wyjść miały na bezbożników. Oto owoce, oto skutki postępowéj propagandy. Daj Boże aby się na tém skończyło, aby brudny prąd demoralizacyi, nie zmącił przeczystych tatrzańskich potoków.






  1. Idąc za słownikiem Lindego, używam w obecnéj książce Tatrów, zamiast bardzo twardego drugiego przypadku Tatr, dodając, że i górale miękczą tenże przypadek mówiąc Tater.
  2. Dziennik podróży do Tatrów. Petersburg 1853.
  3. Lato pod Pieninami i w Tatrach. Tyg. illustrowany. Rok 1862. Nr. 157—167.
  4. Przewodnik w wycieczkach na Babią Górę, do Tatr i Pienin przez X. E. Janotę. Kraków, 1860, tudzież Przewodnik illustrowany do Tatr, Pienin i Szczawnicy W. Eliasza, Poznań, 1870.
  5. Zwyczajnie przyjeżdżał po nas furman umyślnie przysłany ze Zakopanego; ktoby jednak nie miał sposobności zamówienia go stamtąd, może z łatwością wystarać się o wózek góralski w dzień targowy na Kleparzu lub Podgórzu, bo górale od Nowego Targu lub Szczawnicy, podejmują się chętnie dla zarobku zboczyć kilka mil drogi. Zakopianie bywają z żelazem we czwartek i sami się wywiadują o podróżnych którychby mogli zabrać z powrotem. Zapłata za zamówiony parokonny wózek wynosi 12—15 złr.
  6. Nazwa Hale, w mowie górali, oznacza w ogólności Tatry, stąd okolice u stóp ich leżące, zowią Podhalem, a mieszkańców Podhalanami.
  7. Miejsce na którém stoi kościół nazywa się Bańkówka; stąd nazwa kościoła na Bańkówce. Góral nigdy nie powie kościół w Poroninie, ale na Bańkówce lub na Bańkówkach.
  8. Modrzew ten ma przy korzeniu przeszło 24 cale w średnicy, a wysokość jego około 80 stóp.
  9. Średnica jego przy korzeniu ma około 40 cali, wysokość zaś dochodzi 60 stóp.
  10. Ma on przy korzeniu przeszło 30 cali średnicy a wysokości około 50 stóp. Stoi na miejscu otwartém, o kilkadziesiąt kroków od budynków, nie będąc niczém przycienionym, mógł się swobodnie rozrastać. Konary téż jego rozpościerają się szeroko, nadając mu kształt foremny i bardzo piękny. Przy ocenianiu wieku drzew, trzeba mieć na uwadze powolny ich wzrost w tutejszym twardym, zimnym i kamienistym gruncie.
  11. Jest to kwas żołądkowy z żołądka cielęcia w wodzie rozpuszczony, zwany klagiem.
  12. Świstak jestto niewielkie zwierzątko okryte włosem do szopów podobném. Zamieszkuje on najdziksze i najniedostępniejsze miejsca, kopie bardzo długie nory które wyściela mchem i trawą i w jesieni zasypia na całą zimę. Z wiosną budzi się zupełnie wychudły. Górale uważają sadło świstacze za lekarstwo skuteczne na różne choroby.
    Ciekawych bliższych szczegółów o świstakach i kozach, odsyłam do bardzo zajmujących opisów prof. M. Nowickiego.
    O świstaku. Kraków 1865. Kozica. Kraków 1868.
  13. Sposób postępowania ze lnem na Podhalu, różni się od używanego w naszych okolicach; opiszę go więc pokrótce. Zaledwie len okwitnie i główki nasienne cokolwiek pożółkną, wybierają go i powiązany w snopki, zwożą do stodoły lub szopy. Tegożsamego dnia rafają t. j. obrywają główki za pomocą narzędzia zwanego rafem. Są to żelazne zęby wprawione pionowo w deskę; na tych zębach przeczesują len i tym sposobem oddzielają nie tylko główki, ale po części i chwasty. Główki suszą na strychu, len zaś moczą w czystéj, bieżącéj wodzie, któréj tu obficie dostarczają potoki. Po trzech tygodniach wyjmują len z moczydła i rozkładają na trawie dla przesuszenia i przebielenia. Len tak przyrządzony daje włókno nierównie bielsze i mocniejsze niż wtedy, gdy dojrzewa i czernieje na pniu, a potém gnije w stojącéj wodzie.
  14. Listy z Zakonu str. 23.
  15. W podróży téj blisko cztery miesiące trwającéj, ks. Stolarczyk był w Aleksandryi, Kairze i na szczycie najwyższéj piramidy Cheops; a przepłynąwszy kanał suezki, zwiedził najdokładniéj wszystkie miejsca uświęcone tradycyją biblijną w Palestynie, jako to: Jerozolimę, Betleem, Nazaret, górę Tabor, Liban, Karmel, Damaszek i w. i., a w powrocie Konstantynopol i Rzym.
  16. Są to płaskie naczynia drewniane mające dwa dna, podobne do tych, w jakich olej na sprzedaż do nas przynoszą. Po parze takich oboniek zawieszają na koniu.
  17. Każdemu, wybierającemu się w góry, radzę zaopatrzyć się w wygodne i mocne obuwie, gdyż obcisłe i cienkie nie wystarczy ani na jednę wycieczkę.
    Wycieczki w góry najprzyjemniéj wprawdzie odbywać w dobraném towarzystwie; gdyby jednak nie było do tego sposobności, można śmiało puścić się w drogę, choćby tylko we dwie osoby wraz z przewodnikiem, bo rozboje w górach żyją jeszcze chyba w pamięci i podaniach ludu; teraz zaś, choćby w najdzikszych stronach, można być zupełnie bezpiecznym.
  18. Ostrzegam że nie można się spuszczać na pierwszego lepszego górala który się podejmuje przewodnictwa. Każdy wprawdzie doprowadzi na miejsce, ale jaką drogą, o to nie pytaj, bo dla górala każda dobra. Prócz tego zwiedzając góry, radzibyśmy przecież dowiedzieć się nazwisk, otaczających nas turni, dolin, potoków i jeziór; tymczasem niektórzy tylko górale znają dobrze Tatry, inni na domysł powiedzą co im przyjdzie do głowy. Radzę zatém każdemu, aby wybierając się na jaką wycieczkę, wziął ze Zakopanego przewodnika sumiennego, przezornego i poczciwego. Jako takich polecić mogę: Jędrzeja Walę, Macieja Sieczkę i Szymka Tatara. Ci jako dawniejsi strzelcy, znają Tatry najlepiéj, ale prócz nich jest jeszcze wielu innych, którym można zupełnie zaufać.
  19. Od kilku lat górale w Bukowinie, gdzie pijaństwo było powszechném, wyrzekli się wódki i wkrótce skutkiem wstrzemięźliwości, zakwitł pomiędzy nimi lepszy byt który spostrzegaliśmy z pociechą, przejeżdżając tędy w parę lat późniéj.
  20. Skutkiem nadzwyczaj obfitych śniegów w zimie 1871 roku, jakich najstarsi niepamiętają górale, a następnie nadzwyczajnego także wzbierania potoków tak na wiosnę jak w lecie, droga do Morskiego Oka stała się teraz o wiele przykrzejszą do przebycia. Porobiły się nowe wyboje w lesie, a od Roztoki, która zmieniła łożysko, nie tylko przejechać, ale nawet przejść trudno, bo ogromne bryły skał, zawaliły drogę. Pomimo to wiele osób bawiących przeszłego lata w Zakopaném, odbywało tę podróż, bo tu niema wyboru; czy pójdziemy przez Zawrat, czy przez Waksmundzką, czy przyjedziemy z Bukowiny, w powrocie przynajmniéj nieominiemy najprzykrzejszéj części drogi, t. j. od Roztoki do Morskiego Oka, bo innéj niema. Mogę jednak zaręczyć że nikogo ze zwiedzających, Morskie Oko, nie spotkał żaden przypadek i wszyscy powrócili zdrowo, nieżałując podjętych trudów.
  21. Jestto czołgająca się sosna (pinus mughus), właściwa górnym strefom; rośnie bowiem w wysokości 4600 do 5600 st. n. p. m. Nie jestto drzewo, ale krzak, którego gałęzie okryte igłami bardzo podobnemi do sosnowych, rozpościerają się szeroko po ziemi, a plącząc się z sobą, nieprzebytą prawie stanowią zaporę dla wędrowca zabłąkanego przypadkiem w takie zarośla.
  22. Nad brzegami niektórych potoków w Tatrach, n. p. w dolinie Białki, w Kościelisku, w dolinie Zakopanego i t. d. widać mnóstwo kamieni czerwoną powleczonych barwą. Jestto niezmiernie delikatny porost, który chyba przez mikroskop rozpoznać można. Kamienie takie w potarciu wydają woń podobną do zapachu fijołków lub malin. Po deszczach, w czas wilgotny, nawet i bez potarcia, rozlewa się w powietrzu ów miły zapach. Kilka takich kamieni przywieźliśmy z sobą do domu. Wkrótce zniknął czerwony porost, kamienie jednak trzymane na wolném powietrzu, do drugiego roku woń zachowały.
  23. Przypominam że tę wycieczkę odbywaliśmy w r. 1856. Od tego czasu tyle osób zwiedziło dolinę Roztoki i Pięciu Stawów, że niepodobna wystawiać te miejsca jako nieprzystępne i niebezpieczeństwem grożące, ale przed kilkunastu laty, były one prawie nietknięte stopą zwyczajnych wędrowców, zwłaszcza kobiet, a témsamém przedstawiały obszerne pole do przesadzonych opisów które wpływały na moję wyobraźnię.
  24. Obecnie jak słyszałam, tratwa jest w bardzo złym stanie; ponaprawiana jako tako przez górali mających zysk z wiosłowania, nie daje żadnéj rękojmi bezpieczeństwa. Nie radzę zatém puszczać się na niéj.
  25. Ktoby się obawiał, że wycieczka do Siklawéj i Pięciu Stawów będzie dla niego zanadto trudzącą, może poprzestać na zwiedzeniu Morskiego Oka, do którego na góralskich wózkach dojechać można. I w takim jednak razie radzę wybrać się na noc do Bukowiny, gdyż, jak już mówiłam, podróż ta z Zakopanego dniem jednym odbyć się nie da. Wypadałoby więc nocować przy Morskiém Oku, co zwłaszcza dla kobiet nie jest bardzo wygodném i naraża na przeziębienie, bo szałas gościnny stojący niegdyś nad brzegiem jeziora, zupełnie jest zniszczony; nigdzie więc nie można się schronić przed wieczornym chłodem, jaki na takiéj wysokości i w pobliżu wody zawsze czuć się daje. Wprawdzie piękną noc letnią możnaby przepędzić w lesie przy ognisku, co jest bardzo przyjemnie, ale w przypadku deszczu o który w górach nie trudno, nigdzie niema schronienia; lepiéj więc nie narażać się bez koniecznéj potrzeby.
  26. Na samym wstępie do téj dolinki, po lewéj stronie, wznosi się nie wielka lecz godna uwagi skała. Składa się ona z maleńkich muszelek skamieniałych, zwanych nummulitami, najwięcéj podługowatego kształtu, podobnych do jęczmienia. Podhalanie téż powiadają, że góral wiozący jarzec t. j. jęczmień, w tém właśnie miejscu, zaklął na konie i natychmiast jarzec zamienił się w kamień, który dotąd świadczy o boskiéj karze.
  27. Dzisiaj już tego powiedzieć nie można. Lasy te przeznaczone na materyjał, są w wielu miejscach wyrąbane. Jakkolwiek rozum powiada że lasy powinny służyć na użytek człowieka, jednakże uczucie estetyczne oburza się na to zniszczenie jakie tu sprawia siekiera.
  28. Dolina Kościeliska ma 1¼ mili długości, rachując od wstępu do stóp Pysznéj.
  29. Ogromny kamień w którym utkwiony jest krzyż, ma wielkie podobieństwo do młyńskiego kamienia, jest on gładki, jakby ręką ludzką obrobiony. Drugi podobny leży nie opodal nad brzegiem potoku. Podanie miejscowe mówi że bardzo dawno, zapewne w czasach wielkoludów, pewien młynarz niósł oba te kamienie z pod Pysznéj i tu upadł przywalony ich ciężarem. Pochowano go na miejscu śmierci. Naprzeciw krzyża przy drodze, leży stós suchych gałęzi; jestto grób biednego młynarza, na który każdy przechodzień rzuca gałązkę. Co rok, zapalają ten stós i póki nie spłonie, odmawiają pacierze za duszę nieboszczyka, na grób zaś znowu przez cały rok składają gałęzie. Kto i kiedy dopełnia tego obrządku, nie mogłam się dopytać.
  30. Krzyż postawiony przez W. Pola spruchniał i upadł; takiżsam i na tém samém miejscu, postawił przed czterema laty p. W. Eliasz, znany malarz i autor Przewodnika illustrowanego do Tatr.
  31. Nie trzeba sobie wystawiać, że turnie stoją odosobnione jedna od drugiéj, gdyż przeciwnie łączą się one w jeden łańcuch za pośrednictwem nieraz bardzo rozległych grzbietów. Grzbiet taki niby olbrzymia grobla łączący dwie góry, nazywa się siodłem lub przełęczą.
  32. W wielu miejscach doliny Kościeliskiéj napotkać można ślady robót górniczych, które tu przed kilkudziesiąt jeszcze laty na wielką prowadzono skalę; prócz żelaza wydobywano miedź a nawet srebro. Na samym wstępie do doliny stała kuźnica, któréj rozwaliny widać dotąd naprzeciw karczmy; w miejscu, gdzie teraz widzimy kapliczkę, wznosił się kościołek zbudowany dla wygody górników tutaj pracujących. Od kilkudziesiąt lat, zaniedbano prawie zupełnie kopalnie w Kościelisku, gdyż nie opłacały kosztów. Teraz w kilku tylko miejscach wydobywają rudę, jakoto: w Ornaku, Tomanowéj, tak zwanéj Dziewiątéj bani i t. d.
  33. Hala pod Pyszną należy do wsi Klikuszowéj z téj tu strony Nowegotargu położonej. Klikuszowianie użytkują z niéj w ten sposób, że połowa wsi wysyła tu swoje owce; pozostałe pasą się około wsi. W następnym roku pierwsze pozostają we wsi, drugie zaś idą w góry. W tym lichym niepozornym szałasie, robią najlepsze sery, owe bruski o których wspominałam opisując pasterstwo w Tatrach. Na środku bruska bywa wyciśnione na serze imię Jezus, po drugiéj stronie imię Maryja. Po tych znakach można odróżnić bruski pyszniańskie od podobnych serów robionych we wsiach około Nowegotargu, które bywają jałowe i nie tak smaczne.
  34. Byłto dzień 10 sierpnia, peryjod gwiazd spadających.
  35. Nazwę Kościeliska wyprowadzają niektórzy od kości któremi mieli zasiać tę dolinę pogromieni tutaj Tatarzy; inni od kościołka który tu miał istnieć w czasie gdy w téj dolinie prowadzono roboty górnicze na wielkie rozmiary. Pierwsze przypuszczenie upada zupełnie, gdy zważymy że w czasie pierwszego napadu Tatarów na Polskę (1241 r.) i bytności ich w tych stronach, Podhale, z wyjątkiem niewielu osad, zalegały odwieczne lasy. Trudno zatém przypuścić aby ta dzicz zapędzała się aż tutaj za ubogimi mieszkańcami, którzy bez wątpienia schronili się w te niedostępne góry i lasy. Co do wsi Kościeliska i kościołka, te prawdopodobnie mogły nadać nazwę dolinie tatrzańskiéj; pomimo to ośmielam się podać tu nowe przypuszczenie wysnute z bujnéj wyobraźni tutejszego ludu.
    Przed kilku laty Jędrzéj Wala, ów zawołany przewodnik w Tatry, idąc z nami na daleką wycieczkę, tłumaczył nam nazwy szczytów, zwracając uwagę na ich trafność. Utrzymywał on, że nazwę Kościeliska nadano téj przecudnéj dolinie dla jéj podobieństwa do kościoła, gdyż otaczające ją skały, kształtem swoim przypominają posągi, kolumny, ołtarze, pomniki, a całość najwspanialszą tworzy świątynię. Czy to jest osobiste zapatrywanie się Wali, czy rzeczywiście taki jest początek nazwy Kościeliska, powiedzieć nie umiem, podaję jedynie to co słyszałam na miejscu.
  36. Muszę tu ostrzedz, aby nie puszczać się w góry bez przewodnika. Do Kościeliska, do Pisanéj i na Ornak, zaprowadzi każdy góral a nawet sama droga; na Pyszną jednak nie radzę się puszczać bez przewodnika znającego miejscowość. Patrząc z Ornaku na tę piękną górę któréj grzbiet z ostrą krawędzią wydaje się jakby naturalną drogą na sam szczyt wiodącą, zdaje się że tutaj niepodobna pobłądzić i że każdy trafi bez przewodnika. A jednak podobną nieroztropność przed kilku laty przypłacił życiem pewien górnik z Liptowa, który tutaj właśnie zmyliwszy drogę, natrafił na urwiska i zginął w przepaściach. Trupa jego znaleźli pasterze następnéj wiosny.
    Jednę jeszcze zrobię tutaj uwagę. Każdemu kto dłuższy czas zwiedzeniu Tatrów poświęcić zechce, i czuje się na siłach do odbywania dalekich wycieczek, życzę nie pomijać Pysznéj, bo ręczę że nie pożałuje trudu. W przeciwnym jednak razie, t. j. gdyby komu zbywało na czasie, odwadze lub siłach do wchodzenia na szczyty, lepiéj zachować się na Czerwony Wierch, skąd widok nierównie piękniejszy, a wstęp także nie zbyt trudny i o wiele krótszy.
  37. Stąd to wzięto ową potężną bryłę granitu którą położono na szczycie Mogiły Kościuszki.
  38. Przed paru laty woda wezbrana po nawalnych deszczach pozrywała mostki, co bardzo utrudniło tę drogę. Wielkie powodzie zeszłoroczne, do reszty ją popsuły. Właściciele Mało-Łąki poprawiali ją dla zwozu siana; o ile jednak jest ona teraz wygodną dla zwiedzających, powiedziéć nie umiem. Najlepiéj spuścić się w tém na roztropnego przewodnika.
  39. Nazwę tę otrzymała od rosnącego tam dzięgla (Archangelica officinalis), który górale litworem zowią i używają na lekarstwo w tyfusie, u nich łożnicą zwanym.
  40. Lepiéj atoli nie trzymając się drogi, zwrócić się zaraz z polany około góry Kalatówki ścieżką, która nierównie prędzéj i z mniejszym trudem doprowadzi na polanę Kondratową.
  41. Ze Zakopanego nie widzimy Kondratowéj gdyż zasłania ją Giewont.
  42. Konie wraz z owcami spędzające cale lato na paszy w głębi gór, odwykają zupełnie od widoku obcych ludzi i stają się bardzo lękliwemi. Opowiadano nam z tego powodu smutny wypadek, jaki się zdarzył niedawno temu pod Giewontem. Kilkanaście koni pasło się tam spokojnie, gdy jakiś góral przechodząc tamtędy, czyto przez nieostrożność, czy naumyślnie, machnął kilka razy czuchą; konie wystraszone, szalonym puściwszy się pędem, nadbiegły nad głęboką przepaść, a nie mogąc się wstrzymać, wszystkie w nię wpadły i zabiły się.
  43. Piękna ta skalista góra ma kształt piramidalny; wierzchołek jéj niezbyt ostry, jest znacznie pochylony ku wschodowi. To skrzywienie szczytu nadało téj turni nazwę Krywania czyli Krzywania, jak ją nazywają górale spolszczając słowackie nazwanie. Od północy Krywań zupełnie prostopadłą wznosi się ścianą, bok jego zachodni jest położysty i bardzo rozciągły, wschodni urwisty i stromy.
  44. Drobno nacięte gałązki świerkowe służące na posłanie.
  45. Są to drobne i ostre kamyczki, zasypujące grubą warstwą pochyłości niektórych turni od dołu do bardzo znacznéj nieraz wysokości.
  46. Przeprawa przez Zawrat jakkolwiek trudząca, nie jest jednak niebezpieczną. W ostatnich latach odbyło ją kilka kobiet i nie uważały bynajmniéj za tak nadzwyczaj utrudzającą, jak opowiadają niektórzy mężczyźni.
  47. Wszyscy niemal autorowie niemieccy piszący o Tatrach, począwszy od Sydowa, nazywają tę dolinę Tycha i tak ją oznaczają na mapach. Dolina spizka Pod-upłazki, zowie się u nich Podieplazki lub Oplacki, Granat nazywają Szedem-Granatuw i tym podobne dziwolągi. Nie pojmuję jak Niemcy, tak się przechwalający naukową swoją sumiennością, mogą tak niemiłosiernie kaleczyć i przekręcać polskie nazwy. Rozumiem trudność w wymawianiu, ale czemu nie napisać dobrze? Wszakże i dla Polaków podróżujących po Niemczech, Szwajcaryi lub Włoszech, język tamtejszy nie jest rodowitym; niektórzy nawet nie posiadają go wcale, a przecież, opisując obce strony, starają się wywiedzieć dokładnie o miejscowe nazwy i ich pisownię i nie popełniają tak grubych a śmiesznych błędów.
  48. Słowacy zamieszkujący hrabstwo liptowskie, są po większéj części wyznania ewangielickiego.
  49. Że jakiś oddział Konfederatów przebywał na Podhalu i w okolicach Zakopanego, nie ulega żadnéj wątpliwości, gdyż pamięć ich utrzymuje się dotąd pomiędzy ludem; bytność ich w tych stronach stanowi u górali epokę, do któréj odnoszą różne zdarzenia. Żeby jednak mieli przeprowadzać armaty przez Goryczkową, nie zdaje mi się do prawdy podobném, gdyż południowa pochyłość téj góry jest bardzo przykra, tak że nie można pojąć, jakby tu było można spuszczać bez uszkodzenia tak wielkie ciężary.
  50. Słowacy nazywają tę dolinę Koprową; taksamo bywa ona oznaczana na mapach; nasi Podhalanie zowią ją doliną Ciemno-smreczyńską.
  51. Gdy członkowie Kom. fizyograf. Tow. nauk. krak. wziąwszy w opiekę kozy i świstaki zagrożone zupełném wytępieniem, starali się najprzód wpływem moralnym powstrzymać górali od polowania, pierwszy Wala wraz z towarzyszem i przyjacielem swoim Maciejem Sieczką, zrzekł się ulubionéj rozrywki, zarazem zysk przynoszącéj. Co więcéj, zapaleni ci strzelcy, zostali stróżami bezpieczeństwa tych biednych zwierząt i w tym celu z pilnością i sumiennością mogącą zawstydzić wielu wysoko cywilizowanych ludzi, spełniają swój trudny obowiązek, wędrując po Tatrach nie tylko w lecie, ale nawet w późnéj jesieni i narażając się przy tém na rozmaite przykrości i prześladowania ze strony tych, co nie umieli zapanować nad swoją namiętnością.
  52. M. Nowicki, prof. uniw. krak. zwiedzając niejednokrotnie Tatry w celu uzupełnienia entomologicznych zbiorów tak w gabinecie uniwersyteckim jak w muzeum Włodzimierza Dzieduszyckiego, używał Wali do pomocy w téj mozolnéj pracy. Z jego polecenia i według danych mu przez niego wskazówek, Wala z niezrównaną pilnością i sumiennością zbiera owady, przynosząc lub przesyłając je do Krakowa. Słyszałam z ust prof. Nowickiego, że dostarczył mu wiele pięknych i rzadkich okazów. W sprawozdaniach Komisyi fizyograficznéj, jest także chlubna o Wali wzmianka. W naszych wędrówkach po Tatrach, napotykaliśmy wszędzie mniejsze lub większe kamienie wyruszone z miejsca, bądźto na szczytach, bądź na dolinach, w lasach, zaroślach po polanach i t. p. Jestto świadectwo pilności Wali, który pod temi kamieniami szukał owadów.
  53. Podróżni zwiedzający Krywań w parę lat późniéj już nie widzieli owego moździerza.
  54. Ktoby nie chciał powracać ze Szmeksu do Zakopanego, może się udać bitym gościńcem prowadzącym z Kiezmarku na Białą i Starą Wieś do Czerwonego Klasztoru i stamtąd w sposób opisany przezemnie w dalszym ciągu tego dziełka, zwiedzić Pieniny i Szczawnicę.
  55. Są to jaszczurki niekiedy na pół łokcia i więcéj długie, koloru żółtego w czarne, pięknie ułożone plamy.
  56. Zamek ten nazywają, także Niedzicą od wsi u stóp jego położonéj.
  57. Piękne te ludowe podania zamieścił Szczęsny Morawski w swojém Album szczawnickiém, skąd je wypisałam.
  58. Przypominam że byłam w Sączu w r. 1854 a przez te lat kilkanaście wiele się tam zapewne zmieniło. Jak we wszystkich galicyjskich miastach, tak bez wątpienia i w Sączu żydzi mieszkają i handlują bez żadnych ograniczeń.
  59. Ksiądz Antoniewicz umarł w Obrze w W. Xięstwie Poznańskiém w r. 1852 d. 14 Listopada mając lat 45.
  60. Takim był Wiśnicz w r. 1854. Po pożarze który go zniszczył przed kilku laty, odbudował się zapewne porządniéj.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Steczkowska.